Barbara Matys-Wysiadecka „Baśka – Bomba”
Barbara Wysiadecka. Matys–Wysiadecka, w czasie Powstania używałam tego nazwiska. Pseudonim „Baśka – Bomba”.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Urodziłam się w 1923 roku, w 1939 miałam siedemnaście lat i już miałam zrobioną małą maturę. Mieszkałam wtedy w Skolimowie w domu moich dziadków. W czasie działań został w Skolimowie zorganizowany szpital polowy, zwożono rannych z podwarszawskich okolic południowych, było bardzo dużo [rannych] z Czerniakowa, tam były ciężkie walki. Poszłam pracować jako wolontariuszka do tego szpitala. Później, po zlikwidowaniu szpitala, w tych samych budynkach był zakład dla dzieci, który zaczęły prowadzić harcerki. To był zakład RGO-wski, też dla dzieci pozbieranych z Warszawy, dzieci – sierot. Zorganizowały go śląskie harcerki, które postanowiły wydostać się ze Śląska do centralnej Polski. [...]W 1940 roku poszłam do Szkoły Pielęgniarstwa PCK w Warszawie. Byłam w tej szkole stypendystką, skończyłam ją w 1943 roku, dostałam dyplom tej szkoły. Jednocześnie w 1940 roku zaczęłam już pracować w konspiracji. Miałam kontakt przez jedną z wychowawczyń z tego ośrodka dziecięcego, Hanię Petrykowską, [która] była studentką pedagogiki z Łodzi. Spotykałam się z Hanią, która była komendantką piątki kobiet. Przerwała pracę w zakładzie w Skolimowie, przeniosła się do Warszawy i mieszkała u sióstr urszulanek na ulicy Gęstej na Powiślu. Tam miałyśmy zbiórki, pierwsze przeszkolenie w Wojskowej Służbie Kobiet, nauka o broni, sprawy organizacyjne. W 1942 roku zostałam skontaktowana – też przez harcerki, z którymi cały czas utrzymywałam stosunki – z Kobiecymi Patrolami Minerskimi. Zaprzysięgała mnie pani doktór Franio, która była komendantką Kobiecych Patroli Minerskich. Było zorganizowanych pięćdziesiąt kobiet i szkielet organizacyjny – piątki – były prowadzone przez instruktorki przedwojennego PWK. Przysięgę odbierała sama pani doktór. Najpierw oczywiście ogólne przeszkolenie i już od 1942 roku kobiece patrole były wcielone do „Kedywu” warszawskiego. Przeszkolenie ogólno-wojskowe, łączność, materiały wybuchowe, wszelkie saperskie [zagadnienia].
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania, 1 sierpnia? Gdzie pani wtedy była?
Fatalnie. Miałam mieszkanie służbowe na ulicy Uniwersyteckiej, przydzielone przez panią doktór. Tam zresztą [była] też część z naszych koleżanek (minerek), która pracowała w Biurze Badań Technicznych Saperów, tylko miały lokal po drugiej stronie. Przyszła po mnie łączniczka i dostałam rozkaz zgłosić się na ulicę Ordynacką, na godzinę „W”, na piątą. Straszne było moje wrażenie, jak przechodziłam koło bunkrów domu akademickiego – stali tam żołdacy uzbrojeni po zęby, a ja szłam z malutkim, skromniutkim plecaczkiem i nie wiedziałam, jak nas uzbroją na punkcie zbornym. Muszę powiedzieć, że byłam przerażona. Było to ciężkie przeżycie patrzeć na tych żołnierzy przewijających się, maszerujących ulicami, doskonale uzbrojonych. Pierwszą noc przebyłyśmy na ulicy Ordynackiej. Tam było więcej dziewcząt z innych patroli. Zostałam przydzielona z moją koleżanką też absolwentką Szkoły Pielęgniarstwa PCK, Elizą Grabowską (pseudonim „Ada”). Pani doktór śmiała się, że [dostałyśmy przydział] do najlepszego patrolu, który prowadziła Alina Bredel, instruktorka PWK, bardzo bojowa, wspaniała kobieta. Jeździły na poligon razem z saperami, jak były próbowane nowe środki walki. My, dwie pielęgniarki, zostałyśmy do tego patrolu (z innego) przydzielone. Noc była już groźna – raz, że nad Warszawą przewalała się straszna burza, a poza tym Nowym Światem (myśmy były na Ordynackiej, bodajże, 13 – nie wiem, czy dobrze pamiętam, w każdym razie blisko Nowego Światu) „spacerowali” sobie czołgami. Na drugi dzień w godzinach rannych przyszła łączniczka od pani doktór Franio, która z jeszcze jedną częścią koleżanek miała miejsce postoju na ulicy Boduena. Przyszła po nas koleżanka, która mojemu patrolowi – patrolowi Aliny Bredel – przyniosła rozkaz, [żeby] zameldować się do pani doktór. Okazuje się, że szef Wojskowych Zakładów Wydawniczych (już nie tajnych, już byli zdekonspirowani) miał swoje miejsce postoju na drugim końcu Boduena, na Boduena 1 (szefem był kapitan Rutkowski „Kmita”) i potrzebował patrol minerski dla swojego oddziału osłonowego. Potem bardzo śmiesznie opowiadał to wiele razy, jak się jemu zameldowałyśmy. Czekał na wąsatych saperów, w saperkach, w ciężkich buciorach, a tymczasem zgłosiło się… Zawsze bardzo miło o nas mówił, o bardzo miłych wrażeniach, że przyszłyśmy hoże i chętne do pracy. Okazuje się, że sytuacja była bardzo ciężka, bo już Warecką zaczęły przedzierać się czołgi, już Poczta Główna była w niebezpieczeństwie. [Nasi] mieli ze zrzutów angielskie gammony – to były granaty uderzeniowe. Ładunek wybuchowy, plastik, był w osłonie (w koszulce) z brezentu oczywiście z zapalnikiem. Myśmy przyszły dosłownie w gorącym momencie, gdzie już było słychać gąsienice i poruszanie się czołgu. Myśmy momentalnie zmontowały granaty i natychmiast poszły one do akcji. Właśnie tymi granatami został obrzucony czołg, który potem był na Szpitalnej. W różnych publikacjach są różne na ten temat [artykuły] – że to był czołg, który potem przejęły „Chwaty”. Nas też nazywano „Chwatami”, ale myśmy nie były „Chwatami”, tylko myśmy były Oddziałem Osłonowym Wojskowych Zakładów Wydawniczych, który był w dyspozycji generała „Montera”. Drugiego dnia w nieudanym, chybionym ataku na pocztę, zginęła komendantka naszego patrolu – Alina Bredel. Tak że byłyśmy od razu, z miejsca, bardzo [doświadczone]…
- Czy 3 sierpnia już była pani przy budynku PAST-y? Czy była pani skierowana do PAST-y?
Nie, 3 sierpnia nie. Pierwszy atak na PAST-ę był 4 czy 5 sierpnia. […] Franio, oddając nasz patrol Wojskowym Zakładom Wydawniczym, była cały czas w ścisłym kontakcie z komendą saperów. Wymówiła to, że możemy być zabierane z oddziału osłonowego do jakichś akcji ściśle saperskich, jakie będą się odbywały. Właśnie w pierwszym ataku na PAST-ę, który był 4 (czy ewentualnie 5) sierpnia, brały udział „Iza” – Wanda Maciejowska i „Hanka” – Irena Grabowska. Miały bardzo trudne zadanie. Z oficerem – saperem pod osłoną ognia miały wywalić główną bramę do PAST-y. I zrobiły to, wykonały to. W książce Roberta Bieleckiego jest dokładny opis, ich relacja z tej akcji. Drugi atak na PAST-ę był 20 sierpnia o trzeciej w nocy. W jednych publikacjach podają, że o drugiej w nocy, [w innych], że druga trzydzieści. Oparli się na mojej [relacji] – w którejś publikacji jest powiedziane, że bardzo wczesna była moja relacja, która była zrobiona w „Gazecie Ludowej” przez profesora Bartoszewskiego. Bardzo wczesna, świeża jeszcze [relacja] – jak wróciłam z obozu. Następnie został odnaleziony mój meldunek po akcji do dowódcy Wojskowych Zakładów Wydawniczych. I właśnie – godzina trzecia, na tym się oparto. Na pewno było o trzeciej. W [ataku] znów brały udział „Iza” i „Hanka” i do tego byłam dołożona ja jako trzecia. Oczywiście [również] oficerowie – saperzy. Dowódcą całego naszego patrolu saperskiego był kapitan Jerzy Skupieński – „Jotes”.
- Proszę opowiedzieć o ataku 20 sierpnia.
Przed północą udaliśmy się na miejsce akcji na Zielną, obładowani ciężarem – plastikiem i różnymi deskami, na których miał być umieszczony ładunek. Każdy miał jakieś [ładunki]. Ja na przykład miałam w chlebaku kilogramowe ładunki plastiku, spłonki, lont. Weszliśmy na górę do oficyny przylegającej do PAST-y – mój patrol [wszedł] od strony północnej. Od strony południowej miał atakować – o tej samej godzinie – patrol pod dowództwem chyba też kapitana Parońskiego „Chevroleta”. Ich mina o trzeciej nie wybuchła. Nie umiem powiedzieć, jakie były powody, że nie wykonali zadania ściśle według określeń dowództwa. W tej kamienicy na trzecim piętrze najpierw umieściliśmy ładunek na ścianie, na rusztowaniu z desek, które żeśmy przydźwigali i potem trzeba było czekać. Po wybuchu miny pierwsza do ataku miała iść drużyna atakująca z „Koszty”, pod dowództwem Stefana Micha „Kmity” („Kmita” był dowódcą Wojskowych [Zakładów Wydawniczych] i ten też był „Kmita”). [To był] skoczek spadochronowy, oficer artylerii. Wspaniały człowiek, nadzwyczajny. tekst Był bardzo przykry moment, bo to pomieszczenie [to był] duży pokój, w którym było widać, że bawiło się dziecko – były rozrzucone zabawki. Starsza pani, chyba babcia, już została powiadomiona, że musi opuścić mieszkanie i że prawdopodobnie nie będzie mogła do niego wrócić. Ta pani zachowała się nadzwyczajnie.
