Gustaw Budzyński „Szymura”, „Szlifierz”
Nazywam się Gustaw Karol Edward Budzyński. Urodziłem się 16 stycznia 1921 roku. Brałem udział w Powstaniu w stopniu podporucznika Armii Krajowej. Uważam za swój obowiązek moralny przedstawienie nie tyle moich wspomnień, co raportu z tego, co zdołałem wnieść do Powstania i szerzej do konspiracji w okresie wcześniejszym i późniejszym.
- Czym się pan zajmował przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września 1939 roku byłem w czynnej służbie wojskowej. Może warto w tym miejscu powiedzieć coś, co na ogół nie każdy wie – że przed wojną rząd Rzeczpospolitej wydał rozporządzenie, na podstawie którego wszyscy maturzyści, którzy zdali maturę w 1938 roku, nie otrzymywali na ogół odroczeń i byli zobowiązani do odbycia czynnej służby wojskowej natychmiast po maturze, to znaczy od września 1938 roku. Byłem w tej liczbie, ponieważ maturę uzyskałem w 1938 roku i od września byłem w czynnej służbie wojskowej. Zanim powiem, co ta czynna służba wojskowa mi dała i co dzięki niej mogłem przekazać moim podkomendnym kolegom w Powstaniu, to muszę się jeszcze cofnąć nieco wcześniej, do lat poprzedzających. Z czego również może dzisiejsze pokolenia nie są sobie w stanie zdać sprawy, obowiązywały nas formy pracy dla ojczyzny i to pracy z jednej strony militarnej, z drugiej strony fizycznej, jeśli tak można powiedzieć. Myślę o przysposobieniu wojskowym, a nie tylko o harcerstwie. O harcerstwie nie mówię, bo ten temat jest dość dobrze znany, ale myślę o przysposobieniu wojskowym. To było naprawdę przysposobienie wojskowe i kiedy na przykład byliśmy na dwutygodniowym obozie ćwiczebnym w Lidzbarku w tamtejszych lasach, ćwiczenia, które odbywaliśmy, były wstępem do ćwiczeń wojskowych. To była rzeczywiście służba wojskowa. Kiedyśmy w 1935 roku defilowali przed królem rumuńskim Karolem w Warszawie i kiedy byliśmy tam na sześciodniowym skoszarowaniu umundurowani jak prawdziwi żołnierze, to wszystko było wstępem do służby wojskowej, które nam tą służbę wojskową potem ułatwiło i przyspieszyło. Powiedziałem przed chwilą o wkładzie fizycznym. Również w 1938 roku władze uruchomiły Junackie Hufce Pracy. Mimo że taka instytucja istniała również po wojnie, to było zupełnie co innego. Przedwojenne Junackie Hufce Pracy były również przedsmakiem służby wojskowej. Osobiście służyłem w 30. kompanii w Zakopanem. Byliśmy skoszarowani tak jak wojsko i ciężko pracowaliśmy fizycznie. Ten temat rzeczywiście warto byłoby gdzieś naświetlić, ponieważ to była zaprawa bezpośrednio przed służbą wojskową, która zaprawiała nas do przyszłych działań, miedzy innymi do działań w Powstaniu. […]Chciałem powrócić tu do miejsca, w którym wspomniałem o służbie wojskowej. Trafiłem na kurs podchorążych rezerwy piechoty 29. Dywizji w Grodnie. Przebywałem na tym kursie od września 1938 roku do czerwca 1939 roku. Wyszedłem z kursu w stopniu plutonowego podchorążego ze specjalnością cekaem brtow, przekładając to na język cywilny – ze specjalnością karabinów maszynowych i broni towarzyszącej, czyli moździerzy i zdalnych działek przeciwpancernych. Otóż ta wiedza znakomicie mi się potem przydała, ale nie tylko wiedza. Kurs podchorążych rezerwy był jak na dzisiejsze standardy chyba porównywalny w pełni z wyższą uczelnią. Nas uczono tak dobrze, tak skutecznie, z takim nakładem staranności i siły ze strony naszych wychowawców, oficerów liniowych, którzy wykładali na kursie, że jestem pełen wdzięczności do nich, tym bardziej że prawie wszyscy oni w 1939 roku przypieczętowali śmiercią na polu walki swoje zaangażowanie.
- Ile czasu trwał taki kurs?
W zasadzie mówiło się, że to jest skrócona roczna służba wojskowa, ale trwała ona dziesięć miesięcy, dlatego że jedenasty miesiąc to była praktyka w pułku. Pierwszą praktykę odbywałem w 76. Pułku Piechoty w Grodnie. W dwunastym miesiącu, czyli już w sierpniu, byłem w macierzystym pułku, 81. Pułku Strzelców Grodzieńskich imienia Stefana Batorego w Grodnie. W tym pułku zastał mnie wybuch wojny.
- Jak wyglądało pana życie rodzinne przed wojną? Czym zajmowała się pana rodzina?
Mieszkaliśmy na Żoliborzu. Ojciec był lekarzem weterynarii, ale w 1918 roku wstąpił do wojska, kiedy rodzice się repatriowali z Rosji. W momencie kiedy się urodziłem, ojciec był w wojsku w stopniu majora. Można powiedzieć, że to były szczęśliwe urodziny, bo już w wolnej Polsce, już po odparciu najazdu bolszewickiego. To, że ojciec był w wojsku, może w jakiś sposób wpłynęło na moje wychowanie, ale może bardziej jeszcze (co sobie dopiero później uświadomiłem) wpłynęła tradycja rodzinna. Dziadek mój, Edward Budzyński, był adiutantem Pawła Suzina, dowódcy partyzanckiego oddziału podczas powstania styczniowego na Litwie w suwalskim. Natomiast prapradziadek mój, Mateusz Budzyński był oficerem powstania listopadowego, tak że być może jakieś genetyczne przekazy tutaj działały, że ja trafiłem później jako powstaniec. W czasie wybuchu wojny, do którego wracam w tej chwili, [mówiąc] chronologicznie, byłem nad Niemnem na obozie manewrowym w Marmurówce. 23 sierpnia tam nas zastał alarm. Okręg III Korpusu, którego dowództwo miało siedzibę w Grodnie, rozpoczął mobilizację. To była mobilizacja cicha, ale tym niemniej istotna, bo to była pełna mobilizacja całego okręgu korpusu. Podziwiałem wtedy sprawność, z jaką odbywała się mobilizacja, ponieważ przez dwadzieścia cztery godziny asystowałem jednemu z oficerów, który przeprowadzał mobilizację pierwszego rzutu. Rzeczywiście, wtedy jeszcze niezakłócone atakiem niemieckim wszystkie siły organizacyjne, dokonania na miejscu w garnizonie, były świetnie zorganizowane. Byłem pełen podziwu dla umiejętności przewidywania naszych wojskowych, którzy potrafili wszystko należycie przygotować. Później trafiłem do oddziału zapasowego, do którego trafili również wszyscy podchorążowie rezerwy, którzy byli w tym czasie mobilizowani. Przede wszystkim mówię o podchorążych w służbie czynnej – takich kolegów z mojej podchorążówki było razem ośmiu, dziewiąty był rezerwista, który doszedł do nas. To, że skierowano nas do służby w oddziale zapasowym, to było dalekowzroczne i mądre posunięcie ze strony wyższych władz wojskowych. Większość podchorążych służby czynnej trafiła do oddziałów zapasowych – nie wszędzie, ale w większości przypadków. Nie każdy wie, co to jest oddział zapasowy. To jest ośrodek, który doszkala rezerwy mające uzupełniać w jednostce frontowej straty, jakie ona ponosi podczas walk. Do szkolenia byliśmy najlepiej przygotowani, bo świeżo otrzymaliśmy pełne przeszkolenie na nowoczesnym sprzęcie, w oparciu o nowoczesne regulaminy i taktyki walki. Znacznie później sobie uświadomiłem, już podczas konspiracji, że właśnie ten fakt, że należę do ostatniego przed wojną rocznika, który opuścił szkoły podchorążych, nakazuje mi skoncentrowanie się na przekazywaniu wiedzy i umiejętności, które nabyłem w podchorążówce żołnierzom ochotnikom, którzy się zgłaszali masowo do oddziałów konspiracyjnych. W konspiracji byłem od listopada 1939 roku, kiedy to wróciłem ze Lwowa, gdzie ostatecznie batalion zapasowy, w którym brałem udział, po prostu rozsypał się po decyzji o kapitulacji Lwowa. Może tutaj warto jeszcze na chwilę [wspomnieć, że] w tym batalionie zapasowym miałem pierwsze doświadczenia czynnej walki przede wszystkim z lotnictwem niemieckim, [do której] byłem oddelegowany z całym plutonem czynnej OPL pod Grodnem. Tam uzyskaliśmy pierwsze trafienia w niemieckiego Dorniera 17. Potem, już we Lwowie, miałem, w cudzysłowie, pojedynek ze strzelcem niemieckiego Henschla Hs 126, który specjalnie skręcił, żeby nas zaatakować lotem koszącym, ostrzeliwując z karabinu maszynowego. Myśmy do niego strzelali z karabinów, ale czułem, że go trafiłem, chociaż nie mam na to żadnego dowodu. Natomiast on strzelał dobrze, bo nogi miałem nafaszerowane odłamkami kamieni, które obok mnie wytryskiwały spod pocisków karabinu maszynowego. Takie miłe pierwsze doświadczenia stamtąd wyniosłem. [Były] również doświadczenia poruszania się pod ogniem ciężkiej artylerii niemieckiej, która ostrzeliwała marsz zbliżania się we Lwowie na stanowiska, na barykady, gdzie jednak tydzień tamte stanowiska trzymaliśmy. To były doświadczenia z frontu, które pozwoliły mi potem na należyte szkolenie moich podkomendnych w Powstaniu. Jak mówię, uświadomiłem sobie to, że moje pierwsze zadanie, to przekazywać wiedzę wojskową, a nie szukać okazji do bohaterskich akcji, w których można było zabłysnąć (o czym marzył każdy z młodych konspiratorów, zwłaszcza tych, którzy wstąpili do oddziałów dywersyjnych). Od roku 1942 oddział, w którym byłem u pułkownika „Sadownika”, czyli pułkownika Mieczysława Niedzielskiego. Zaprzysiągł mnie osobiście w roku 1940 na wiosnę...
- Jak pan pamięta ten moment?
Z pułkownikiem Niedzielskim skontaktował nas, [to] znaczy mnie i dwóch moich kolegów z gimnazjum (obaj też już byli podchorążymi służby czynnej, ale artylerzystami), nasz prefekt, który uczył nas religii w Gimnazjum imienia Księcia Józefa Poniatowskiego. Zaprosił nas na przyjście do klasztoru zmartwychwstanek na Żoliborzu i tam spotkaliśmy się z niepozornym niskim oficerem. Okazało się, że to był właśnie pułkownik „Sadownik”. Przedstawił się wtedy nie jako komendant obwodu, bo jeszcze może formalnie nim nie był, ale jako oficer organizacyjny Obwodu Żoliborz. Odebrał od nas przysięgę i od tej pory tworzyliśmy oddział, najpierw dla celów wywiadowczych, potem, od 1942 roku dla celów dywersyjnych. Oddział przekształcił się w pluton dywersyjny, a więc to był tak zwany ODB czy też dywersja obwodowa, „Kedyw” obwodowy. W 1943 ten pluton rozrósł się do kompanii. Ja byłem dowódcą plutonu 226, właśnie tego dywersyjnego. Kiedy się rozrósł do kompanii, późniejszy „Żywiciel”, wtedy „Sadownik”, pułkownik Niedzielski przydzielił nam dowódcę, zawodowego oficera saperów, wtedy porucznika, później kapitana, a na końcu majora Mieczysława „Szeligę” Morawskiego. Otóż w tym oddziale od 1942 roku do Powstania prowadziłem przede wszystkim działania mające na celu osiągnięcie jak najlepszego wyszkolenia strzeleckiego, taktycznego, wyszkolenia we wszelkich kierunkach, które wynikały z potrzeb plutonu piechoty czy kompanii piechoty. Oczywiście, ponieważ byliśmy oddziałem dywersyjnym, cały szereg akcji typu właśnie dywersyjnego też spadało na nas. Jakiego rodzaju akcje to były? Do dywersji należały wszystkie bieżące akcje z bronią w ręku, wykonywanie ich, a przede wszystkim gromadzenie i transporty zakupionej broni. Może od razu wspomnę tutaj o zakupie, jednym z największych, o jakich słyszałem, który przechodził osobiście przez moje ręce. Mianowicie w firmie, w której pracowałem... Tutaj trzeba dodać, [że] w 1939 roku w listopadzie wstąpiłem do konspiracji, ale jednocześnie rozpocząłem pracę zawodową jako monter-elektryk w firmie Wspólnota Elektryczna. To było przedsiębiorstwo koncernu „Siła i Światło” (będę jeszcze potem o tym mówił, bo pewne ważne działania są związane z tym przedsiębiorstwem). Otóż w tym przedsiębiorstwie poznałem wielu ludzi, między innymi pana Mariana Jęczmyka, pracownika, który się wydelegował z Bydgoszczy. Wszedł w kontakt z kolejarzami na Dworcu Wschodnim i okazało się, że oni odczepili wagon, w którym była broń niemiecka. Były tam 102 nowe karabiny, zupełnie nowe. Każdy karabin miał tarczę oklejoną przed strzelaniem – pięć próbnych strzałów – tak jak wyszły z fabryki. Trzeba było te karabiny odebrać w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, bo inaczej groziła dekonspiracja, wpadka. Jako do oddziału dywersyjnego właśnie tego typu zadania należały do nas. Przewieźliśmy te karabiny na Żoliborz i zamurowaliśmy po starannym zakonserwowaniu w skrytce, gdzie doleżały do Powstania i w okresie mobilizacji przedpowstańczej zostały wydobyte – to [było] bardzo cenne wsparcie naszego uzbrojenia. Drugim wielkim źródłem uzbrojenia był jeden człowiek pracujący w niemieckim parku uzbrojenia na Powązkach, pseudonim „Wichura” (to wiem na pewno), nazwisko jego podobno (tak mówił kolega, który pośredniczył w odbieraniu od niego broni) Artysiewicz. Nie miałem możności sprawdzenia tego, ale to pamiętam. Otóż wyniósł on w częściach z fortu Bema – bo pracował na stanowisku, gdzie miał dostępne numeratory i mógł przebijać numery, tak że z części pistoletów uszkodzonych mógł składać nowe – około 200 pistoletów w czasie kilku lat pracy. To było też główne źródło uzbrojenia naszego obwodu żoliborskiego w pistolety. Wykonywaliśmy czasami ubezpieczenie odbioru. Początkowo pułkownik Niedzielski sam osobiście od niego [to] odbierał – to było tak cenne źródło, że nie chciał tego przekazać. Potem przekazał to w nasze ręce. W tym czasie zresztą otrzymałem następną funkcję, równoległą – zostałem oficerem broni obwodu, czyli wszedłem do bezpośredniego sztabu „Żywiciela”. Otrzymałem czy wybrałem sobie osobny pseudonim – „Szlifierz”, ponieważ podpisywałem tym pseudonimem cały szereg dokumentów dotyczących uzbrojenia i spraw związanych z uzbrojeniem Żoliborza. Tą funkcję zdałem w 1944 roku Maksymilianowi Potrawiakowi, nota bene mojemu szwagrowi, porucznikowi rezerwy, który w Powstaniu pod pseudonimem „Sztukator” kontynuował tą funkcję już prawie że jawnie i potem całkiem jawnie. Nie mogłem wtedy już dać rady pełnić tych funkcji na raz, ponieważ sprawy kompanii dywersyjnej na tyle się rozrosły, że byłem całkowicie nimi pochłonięty. Pokazuję już w tej chwili pewne zręby przygotowań do akcji powstańczej, uzbrojenie. Kompania przed wybuchem Powstania była stosunkowo bardzo dobrze uzbrojona w porównaniu do innych oddziałów powstańczych. W kompanii na stu czterdziestu paru ludzi (mówię paru, dlatego że były zawsze drobne wahania, ale taki był stan ewidencji kompanii przed wybuchem [Powstania]) mieliśmy trzy erkaemy, to znaczy trzy karabiny maszynowe (w tym był MG-34, MG-42 – to nawet więcej niż erkaem i jeden erkaem Browning wzór 28), trzydzieści kilka karabinów, siedemdziesiąt kilka pistoletów, tak że każdy żołnierz kompanii był uzbrojony. Do tego jeszcze dochodziło [inne] uzbrojenie – na przykład kompanijny samochód był uzbrojony w dubeltówkę, w jakiś sztucer i pistolety też.
Zaopatrzenie w granaty było bardzo dobre, tak że każdy miał po parę. Ja osobiście nosiłem zawsze dwa granaty. Podczas okupacji, jak szedłem na jakąś akcję, to zawsze też z granatami oprócz pistoletu. Do Powstania też szedłem z dwoma granatami, zresztą użyłem ich celowo w pierwszym dniu Powstania, o czym jeszcze może będę miał okazję powiedzieć. Co więcej, może warto powiedzieć, że przy moim nacisku na szkolenie i na jak najlepszą organizację moi podkomendni przyjęli ten kierunek i znakomicie pomagali mi w wyposażeniu kompanii. Oczywiście przede wszystkim sam nadawałem temu kierunek, ale kompania miała komplet map, setek, a więc wojskowych map dla całej Polski. To [wszystko] w samochodzie kompanii pojechało do Powstania. Dalszy ciąg, to już jest inna sprawa, w każdym bądź razie to było przygotowane. Każda drużyna w kompanii miała nożyce przegubowe do cięcia drutów, co jest szczególnie w mieście bardzo potrzebne. Dalej, duży procent kompanii miał hełmy – polskie hełmy, wyremontowane, pozbierane po grobach. Tutaj trzeba przyznać – specjalnie był ceremoniał zabierania całych hełmów.
Na wielu grobach, na mogiłach żołnierzy pochowanych w polu, w lasach i tak dalej (tych mogił było w tamtych czasach bardzo dużo) przeważnie kładziono przy drewnianym krzyżu hełm. Te polskie hełmy nie uszkodzone przestrzeliną, tylko po prostu przeleżałe tam przez zimę, ze zgniłymi już poduszkami wewnętrznymi koledzy zbierali, remontowali – dawano nowe wyściółki i nowe skórki, odmalowywano [je] i były jak nowe, do użytku. W to miejsce, żeby nie naruszać spokoju zmarłego, kładziono albo inny hełm, już potrzaskany, przestrzelony (bo takich też było dużo zbieranych), albo jakąś inną pamiątkę czy krzyż. Może taki trochę romantyczny punkt zaczepiliśmy, bo staram się mówić o tym, co jest najbardziej rzeczowe i co w sposób realny wzmaga naszą wiedzę o materialnym stanie przygotowania kompanii. [Mieliśmy] busole: tak zwaną busolę Kulicz Marian 32 (busola 032), wojskowe busole, które uzupełniały mapniki. Dalej, może nie po kolei wymieniam, ale wszystkie pistolety dziewięciomilimetrowe (to był podstawowy typ pistoletu) były zaopatrzone w sznury naszyjne – coś, czego na ogół często nawet w wojsku się nie przestrzega, a w warunkach walki nocnej pistolet, który wypadnie z ręki przy pokonywaniu jakiejś przeszkody, jest prawie że bezpośrednio stracony. Trudno go szybko znaleźć, tymczasem pistolet powinien być na sznurze i typowe wyposażenie polskie i mobilizacja w 1939 roku przewidywały konieczność [takiego] zaopatrzenia. Wszystkie pistolety typu Vis, właśnie takie, które były podczas mobilizacji pierwszego rzutu wydawane, były zaopatrzone w sznury. Dalej, wszystkie były zaopatrzone w wyciory, co wydawać się może dziwne, ale to jest bardzo potrzebne, dlatego że jeżeli się zdarzy niewypał, to znaczy spłonka jest wadliwa i pocisk nie wypali albo częściowo wypali, łuska się na tyle rozegnie, że pazur nie jest w stanie jej wyciągnąć, pistolet jest wtedy zablokowany. Trzeba wyciorem poprzez lufę wybić ten pocisk i natychmiast uruchamia się znowu broń. [To były] takie rzeczy techniczne, o których na ogół gdzie indziej nikt nie myślał – kompania była w pełni wyposażona w cały tego typu sprzęt. Czego rzeczywiście owało? Brakowało łopatek piechoty, które też mieli tylko nieliczni, ale nie było jakoś skąd tego uzupełnić. To jeżeli chodzi o wyposażenie kompanii, natomiast jeszcze nie powiedziałem o uzbrojeniu jej w amunicję. Amunicja była z kolei przydzielana na całym obwodzie, miałem jeszcze do tego wgląd jako oficer broni. Na ogół amunicji mieliśmy pod dostatkiem, to znaczy chyba po 2000 na km, chyba około setki naboi na kb i kilkadziesiąt sztuk na każdy pistolet, tak że zaopatrzenie było pod tym względem dobre. Może jeszcze nie powiedziałem najważniejszej rzeczy o transportach broni. To była najpiękniejsza moim zdaniem akcja naszej kompanii. Nie dlatego najpiękniejsza, że ja ją wykoncypowałem, zaprojektowałem i przeprowadziłem, ale dlatego że w stu procentach się udała i dostarczyła w ostatnim prawie już okresie broń zrzutową dla naszej kompanii. Broń zrzutową po raz pierwszy mieliśmy przydzieloną w 1943 roku. Pojechaliśmy wtedy w nocy zdobycznymi, zarekwirowanymi samochodami do Łowicza. Niestety katastrofa samochodowa kosztowała życie dwóch naszych kolegów i akcja przywiezienia broni zrzutowej spaliła na panewce. Od tej pory nasz obwód w porównaniu do innych zalegał ciągle z zaopatrzeniem w broń zrzutową. Żoliborz nie miał w ogóle broni zrzutowej, podczas gdy inne obwody miały. Dopiero w maju 1944 roku osterowaliśmy przydział z zapasowej placówki zrzutowej spod Warszawy, z Lasów Kabackich. Wtedy to było jeszcze dość daleko od miasta (dzisiaj byśmy wieźli metrem tą broń). Rzecz wydawała się zupełnie nie do przeprowadzenia, ponieważ miasto było otoczone, wszędzie na wrotach były patrole niemieckie, które kontrolowały pojazdy. Często były to patrole w składzie szesnastoosobowym z karabinami maszynowymi, tak że o przebiciu się przez taki patrol mowy nie było. Natomiast objechanie Warszawy tak, żeby dowieźć na Żoliborz tą broń dookoła miasta było również niemożliwe, ponieważ przejazdy kolejowe (stwierdziłem to przy okazji innej wyprawy samochodowej, którą robiliśmy w nocy) były zamykane. Kolejarze, czy to Polacy, czy to może nawet jacyś