Tak, zeszła do piwnicy. Cała oficyna, [wszyscy] musieli ewakuować się do piwnicy. My też wcześniej [się ewakuowaliśmy], drużyna „Koszty”, saperzy. Na górze został tylko „Kmita” i „Jotes”. Odpalał „Jotes”. Wybuch był straszny, w ogóle siadło nam wszystko na głowie i jak tylko osiadł pył, to natychmiast [ruszyliśmy] do przodu. Klatka schodowa była cała, z tym że na wysokości trzeciego piętra już było zwalisko gruzów i już zaczął pokazywać się ogień. Chłopcy z „Koszty” mieli naszykowaną drabinę i po tej drabinie pierwszy pobiegł „Kmita” i za nim drużyna. To była drużyna Włodzimierza Radajewskiego – miał pseudonim „Rataj”. „Jotes” biegł za chłopcami, za „Jotesem” biegli saperzy, my – minerki – na końcu. Niemcy już się zorientowali. Oczywiście od wybuchu to był bardzo krótki czas – trudno mi ocenić, jak to długo wytrwało, ale krótko. Niemcy już mieli uruchomione kaemy i już strzelali. Byli pierwsi ranni, którzy odpadali z drabiny i nasza „Iza” została ranna w piętę. „Hania” wycofała się z nią, a ja biegłam dalej za „Jotesem”. Wpadliśmy do jakiegoś pomieszczenia, w którym już było piekło. Z jednej strony paliliśmy się od naszej miny (ognia z gruzów), a z drugiej strony z ciemnego otworu, z wyłomu, który wykonała nasza mina, grzali Niemcy. Tak że zrobiliśmy się bardzo maleńcy na tych gruzach, przypłaszczeni. Moment bardzo ciężki. Kapitan „Kmita” krzyknął: „Chłopcy! Który z granatem?”. Wtedy wyskoczył Włodek – był w zdobycznym mundurze niemieckim, w hełmie niemieckim, miał opaskę. Na wszystkie nocne akcje, na które chodziliśmy, [na] opaskach było zawsze chowane białe pole i zostawało tylko czerwone. Wyskoczył i klasycznym ruchem z zamachem, rzucił granat w czarną czeluść tego otworu. I – cisza. I my zza ściany. Za ścianą też już była część chłopców, którzy wpadli pierwsi. Tam już cisza i życie, już znaleźliśmy się pod osłoną ściany. To były pierwsze momenty.
- Co działo się z panią później? Jak długo była pani w budynku PAST-y?
Nie byłam tam.
Uciekałam z PAST-y, musieliśmy wywalić sobie ścianę, żeby się wydostać.
- Chciałabym, żeby pani o tym opowiedziała.
Odbywały się tam przeróżne rzeczy. Przede wszystkim była gmatwanina, wiele przeróżnych pokoi, gmatwanina przewodów, mebli, rupieci. Biegali – raz Niemcy byli na górze, raz na dole, któryś z chłopców krzyczał do nich (nasz chłopiec) po niemiecku, straszny rozgardiasz. Ale pożar coraz większy. Czy tamta druga mina odpaliła – nie wiemy. Zaciął się nasz karabin maszynowy i jesteśmy w tym wszystkim zgubieni. Trzeba się wydostać, bo się usmażymy, zadusimy. Wtedy poszły w ruch moje ładunki, które miałam w chlebaku. Nie wiadomo było jak gruba jest ściana, jak uda się odpalenie, bo były tylko trzycentymetrowe kawałki lontu ze spłonkami. Trzy centymetry to jest trzy minuty na wycofanie się po odpaleniu. Odpalał „Jotes”.
- Nie pozwolił pani, żeby pani odpalała?
Tak. Odpalał „Jotes” i był kontuzjowany – musiał go „Kmita” za kołnierz postawić na nogach, bo opadło mu ramię. Trzeba było potem skakać na gruzy. Skakaliśmy. Bardzo świetnie opisuje to „Kmita” z „Koszty”, który pisze, że przeżył najcudowniejszy moment w życiu, że kobieta pokazała mu niebo. Potem, że dzięki mojemu warkoczowi – miałam rzeczywiście zapięty warkocz, ale w czasie hulania tam, rozrzuciły mi się włosy – dzięki temu, że zobaczył postać z [długimi] włosami, wiedział, że to nie są Niemcy, tylko że to są nasi. [Wtedy] zaczęli krzyczeć: „Nie strzelać! Nie strzelać!”, bo już żeśmy widzieli zaczajonych za murem chłopców, właśnie tych z drugiego patrolu od „Chevroleta”, który prowadził cały atak.
- Co się potem z panią działo?
Zostałam od razu wycofana. „Jotes” został. Nie wiem, czy została dalsza część jego patrolu. Potem dalej pompowali... Dzięki temu, że pompowali benzynę, to wykurzyli Niemców, ale mnie już przy tym nie było.
- Czy została pani wycofana na Boduena?
Na Boduena. Nie pamiętam, jak wracałam na Boduena. Pamiętam tylko, że wróciłam w strasznym stanie, z szopą włosów w nich powbijane drzazgi, kawałki drewna, brudna, osmalona. Jeden z kolegów, który miał jeszcze mieszkanie na ulicy Przeskok – to były ostatnie godziny tego mieszkania, rodzinnego mieszkania – tam jeszcze była wanna z wodą. Zabrał mnie do swojego mieszkania na Przeskok i tam, po [akcji] w budynku PAST-y, mogłam się jeszcze wykąpać.
Tak.
- Jak długo była pani na Boduena?
Przed tym jak padło Powiśle, to byliśmy [wycofani] z Boduena. Byliśmy zbombardowani. Byliśmy najpierw wycofani na ulicę Smolną, ale Smolna to był taki
niemand Platz – niczyj, bo Niemcy z Muzeum Narodowego mieli Smolną pod obserwacją i pod obstrzałem. Tam, w gimnazjum Zamojskiego, był magazyn map. Nasi chłopcy z Wojskowych Zakładów Wydawniczych chodzili tam na służbę, pilnowali tego magazynu, ale nie ujawniali się tam, na Smolnej. Jednej nocy myśmy byli ewakuowani na Smolną, ale już była taka sytuacja na Powiślu, że rano po jednej nocy od razu wróciliśmy z powrotem na [drugą] stronę przez Nowy Świat, przez barykadę, która była bardzo niebezpieczna, dlatego że ostrzeliwali ją z BGK (cały czas w BGK byli Niemcy). Obładowani z plecakami, z bronią – był ewakuowany magazyn broni, magazyn żywnościowy – z tym musieliśmy przedzierać się do jednej z naszych małych drukarni na Chmielnej. Tam siedzieliśmy tylko kilka godzin, bo był straszny nalot i nasi wodzowie wynaleźli nam lokal na ulicy Widok. Tam przeniosły się Wojskowe [Zakłady Wydawnicze]. Część tych zakładów przeniosła się za Aleje (jeden pluton) a część została na ulicy Widok. Już do końca byliśmy na ulicy Widok bodajże 24 czy 22 – nie pamiętam już w tej chwili numeru.
- Czym zajmowała się pani w tym miejscu na ulicy Widok?
Różnymi rzeczami: produkcją granatów, przygotowywaniem różnych [rzeczy] potrzebnych do akcji. Chodziliśmy na wsparcie różnych akcji, na przykład [akcji] na komendę policji. W międzyczasie była komenda policji, było przebicie Starówki – pierwsze przebicie Starówki na Chłodnej, tam była koncentracja wszystkich śródmiejskich oddziałów i myśmy też szli na wsparcie. To się oczywiście nie udało. Potem było drugie przebicie Starówki, wtedy w nocy „Morro” już szedł przez Ogród Saski, a myśmy byli na Skórzanej. Tam żeśmy przeżywali bardzo tragiczne momenty. Tam minowała „Ada”, moja koleżanka, pielęgniarka. Byłam tam, ale w odwodzie z chłopcami z Wojskowych Zakładów Wydawniczych. Ona też była z saperami. Chcieli przedostać się na plac Żelaznej Bramy, owszem, wywalili ścianę, ale Niemcy bardzo szybko zorganizowali ostrzał, tak że nie można było nic zrobić. Potem był straszny nalot sztukasów. Tragicznie, dużo ludzi tam zginęło. My szczęśliwie byliśmy w odwodzie – tak jakoś nas ochroniono, że wydostaliśmy się z tego. Tam była też „Koszta”.
- Jak pani pamięta zakończenie Powstania?
Zakończenie Powstania – kilkanaście dni i nocy nieprzespanych, już akcje jak gdyby troszkę ustawały – przynajmniej u nas, w Śródmieściu, bo na Czerniakowie były jeszcze straszne walki – i były dyskusje, czy kończyć. Byliśmy podzieleni. Jedni głosowali w tę stronę a drudzy, [żeby] iść za Wisłę, przedzierać się na Żoliborz, z powrotem na Starówkę i potem jakimiś drogami, przez Wisłę może przedostawać się na północy. Różne były pomysły, kłótnie i nawet awantury między nami. Jednak przeważali ci, którzy chcieli walczyć do końca. Były przygotowania – już wiadomo było, że idzie ku kapitulacji, ostatnie dni – szycie, reperacje. To spadło na kobiety, już musiałyśmy zająć się i swoimi ciuszkami i pomagać chłopcom w ich ekwipunku. Z „Adą” byłyśmy cały czas zajęte, [chłopcy] bardzo cenili sobie naszą obecność. Jak szli z nami do akcji, to bardzo lubili iść z „tymi pielęgniarkami – minerkami”, bo wiedzieli, że możemy udzielić im fachowej pomocy. Potem przychodzili też z patrolem sanitarnym, który był. Ale byli tacy, którzy od początku do końca tylko do nas – oczywiście z jakimiś niedużymi rzeczami, ale osobiście wyciągałam odłamki. Tak że byłyśmy cały czas zajęte; była praca i był już straszny głód, już nawet nie było kaszy „plujki”. W ostatnich dniach zaczęły latać kukuruźniki i bez żadnego zabezpieczenia tylko w jakichś workach zrzucać suchary. To wszystko rozwalało się w gruzach. Myśmy potem wyciągali z gruzów broń, amunicję (znikome zresztą ilości, ale zrzucali) i suchary. To wszystko było wygrzebywane z gruzów.
- Wychodziłyście w szeregach Wojskowej Służby Kobiet AK. Ile pani koleżanek z oddziału wyszło z panią?
Alina nie żyła. O tym, co zrobiła pani doktór, już nie wiedziałam, wyszły z nią, nie mogę o tym mówić. Ja wyszłam, [była] „Ada”, „Hanka”, „Iza”, „Alka”.
Tak. Dwie Grabowskie, „Alka” – trzecia, „Ada” i ja. Tak, wyszło nas pięć.
- Jakie były pani dalsze losy?