Bahnschutze niemieccy, nie otworzyliby nam przejazdów bez trudności, w każdym razie bez zaalarmowania niemieckiego pogotowia szturmowego, tak zwanego
Überfallkomando, które szybko przyjeżdżało i było świetnie uzbrojone. Wobec tego po jednodniowym namyśle (bo miałem dwadzieścia cztery godziny na przygotowanie planu wykonania tej akcji)... Mieliśmy do dyspozycji samochód przydzielony z okręgu, półciężarówkę, na którą mogło się zmieścić sześć kontenerów sprzętu. Otóż postanowiłem przewieźć tą broń metodą „najciemniej pod latarnią”, w nocy, udając jadących
Walzkommando. Kupiłem w niemieckiej firmie klaksony, akumulatory, reflektor. Zainstalowali na ciężarówce ten cały sprzęt, [który] najpierw był ukryty. Pojechaliśmy tą ciężarówką (miała papiery holenderskie) aż do końca lasu. Właściwie to było za Lasem Kabackim (to się wtedy nazywało Las Kabacki, ale było kawałek dalej, bo już za rzeczką Jeziorna). Do lasu skręciliśmy w lewo. Dalej samochód był pchany przez półtora kilometra drogą leśną ręcznie, żeby hałas nie zdradził, że coś się tu dzieje. Załadowano na niego tamte kontenery i wtedy zainstalowaliśmy reflektor, karabin maszynowy na dachu i klaksony. Pojechaliśmy na wprost przez miasto – Marszałkowską, placem Teatralnym. Omiatałem reflektorem oczy tych strażników, którzy na przykład stali przed pałacem Blanka – stali, mrużyli oczy, dziwili się. Trąbiłem wtedy klaksonem i tak żeśmy przejechali aż w okolice Dworca Gdańskiego – tutaj, przed starym przejazdem, ulicą Śmiałą, aż na uliczkę Hozjusza, gdzie przestaliśmy do rana, żeby znowu nie wzbudzać podejrzenia. Tu po cichutku, przykrywszy już wszystko plandeką, żeby nie było widać, zdjąwszy oznaki niemieckie z samochodu, zawieźliśmy sprzęt na róg ulicy Cegłowskiej i alei Zjednoczenia do budującego się domu, gdzie [był] dozorca, który był członkiem organizacji. To było świetne miejsce, bo było ograniczone deskowym płotem, tak że nie było nic widać. Tam w ciągu dwudziestu czterech godzin cała broń została wydzielona na wszystkie cztery rejony i wszystkie oddziały otrzymały broń zrzutową. Było jej sporo, tak że rzeczywiście [było to] bardzo ważne, bo była broń przeciwczołgowa. Co prawda nasza kompania jej nie dostała, ale to już inna sprawa, w każdym razie otrzymaliśmy część tej broni. To były typowe zadania kompanii dywersyjnej. Były i inne, między innymi zadania szkoleniowe. We dwóch z dowódcą kompanii zostaliśmy przydzieleni na przykład do akcji wysadzania pociągu i ostrzelania tak zwanego [niezrozumiałe]. To była z kolei akcja odwetowa na odwet niemiecki związany z zamachem na Kutscherę czy właściwie to było jeszcze przed zamachem na Kutscherę. Były akcje niemieckie nasilających się ostrzeliwań i kierownictwo walki konspiracyjnej odpowiedziało na nie wzmożeniem akcji ostrzeliwania i wysadzania pociągów wiozących urlopowiczów niemieckich z frontów czy na front. Brałem udział właśnie w takiej akcji za Otwockiem, pod Pogorzelą. Ponieważ to dla mnie było szkolenie, musiałem osobiście umieścić ładunki pod szyną, zawusować je, zagłuszyć i potem, kiedy już zostały odpalone, cała kompania prócz porucznika „Skrytego” ostrzeliwała ten transport. Nota bene, wtedy oddałem karabin i wziąłem się za robienie zdjęć fotograficznych. Zdjęcia wyszły, ale niestety aparat z tymi zdjęciami poległ w Powstaniu i już go więcej nie znalazłem (to jest drobna rzecz, tylko moje wspomnienie). Kompania zabezpieczała cały szereg akcji, spotkań dowódców, zwłaszcza w okresie mobilizacji przed Powstaniem. Tu znowuż mało kto wie o tym, że mobilizację przed Powstaniem zarządzono znacznie wcześniej i skoncentrowano nas wszystkich. Potem dyskusje popowstaniowe koncentrowały się nad momentem wybuchu. Sam moment wybuchu nie był już taki istotny, istotniejsze było to, że 25 lipca postanowiono zmobilizować Armię Krajową w Warszawie. Ja osobiście zarządziłem mobilizację kompanii 23 lipca na własną odpowiedzialność, popatrzywszy, co się dzieje – jak zobaczyłem cofające się wojska niemieckie w takim stanie, że groził samoczynny wybuch jakiegoś starcia z oddolnej inicjatywy. Ktoś oddolnie mógł chcieć zagarnąć tabory niemieckie, zdobyć broń, tak że to mogło doprowadzić do przedwczesnego wybuchu w każdej chwili, niezależnego od decyzji dowódców. Dlatego miałem kompanię mobilizowaną już od 23 lipca. Na czym polegała mobilizacja? Ludzie z kompanii mieszkali po całym mieście, większość na Żoliborzu, ale byli również [inni]. Prawie cały duży pluton rekrutował się z Pragi, druga część plutonu rekrutowała się z Ochoty. Tych wszystkich ludzi ściągałem sekcjami, drużynami na Żoliborz. Poszczególnie, poprzez rodziny, poprzez znajomych, ofiarowano nam kwatery, tak że na tydzień przed Powstaniem chodziłem sprawdzać na kwaterach stan poszczególnych sekcji czy drużyn, uzbrojenia, pogotowia, stan broni. To była rzeczywista mobilizacja, przygotowanie, o którym mało kto wiedział, że się odbywa, a które przesądzało, że wybuch Powstania musiał nastąpić. Jeżeli ściągnąłem, na przykład, pluton praski na kilka dni przed Powstaniem na Żoliborz, ci wszyscy ludzie nie poszli już do pracy, już byli tym samym spaleni. Tego na ogół w dyskusjach o wyborze momentu Powstania nie bierze się pod uwagę, a przecież jest to bardzo istotny czynnik.
- Zanim przejdziemy do wybuchu Powstania – czym pan się zajmował oprócz działalności konspiracyjnej w czasie okupacji?
Słuszne pytanie, bo to się jednak wiązało jedno z drugim. Miałem szczęśliwie bardzo dobrą pracę, bo jak wspomniałem, rozpocząłem pracę jako monter-elektryk, ale w międzyczasie również, równolegle z pracą konspiracyjną, [wykonywałem] ciężką pracą zawodową – przez rok dojeżdżałem do Grodziska. Wyjeżdżałem pierwszą kolejką do Grodziska, a więc pierwszym tramwajem do Śródmieścia. Tam w zajezdni EKD montowałem instalację. Prosto po powrocie z [pracy], wysiadając na Nowogrodzkiej z kolejki EKD, szedłem od razu na rozpoczynające się wtedy wykłady lub ćwiczenia na kursach rysunku technicznego prowadzonych przez profesora Zenona Jagodzińskiego, które były przykrywką dla tajnej politechniki. To osobny temat, który zasługuje na osobną książkę – do dziś nie jest opracowany należycie. Jeżeli dożyję, to napiszę to, bo mam te materiały zebrane. To był niesamowicie ważny element przygotowania młodzieży również pod względem zawodowym, jeżeli chodzi o wykształcenie wyższe.
- Ile osób się na tym kursie oprócz pana szkoliło?
Stosunkowo dużo, dlatego że byłem na tych zajęciach, które można było oficjalnie usprawiedliwić nazwą kursu rysunku technicznego, a więc na przykład [kurs] kreślenia prowadzony przez profesora Tołłoczkę czy części maszyn prowadzony przez profesora Morszyńskiego. Można było w razie kontroli niemieckiej wytłumaczyć, że to jest wszystko związane z rysunkiem technicznym – przecież to jest potrzebne kreślarzom. Natomiast wszystkie inne przedmioty ścisłe, takie jak matematyka przede wszystkim – podstawowy przedmiot na pierwszych latach – odbywały się na kompletach pięcioosobowych. Spotykaliśmy się z profesorem Pogorzelskim w prywatnych mieszkaniach. Oczywiście ci ludzie ryzykowali w każdej chwili głową, bo to już nie byłby obóz, tylko od razu pewna śmierć. Był profesor Brylak, który był jednym z organizatorów. Bezpośrednio z nim nie miałem do czynienia, ale był cały szereg profesorów, [z którymi] się stykałem. W grupach oficjalnych było nas dwudziestu kilku na raz na zajęciach. Te zajęcia były początkowo na ulicy Śniadeckich, potem przeniosły się na ulicę Pankiewicza do lokali szkolnych, które były udostępniane w godzinach wieczornych, oczywiście tak, żebyśmy mogli wrócić przed godziną policyjną do domu. Były na przykład do ósmej, a o dziewiątej była godzina policyjna (jeżeli tak, bo pora była czasami przesuwana). Moja praca zawodowa zmieniła się potem o tyle, że awansowałem, ponieważ miałem już za sobą półtora roku politechniki. Awansowałem do wykonywania prac technicznych – byłem już technikiem w biurze Wspólnoty Elektrycznej, a właściwie w biurze koncernu „Siła i Światło”. Skoro już wymieniłem „Siłę i Światło”, to tu jeszcze jedna dygresja. Mianowicie biuro „Siła i Światło” było przedsiębiorstwem polsko-belgijskim (to była spółka akcyjna), należało do koncernu Sobelpol, ale dyrekcja była całkowicie polska. Naczelnym dyrektorem był Janusz Regulski, wicedyrektorem Sułowski. [...] Ta firma miała nadzór niemiecki w postaci
Treuhändera jako przedsiębiorstwo wrogie, bo Belgia też była wrogiem dla Niemiec – to się nazywało
Treuhänder für Behandlung fahrfeindliche Vermögens. Otóż
Treuhänderem był hrabia Zygmunt Mycielski, Polak z poznańskiego, tak że wkrótce żeśmy się przekonali, że nie musimy się [go] bać. Oczywiście on sam czuwał nad tym, że jak przyjdzie kontrola niemiecka, żeby nie było śladów jakiejś działalności konspiracyjnej, ale w gruncie rzeczy dyrekcja firmy „Siła i Światło” pracowała konspiracyjnie nad cywilnymi projektami rozwojowymi Polski po wojnie. Osobiście uczestniczyłem w opracowaniu projektu elektryfikacji kraju na okres powojenny. Oczywiście wykonywałem prace pomocnicze: obliczanie powierzchni, szacowanie ludności na terenach, które wchodziły w grę. Tutaj łza się w oku kręci – mieliśmy również cały teren Prus Wschodnich z Królewcem włącznie objęty naszym projektem. Jak widać byliśmy zbyt optymistyczni w pewnych pociągnięciach. W każdym razie projekt był doprowadzony w 1944 roku do takiego stanu, że już jako kreślarzowi wykwalifikowanemu powierzono mi zrobienie mapy w dużej skali – to było wykorzystanie pełnej szerokości rolki kalki (w owym czasie tylko ta technika była możliwa), [która] ma dwa i pół metra (mówię na oko w tej chwili). W każdym razie w tej skali zrobiłem mapę kraju i nanosiłem na niej wszystkie projektowane obiekty, elektrownie nowe, rozbudowywane oraz sieci przesyłowe najwyższego napięcia.