Obóz. Złożenie broni na placu Narutowicza, wędrówka do Ożarowa. Z dala widziałyśmy „Bora”, jak odjeżdżał ze swoimi adiutantami i w obstawie, widziałyśmy stojący samochód. W jednej z półkolistych bram, które są przy domu akademickim składało się broń i czwórkami [szłyśmy] do Ożarowa. W Ożarowie – noc na betonie. Chłopcy polecieli gdzieś myć się… wykąpali się, umyli się. Były kadzie z wodą, znaleźli wodę a rano obudzili się czerwoni, bo to były kadzie z jakimiś chemikaliami. Przy całej tragedii i tej strasznej nocy na betonie, rano w szalonym tłoku biegali czerwonoskórzy. Załadowali nas do wagonów towarowych po czterdzieści kilka osób, tak że [byliśmy] poukładani jak sardynki. My, minerki – ta piątka miała ciężko chorą. Zachorowała Irena Grabowska „Hania”. Przeleżała całą niewolę. Okazuje się, że to był już pierwszy atak Heine-Medina, wysoka temperatura. Myśmy ciągnęły jej plecak i ją, dosłownie ciągnęłyśmy. Niemcy prowadzili nas do obozu w Lamsdorfie. Pierwszy obóz – Lamsdorf, obecnie Łambinowice (na Śląsku Opolskim). Prowadzili nas złośliwie okrężną drogą.
Tak, żeby było dłużej. Droga była straszna. Nie można było załatwić się, [byłyśmy] głodne. Pociąg zatrzymał się pod czy za Częstochową i wtedy jednak przedarli się odważni z chlebem, z pomidorami, przerzucili [to] przez małe, zakratowane okienka w wagonach towarowych. Myśmy opchały się chlebem i nie zawsze dojrzałymi pomidorami, tak że potem były tego opłakane skutki, ale jakoś doszłyśmy do obozu. Z fasonem, bo witali nas nasi wrześniacy, Francuzi, Anglicy i byli już nasi mężczyźni – byli wyładowani pierwsi, kobiety później. Potem zaczęła się bardzo ciężka praca w obozie – z babcią dyrektora Ołdakowskiego. Miał wspaniałą babcię. Wspaniałą, nadzwyczajną kobietę, która cały czas pracowała. Z moją przyjaciółką „Adą” spotkałyśmy w Ożarowie panią doktór Beaupre. To była matka naszej koleżanki z kursu, ze szkoły pielęgniarstwa. Miała już rozkaz z komendy głównej, że ma być naczelnym lekarzem obozu kobiecego. Powitała nas z otwartymi ramionami: „Ach! Są pielęgniarki!”. Koleżanki jej córki. Cały czas [pracowałyśmy], już w życiu nie pracowałam tak ciężko jak pracowałam w tym obozie.
- Czy może pani opowiedzieć, co pani robiła w obozie?
Wielką robotę. I złodziejstwo uprawiałam, bo chodziłam do Niemców z meldunkami, do tak zwanego
Krankenrewiru chodziłam po leki, bo zabrali nam wszystkie leki. Za kilka godzin, jak nas osadzili w obozie, zrobili apel i musiałyśmy wszystko wyrzucić. Sanitariuszki miały pełne plecaki leków, narzędzi, swoje torby sanitarne, których używały w czasie Powstania i z nimi wyszły. Musiały wszystko wyrzucić na placu apelowym, zabrali nam wszystkie ostre rzeczy (ostra rewizja) i wszystkie części umundurowania niemieckiego. Ci, którzy mieli niemieckie płaszcze, kurtki czy jakieś pasy – to wszystko musiało być [oddane]. I przede wszystkim leki, kupa przeróżnych leków. Potem w
Krankenrewirze (byli też w obozie Rosjanie) prowadzili to sanitariusze i był lekarz rosyjski. Właściwie mówił, że jest Polakiem. Nazywał się doktór Łagowski. Przemiły, wspaniały człowiek, który zaraz zaczął nam bardzo pomagać. Chodziłam z meldunkami i jak miałam stwierdzone przez lekarza, że potrzebny jest jakiś środek – jodyna, wata, bandaże (nie bardzo specjalne środki, tylko te najprostsze medykamenty), to wprowadzali mnie do sali, gdzie były półki z lekami i kradłam co mogłam z półki, co mi się nawinęło pod ręce. Wypychałam sobie kurtkę, kieszenie, bo to, co oni nam dawali, to było znikome [ilości], te nasze leki, które dziewczyny wytaszczyły z Powstania. Zaczęły wychodzić odłamki, trzeba było robić operacje – też do
Krankenrewiru. Przede wszystkim trzeba było odbyć mykwę, golili włosy, robili zdjęcia, rejestrowali – różne [procedury były] na wstępie. Ale załatwili to szybko, sprawnie. Potem była normalna robota. Myśmy zajęły baraki po jeńcach rosyjskich – zawszone, brudne sienniki. Było ciasno. Było bardzo ciężko. Głodno, ciężko. Dopiero wtedy zaczęła się rozpacz… Zaczęli segregować: najpierw wyjechali oficerowie, potem wyjechali żołnierze. Jednak nasz mąż zaufania wywalczył, że [jak] były porozdzielane małżeństwa – w jednym bloku siedział mąż, w drugim żona czy córka… Znalazło się masę narzeczonych. Ja też zgłosiłam, że mam narzeczonego i potem okazuje się, jak już przeszłam bramę, jak już Niemiec nas prowadził, że znalazło się pięciu czy sześciu moich narzeczonych i był straszny śmiech. Nawet Niemcy się śmiali. Niektórzy Niemcy byli bardzo ostrzy, ale w ogóle już u nich zaczęło się obsuwanie w dół. W obozie pilnował nas Wehrmacht – ranni, którzy wyszli po szpitalach, tacy sami okaleczeni.
- Czy w tym obozie była pani do końca wojny?
Byłam do maja, do kapitulacji. Po kapitulacji zaraz zaczęliśmy sobie organizować powrót. Wyjechałyśmy z obozu – też wywalczyła to pani doktór Beaupre, [że] personelowi sanitarnemu dali osobne wagony (było [też] kilka lekarek). Cały transport pojechał do Müllbergu nad Elbę, a myśmy dołączyły – wagony sanitarne, które były z chorymi i z personelem – do Zeithein, do obozu (mam bardzo ciekawe wspomnienia z obozu, napisane przez panią doktór). Myśmy wędrowali w maju. […] Zorganizowaliśmy sobie tak, że chłopcy nawet mieli broń. Trzeba było [mieć], bo sprawdzili, że w jakiejś części mogą być jeszcze partyzanci niemieccy, że mogą władować się w walki. To było w maju, niedługo po kapitulacji.
- Kiedy wróciła pani do Polski?
Właśnie w maju.
- Jak to wyglądało? Czy od razu do Warszawy, czy szlak prowadził trochę inaczej?
Najpierw wylądowaliśmy w Sławie, to jest chyba Lubuskie, i tam już zjawiło się NKWD, już zjawili się chłopcy z niebieskimi otokami. Wyciągnęli nas z pociągu. Przede wszystkim była straszna awantura, bo nie chcieli już puścić nas przez Odrę, na samej granicy. Różne były przygody. Walczyła pani doktór Krzyżanowska, żona generała Krzyżanowskiego, mama pani senator Krzyżanowskiej. Klęła się dosłownie z nimi, oni do niej ordynarnie. Mieliśmy dwa konie, wozy, nawet jeden wóz był ciągniony przez woły, bo już chłopcy nie mogli zdobyć koni. Właśnie na tym wolim wozie miałam swoje rzeczy, ale nigdy z tego wozu nie korzystałam, bo cały czas byłam w ruchu, jak tylko był gdzieś jakiś postój, to były opatrunki, bo jeszcze byli ranni i ciężko ranni, którzy jeszcze byli niepogojeni od Powstania. Było kilka takich osób. Ciężka praca, zdobywanie po drodze pożywienia. Paliło się jeszcze w niektórych miejscach. Przyjeżdżaliśmy do jednego z zamków – u ogrodnika pogwałcone kobiety, staruszki, rozpacz Niemców po zetknięciu się z rosyjskimi oddziałami. Okropne rzeczy żeśmy widzieli po drodze.
- Czy spotkanie z NKWD miało ciąg dalszy?
Aresztowali jedną z koleżanek, wyciągnęli z pociągu. Siedziała, ale potem ją puścili. Chcieli koniecznie [zdobyć] wiadomości, kto był dowódcą. Jakoś rozprawiła się z nimi i zwolnili ją. To była warszawianka.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Już nie powiem daty, w każdym razie to był maj albo czerwiec. Nocowaliśmy po drodze w jakimś teatrze. Było śmiesznie, bo wracał z nami aktor Milecki, wspaniały aktor (już nie żyje). Nocowaliśmy w lesie, to wtedy robili jakiś wieczorek, deklamacje – już radość powrotu. Tylko potem zabrali nam konie i pani Krzyżanowska walczyła o te konie. Ale konie zabrali.
- I wróciła pani do Warszawy.
Tak, wróciłam do Warszawy. Miałam troszkę nieprzyjemności, bo zaangażowałam się, wierzyłam w to, że Mikołajczyk nam coś pomoże, że jeszcze może coś nasi bracia…
Tak.
- Czy w związku z tym była pani represjonowana po wojnie?
Byłam zatrzymywana. Nie miałam prawa głosowania. Zdawałam na medycynę we Wrocławiu – nie dali mi świadectwa moralności. Ale znów spotkałam się z ludźmi – też harcerki jeszcze w dalszym ciągu – i zaczęłam pracować w dziecięcych zakładach opiekuńczych (w Konstancinie, w Skolimowie, w Śródborowie). Potem wyszłam za mąż, urodziłam dziecko, miałam jakiś czas przerwę, bo urodziłam wcześniaczka i miałam z nim kłopoty. Potem było kilka lat troszkę lepszych, zdrowych, chłopiec był większy, już chciałam iść do pracy. Bardzo ciężko zachorował mój mąż i przez kilka lat w ogóle byłam osobistą pielęgniarką mego męża.
- Czy chciałaby pani dodać od siebie jeszcze coś o Powstaniu?
Najpiękniejsze dni w moim życiu (nie tylko w moim oczywiście). Najwspanialsze przyjaźnie, które trwają do tej pory – już jest nas tylko kilkoro. Z pięćdziesięciu minerek w Warszawie jest osiem. Z Wojskowych Zakładów Wydawniczych, z oddziału osłonowego jest już tylko – nie umiem dokładnie powiedzieć, ale takich, z którymi komunikuję się jest już tylko dwóch kolegów. Reszta jest już na wiecznej warcie. Przyjaźń była niezawodna. Spotykaliśmy się najpierw częściej, potem, jak już życie gniotło i wiek, to rzadziej, ale niezawodnie. Dziękuję pięknie za wywiad.
Warszawa, 31 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
- Dodatkowa rozmowa przeprowadzona 15 czerwca 2012 roku przez Marka Millera.
Urodziłam się w Warszawie 10 marca 1923 roku. Matka z domu Milewska, mój ojciec Józef Matys, legionista, który jako młody chłopak uciekł do Legionów. To jest pierwsza rzecz. Rodzice rozeszli się. Ja, jako małe, czteroletnie dziecko wylądowałam z matką u jej rodziców w Skolimowie pod Warszawą. Mój dziadek był rzemieślnikiem, bardzo zdolnym, budował jakieś drewniane, piękne domki z pięknymi ornamentami, wycinankami na werandach. Jeszcze istnieją w Konstancinie i Skolimowie. Niedługi czas po tym moja matka zawarła nowy związek z człowiekiem, który był związany z lotnictwem, był urzędnikiem biura zaopatrzenia lotnictwa, to specjalna nazwa była, w każdym razie zaopatrzenie lotnictwa. Chowałam się w pięknej atmosferze lotniczej, mój ojczym zabierał mnie na Challenge lotnicze, na zawody balonowe. Widziałam, jak Bajan zwyciężał, jak przyleciał na [samolocie] RWD. W związku z tym ciągle był ten temat w domu.
- Była pani na Polu Mokotowskim?
Byłam na Polu Mokotowskim, widziałam, jak lądował Płonczyński, Bajan. Płonczyński [miał] drugie miejsce bodajże, Bajan wtedy miał pierwsze miejsce. Niemcy byli pokonani, nie pamiętam niemieckich nazwisk już.
- Co było wtedy na Polu Mokotowskim, jak ono wyglądało?
Trawka wesoło rosła i były trybuny drewniane, bardzo prymitywne, od strony Wawelskiej. W krakowskim ubraniu występowałam tam właśnie na „challengowej” imprezie. Potem widziałam start balonów. Burzyński – to jedno nazwisko pamiętam – był bodajże zwycięzcą jednego z przelotów.
- W którym miejscu były te starty balonów, tam gdzie jest stadion?
Na Polu Mokotowskim.
- Pole Mokotowskie jest duże.
To było bliżej Wyścigów, od strony Polnej się na Wyścigi wchodziło. Pamiętam już tylko wysoki, drewniany płot, gdzie kibice przez szpary oglądali wyścigi.
- Proszę wrócić do początku. Musi pani powiedzieć, jak się nazywa i ile lat miała w czasie wybuchu Powstania.
W 1939 roku miałam siedemnaście lat. Nazywam się Barbara Wysiadecka z domu Matys. W czasie wybuchu Powstania miałam dwadzieścia dwa lata.
- Proszę opowiedzieć krótko, w jaki sposób znalazła się pani w konspiracji i w patrolu minerskim.
Niestety, krótko tego nie potrafię powiedzieć, bo muszę powiedzieć… Mam pewną otoczkę tego. Mianowicie po wybuchu wojny w 1939 roku miałam małą maturę zrobioną, miałam siedemnaście lat. W Skolimowie, w którym mieszkałam, był szpital polowy. Walk żadnych tam na terenie nie było, ale Niemcy zrobili szpital polowy i rannych zwozili z Mokotowa, głównie z Czerniakowa. Poszłam jako ochotniczka do tego szpitala opiekować się w tych najprymitywniejszych czynnościach chorymi. To było wielkie przeżycie. W momencie kiedy szpital się skończył (był w bardzo dużej willi na terenie Skolimowa), w tym budynku (nie wiem, czy to już było RGO, była taka Rada Główna Opiekuńcza, obywatele warszawscy ją zorganizowali) był zorganizowany dom dla dzieci, zaczęli zbierać sieroty. To były pierwsze momenty po kapitulacji, po skończeniu wojny [w 1939 roku]. Zwozili z piwnic dzieci zagubione, chore, zawszone, z okropnym świerzbem i tam zaczęło się organizować dla nich pomoc. Personel znalazł się i to bardzo szybko. Ze Śląska uciekły harcerki z Bucza. Na Śląsku Cieszyńskim, w Beskidzie Śląskim jest Bucze. [Warto] się zainteresować tą miejscowością, bo tam się ciekawe rzeczy [działy]. Obok był ośrodek, znany jest, Górki Wielkie. W Buczu była żeńska harcerska szkoła instruktorska, a w Górkach obok, niżej, była szkoła instruktorska męska i tam wyrośli wspaniali instruktorzy, harcmistrze, którzy potem dali całą robotę harcerską. Kobiety z tego Bucza właśnie, z [ośrodka] żeńskiego uciekły ze Śląska, bo się na Śląsku najszybciej zaczęły dziać złe rzeczy na linii z naszymi okupantami. Wojewoda Grażyński tam działał przed wojną. Te kobiety to były instruktorki i to były wspaniałe kobiety, tu chciałabym wygłosić wielki hymn harcerzom.
W szpitaliku sprzątałam. Potem był szpitalik dla dzieci w zakładzie dziecięcym RGO i też sprzątałam. Myłam, szorowałam, smarowałam zaświerzbionych, czesałam wszy, walczyłam. Jednym słowem higiena.
- Jak pani trafiła do konspiracji?
Tam spotkałam między innymi… Między tymi harcerkami była jedna bardzo znaczna osoba, Hania Petrykowska. To była studentka pedagogiki, bodajże z Łodzi, dokładnie tego nie wiem, w każdym razie osoba już starsza nieco, bardzo dojrzała już i wiedziała, co w życiu będzie robiła. Była tam wychowawczynią, przeniosła się do Warszawy. Jej siostra była w zakonie, ewentualnie szykowała się do zakonu sióstr urszulanek z ulicy Gęstej (Dobra, Gęsta). Tam siostry prowadziły pensjonat, internat i Hania tam mieszkała. Upatrzyła sobie dziewuszkę malutką, wydobytą gdzieś z piwnicy, już nie wiem – z Czerniakowa czy z Mokotowa, gdzie cała rodzina zatruła się alkoholem metylowym. To była dziewczynka, która miała sześć lat. To dziecko było w okropnym stanie psychicznym, cały czas mechanicznie opowiadała, jak ciocia piła, opowiadała momenty swojej tragedii, jak mamusia umierała, jak ciocia umierała, jak wujek umierał, jak pił, jaki kolor miał twarzy, takie rzeczy. Hania od razu połączyła się jakoś z tą małą, też Hanią, i to dziecko zabrała z tego zakładu. Ta dziewczynka się uczyła i z nią mieszkała. A Hania od razu była w Wojskowej Służbie Kobiet, to był już rok 1940.
- A pani jak się znalazła w konspiracji?
Dostałam stypendium, harcerki, które były w kierownictwie tego zakładu, wytypowały mnie do szkoły pielęgniarstwa.
- Jak się pani znalazła w patrolu minerskim?
Dostałam się do szkoły pielęgniarstwa PCK na Smolnej jako stypendystka. Przeszłam pierwsze szkolenie wojskowe właśnie z Hanią. Żeśmy naukę o broni robiły na terenie klasztoru. Ten klasztor w ogóle był pełen przeróżnych konspiracyjnych spraw. W jakimś momencie…
- Przeszkolenie medyczne a jednocześnie wojskowe?
Byłam w szkole pielęgniarstwa, swoją drogą, uczyłam się, ale miałam przeszkolenie wojskowe z Hanią.
- Co obejmowało to przeszkolenie wojskowe?
Na przykład organizację wojskową, stopnie, naukę o broni, też jakieś sprawy administracyjne wojskowe.
- Czy również naukę strzelania? Strzelała pani?
Wtedy nie strzelałam, ale na przykład budowę [znałam]. Już rozróżniałam pistolet ręczny od [maszynowego]. W jakimś momencie jedna z pań z „góry” harcerskiej zaproponowała mi, że są tworzone… Już byłam zaawansowana w szkole, już byłam na pewno po pierwszym roku szkoły pielęgniarstwa – zaproponowała mi przydział. Już miałam skończone podstawowe szkolenie WSK. Zaproponowała mi kontakt z panią „Doktor” Franio. Nie wiedziałam, kto to jest pani „Doktor” Franio, w każdym razie osoba, która miała mnie wprowadzić w sprawy dywersji.
- Co tu było nazwiskiem a co pseudonimem? „Doktor” to pseudonim?
Pseudonim.
Nazwisko. Na imię miała Zofia.
- Kiedy ona z panią rozmawiała, pani jeszcze nie była w konspiracji, nie była zaprzysiężona?
Ona przyjęła ode mnie przysięgę.
- Czy powiedziała, co pani będzie robić w patrolu minerskim, na czym to polega?
Pamiętam dokładnie samą przysięgę, gdzie to było, jak sama przysięga się odbywała, ale szczegółów wprowadzenia w tej chwili już nie potrafię powiedzieć. W każdym razie to było bardzo ogólnie, nie jakoś szczegółowo. Potem pomaleńku zaczęłam poznawać, zostałam przydzielona do patrolu. Wtedy już było dziewięć patroli kobiecych i się nazywałyśmy Kobiece Patrole Minerskie. To był najpierw Związek Odwetu. Potem, od 1942 roku, kiedy ZWZ było scalone z Armią Krajową, to już był chyba „Kedyw”. Może coś mylę.
- Jest pani bardzo młodą kobietą. To normalne, żeby uczyć się pomocy medycznej, pomocy rannym, opatrunku, ale teraz pani ma propozycję zajmowania się ładunkami wybuchowymi. To nie jest jak gdyby prosta sprawa. Jak pani to pogodziła: z jednej strony pomagać rannym, a z drugiej strony robić bomby i wysadzać coś w powietrze?
W tej chwili nie potrafię sobie przypomnieć u mnie jakiegoś myślowego procesu. W każdym razie była atmosfera, że trzeba walczyć wszelkimi sposobami.
- Jak pani bandażuje rękę, to też pani walczy, pomagając żołnierzom.
Bandażowanie ręki to jest bardzo… Nie potrzeba specjalnego wyszkolenia.
Nie przerażało, jakoś tak zostało to przedstawione. Pamiętam tylko rozmowę.
Ze mną razem w szkole była wolontariuszka, też z domu opieki dzieci, która była troszkę starsza, była już po maturze. Wiedziała, że chce iść na medycynę, ale najpierw była w szkole pielęgniarstwa, razem żeśmy poszły ze Skolimowa do szkoły pielęgniarstwa. Jak profesor Zaorski otworzył szkołę medyczną, to ona zaczęła się koło tego problemu kręcić, już miała [plan], że zacznie medycynę studiować. Pamiętam rozmowę z nią, jak ona mi wkładała do głowy…
Mój ojczym był już wtedy w Anglii. Wkładała mi: „Dziadkowie starzy, masz brata, masz matkę, jest ciężko żyć, masz obowiązki wobec domu. I ty się pakujesz do dywersji?”. Ale już mi to nie trafiło, a ona wtedy z politowaniem nade mną…
- Jakie pani miała pierwsze wrażenia, odczucia ze szkolenia w patrolu minerskim, z kontaktu z plastikiem, z zapalnikami?