- Co się stało z tym projektem?
Ten projekt został przewieziony. Ponieważ trudno było się z nim tak specjalnie wozić, został zwinięty, włożony w stalową rurę i ta stalowa rura – już potem dokładnie nie wiem, w każdym bądź razie została przewieziona do ogrodu profesorostwa Konczykowskich na Ochocie i zakopana w ogródku. Nie miałem potem możliwości dowiedzenia się, jakie były [jej] losy, a dlaczego nie nawiązywałem kontaktów po wojnie, to zaraz się okaże, jak dojdziemy do tego, co robiłem po 1945 roku. Po prostu nie mogłem wprowadzać niebezpieczeństwa kontaktów ze mną, ponieważ byłem wtedy pod fałszywym nazwiskiem i w dalszym ciągu w konspiracji. To był ten nawias, jeżeli chodzi o działalność firmy „Siła i Światło”.
- Czym się zajmowała pana rodzina?
Ojciec jako lekarz weterynarii pracował w Starostwie Grodzkim Warszawa-Praga, matka była w domu. Jeden szwagier, Adam Siemaszko, był w niewoli. Był w Murnau przez całą wojnę, to znaczy właściwie początkowo wzięty na wschodzie do niewoli trafił do Starobielska. Ponieważ doskonale znał bolszewików, bo wyrwał się z raju bolszewickiego dopiero w 1922 roku i przyjechał do Polski, więc znał dobrze rosyjski – podał się, że jest szeregowcem i że się urodził w Poznaniu. W tym czasie Niemcy i sowiety dokonywali wymiany jeńców, podoficerów i szeregowych według miejsca urodzenia. Wymieniono go. Pojechał transportem do Niemiec. Tam podał swoje pełne dane jako oficer i trafił do obozu jenieckiego do Murnau. Wrócił dopiero po wojnie w 1947 roku. Drugi szwagier był cały czas na miejscu. Też pracował w miejskich zakładach, w pracowni sztukatorskiej w Ogrodzie Saskim, stąd jego pseudonim „Sztukator”. Starsza siostra (która wczoraj skończyła 101 lat) byłą łączniczką w komendzie głównej Biura Informacji Prasowej, tak zwanego BIP i jednocześnie była zaprzysiężona w akcji „N”. Zresztą ja też przez jakiś czas byłem kolporterem „N” – to była działalność zakonspirowana, o której przeciętny człowiek, przeciętny członek AK nie miał pojęcia. Akcja ta była ściśle konspiracyjna, chodziło o to, żeby móc siać zwątpienie wśród niemieckich wojskowych, urzędników i niemieckiej ludności przez wprowadzanie wiadomości częściowo prawdziwych, częściowo fałszywych, które rozkładały morale armii niemieckiej. Akcja była zakrojona na olbrzymią skalę i na pewno dawała duże rezultaty, oczywiście trudne do stwierdzenia. W każdym razie w tym czasie, kiedy ja byłem kolporterem „N”, kolportaż polegał na tym, że dostawałem jeden czy dwa egzemplarze, które należało umieścić gdzieś tak, żeby trafiły w ręce niemieckie – w takiej ilości rozdzielano [je] tutaj. Większość szła na Zachód, przerzucano do Berlina i tak dalej. Otóż w tym okresie, kiedy byłem kolporterem „N”, był tam artykuł z fotografią na pierwszej stronie (bo to były pisma, które rzekomo Niemcy sami wydawali, bardzo dobrze redagowane po niemiecku, z odpowiednią czcionką gotycką i tak dalej, tak że było to świetnie zamaskowane) krytykujący Hitlera i wychwalający marszałka von Reichenau. Marszałek von Reichenau dowodził wtedy Frontem Południowym. Przeczytałem ten artykuł, zanim go gdzieś podrzuciłem (już nie wiem gdzie, może w tramwaju do przedziału niemieckiego). W miesiąc potem we wszystkich gazetach niemieckich wielka żałoba –
Marschall von Reichenau verunglückt – wezwany do Führera w ostatniej chwili nie doleciał, bo jego Fieseler Storch się rozbił i marszałek zginął. Tarzałem się z szaleńczej radości, jak skuteczna jest nasza broń. Do dziś nie przyznali się do tego oficjalnie, że to rzeczywiście było... Mówi się, że powody śmierci Reichenau są nieznane, ale jest wysoce prawdopodobne, że wierchuszka SS dała się nabrać i zlikwidowała generała na wszelki wypadek, ponieważ pretendował do zastąpienia Hitlera. To w telegraficznym skrócie, jeżeli chodzi o [relację], na czym polegała praca w „N”. Oczywiście były akcje o wiele bardziej perfidne i jeszcze bardziej skomplikowane, o których wiem. Ale pytanie było takie, gdzie pracowałem. Otóż pracując we Wspólnocie Elektrycznej, miałem doskonałe papiery, ponieważ miałem dwujęzyczny glejt, że pracuję w terenie, robię instalacje elektryczne. Wobec tego jak trzeba było gdzieś iść na przykład z bronią, to brałem rurki bergmanowskie, pęto przewodu elektrycznego, brudny, typowy beret na głowę i sobie spokojnie szedłem ulicą, bo jeszcze ze trzy metry wiązka rurki była – żeby nie zawiązała przechodniów. Pies z kulawą [nogą], żaden mnie nie zatrzymał, bo to przecież tak wyraźnie robotnik. Jeszcze miałem [papiery] w razie czego, jakby się [jakiś] znalazł, ale jakoś nigdy nie miałem okazji [ich] wypróbowania (chociaż być może, że wypróbowałem, teraz nie pamiętam, czy mnie legitymowano na ulicy, czy nie). W każdym [razie] dość swobodnie się poruszałem. Poza tym, ponieważ firma była, wiadomo, pracująca konspiracyjnie dla Polski, nie musiałem nikogo prosić o pozwolenie wyjścia. W każdej chwili mogłem wyjść, tak że jeżeli do mnie dowódca zadzwonił na umówione już hasło telefoniczne albo nawet przyszedł do mnie (bo u mnie była tylna klatka schodowa, gdzie wejście do mojego pokoju nie było przez nikogo nie obserwowane), to w każdej chwili byłem do dyspozycji i dzięki temu mogłem podołać swojej funkcji. Przecież ja oprócz tego w tym czasie jako oficer broni prowadziłem zakupy broni. Ten jeden zakup stu dwóch karabinów to było wielkie wydarzenie, ale normalnie kupowałem broń za pieniądze od handlarzy, nawet od handlarza, który w sklepie dla Niemców na ulicy Mazowieckiej na zapleczu sprzedawał pistolety. Tu byli Niemcy, a tu myśmy na zapleczu załatwiali takie transakcje. Do tych transakcji potrzebne nam były pieniądze, bo broń była droga. Wprawdzie dowództwo zwracało pieniądze za zakupione uzbrojenie, ale z opóźnieniem i mniej niż ono kosztowało. Kiedy zwracano 3500, to pistolet „dziewiątka” kosztował 4500 – takie były różnice. Te oficjalne ceny, które konspiracja płaciła, nie nadążały za ceną rynkową. Wobec tego po to, żeby móc zakupić broń, musiałem mieć pieniądze do wyłożenia. Tutaj właśnie w 1943 roku jesienią pomógł mi znowuż pan Marian Jęczmyk, którego wspominałem, który nadał te 102 karabiny. Ponieważ wiedział, że ja się zajmuję zakupami broni, skontaktował mnie z panem Pileckim. Dla mnie to był wtedy pan Pilecki, potem, dopiero po wojnie się okazało, że to był właśnie rotmistrz Pilecki. Ten odcinek jego działalności w ogóle jest nieznany. W biografii rotmistrza Pileckiego nie ma w ogóle śladu, co on w tym czasie robił, a w tym czasie prowadził bank w Alejach Jerozolimskich. Nie wiem, na jakich zasadach bank był prowadzony, ale to był bank. Umówiony byłem tak, że przychodziłem do okienka kasy banku, pytałem, czy mogę się widzieć z panem Pileckim – to było takie bardzo proste hasło, a sekretarka pytała: „Ile panu potrzeba dzisiaj?”