To było stopniowo wszystko, pomału wdrażane, od najprostszych rzeczy do większych rzeczy. Myśmy przecież nie miały do czynienia od razu z materiałami wybuchowymi. Była akcja „Wieniec”, w której nie brałam udziału, starsze koleżanki, wcześniej ode mnie szkolone były w tym i instruktorki też tam były, sama pani „Doktor” nawet brała udział w akcji „Wieniec”. To było przerywanie torów na wschód.
Tak, na samym początku. To była piękna akcja i bardzo znaczna wtedy. Nasze patrole odegrały znaczną rolę.
- Czy przed wybuchem Powstania Warszawskiego zdetonowała pani ćwiczebnie jakiś ładunek?
Nie. Na poligonie owszem, bywałyśmy, ale jako pomoc. Saperzy jeździli, oficerowie.
- Widziała pani zdetonowany ładunek na poligonie?
Nie, nie widziałam.
- Czyli, mówiąc krótko, uczyliście się całego sposobu?
Sposobu. Było kilka działów, które prowadziły minerki. Przede wszystkim to było utrzymanie magazynów, szkolenie, przenoszenie z magazynu. Mój patrol kontaktował się z lądowiskiem w okolicach Ożarowa. Jeździłyśmy do Ożarowa, na tamtą linię, ale już nie bezpośrednio kontaktowałyśmy się z ludźmi, którzy przyjmowali zrzut, tylko był jakiś pośrednik. Odbierałyśmy materiały wybuchowe, już posegregowane, co były dla saperów, i przewoziłyśmy do magazynów w Warszawie, potem z magazynów gdzieś. Miałyśmy kontakt, jeździłam na Bielany. Przygodę miałam wtedy, transportując jakieś butelki samozapalające.
- Jaką przygodę pani miała?
Wysadzili mnie z taką paką z tramwaju w getcie. Jak tramwaje przejeżdżały przez getto, zatrzymali tramwaj, wywalili wszystkich z tramwaju i postawili pod ścianą gdzieś pod Janem Bożym, blisko tego kościoła. Zaczęli segregować (mężczyźni, kobiety, tacy, siacy) żandarmi i nasi granatowi. Granatowy policjant mnie uratował. Zorientował się, że mam coś złego. Stałam, postawiłam tę paczkę, to była duża paka, gruba, tłusta, w szarym papierze, ładnie osznurowana. Postawiłam ją na ziemi i okraczyłam. Przesuwałam się tam, gdzie on kazał przesuwać. Ale już się zbliżał do mnie. Musiałam coś źle wyglądać. Ten policjant się mną zajął, poruszył to nogą, powiedział: „Ach, to jest ocet, ocet ona wiezie”. Słowo
Essig musiał znać ten policjant, może w ogóle znał niemiecki, tego nie wiem. Jakoś nie zainteresował się tą paczką bliżej, przesunął mnie gdzieś dalej. W każdym razie myśmy jeździły na Bielanach do jakichś biur elektrowni i pracownicy odbierali od nas te paczki, które tam zapotrzebowali. To byli elektrycy, czapki mieli, ubrani byli specjalnie.
- Co obejmowało szkolenie minerskie? Co pani umiała jako minerka?
Wiedziałam wszystko o materiałach wybuchowych, które są: jaką mają siłę rażenia, jaki materiał jest, odpowiednio do sytuacji używany. Wiedziałam, co to spłonka, co to lont, co to detonator. Z łączności też.
Kiedyś miałyśmy taką przygodę, że instruktorka gdzieś w lokalu rozmontowywała aparat telefoniczny i wprowadzała nas w tajniki przewodzenia. Wtedy gospodyni przychodzi, że ma dzwonek do drzwi. Nie puściła nikogo na razie, ale nie wie, kto jest za drzwiami, a my tu jesteśmy, mamy rozłożony cały ten [aparat]. Bardzo duży dział w Kobiecych Patrolach Minerskich zajmował kontakt z Biurem Badań Technicznych. Biuro Badań Technicznych to była jednostka, którą obsługiwali oficerowie saperzy. To był kontakt z poligonem, był patrol jeden, który jeździł właśnie na poligon. Ja przypadkiem byłam na poligonie. Potem spotkałam się z tym patrolem w Powstaniu. „Iza” i „Hanka” były z tego patrolu „Aliny” Bredel, która zginęła w drugim dniu Powstania, instruktorka nasza. Instrukcje szły w teren, był kontakt ze wszystkimi oddziałami leśnymi, z kieleckimi oddziałami, z Lublinem i na wschód szły do Wilna instrukcje. Nocami się tłukło te instrukcje, przepisywane były przez nasze maszynistki, myśmy same zszywały, myśmy same potem pakowały w paczki. Też była wielka przygoda kiedyś. Jedna z koleżanek miała ciocię, która mieszkała na Oleandrów, a Oleandrów to była ulica zajęta głównie przez Niemców, ale ta ciocia została w tym mieszkaniu, bo miała niemieckie nazwisko, ale nie miała nic wspólnego z armią niemiecką. Ciocia gdzieś sobie pojechała. Myśmy w nocy się zjawiły, prosto przyszły z drukarni wydrukowane [instrukcje], trzeba było składać, trzeba było zszywać, trzeba było tłuc [zszywaczami] (zszywki druciane) i później składać odpowiednio do zapotrzebowania, pakować paczki. Ciemna noc, dzwonek do drzwi. A nad ciocią czy pod ciocią, już tego nie pamiętam, mieszkał gestapowiec. Pijany pomylił drzwi. Ale wyszłyśmy z tego, on w ogóle nie wchodził, zjawił się ktoś za jego plecami, jakiś jego oficer, wziął go za kołnierz. On był bardzo pijany, nic by nam nie zrobił, był nie bardzo przytomny.
- Wtedy to nie robiło na pani wrażenia, ale jak pani patrzy na to po latach? Jednak kobieta, która zajmuje się materiałami wybuchowymi, to rzadka sprawa. Było dużo formacji, które pomagają Powstaniu, typowo kobiecych. Skąd się u pani wzięło to powołanie, że mogła pani to robić?
Nie potrafię tego powiedzieć. Cały czas, od momentu w 1939 roku, jak poszłam do szpitala pracować jako ta młoda, zupełnie zielona dziewczyna, gimnazjalistka… Zaraz spotkałam wspaniałych ludzi. Już ojczyma nie było, byli dziadkowie starzy, była matka, ale spotkałam te harcerki. W życiu tak się zdarzało, że spotykałam wspaniałych ludzi.
- Tam była pani samarytanką, pomagała pani, niosła pani pomoc, a tu pani jednak burzyła, niszczyła. Nie miała pani żadnych wahań moralnych?
Nie. Wtedy już byłam zaprawionym, można powiedzieć, żołnierzem, że był rozkaz. A jaki będzie ten rozkaz… Na przykład mój patrol ćwiczył… To było przewidywane na wypadek Powstania. Dostałyśmy dzielnicę Powązki, gdzie były niemieckie magazyny saperskie, jakieś techniczne jednostki wojskowe. Musiałyśmy tam zrobić rozpoznanie. Przez długie godziny żeśmy tam chodziły na różne wywiady i oględziny: i zaglądanie przez płoty, i jakieś przemykanie się, żeby wiedzieć, w którym miejscu mają dopływ prądu, bo na wypadek Powstania trzeba będzie ich odciąć, i przerwać.
- Kiedy w czasie Powstania do pani dotarło, że istnieje taki problem w tej dzielnicy jak PAST-a, że tam są Niemcy? Przed wybuchem wojny widziała pani PAST-ę?
Nie. Był wysoki budynek, wiadomo: PAST-a, ale wtedy nie interesowałam się tym, co to za budynek.
- Jak dotarło do pani w okresie Powstania, że istnieje problem PAST-y?
PAST-a strasznie nam przeszkadzała. Miejsce postoju oddziału osłonowego, gdzie był przydzielony mój patrol, patrol Ireny Bredel, to była ulica Boduena. Myśmy tam swobodnie nie mogli chodzić z powodu PAST-y, oni znajdowali czas, żeby polować wkoło, mieli bardzo dobrą widoczność. Już było tyle ciężkich akcji, o które się ocierałam, że to, że mam iść do PAST-y i że przedtem poszły dwie koleżanki na pierwszy atak, to było normalne. Będzie rozkaz i nie wiadomo, jaki będzie rozkaz.
- Pierwszy atak na PAST-ę był 4–5 sierpnia. Czy jak te dwie koleżanki z pani jednostki poszły, coś opowiadały po powrocie? Czy pamięta pan, jak wychodziły?
Opowiadały potem, ale już nie potrafię oddzielić tego, co one opowiadały, od tego, co czytałam potem w różnych publikacjach.
- One wysadziły bramę. Którą? W budynku „małej PAST-y” czy w wieży?
Bramę naprzeciw budynku, w którym było dowództwo „Kilińskiego”, w którym urzędował Roycewicz.
- Pamięta pani, czy to była brama w tej wysokiej wieży, czy to była brama obok?
Tego nie wiem, ale chyba to była brama do głównej PAST-y. W każdym razie to było robione pod ostrzałem i chłopcy robili zaporowe… To ktoś gdzieś opisuje dokładnie.
- Pamięta pani, jak wyglądała drewniana konstrukcja, na której wieszano ładunek wybuchowy?
Wiem, deski żeśmy nosiły.
- Jak to wyglądało, jakiś krzyżak?
Czy ja wiem? Deski i jakieś takie wałki. Nie wiem, nie potrafię już powiedzieć dokładnie.
- Czyli ładunek wybuchowy nie musiał dolegać do muru czy wejścia, do drzwi, tylko stał na konstrukcji drewnianej?
Opierał się na konstrukcji drewnianej, przylegał do ściany. To musiało być tak zmontowane… Mężczyźni to robili, nie my robiłyśmy tę konstrukcję z desek. To deski, jakieś łaty.
- Pamięta pani, jak pani umieszczała ładunek na tej drewnianej konstrukcji?