. Mówiłem: „Dwadzieścia tysięcy”, brałem te dwadzieścia tysięcy do kieszeni i już. Potem, za tydzień odnosiłem te dwadzieścia tysięcy albo oddawałem i brałem następną pożyczkę. To znakomicie wzmagało moją sprawność przy zakupach, bo wtedy miałem [gotówkę] na wyłożenie. Czasami trzeba było też wyłożyć zadatek. Oferowano nam kiedyś polski cekaem wzór 30 za 44000. Cała afera – ten cekaem to była oczywiście tylko przynęta. Długa historia, nie będę teraz jej zaczynał. W każdym razie też obracałem tymi pieniędzmi. Potem musiałem te pieniądze wyegzekwować, bo zadatek przepadł. Ale wyegzekwowałem [je] i oddałem wszystko jak trzeba. O tej działalności rotmistrza Pileckiego, jak o wielu innych, nie ma relacji pisanej, chociaż jest jeszcze poniekąd świadek, bo żyje syn pana Mariana Jęczmyka. On wie z opowiadań ojca i częściowo z tego, co sam pamięta, o wielu zakresach działalności rotmistrza Pileckiego, zanim nastąpił potem tragiczny koniec jego działań. Jeżeli chodzi o Powstanie, właściwie tło działań przedpowstaniowych nakreśliłem. Jeżeli można się jeszcze na chwilę cofnąć przed Powstanie – w 1944 roku kontynuując moje starania, żeby zapewnić jak najlepszy stan wyszkolenia, przekazać moim młodym kolegom jak najwięcej wiadomości i umiejętności potrzebnych im potem w walce, zorganizowałem ćwiczenia nocne, też biorąc pod uwagę, jak nas uczono na kursie w Grodnie. Ponieważ tam mieliśmy ćwiczenia dokładnie w terenie, w którym przyszło nam potem kopać linie obronne, czyli to były ćwiczenia przewidujące już rzeczywistość wojenną. Tak samo tutaj starałem się przewidzieć użycie kompanii do zdobywania obiektu, który miałem wytypowany. Tym obiektem była artyleria przeciwlotnicza na Burakowie. Mówię na Burakowie – przed Powstaniem to się nazywało Kolonia Kościuszki, ale czasami określano ją jako Buraków. Dzisiaj to jest tak zwane Zatrasie, rejon ulicy Przasnyskiej. Otóż przewidując sposób wykorzystania kompanii w Powstaniu, prowadziłem ćwiczenia nocne, na których również chciałem osiągnąć pewien wyraźny postęp w wyszkoleniu strzeleckim, czego oczywiście owało wojsku konspiracyjnemu w mieście, a o co łatwiej było w oddziałach partyzanckich w terenie. Ty niemniej miałem już wypracowany system alarmowego powiadamiania i system dyspozycyjności poszczególnych sekcji i drużyn, a rzeczywiście na tym polegała, między innymi, praca w oddziale dywersyjnym, że chłopcy, którzy do niego należeli, musieli być w każdej chwili do dyspozycji, dosłownie z godziny na godzinę. Zarządziłem ćwiczenia nocne całej kadry, to znaczy do dowódców plutonów, zastępców dowódców plutonów, dowódców drużyn, ich zastępców i obsług karabinów maszynowych –wszystko to w pełnym oporządzeniu. Wystartowaliśmy z parku Promyka (właściwie wtedy już ta nazwa była taka). Przeprowadziłem przez Żoliborz nocą tych trzydziestu kilku ludzi [...]. Poprowadziłem ich trasą przez ogródki działkowe, tą trasą, którą potem w Powstaniu chciałem iść do zaatakowania artylerii, o której już wspomniałem. Po drodze trzeba było pociąć płoty przy pomocy nożyc, tak żeby się posuwać wyznaczoną trasą. Przeszliśmy w rejon dzisiejszej ulicy Staffa – wtedy było to pole ćwiczeń używane przez 21. Pułk przed wojną, a potem używane nawet przez Niemców jako pole ćwiczeń pokopane wzdłuż i wszerz rowami strzeleckimi. Pośrodku tego pola były tak zwane Piaski – właściwie wtedy to się tak nazywało, a dzisiaj znowu dzielnica Piaski troszeczkę się przemieściła. Było tam betonowe urządzenie do rzucania granatów. Oczywiście musiałem mieć to wszystko przygotowane. Doprowadziłem nocą oddział na miejsce. Wystawiliśmy ubezpieczenia i kiedy nastąpił świt, kiedy było już widać wyraźnie tarczę strzelecką, zarządziłem strzelanie ostre z pistoletów, z pistoletów maszynowych i z karabinów maszynowych. Chodziło mi o to, żeby załogi miały umiejętność spokojnego oddania strzału w warunkach ćwiczebnych, żeby potem to nie były ich pierwsze strzały w Powstaniu. Opanowanie zdenerwowania i wyszkolenie w podstawowych chwytach, takich jak wymiana magazynka po zatrzymaniu się ostatniego wystrzału czy wymiana magazynka w pistolecie maszynowym, to wszystko trzeba było przećwiczyć. Przy wymienianej ilości amunicji do wystrzelenia rzeczywiście trzeba było ją oszczędzać, w każdym razie tyle co potrzeba strzelali do tarcz. Co może się wydać zabawne, kiedy skończyliśmy to strzelanie i już właściwie zbliżał się koniec akcji, ubezpieczenie dało sygnał – zwróciłem uwagę do tyłu. Od strony ulicy Marymonckiej, od szkoły na Kolektorskiej wysypała się w tyralierę kompania piechoty niemieckiej i zaczęli strzelać. Skąd ta śmieszność sytuacji? Słyszałem wyraźnie – to było strzelanie ze ślepaków, bo oni wyszli na ćwiczenia, tak że gdyby doszło do starcia, to my byśmy strzelali z ostrej amunicji, a oni ze ślepaków, tak że byłoby zabawnie. Nie próbowałem takiej awantury rozpoczynać. Zeszliśmy w kierunku, powiedzmy sobie, północnym z tego pola, a oni od południa wchodzili. Wszystko się szczęśliwie skończyło. Cała broń poszła na odpowiednie miejsca, po okolicy rozwieźliśmy, tak że ćwiczenia się w pełni udały. Oczywiście mówię w tej chwili w skrócie, bo cały szereg różnych elementów wyszkolenia zostało przećwiczone. Takie ćwiczenia znakomicie przygotowały potem ludzi do akcji w Powstaniu.
- Gdzie zastało pana Powstanie?
Powstanie zastało mnie na kwaterze. Jak mówiłem, byliśmy zmobilizowani od 23 lipca i w ramach mobilizacji obwód zapewnił nam kwatery, które zaoferowane były przez mieszkańców. Szereg kwater mieściło się w domu przy ulicy Mickiewicza 27 – to jest ten długi dom pomiędzy placem Wilsona a ulicą Mirosławskiego. Na drugim piętrze miałem do dyspozycji całe mieszkanie z telefonem. W sąsiedztwie moi koledzy, dowódcy plutonów, też mieli miejsca; cały szereg agend sztabu „Żywiciela” rezydowało w tym budynku i gdzie indziej. Co więcej, warto powiedzieć, że w ramach mobilizacji zostały oczywiście konspiracyjnie, potajemnie odłączone numery żoliborskie w centrali na Felińskiego. Charakterystyczna cyfra tej centrali była dwanaście. Telefony zaczynające się od dwanaście były oddzielone od miasta po to, żeby zabezpieczyć przed możliwością przypadkowego podsłuchu czy też celowego podsłuchu niemieckiego. Myśmy między sobą po kwaterach rozmawiali telefonicznie – normalnie telefonowało się i można się było porozumiewać. Dalej, w ramach tej mobilizacji był cały szereg takich akcji, które wydają się nawet nieprawdopodobne. Kompania musiała dawać codziennie patrol do ochrony roznoszenia żywności. Pracowała kuchnia i wydawała [posiłki] – doszło do dwóch tysięcy posiłków, czyli prawie tyle, co był stan żoliborskiego obwodu Armii Krajowej. W dzień nieśli na drągu kotły z zupą i wychodził nasz uzbrojony patrol, oczywiście ze schowaną bronią, nie na wierzchu, w razie gdyby ktoś próbował ich legitymować czy zatrzymywać.
- Taki kocioł niesiony ulicą nie wzbudzał podejrzeń?
Jeżeli nawet wzbudzał podejrzenia, to Niemcy już nie byli na tyle odważni, żeby interweniować. Oczywiście gdyby przyjechało
Überfallkomando, to oni by się odważyli interweniować. Po to właśnie był patrol, który miał schowane pistolety i pistolet maszynowy, żeby miał odstraszyć [Niemców] i ochronić tych ludzi, którzy szli, poniekąd się już dekonspirując. W tym czasie w ogóle nastrój wojska niemieckiego już bardzo się zmienił. Przecież właśnie wtedy, jak zarządziłem mobilizację kompanii, widziałem jadące na furmankach rozbitki rannych żołnierzy bez broni, bez butów, zniechęconych. W skandalicznym stanie to wojsko cofało się przez most Poniatowskiego i aleję 3 Maja. Obserwowałem te olbrzymie kolumny rozbitych oddziałów – to oddziaływało, przecież Niemcy o tym wiedzieli. W ramach dni naszej mobilizacji Niemcy chyba na trzy dni przed Powstaniem ustawili czołgi na głównych punktach Żoliborza. Na przykład na placu Wilsona stał czołg Mark IV – to jest ciężki czołg.
- W jakim celu? Spodziewali się?
Oczywiście, spodziewali się! Przecież myśmy się mobilizowali od tygodnia, wywiad niemiecki przecież na pewno wiedział. Pewno nie wszystkie oddziały wiedziały, bo nie chciano robić paniki, ale część obronnych zarządzeń na pewno została wprowadzona. Podchodziłem blisko, oglądałem taki czołg. Załoga bynajmniej nie była w stanie czujności – łazili dookoła, zajmowali się jakimiś sprawami kulinarnymi, włazy były pootwierane. Zastanawiałem się, czy nie powinniśmy właściwie opanować tych czołgów. To byłoby bardzo łatwe, ponieważ oni podpuszczali cywilów bezpośrednio aż do samego czołgu, tylko że nie miałem żadnych wyszkolonych pancerniaków, którzy mogli od razu użytkować taki czołg. Poza tym niewątpliwie za to mogli mnie słusznie za warcholstwo ukarać, bo nie można było przecież indywidualnie rozpoczynać żadnej akcji.
Na placu Wilsona stał jeden. Podobno na Potockiej też stał i jeszcze gdzieś, teraz nie umiem powiedzieć – na Żoliborzu chyba były porozstawiane cztery czołgi. Były właściwie do 1 sierpnia, tylko że ja ich 1 sierpnia nie oglądałem, zresztą nie pamiętam, bo rozkaz Powstania na piśmie, kartkę z godziną „W” – siedemnastą, otrzymałem o godzinie ósmej rano 1 sierpnia. Przyznam się, że kiedy otrzymałem tą kartkę (to właśnie było na kwaterze w domu ZUS), obok mnie był wtedy mój przyjaciel, podporucznik Bogdan Kunert (myśmy byli serdecznie zaprzyjaźnieni w gimnazjum), zresztą mój sąsiad. Otóż popatrzyliśmy na siebie i na tą kartkę i ja się poczułem... Chyba żeśmy wymienili na ten temat poglądy – tak jakbym dostał wyrok śmierci. Dla mnie to było równoznaczne z wyrokiem śmierci, dla niego też, bo zaatakowanie obiektu, na który mieliśmy pójść, a więc artylerii przeciwlotniczej na Burakowie, łączyło się z koniecznością wykonania skoku blisko dwustumetrowego, sto kilkadziesiąt metrów na pewno. [Był to skok] od osłony, którą nam dawały ogródki działkowe, poprzez pustą przestrzeń, poprzez tory kolei, która wtedy tam istniała (tor kolejowy linii do Palmir), do stanowisk tej artylerii, które były okopane i które oprócz ciężkich dział miały dwucentymetrowe podwójne działka szybkostrzelne wkopane też po bokach. Pod takim ogniem w dzień przejść komukolwiek było niemożliwe, a co dopiero całej kompanii i to jeszcze nie tak uzbrojonej, żeby mogła przydusić ogniem przeciwnika. Ponieważ zadanie musieliśmy wykonać (nie przychodziło nam do głowy, że można zadania nie wykonać), byliśmy przekonani, że tego dnia nasze życie się zakończy. Dlaczego Powstanie na Żoliborzu się załamało, tak jak się załamało w wielu innych miejscach? Dlatego że Powstanie rozpoczęto w dzień. To, co było dobre celem uzyskania zaskoczenia, tam gdzie chodziło o przeskoczenie przez szerokość ulicy, na przykład na Krakowskim Przedmieściu czy na Jasnej, Świętokrzyskiej, chwycenie obiektu, rozbrojenie wartowników w dzień – to dawało znakomitą przewagę atakującemu. Ten sam czynnik na Żoliborzu, Okęciu, Mokotowie, Pradze – wszędzie tam, gdzie były duże odległości od obiektów niemieckich, to uniemożliwiło i położyło całą akcję. Na przykład jak atakować Cytadelę, gdzie przecież obiekty są otoczone potężnymi wałami ziemnymi, gładkimi, pustymi, gdzie nie ma absolutnie żadnej ochrony, osłony przed ogniem przeciwnika. Z tegośmy sobie zdali sprawę i nikt z nas nie przypuszczał, że to nie będą godziny nocne. W nocy mieliśmy szansę, bo liczyliśmy na to, że z podstawy wyjściowej wyruszymy cicho i będziemy szli po cichu, tak jak regulamin natarcia nocnego nas poucza. Idzie się cicho aż do momentu, kiedy przeciwnik się obudzi i otworzy ogień, a wtedy się jest na tyle blisko, że skok z granatami już daje szansę powodzenia. Tak miało być, ale tak nie było. Zresztą kto wie – gdyby Powstanie miało wybuchnąć w nocy, nasze natarcie też mogło się załamać, bo przeciwnik był bardzo dobrze okopany i czy byśmy to zdobyli, niewiadomo. Skutkiem tego, że Powstanie na Żoliborzu wybuchło przedwcześnie, to wypadki potoczyły się zupełnie inaczej. Otóż na godzinę drugą naznaczyłem (mówię – naznaczyłem, bo w tym wypadku dowódca kompanii „Szeliga” zostawił mi inicjatywę, ponieważ byłem na Żoliborzu i znałem doskonale i teren i bezpośrednio oddziały – w dużej mierze sam je szkoliłem i organizowałem – tak że zdał się na mnie) zbiórkę kompanii w parku na ulicy Promyka. Chodziło o to, żeby mieć dużą przestrzeń manewrową, zakrzaczenia, gdzie można się schować, gdzie jesteśmy zakryci przed wglądem przeciwnika. Stamtąd miałem już przećwiczoną drogę na ćwiczeniach nocnych, o których wspomniałem, dojścia względnie ukrytego, bo trzeba było jednak pokonać przejście przez dwie arterie do ogródków działkowych, które graniczyły z naszym obiektem, czyli artylerią przeciwlotniczą. Może tutaj nawias, dlaczego mieliśmy ten obiekt przeznaczony. Swego czasu, kiedy dokonywano wyboru obiektów dla poszczególnych oddziałów do natarcia powstańczego, przedstawiłem wniosek pułkownikowi Niedzielskiemu, że z tego co wiem, zresztą jeszcze z okresu jak pracowałem w sferach wywiadowczych, ta bateria przeciwlotnicza artylerii (wtedy była złożona z ośmiu ciężkich dział) w chwili, kiedy mieliśmy ją atakować, już miała tylko cztery ciężkie działa, nota bene zdobyczne rosyjskie, setki, stumilimetrowe cztery armaty. Przedtem były tam niemieckie armaty osiemdziesiąt osiem milimetrów. Otóż ta bateria na Burakowie stała w miejscu bardzo dobrze wybranym taktycznie. To było miejsce wysokie i stamtąd mieli wgląd i możliwość ostrzału właściwie w całą północną część Warszawy, oprócz tego że było to dobre miejsce do strzelania w samoloty. Mogli również w razie potrzeby – i ja na to liczyłem, że jeśli zdobędziemy tą baterię, to poprzemy ogniem z tych dział natarcie na fort Bema. Na forcie Bema było około trzydziestu czołgów do zdobycia, olbrzymie zapasy broni i amunicji – całą Warszawę byśmy mogli wtedy uzbroić, ale oczywiście do tego nie doszło, bo nie zdobyliśmy tej baterii. Bateria tak samo mogłaby pomóc nam zdobywać Cytadelę, bo to były ciężkie działa. Kiedy przedstawiałem ten wniosek „Żywicielowi”, on uznał, że to jest koncepcja, która nam pozwoli opanować w jakiś sposób sytuację na Żoliborzu tymi naszymi skromnymi siłami obwodu. Przydzielił to zadanie właśnie swojej głównej sile, a myśmy byli jego główną siłą – stanowiliśmy właśnie oddział dywersyjny do jego dyspozycji. Stąd był to nasz obiekt, do którego mieliśmy dojść. O godzinie drugiej kompania stawiła się na ulicy Promyka. Spływała już częściowo z pobliskich domów, na przykład cały pluton ostatnie dni spędził w pomieszczeniu podziemnym na ulicy Sułkowskiego, akurat pięćdziesiąt metrów od domu moich rodziców (prawie że sąsiedni budynek, tylko od tylnej ulicy). Tam było pomieszczenie w piwnicy – magiel, dużo miejsca, dom dużo większy od naszego. Właściciele zaoferowali miejsce dla całego plutonu, więc tam było zakwaterowanych czterdziestu paru ludzi. Stąd już umundurowani, z doszytymi dystynkcjami, ze wszystkim, uformowani jako pluton, pomaszerowali, ja akurat szedłem razem z nimi. Poszczególne inne sekcje czy drużyny ściągały z Żoliborza i w zasadzie prawie cała kompania znalazła się na ulicy Promyka. Początkowo owało sekcji z 4. drużyny, którą dowodził „Świda”, Zdzisław Sierpiński, znany skądinąd dziennikarz, już dziś nieżyjący, ale wielokrotnie wspominający to, że rozpoczął Powstanie Warszawskie. Rzeczywiście – jego drużyna była tą, która spowodowała przedwczesny wybuch Powstania. O godzinie wpół do drugiej (żeby zdążyć na drugą) wyruszyli ze skrytki na ulicy Kochowskiego na Żoliborzu, niosąc zapakowane, zamaskowane jako tako karabiny; szło ich tam ośmiu czy iluś. Trzeba trafu, że akurat nadjechał samochód z żandarmerią, łazik żandarmeryjny, który patrolował ulice. Niemcom nie spodobali się młodzi ludzie niosący pakunki i usiłowali ich zatrzymać. Otworzyli ogień. Ubezpieczenie, które szło pierwsze, przekroczyło już ulicę Krasińskiego i weszło w ulicę Suzina. Zobaczywszy, że Niemcy strzelają do ich kolegów, z tyłu otworzyli ogień z pistoletu maszynowego i pistoletu do tych Niemców. Na ile ich trafili czy nie trafili, trudno stwierdzić. Samochód z Niemcami odjechał, uciekł – przypuszczalnie byli ranni, może zabici, tego nie wiem. W tym czasie niosący pakunki wycofali się i okrężną drogą doszlusowali z opóźnieniem na miejsce zbiórki kompanii. Co nastąpiło? W piętnaście minut potem na to miejsce przyjechało
Überfallkomando, jakieś inne siły niemieckie i rozpoczęli czesanie okolicy, obławę. Natrafili na organizujący się pluton WSOP, chyba 204 (nie jestem pewien), dowodzony przez porucznika „Starego”. On podjął rozpaczliwą walkę przeciwko Niemcom, broniąc się granatami, a Niemcy wprowadzili do akcji czołgi i rozpoczęła się potężna strzelanina, którą słyszałem na ulicy Promyka na dole, zachodząc w głowę, co to jest. To, że najpierw wybuchy granatów, to rozumiem – coś się przedwcześnie zaczęło, ale jak rozpoczęły się charakterystyczne wystrzały dział czołgowych i bardzo długie serie (możliwe, że tylko Niemcy strzelają takimi długimi seriami) – nie wiedziałem, co się dzieje na Żoliborzu. Wreszcie przyszła godzina trzecia, powinniśmy właściwie już ruszać – jeszcześmy zwlekali. Ta strzelanina się przesuwała jak gdyby w kierunku północnym. Rzeczywiście Niemcy gonili resztki kolegów powstańców z tamtych oddziałów aż do ulicy Potockiej. Kiedy to się przetoczyło, przed czwartą postanowiliśmy, że ruszamy, bo musimy zdążyć na piątą uderzyć na artylerię przeciwlotniczą. Podjąłem się poprowadzenia szpicy kompanii i poprowadziłem w szykach luźnych, z tym że czołg stojący na placu Wilsona (o którym mówiłem, że nie pamiętam, żebym go rano widział – być może, że go rano nie było, jak szedłem tamtędy, a może był, tylko już nie zwróciłem uwagi, bo już tam stał parę dni) położył ogień i trzeci z kolei z naszych plutonów już otrzymał ogień. Jeden z podchorążych, Otrawski, zginął wtedy; był jeden ranny i jeden zabity od ognia tego czołgu. Nie wiedziałem tego, bo w tym czasie czoło kompanii przeprowadziłem już przez ulicę Słowackiego na drugą stronę i weszliśmy na ogródki działkowe na ulicy Sierpeckiej. Tam nastąpiło spotkanie szpicy z niemieckim patrolem dwuosobowym żandarmów, którzy wyszli od strony ulicy Słowackiego. [Wywiązał się] bój spotkaniowy, dlatego że z naszej strony poszły w ruch karabiny i granaty, z tamtej strony wtoczyły się natychmiast do akcji dwa działa szturmowe, które położyły po nas ogień z karabinów maszynowych i z armaty. Rozkazałem dowódcy 5. drużyny, Kazimierzowi Jacynie, pseudonim „Kamiński”, żeby cofał drużynę do pierwszych budynków kolonii przy ulicy Suzina, żeby mieć jakąś ochronę przeciwczołgową. Wycofał drużynę, ja się wycofałem ostatni. Nie wiedziałem wtedy, że osłaniając wycofujących się kolegów, poległ – otrzymał serię przez hełm z karabinu maszynowego. Poległo tam również dwóch innych kolegów. Ja dostałem przestrzał ręki, kiedy strzelałem do żandarma – on strzelał do mnie z niedalekiej odległości czterdziestu metrów. Przestrzelił mi rękę, ale ja go chyba też trafiłem, nie miałem czasu stwierdzać. W tym czasie miałem do dyspozycji karabin, który ktoś z rozbitych oddziałów wycofujących się przed Niemcami porzucił na naszej trasie, tak że nie posługiwałem się pistoletem, a karabinem. Wycofaliśmy się do VIII kolonii; to było wtedy pół łukowego budynku (teraz był rozbudowany) i tam czołgi już nie mogły nas ugryźć. Próbowały, ale kiedy jeden z czołgów podszedł bliżej... To nie były czołgi, to były działa szturmowe, które nie miały pancerza na górze, były odkryte od góry. Kiedy kolega, pseudonim „Barski” wyszedł na dach i rzucił granat, to panicznie się wycofały i więcej już nas nie atakowały. W ten sposób kompania dotrwała do wieczora. Ja jeszcze cofając się, [przeżyłem] strzał czołgu w szczyt budynku nade mną, który się na mnie zawalił. Miałem rany w obie ręce i upływ krwi, ale nie wykluczano mnie z akcji, byłem [tam] w dalszym ciągu. Wieczorem, o dziewiątej, kiedy już można było chodzić, zameldowałem się. Niemcy wieczorem pościągali wszystkie swoje oddziały, było pusto na Żoliborzu. Poszedłem na kwaterę „Żywiciela”, która mieściła się na Mickiewicza 34/36. W tym lokalu zameldowałem „Żywicielowi” położenie kompanii i dowiedziałem się w sztabie, że żaden obiekt na Żoliborzu nie został zdobyty i że stan jest bardzo niedobry. „Żywiciel” zapytał mnie, co bym zrobił, gdybym nie spotkał jego i dowództwa, gdybym był pozostawiony samemu sobie. Moja odpowiedź była taka: „Już zrobiłem – wydałem rozkaz, żeby kompania szykowała się do wyjścia do Kampinosu”. „Żywiciel” wysłuchał mojego meldunku, poprosił swoich kolegów sztabowców, to znaczy majora Janczaka i pozostałych oficerów, którzy tam byli, na naradę do drugiego pokoju. Po kilku minutach wyszedł i powiedział: „Podjęliśmy decyzję. Wszystkie oddziały doszlusują na miejsce pobytu kompanii (na ulicę Suzina do VIII kolonii) i stamtąd całe siły Żoliborza wyruszają do Kampinosu”. To była istotna decyzja i moim zdaniem w pełni prawidłowa, dlatego że gdyby Żoliborz został przez dziesięć, dwanaście dni, do dwóch tygodni w Kampinosie, przejąłby zrzuty, które tam następowały. Dozbroiłby się i siły obwodu mogłyby wrócić, tak jak wróciły nieliczne oddziały, które wspomagały potem natarcie na Dworzec Gdański. Tak samo cały dobrze uzbrojony rdzeń sił obwodu mógł wykorzystać ten pobyt w Puszczy Kampinoskiej. Tymczasem zawrócono nas natychmiast po dotarciu na podstawie rozkazu, który zawierał fałszywą informację o czołgach sowieckich na placu Szembeka – tak brzmiał meldunek, który przyniosła łączniczka „Żywiciela”, która dogoniła nas w Puszczy Kampinoskiej w Sierakowie. Za ten manewr wyjścia do Kampinosu pułkownik Niedzielski był wielokrotnie krytykowany w prasie powstańczej, otóż zupełnie niesłusznie...