W poprzek były jakieś deski, w każdym razie opierał się… Jak pamiętam ten duży ładunek, te dwadzieścia kilo… To było prawdopodobnie nawet („Jotes” pisze) dwadzieścia dwa czy ponad dwadzieścia. To było wielkie zadanie określić wielkość tego ładunku. Plastik był. Co to plastik był, to wiadomo. To był materiał wybuchowy zrzutowy, angielski i był (sama już nazwa [wskazuje]) plastyczny, łatwo go było formować. I detonatory dyndające. Ja, zdaje się, opisuję gdzieś wesoło, jak to błyskały złowrogo detonatory i dyndały wesoło lonty. Tak było. Myśmy tam jeszcze jakiś czas się zatrzymali, a dopiero jakieś w pół do trzeciej chyba nas wywalili do piwnicy.
- Czy pamięta pani cokolwiek, co powiedziały koleżanki, jak szły pod PAST-ę czy jak wróciły?
Nie.
- Nie pamięta pani, jak wychodziły?
Zupełnie tego nie pamiętam i nie pamiętam ich powrotu. Opowiadały nam, ale [nie pamiętam].
- Gdzie to było, jak opowiadały, gdzie była placówka?
Na Boduena.
- One wróciły na Boduena z tej akcji?
Tak, wróciły na Boduena. Na jednym końcu Boduena były Wojskowe Zakłady [Wydawnicze], był oddział osłonowy blisko placu Napoleona, a przy placu Zgody była pani „Doktor” z kilkoma patrolami i dowództwo saperów też było koło pani „Doktor”.
- Jak one wyglądały, jak wróciły?
Tylko mogę powiedzieć, jak ja wyglądałam. Nie widziałam ich. Mogło mnie nie być akurat, jak one wróciły.
- Czy one gdzieś złożyły relację z tamtego okresu?
Tak, na pewno składały, ale nie wiem, to było chyba naszemu dowódcy w Wojskowych Zakładach Wydawniczych, w oddziale osłonowym. Pan Bielecki pisze w książce, że znalazł mój meldunek do dowódcy oddziału osłonowego, do porucznika „Berenta”.
- One po wojnie nie złożyły żadnej relacji z tego pierwszego ataku, w żadnym artykule, w żadnej książce?
Nie.
Nie wiem. Obydwie poszły, „Hania” była chora.
Przeżyła wojnę, przeżyła obóz, ale od pierwszego dnia obozu była ciężko chora z wysoką temperaturą. Myśmy z pociągu, którym nas wieźli z Ożarowa w okropnych warunkach, w okropnej ciasnocie, obydwie z koleżanką ciągnęły ją i jej plecak. Bardzo źle pamiętam tę podróż do obozu, dojście do obozu, bo myśmy musiały „Hanię” ciągnąć i jeszcze jej plecak. Ona nie wstała na nogi w obozie.
- Nigdzie się pani nie spotkała w literaturze, którą czytała pani po wojnie, żeby któraś z tych dwóch minerek złożyła relację.
Kontaktowałam się z nimi, ale nie. Jedna studiowała medycynę, druga była na farmacji.
- Obie nie żyją czy jedna żyje?
Jedna nie żyje, Maciejowska-Wagnerowa.
- Jak się nazywa ta, która żyje?
Ta, która żyje – Irena Grabowska, „Hanka”. […]
- Jaka była postawa wyjściowa do ataku na PAST-ę? Gdzie pani jest, gdzie ten atak się zaczyna, w którym miejscu i o której godzinie? Jak pani się dowiedziała, że będzie brała udział w tej akcji?
Nie wiem, kto mnie zawiadomił, że idziemy do ataku, i gdzie myśmy się spotkały z saperami, ze Skupieńskim i z jego chłopcami. Nie pamiętam, zupełnie tego nie mam w głowie, więc musiałam być bardzo przejęta, musiałam być bardzo… To, co mogę zacząć opowiadać, to mieszkanie, w którym zaczęliśmy montować na ścianę ten… Już mężczyźni zaczęli budować to całe urządzenie z tych desek, a my już przygotowywać wszystkie lonty i detonatory.
Też już nie pamiętam dokładnie. Było nas trzy.
Tylko pan Skupieński może odpowiedzieć. Było nas osiem osób, to pisze któryś z tych mężczyzn, a ja nawet nie wiem ile, tego nie mogę powiedzieć. W momencie kiedy już się znaleźliśmy na schodach, to się trzymałam Skupieńskiego, jego nogi widziałam i chciałam widzieć przed sobą. Trzymałam się go, można powiedzieć, jak rzep psiego ogona.
- Pamięta pani coś z tego mieszkania? Jak ono wyglądało?
To mieszkanie to było… To był pokój dziecięcy, gdzie się dziecko bawiło. Dywan leżał na podłodze czy jakaś makata, jakiś materiał i rozrzucone były zabawki dziecięce, jakieś miśki, jakieś klocki. W momencie kiedy już ten ładunek był na ścianie, już było wszystko gotowe, tylko odpalać, tylko godzina, zegarek do sprawdzania i odpalić… Stała jakaś kanapa, a przed nami ten pokój dalej i te zabawki rozrzucone. My, kobiety, na tej kanapie siedzimy, mężczyźni jeszcze coś się krzątają, jeszcze coś ze sobą rozmawiają. W jakimś momencie… Armatka była, malutka dziecięca zabawka. Nie wiem, nie mogę powiedzieć, czy to któraś z nas się bawiła tą armatką, czy któryś z panów saperów. Dość na tym, że naciągał iglicę. To zabawka dziecięca była malutka. Przy tym były jakieś śmiechy, myśmy żartowali, zastanawialiśmy się, czy oni śpią za tą ścianą, czy będzie dobra ta dziura. To była rozmowa (nie wiem, kto nad nią panował, chyba „Jotes”), która miała nam wprowadzić… Tak jak teraz z piłkarzami trzeba odpowiednio postępować, żeby byli dobrze przygotowani psychicznie do tego, co ich czeka.
- Pamięta pani właścicielkę mieszkania?
To była starsza pani.
Tak, [pani] o bardzo nobliwym… To było przy nas wszystkich. To była osoba starsza, dziecko musiało być w innym pomieszczeniu, myśmy do dalszego pomieszczenia… To jedno pomieszczenie tylko pamiętam. Rozmawiał z nią osobiście Skupieński i on pisze chyba, że to był jeden z najcięższych momentów w jego życiu, bo on jej w żadne szczegóły nie wprowadzał, tylko powiedział, że ją prosi, żeby opuściła mieszkanie, żeby wzięła rzeczy najprostszego użytku. Ona zadała pytanie, czy wróci. Dokładnie już tego nie pamiętam, w każdym razie on jej odpowiedział (też nie bezpośrednio), że na pewno nie wróci, tylko w jakiś oględny sposób, jakoś to tak wyraził. (To będzie u Skupieńskiego i u Micha chyba jest).
- Czy pani była podczas tej rozmowy?
Tak. O której myśmy tam wszyscy… Tam cała kamienica była ewakuowana do piwnicy. Piwnica była bardzo przestronna, duża piwnica, tam dużo ludzi było. Myśmy byli zajęci sobą, ja już tej pani nie widziałam więcej.
- Pani wiedziała, że ona już nigdy nie wróci do tego mieszkania, prawdopodobnie tego mieszkania nie będzie w ogóle. Pamięta pani swoje wrażenia, jak pani widzi tę scenę, jak ona przyjmuje to do wiadomości, oficer jej mówi, że ma opuścić mieszkanie?
Jakie miałam odczucie? Nie zakładałam tego, że ona nie wróci, nie myślałam w ten sposób, że ona na pewno nie wróci do tego mieszkania.
- Pani wiedziała, że z tego mieszkania nic nie zostanie?
Nie, nie wiedziałam. Nie można było sobie wyobrazić, jak wybuchnie ten ładunek, jak zadziała i jakie się będą rozgrywały… Jak będzie wyglądała sytuacja. Wtedy nie można było w ten sposób myśleć o tym. Jedna jedyna myśl to była: pilnować zegarka i patrzeć, żeby to wszystko dobrze siedziało, było wczepione w ścianę.
- Proszę opowiedzieć o momencie wybuchu i co się dzieje później, aż do wyskoczenia na gruzy. Jak pani to pamięta? Co się dzieje, od momentu kiedy ładunki są gotowe?
Nic sobie nie przypominam i do tej pory nic nie pamiętam, i nigdy o tym nie myślałam. Dopiero teraz, po tylu latach [myślę]: „Jak myśmy szły? Przecież trzeba było przez Marszałkowską – Marszałkowska była pod obstrzałem – trzeba było się na Zielną dostać. Jak żeśmy tam weszły, gdzie żeśmy spotkały saperów, gdzie się z tymi mężczyznami spotkałyśmy?”. Absolutnie nic nie pamiętam. Jak wracałam, też nie pamiętam, tylko pamiętam powitanie już na Boduena.
Straszna radość kolegów i wszyscy się zbiegają do mnie. Jeden, Jurek, który ma mieszkanie na ulicy… Szkolna ta ulica się nazywała, między Zgoda a Jasną, bardzo blisko naszego miejsca postoju, piękne mieszkanie… Miałam długie włosy, warkocz miałam duży i ten warkocz rozmotał się i szopa była. Nie widziałam się zresztą w lustrze, tylko mi potem opowiadali. Wiem, że nie mogłam tych włosów rozczesać. Ten kolega załapał mnie i powiedział: „Baśka, wykąpiesz się”. W jego mieszkaniu… Jego mama zresztą walczyła razem z nami, była w sanitariacie (lekarz dentysta) i była razem z nami przez całe Powstanie. On się wymykał do mieszkania. Złapał mnie i zaprowadził: „Chodź, zjesz śniadanie”. To było rano. W wannie, pamiętam, kożuszek pyłu był, bo jednak pył się unosił, mimo że ten dom nie był zbombardowany. Ale odgarnęłam i chlupnęłam do tej wody. Wyrzuciłam ze drzwi wszystkie ciuchy z siebie i buciki, które miałam na nogach. Jak wyszłam z wanny, było wszystko naszykowane.
Jeszcze była luksusowa sytuacja… To była stara rodzina i stary służący tam był, i on za Jurkiem chodził. Przy tych drzwiach czekał. Moje buciki były ślicznie wyczyszczone do połysku. Śniadanie dostałam przy stole, jakąś konfiturę i za plecami miałam tego [służącego]. Już w tej chwili nie pamiętam, jak miał na imię ten człowiek, ale podawał mi to śniadanie. A Jurek już uciekł gdzieś, już musiał iść z powrotem. W każdym razie powrót był radosny. Potem zaraz się zjawiłam czysto ubrana, wytrzepane wszystko, wyczyszczone i lśniące buciki. Tylko to pamiętam, a jak szłyśmy… I pamiętam ten moment w tym pomieszczeniu, chyba to był dziecięcy pokój. Później spuścił nas „Jotes” na dół, do piwnicy. Tam już było pełno ludzi z tej kamienicy. Wybuch, oczywiście wszystko siada na głowę, straszne to wszystko, zamyka się usta, wszystkie obrządki przed wybuchem, jeżeli się wie, że będzie wybuch. Od razu Mich się zjawia. Obydwaj byli na górze, „Jotes” odpalał sam minę i wszystkich nas, całą siódemkę spuścił na dół. Drużyna Micha była (to była drużyna „Koszta”). Mich to był zrzutek. Dwie drużyny były, a reszta to mieli być chłopcy od „Kilińskiego”. Druga drużyna już się nie dostała.