Tak. Za to, że poszedł do Kampinosu i wrócił niepotrzebnie – tylko otrzymał kategoryczny rozkaz powrotu. Jako żołnierz dostosował się, ale rozkaz był, delikatnie mówiąc, nieprzemyślany, nie oceniał sytuacji. Rozkazujący „Monter” nie znał sytuacji na Żoliborzu, nie znał sytuacji w Kampinosie, nie znał całego położenia, tymczasem gdyby znał, to by, przypuszczam, tego rozkazu nie wydał. To tak z punktu widzenia człowieka, który jest wtajemniczony w ten mechanizm i zna dokładnie sytuację, zna dokładnie wszystkie ówczesne możliwości, o których, rzecz jasna, dowództwo siedzące w Warszawie wiedzieć nie mogło. Tak że pułkownik „Żywiciel”, do którego mam mnóstwo sentymentu, mało powiedzieć sentymentu, przede wszystkim szacunku dla tego, co zrobił i dla jego wspaniałej postawy bojowej przez cały okres konspiracji. Są fakty, które nigdzie nie są opublikowane, zaznaczone. „Żywiciel” był swego czasu zatrzymany na ulicy Bonifraterskiej przez patrol żandarmerii niemieckiej. Miał papiery, ale nie na tyle, żeby go zwolnili (tak zwane papiery, to znaczy jakieś oświadczenie z pracy). Zatrzymano go jednak i chciano go odesłać do obozu. Rzucił się do ucieczki, wyrwał się spośród żandarmów. Biegł, strzelano za nim – płaszcz miał parokrotnie przestrzelony. Uciekał dalej, usłyszał (wiem, [słyszałem] potem od niego) strzały karabinowe. Wtedy stanął, bo nie był w stanie dalej uciekać (a uciekał z Bonifraterskiej w kierunku wylotu Zakroczymskiej). To jest daleki odcinek i nie było tam gdzie skręcić, tak że nie miał szans na to, że ucieknie. Wsadzono go w transport do obozu. Zorganizował natychmiast ludzi w wagonie – podsadzili go do ogólnego okienka. Udało mu się otworzyć (on był, jak mówię, niewielkiego wzrostu) i przecisnął się przez to okienko. Wyleciał w biegu, że tak powiem, wyrzucił się w biegu na tory. Potłukł się, ale sobie nic nie połamał.
Tak, w nocy. To było gdzieś za Koluszkami, wieźli ich w kierunku na Śląsk. Dotarł półżywy do pierwszej chałupy, potłuczony strasznie. Po pięciu dniach był już z powrotem na posterunku i objął z powrotem obwód, a tutaj była rozpacz, że straciliśmy dowódcę. Przez długi czas potem chodził o lasce, bo był nie tyle potłuczony w tym skoku, co skopany przez żandarmów i przez długi czas nie goiła mu się noga. W ogóle o tym nie opowiadał, wiem to od najbliższych oficerów z jego sztabu: jego zastępcy majora Jańczaka, a właściwie przede wszystkim od oficera informacyjnego pseudonim „Szrapnel” Kern-Jędrychowskiego – on mi to opowiadał; również od Roberta Augustyniaka „Szlema”, oficera kontrwywiadu. Myśmy się wszyscy znali, bo jako oficer broni byłem też w tym sztabie. Tak że był to niezwykle dzielny oficer i spośród wszystkich dowódców Powstania Warszawskiego chyba on najlepiej dbał o swoich żołnierzy. Przede wszystkim dowodem na to jest choćby sposób, w jaki opracował rozkazy awansowe i odznaczeniowe. Przeglądałem to, będąc w Studium Polski Podziemnej SPP w Londynie. Będąc w Londynie, chyba w 1999 roku, uzyskałem możność wglądu do materiałów SPP. Na tle przeglądanych przeze mnie materiałów najwięcej serca, najwięcej pracy ze wszystkich dowódców włożył Niedzielski w to, żeby jego żołnierze otrzymali tą moralną zapłatę, jakieś moralne uznanie ich wkładu. Dbał bardzo i wiem, że przed Powstaniem, kiedy myśmy mieli straty w kompanii (bo były straty, kilku ludzi straciliśmy w akcjach), on był zawsze tym tak głęboko, tak szczerze przejęty. Widać [było], że kochał swoich żołnierzy – trudno to inaczej powiedzieć. To był prawdziwy dowódca z krwi i kości. Maleńki ciałem, bo rzeczywiście niesłychanie niskiego wzrostu, jak na wojskowego, ale duchem wielki. Jak powiedziałem o pierwszym dniu Powstania, poszliśmy do Kampinosu. Droga była dość przygnębiająca. Najpierw nasza kompania szła na przedzie, torując drogę jako przednie ubezpieczenie, po czym, jak żeśmy już przeszli przez Słodowiec i weszliśmy na pole bielańskie, kompania przeszła na tył jako ubezpieczenie tylne, ponieważ liczyliśmy, że może być jakiś pościg ze strony niemieckiej. Nasza kompania jako najlepiej uzbrojona miała za zadanie osłaniać całość tego przemarszu. W przemarszu uczestniczyło około 800 osób.
- Były z wami osoby cywilne?
Nasza kompania była umundurowana. Nie powiedziałem przy tym, jak opowiadałem o przygotowaniu kompanii, [że] część miała na przykład mundury zrzutowe,
battledresy. Ja osobiście miałem
battledres angielski. Część miała przedwojenne mundury polskie, ale znakomita większość, ponieważ mundurów dla wszystkich nie było, była jednolicie umundurowana w szare drelichy. Zostały zarekwirowane w jakimś zakładzie pracy. Przywiózł to samochód i już w okresie mobilizacji przebraliśmy wszystkich – naszyte były dystynkcje, tak że kompania wyglądała jak wojsko. Jak się na to nałożyło jeszcze pasy, ładownice, sznury, dystynkcje, wszystko, to było niewątpliwie wojsko. Natomiast pozostali wyglądali trochę jak cywile. Pamiętam ludzi, którzy szli z parasolami i z teczkami, tak jakby poszli do pracy, z pracy o piątej wyszli i przyłączyli się do Powstania. Zresztą tylko oddziały dywersyjne były zmobilizowane, a pozostali czekali przecież w domach do godziny „W”. Dopiero na dwie godziny czy godzinę przed tym, jak dowódca zarządził, były pierwsze zbiórki w ciągu godzin poprzedzających Powstanie. Tak że trzeba było osłaniać ten przemarsz i kompania szła na końcu. Niestety wtedy kiedy byliśmy na końcu, na przedzie wybuchł jakiś mały tumult. Było słychać jakieś silniki – wzięto to za jakiś niemiecki czołg, co oczywiście było omyłką. Zginął jeden z naszych kolegów wskutek samowybuchu granatu (granaty konspiracyjnej produkcji nie były zbyt bezpieczne). Dalej czołówka, która szła, pomyliła drogę. [Jak] dotarliśmy do Puszczy Kampinoskiej, było już rano i niestety lotnictwo niemieckie rozpoznawało nas tam idących. Zapadliśmy w Sierakowie i przyznam się, że przypuszczalnie wskutek upływu krwi po dojściu na kwaterę w Sierakowie miałem jeszcze tylko siłę sprawdzić, że są wystawione ubezpieczenia i zapadłem w sen. To było 2 sierpnia rano, a obudzono mnie o godzinie jedenastej trzydzieści wieczorem i dowiedziałem się, że kompania już stoi na drodze i cały oddział, cały obwód idzie z powrotem na Żoliborz. Czułem instynktownie, że coś jest nie w porządku, bo trudno przypuścić, że żeśmy przyszli ze trzynaście kilometrów po to, żeby iść z powrotem, więc byłem tym bardzo zaniepokojony. Dowiedziałem się o treści tego meldunku, który zawrócił „Żywiciela” z powrotem do Warszawy. Zastanowiwszy się, doszedłem do wniosku, że nie mogę teraz, kiedy całe wojsko stoi już przygotowane do wymarszu, wszczynać dyskusji, czy to ma sens, czy nie ma, bo to zdemoralizowałoby zupełnie oddział. Poszedłem nie tyle z kompanią, co za kompanią, ponieważ byłem rzeczywiście dość słaby, ale jakoś w drodze powrotnej, która trwała znowu przeraźliwie długo (nie wiem, kto prowadził i dlaczego tak wolno) znaleźliśmy się w Wawrzyszewie. Na opłotkach Wawrzyszewa, dzisiaj już oczywiście nieistniejących, pomiędzy Wawrzyszewem a Zdobyczą Robotniczą, była przestrzeń kilkuset metrów pustego pola. Kiedy obwód doszedł do tego miejsca, oddziały stanęły, a ja zacząłem iść, wyprzedzając kolejne oddziały. Doszedłem do samego przodu i zobaczyłem sztab „Żywiciela” – zastanawiali się, czy zostać i stać w Wawrzyszewie, czy iść dalej, bo w odkrytym polu teoretycznie po drugiej stronie mogli być Niemcy. Wtedy, nie czekając na jakąkolwiek decyzję, na swoją komendę wziąłem szpicę i poprowadziłem, ponieważ było dla mnie jasne, że jeżeli zostaniemy w drewnianych domach Wawrzyszewa, to w razie jakiejkolwiek walki, wszyscy się tu spalimy. Tu nie ma żadnych szans obrony, a tam przed nami – Zdobycz Robotnicza, domy murowane – to jest horyzont przeciwpancerny, mówiąc językiem wojskowym. Szczęśliwie nie było tam Niemców. Doszliśmy, obsadziliśmy rejon Zdobyczy Robotniczej, to znaczy ulice Żeromskiego, Kleczewską, Daniłowskiego, te trzy i czwartą – nie pamiętam, jak się nazywa. „Żywiciel” postanowił (bo dalej już byśmy wyszli defilować prosto