- Kto tam był z dowódców, jak wyglądała ta grupa, z kogo składała się grupa?
Chłopców „Kmity” nie widziałam, nie było ich w pokoju, w którym myśmy byli po założeniu miny. My dopiero żeśmy się spotkali na górze, w tym ciężkim momencie, gdzie trzeba było działać, rzucać granat.
- Mówiła pani, że były jakieś czynności podczas wybuchu. Was szkolono, jak się macie zachowywać?
Nie wiem, czy nam ktoś coś mówił.
- Jak się pani zachowywała, otwierała pani buzię?
Czy otwierałam, tego nie pamiętam.
- Jakie było zarządzenie? Jak macie się zachować podczas detonacji?
To nie było w ogóle przedmiotem zainteresowania.
- Co się dzieje od momentu, gdy pani słyszy wybuch?
Widać już gruzy po tym wybuchu, zaczęli nas do przodu… Rozkazy są, tak że biegniemy. Biegną przede mną dwie koleżanki, „Iza” i „Hanka”, przed nimi jest „Jotes”. Gdzie byli chłopcy saperzy? Nie wiem, czy byli za nami, czy byli przed nami, gdzie była reszta chłopców saperów. Tylko je pamiętam i „Jotesa” pamiętam. „Hanka” spada, dostaje postrzał. Przede wszystkim jest straszne wrażenie, że jest usypisko gruzów, że my się mamy na nie wspinać, jest jakieś krzątanie koło desek, też koło drabiny, krzyki, rozkazy różne, zamieszanie w ogóle, ale tych szczegółów już w tej chwili nie potrafię odtworzyć. Jest zamieszanie: jak będziemy się dostawać? Bo już widać płomyki ognia, już zaczyna się palić od naszej miny. „Hanka” z drabiny spada i moment wahania u mnie (to są moi najbliżsi towarzysze), czy mam spadać razem z nimi, z tej drabiny koziołkować, czy mam… Widzę nogi „Jotesa”. Pamiętam moment tego wahania i to, że zaraz za nim jestem. Wpadamy do jakiegoś pomieszczenia, już bardzo oświetlonego. To są sekundy, ale jak to ogień – już dobrze się pali. Jakieś krzyki zza ściany, już chłopcy gdzieś buszują, to już poszła drużyna Micha. Były jakieś żelazne szafy i myśmy za tą szafą z „Jotesem” się schronili. Zdawało mi się, że jestem maleńka, bardzo przypłaszczona. Już było czuć podmuchy.
- Niemca jakiegoś pani widziała?
Nie. Nie wiem, jak to wyrazić, podmuch od serii kaemów.
- Pamięta pani jakiś szczegół z pomieszczenia, gdzie przeszliście przez dziurę?
Kupki gruzu i na tym gruzie przypłaszczona jak placek, żeby jak najmniejszy. Kurczenie się, opanowywanie wszystkich ruchów. Noc, ten otwór jest czarny, ale się palimy, jesteśmy na tle ognia i wskoczyliśmy do jasnego pomieszczenia, to pomieszczenie już jest jasne. Wtedy (to są sekundy) zza ściany słychać głos: „Chłopcy, który tam z granatem!”. Wtedy wyskakuje chłopak, wyskakuje Włodek.
- Pamięta pani szafę, za którą się schowaliście? Jak ona wyglądała?
Szara szafa, ciemna.
Tak, biurowa. To była szafa ogniotrwała, metalowa. „Jotes”, jego nogi, on przycupnięty, nie rusza się. To już instynkt działa, że człowiek się robi taki… Zdawało mi się, że może się ochronię, w każdym razie miałam, ale to nie wtedy jeszcze, tylko później… „Chłopcy, który tam z granatem!” Wyskoczył w mundurze niemieckim, w hełmie niemieckim, opaski mieliśmy albo zdjęte, albo zakryte białe pole na biało-czerwonej opasce.
Żeby nie było tak widać w nocy. On klasycznym ruchem, do tyłu, wtedy huk i „Kmita” krzyczy: „Naprzód!”. Ściana jest zaraz niedaleko i za tę ścianę. Oni się nie zorientowali. On miał granat za pasem, ale rzucał granatem zaczepnym, polskim, jajkiem nacinanym Za tą ścianą teraz jesteśmy wszyscy, ale okazało się, bardzo szybko się nasi panowie wodzowie zorientowali, że do tej dziury, z której grzeją do nas, nie wskoczymy. Dlatego myślę, że nie byłam w budynku PAST-y.
- Ta dziura mogła być w oficynie.
Takie mam wrażenie, dlatego tak mówię. Ciemny, duży otwór grzejący. Z czego oni tam strzelali? Z kaemów strzelali, granaty rzucali, tam wszystko było.
Mamy kaem na trójnogu. Okazuje się, że on się zacina. Jest rozkaz… Oni chcieli forsować, pierwsza myśl „Kmity” widocznie była, żeby forsować ten otwór, żeby się tam dostawać, ale zaciął się [kaem]. Chłopcy już zaczynają się rozbiegać, penetrować. Tam są zwały… Dlaczego myślę, że to nie był właściwy [budynek]? Ale to tak na boku, bo najprawdopodobniej się mylę. [Tam były] zwoje drutów, szafy powywracane, krzesła, straszne pobojowisko gratów najrozmaitszych, szaf jakichś ciężkich. Dalej przebijają się z jednego pokoju do drugiego po klatkach schodowych, już słychać krzyki Niemców. Panowie opisują to dokładnie. Nie pamiętam tego, cały czas trzymałam się „Jotesa”. Co oni ze sobą tam uradzali? Pomału zaczynaliśmy się dusić, ogień się rozszerzał, ostrzał był coraz większy.
- Pani cały czas jest na jednym piętrze czy schodzi pani piętro niżej?
Na jednym piętrze jestem. O ile pamiętam, to tylko wtedy, kiedy był odpalany [ładunek] na ścianę, gdzie żeśmy się ratowali, to część z nas [wyszła] na klatkę schodową. Tam było wtedy nas już tylko dwadzieścia osób, bo następna drużyna, która miała szturmować… Jej dowódca nazywał się Polański, to chyba byli „kilińszczacy”, on też z drabiny spadł po „Izie” naszej, też dostał straszny postrzał, miał pogruchotane… Oni już nie weszli, tak że weszła tylko drużyna „Koszty” i saperzy.
- Co się z wami dzieje dalej?
Po piętrach są krzyki, nawołują się nasi chłopcy, Niemcy, któryś chłopak po niemiecku odpowiadał Niemcom. Chcieli dalej sforsować jakichś korytarz. Jest błąd w opisach, że ja to odpalałam. Jakiś zamek na klatkę schodową forsowany był też materiałem wybuchowym. Strzelali do zamków z karabinów czy z karabinów maszynowych, ale byli tacy, którzy chyba byli z KB i forsowali. Zadrutowane były… W jednym miejscu „Jotes” ręką sięgał przez szparę, ale ja przy tym nie byłam, już byłam dalej. Widziałam, że on tam coś majdruje, ale nie zdawałam sobie sprawy, co mu radzili i co tam chcą zrobić. W jakimś momencie stanęła sprawa, że trzeba wywalić ścianę, żebyśmy wyszli. Chodzili, patrzyli z której strony.
- Dlaczego nie mogliście wyjść tą dziurą, którą żeście wysadzili?
Bo się paliło, bo był pożar. Z dziury wywalonej w ścianie był ogień z broni maszynowej, piekielny, a nasza droga była w płomieniach.
Dusimy się, już nie można oddychać, już sobie zakrywamy [usta], popłoch jest. Mężczyźni, ci dwaj oficerowie, radzą. Włodek im… To bardzo dzielny chłopak, zginął zresztą, nie przeżył Powstania. [Radzą] wysadzić ścianę, ale nie mamy… „Kto ma materiał?” I wtedy pytanie do mnie. Mam chlebak i w chlebaku jest kilogram plastiku, i są spłonki. Według mnie było trzy centymetry, a mężczyźni mówią, że było sześć centymetrów, nie wiem. W każdym razie trzy sekundy, centymetr – sekunda.
- Dlaczego wzięła pani taki krótki lont?
To chyba był rozkaz, nie wiem, czy koleżanki miały, ale miały też. Czy to był rozkaz saperów, czy to była inicjatywa nasza własna, że mamy mieć w plecaku, tego nie mogę powiedzieć, ale chyba to był rozkaz oficerów.
- Dlaczego nie możecie klatką schodową zbiec w dół i wyjść bramą, tylko musicie rozwalać ścianę?
Nie wiem, mężczyźni robili rozpoznanie. Ja przy tym nie byłam, widocznie nie można było.
- Co pani robi cały czas, stoi obok dowódcy?
Gdzieś się kręcę, ale cały czas przy „Jotesie”. On może na chwilę gdzieś odbiega, już mi teraz trudno powiedzieć. W każdym razie wchodzę, że tak powiem, na plan, w momencie kiedy wyciągam z chlebaka kilogram plastiku i mamy czym wywalić ścianę. Ale pokój jest malutki. Znajdują ścianę, uważają, że na tę stronę. Oni cały czas myśleli, że się połączą z [drużyną] „Chevroleta”, który nie wywalił, ale on był jednak kawałek od nas, to nie było blisko nas, tak że nie wiem. Do tej pory nie wiem, dlaczego ta druga mina nie wywaliła, bo z drugiej strony miał być „Chevrolet” i tam też szła minerka, tylko od pani „Doktor”, nie z mojego patrolu.
- Ta minerka też nie zostawiła relacji?
Nie żyje.
- Po wojnie tyle razy się widzieliście. Nie dowiedziała się pani, dlaczego nie zdetonowali wtedy, kiedy trzeba, i tam, gdzie trzeba?
Po moim powrocie z obozu (mówię to na boku) miałam troszkę kłopotów z Urzędem Bezpieczeństwa. Zaczęłam działać u Mikołajczyka.
- Co chce pani przez to powiedzieć?
Że byłam troszkę oddzielona od towarzystwa i myśmy byli rozpierzchnięci przez pewien czas.
- Znajduje pani w chlebaku plastik i co się dzieje?
Tam jest znowu pełno gratów i jest etażerka z półkami. On sobie znowu kombinuje, my już nie bierzemy w tym udziału, bo to jest mała rzecz, więc już tylko kryć się, chłopcy gdzieś na korytarzach, ale ja cały czas widziałam, jak on to robi, byłam niedaleko. To był mały pokój. Właściwie to nieważne, ale chciałam to odpalać. Jak mu dawałam ten plastik, to coś z nim pertraktowałam, ale on stanowczo, absolutnie, kto wie, czy mnie nie odepchnął. Dostał ten plastik, wszystko to uzbroił. „Kryć się, dalej! Gdzie kto może!” – i odpalił. Upadł, dobrze nie zdołał odskoczyć, był w zasięgu takiego podmuchu, że rzucił go ten podmuch na ziemię. Ktoś krzyknął chyba: „Nie żyje!” czy coś, ale „Kmita” chwycił go. „Kmita” był wyższy od niego, „Jotes” był średniego wzrostu. Chwycił go za kołnierz i postawił. Ręka mu opadła bokiem, tak że miał uraz kończyny górnej.
Z powodu podmuchu. Ale mu jeszcze odpowiedział: „Nie, żyję proszę pana!” czy coś takiego. Ten żartobliwie też coś mu [odpowiedział] i ten też żartobliwie. Potem były przyjemne momenty, oni wspominają, że kobieta pokazała im niebo błękitne. Byłam akurat tą babą w odpowiednim miejscu z tym kilogramem plastiku.
Skakaliśmy z gruzów.
- Jak duża była ta dziura, którą ten ładunek spowodował?
Dziury żeśmy już nie widzieli, to już były gruzy.
- W ścianie była jakaś dziura, przez którą żeście wyskakiwali.
Nie, kupa gruzów była i trzeba było skakać na dół.
- Cała ściana była zawalona?
Nie pamiętam żadnej ściany, tylko gruzy, na które musiałam skakać.
- A miejsce, z którego pani skakała?
Jakiś zrąb stałego muru.
- Z pierwszego piętra trzeba było skoczyć na gruz?
To chyba było drugie piętro.
- Nie pamięta pani, z którego piętra skakaliście?
Nie pamiętam.
- Z drugiego pietra chyba byście się pozabijali.
Przed oczyma, jak skoczyłam na tę kupę… Z tyłu „Kmita” stał i po kolei każdego, niektórych popychał nawet. A tam jeszcze gdzieś hulali. Jeszcze się liczyli, czy wszyscy są. „Jotes” też tych saperów… „Jotesa” nie pamiętam skaczącego, już wtedy przy nim nie byłam. W każdym razie jakiś zrąb muru i za tym murem widać końce karabinów, jakichś „Błyskawic”. Nie wiem, czy broń widziałam, ale przyczajonych ludzi. Chroni się, żeby nie dostać jakiegoś postrzału, a jednoczenie patrzy, co się dzieje. To byli nasi za tym murem, oni sobie nie zdawali sprawy, co się tam dzieje i że my będziemy skakać, że my będziemy się ratować w ten sposób. Dopiero zaczęli krzyczeć. Któryś z panów napisał, że krzyczeli: „Nie strzelać!”, bo się zorientował, że… Potem, jak rozmawiali, to się dogadali, że jak zobaczyli babę i mój rozpleciony warkocz, który gdzieś fruwał, że przecież baba nie skacze… Baba im się pokazała i nie strzelił, bo by nas nasi ludzie postrzelali. To była Próżna, nie Próżna, nie wiem.
- Pamięta pani, jak pani wyskoczyła, jak pani wylądowała na tym gruzie? Nic się pani nie stało?
Nic mi się nie stało, absolutnie nic.
- Co się dzieje później, wstaje pani z tego gruzu?
Wstaję i po bardzo niedługim czasie…
- Sama pani odchodzi czy ktoś odprowadza?
Sama biegnę, to było dziesięć metrów może od ściany, za którą ci ludzie byli.
- Pani wylądowała na podwórzu?
Nie pamiętam tego. I nie pamiętam tego, od kogo dostałam rozkaz, że mam się wycofać. Nie wiem, kto mi rozkazywał wtedy. W każdym razie już rano było, już było widno zupełnie, już był widny dzień.
- Atak zaczął się o drugiej trzydzieści?
Od trzeciej w nocy myśmy tam siedzieli.
- Jak dużo czasu mogliście spędzić w środku?
O której wróciłam? Nigdzie się na pewno nie zatrzymywałam. Nikt ode mnie nic nie chciał. A kto ze mną rozmawiał i jak to dalej było, nie mam tego w głowie zupełnie, tylko powrót. Opowiadałam o tym, jak wróciłam, jak mnie witali nasi chłopcy i koleżanki na Boduena. I to śniadanko u Słubickich, wanna wody.
- Jak długo to trwało, jak wyskakiwaliście? Ile to mogło trwać?
Biały dzień był i błękitne niebo.
- Czy w późniejszym pani życiu zdarzyło się coś takiego, co z PAST-ą było związane? Po wojnie poszła pani kiedyś pod PAST-ę?
Z bliska nie oglądałam tego. Zawsze, jak przejeżdżam tamtędy, to zawsze patrzę, do tej pory patrzę, ale z bliska tego nie oglądałam. Po powrocie z obozu miałam bardzo ciężki okres. Przede wszystkim poszłam do szkoły, zaczęłam robić maturę, bo chciałam zdawać na medycynę, ale w międzyczasie się z „mikołajczykami”… Miałam tam przyjaciół. Miałam kłopoty, jak były wybory, nie miałam prawa wyboru. Byłam zatrzymywana, siedziałam na Koszykowej, zwalniali mnie. Pierwszy raz mnie złapali… Miałam szczęście. Wtedy Urząd Bezpieczeństwa był na Pradze, na 11 Listopada. Potem się wszystko przeniosło na Koszykową. Tam był [urząd] wojewódzki. Coś złego miałam przy sobie, prasę jakąś miałam. Wtedy już by się ze mną wszystko skończyło źle. Ten ktoś, kto na mnie czekał… Wprowadzili mnie do jakiegoś pokoju. Skąd oni mnie wzięli wtedy? Z ulicy chyba, już nie pamiętam. Zawieźli mnie na 11 Listopada, do wojewódzkiego urzędu. Pokój, siedzi facet za biurkiem, wojskowy oczywiście, ale bez dystynkcji, i zaczyna ze mną wstępną [rozmowę]. Oczywiście imię i nazwisko, tatuś, mamusia, te wszystkie rzeczy. Ktoś tam zagląda, a oni mieli zwyczaj, że zaglądał, jak miał do niego interes, ale nie wchodził, twarzy nie pokazywał. Podszedł do drzwi, żeby z nimi rozmawiać beze mnie. Miałam torbę i w tym czasie wywaliłam to, co miałam (prasę miałam) i rzuciłam za szafę. Szafa pod sam sufit ogniotrwała. Tak że te szafy mnie prześladowały. Wrzuciłam za szafę, nic przy mnie nie znaleźli, jakoś wysupłałam się z tego wszystkiego, ale kilka dni tam siedziałam. Nie mogłam głosować. Referendum było tam, już nie pamiętam tego. Ale w międzyczasie (już matura była chyba zrobiona, czy to wcześniej było, już nie wiem) nie dali mi świadectwa moralności. Wtedy się dawało świadectwo moralności.
Potem wyszłam za mąż i pracowałam. Już byłam z harcerkami z powrotem, spotkałam znajome. Spotkałam w obozie wspaniałą kobietę, panią doktor [niezrozumiałe], i w obozie pracowałam. Ciężko pracowałam. Dopiero się zaczęło moje prawdziwe pielęgniarskie życie.
- Mówiła pani, że czasami pani przechodzi koło PAST-y. Co pani wtedy myśli?
Miałam jedno brzydkie spotkanie pod PAST-ą w tym roku, co pan Buzek wywojował PAST-ę dla Światowego Związku [Żołnierzy AK]. Która to była rocznica, to proszę sobie policzyć. Przyszłam tam, jeszcze wtedy dobrze chodziłam i byłam w pełni [sił]. Przedzierałam się przez tłum, chciałam się przedrzeć jak najbliżej, żeby coś zobaczyć. Jest pan Bieniaszewski z „Kilińskiego”, on robił cały czas, jak żołnierze tam byli, jakiś oddział, warta honorowa przy tablicy. Jak odsłaniali tę tablicę, to dostałam potem piękne zdjęcie podpisane przez „Leliwę”, pan Nycz to nam załatwiał. Pan Nycz to był wspaniały człowiek, przemiły człowiek, dobry, nie żyje. Wtedy, zdaje się, nie byłam na tym odsłonięciu tablicy. Ale potem, właśnie jak była rocznica zdobycia PAST-y, to taki major z „Kilińskiego” rządził tym wszystkim. No i oczywiście przepchnęłam się, już byłam blisko i wywalił mnie gdzieś z tyłu. Przecież nie mogłam się z nim bić. Gdzieś napisałam o tym, jest mój artykuł, napisałam do biuletynu Światowego Związku [Żołnierzy AK]. Tam jest masa materiałów, pisze tam kobieta z oddziału osłonowego, pani Kurowska.
- Czym był w pani życiu ten epizod z Powstania? Zdobycie PAST-y określają terminem „Monte Cassino Powstania”.
To była duża rzecz wobec tej ilości środków walki, jakie myśmy mieli w swoim ręku, jakie mieli Powstańcy. PAST-a była zamurowana fest, tylupiętrowa! I te oddziały, które stały z artylerią, z czołgami obok w Ogrodzie Saskim, które zaopatrywały ich. Oni mieli łączność z sobą i taką, i siaką, i żywieni byli. To było dla nas coś wielkiego. […]
- Czy widziała pani na własne oczy „Leliwę”?
Widziałam. Z „Szarym” byłam w jednej akcji, w „Kristalu” byłam, jak żeśmy w „Kristalu” walczyli. On wtedy zginął.
- Proszę powiedzieć dwa zdania o „Szarym” i o „Leliwie”. To są główne postacie.
„Leliwa” siedział… Pamiętam go (widocznie już wyszłam). Wychylał się z okna na Zielnej, on miał swoje miejsce postoju
vis-à-vis głównej bramy PAST-y.
„Szarego” nie widziałam na oczy, ale on w akcji w „Kristalu” zginął. Może go widziałam, a nie wiedziałam, że to był „Szary”. Tam kontrolowałam… Były porobione różne zasadzki na nas w „Kristalu”, bo oni siedzieli w BGK.
Warszawa, 15 czerwca 2012 roku
Rozmowę prowadził Marek Miller