pod koszarami niemieckimi), że mamy tutaj przeczekać cicho, nie dać znać o sobie. Tak może by było, tylko przyszedł patrol niemiecki około godziny dziesiątej, czyli po jakichś dwóch godzinach naszego tam pobytu i próbował się dobierać do drzwi. Ktoś (nie wiem do tej pory kto) nie wytrzymał nerwowo i strzelił do tego patrolu. Patrol uciekł, ale już byliśmy... było wiadomo [że tam jesteśmy]. W godzinę potem wyszło natarcie lotników. To byli lotnicy z CIWF-u (obecny AWF nazywał się Centralny Instytut Wychowania Fizycznego), [który] był obsadzony przez lotnictwo niemieckie, a ściślej biorąc przez artylerzystów przeciwlotniczych. Przypuszczam, że to była załoga, która również obsługiwała działa przeciwlotnicze na Kolonii Kościuszki, bo to było widoczne. Ci lotnicy w szarych mundurach w ilości, powiedzmy, parędziesięciu (mniej więcej pluton), rozwinęli się od Marymonckiej, tak jak się mniej więcej rozwinęli podczas tego nocnego natarcia, tych moich nocnych ćwiczeń. Wspierani ogniem erkaemów, których chyba mieli trzy, zaczęli się posuwać. Myśmy starali się ich dopuścić jak najbliżej (zakazywałem strzelania) po to, żeby móc wykorzystać pistolety, ewentualnie granaty, bo broni dalekosiężnej nie było dużo. To natarcie niemieckie doszło bardzo blisko, już się czołgali pod dalszym ogniem, bo już na tyle się zaczął. W tym momencie 230. pluton, którym dowodził podchorąży „Szumski”, jego nazwisko Wysłouch... Przedtem wysunąłem go na zabezpieczenie, wbrew rozkazowi „Żywiciela”, jeden dom dalej w kierunku CIWF-u, na drugą stronę Żeromskiego. Stamtąd zobaczył, że widzi plecy tyraliery niemieckiej, która nas ostrzeliwała. Nie wytrzymał i rzucił ten swój pluton do szturmu. Widziałem piękny obraz, którego chyba tak łatwo w Powstaniu się nie oglądało, jak Niemcy rzucali broń i uciekali przeraźliwie, padając potem w jakieś rowy pola ćwiczeń na Piaskach. Kilku Niemców tam poległo, kilku było rannych. Charakterystyczny szczegół, który mi potem opowiadał w szpitalu (myśmy obaj w szpitalu leżeli potem na sąsiednich łóżkach) właśnie Zygmunt Wysłouch, podchorąży „Szumski”, dowódca 230. plutonu – biegł z pistoletem w ręku, goniąc Niemców, i zobaczył w rowie Niemca, który podniósł do niego głowę i krzyknął:
Pole oder Ruse? Zygmunt mówi: „Zatrzymałem się, bo nie wiedziałem, o co mu chodzi. Zobaczyłem, że trzyma w ręku granat, niemiecki
Handgranate. Nie zdążyłem mu jeszcze odpowiedzieć, ten granat trzymał pod sobą – wyciągnął zawleczkę”. Zygmunt odskoczył, granat się rozerwał. Tamten jeszcze przed śmiercią chciał się dowiedzieć, bo wszyscy byli w mundurach, a mundury nie były ani polskie, ani rosyjskie – Zygmunt był też w
battledresie. Taki charakterystyczny szczegół nie mający wpływu na całokształt, ale jednak rzucający promyk w duszę czy w umysł tych Niemców, którzy tam ginęli. Oni uciekli, potem zalegli wreszcie, ponieważ nie byliśmy w stanie ich daleko gonić. Nasi się też rozłożyli w tyralierę w tym miejscu, gdzie była niemiecka tyraliera, a tamci się cofnęli, ale wtedy Niemcy wezwali czołg, który przyjechał od tyłu. Mieliśmy od razu dwóch zabitych – kapral Sęk i Tomek Erwin, dwóch kolegów z praskiego plutonu. Sęk bohatersko rzucał granatami – widziałem, jeden granat wybuchł tuż przed czołgiem, tuż przed gąsienicą, a drugi wybuchł na czołgu, na pancerzu, czyli Sęk rzucał z bardzo bliska. Zginął, bo czołg z karabinu maszynowego po nim pojechał... Poza tym włączyła się artyleria przeciwlotnicza – ta, którą mieliśmy zdobywać. Zaczęła strzelać przede wszystkim w budynki, gdzie było zebrane gros naszego wojska, tego z poszczególnych oddziałów – było tam trochę strat. Usiłowali również atakować od strony północnej – tego nie obserwowałem, więc trudno mi powiedzieć, jak to przebiegało. Tutaj, w tej linii, wysunąłem się ze zdobytym przez atak Zygmunta erkaemem i MG-15 porzuconym przez Niemców – to właśnie było wyposażenie lotnicze, w zasadzie karabin przeciwlotniczy, dlatego że to były właśnie wojska lotnicze. Z tego MG-15 zacząłem zwalczać odzywający się jeszcze erkaem niemiecki. Wtedy namierzyła mnie artyleria przeciwlotnicza. Usłyszałem pierwszy wybuch w odległości stu metrów ode mnie, drugi trochę bliżej, trzeci jeszcze bliżej. Wiedziałem, że czwarty będzie w przedpiersie czy też we mnie. Wpłaszczyłem się w piach, ile mogłem i nastąpił wybuch. W odległości, jak mówię, jakieś półtora metra ode mnie rozerwał się granat stumilimetrowy. Poczułem, że dostałem – wtedy się nie ma czasu na myślenie, co się dostało i jak się dostało. Uniosłem się lekko na rękach w tym kurzu, opadającym piachu i zobaczyłem, że spod
battledresu, spod munduru cieknie ciurkiem struga krwi, taka, że kałuża się z niej robi od razu. Zrozumiałem, że mam bardzo mało czasu na to, żeby próbować się ratować. Poderwałem się, mimo że czułem jakiś ból, jakieś trudności, ale dobiegłem za pierwszy budynek, który był jakieś czterdzieści metrów za mną. Tam mnie już pochwycono i zniesiono do piwnicy. Okazuje się, że był tam punkt opatrunkowy. Sanitariuszka Wanda pseudonim „Zgrzebna” (już potem się dowiedziałem, bo wtedy nie mieliśmy czasu na wymienianie informacji) sama prowadziła ten punkt opatrunkowy czy też sanitarno-opatrunkowy. Okleiła mnie starannie, tak że przestałem krwawić. Tracąc i odzyskując przytomność, doczekałem tam do wieczora, a bitwa na tych pozycjach toczyła się dalej. Niemcy nie byli w stanie zaatakować, artyleria jeszcze trochę postrzelała. Nastał wieczór i „Żywiciel” postanowił przejść na Żoliborz tą samą trasą, którą żeśmy pierwszego dnia wychodzili, ponieważ zauważyliśmy, że Niemcy na noc opróżniają cały teren. Chronili się do obiektów, byli przecież też przerażeni tym, że mają do czynienia z akcją powstańczą. Niestety w szpitalu zostało ponad czterdziestu rannych, kilku zabitych, w tym kilku rannych Niemców. Tu, w tym raporcie, zaczyna się moja informacja o sprawie, która do dziś nie jest wyjaśniona i która powinna być wyjaśniona, mianowicie losy szpitala numer 203, powstańczego szpitala przy alei Zjednoczenia w dawnym naszym domu Fundacji Korczakowskiej. Ten dom istnieje, tak jak istniał w tamtych czasach. Kiedy się ocknąłem, okazało się, że jestem właśnie w podziemiach tego domu, leżę na noszach. Potem, następnego dnia, czyli 4 sierpnia, przeniesiono mnie na jasną, widną salę. To był normalny szpital, który się nie krył z tym, że jest szpitalem. Były oznakowania, biało-czerwone krzyże. Tych rannych Niemców też ułożono na osobnej sali i przez dwa dni szpital był w strefie niczyjej, to znaczy 5 i 6 sierpnia Niemcy nie zaglądali w tą okolicę. Naszych również nie było, bo poszli na Żoliborz. Wreszcie kierownicy szpitala, dwóch lekarzy – naczelny lekarz, doktór Czyżewski i chirurg, doktór Pobiega (obaj to byli chirurdzy) doszli do wniosku, że trzeba zameldować Niemcom, bo teren jest raczej pod [ich wpływem]. W CIWF-ie, niedaleko, była załoga niemiecka, więc posłali [tam] wiadomość, że tu są ranni Niemcy i czy CIWF nie chce ich zabrać ze szpitala. Przyjechał kapitan lotnictwa niemieckiego. Obejrzał szpital, zajrzał na nasze sale, zajrzał do tych Niemców. Przysłali po nich samochód i zabrali ich. Ci Niemcy podobno zresztą przemawiali, że tutaj byli bardzo dobrze traktowani i tak dalej. Ja potem nie miałem okazji z tym kapitanem ani się widzieć bezpośrednio, ani rozmawiać tym bardziej. Natomiast rozmawiał z nim doktór Czyżewski. Relacjonował mi treść tych rozmów. Ponieważ byłem najstarszy stopniem i funkcją [wśród] rannych, więc uważał, że ktoś ze strony wojskowych leżących w tym szpitalu powinien wiedzieć, co on przedsiębierze w tej materii. [Niemiecki] kapitan parokrotnie przyjeżdżał i parokrotnie się widzieli. Okazało się, że wynik był taki – wkrótce, przy drugiej czy trzeciej jego bytności, dostaliśmy glejty, niemieckie pisma urzędowe ze stemplami, że wstęp na ten teren jest wszystkim zabroniony bez zgody komendanta w CIWF-ie. Były na tym odpowiednie pieczęcie z gapami lotniczymi, że szpital jest pod opieką władz niemieckich. Na dachu został wymalowany wielki czerwony krzyż i szpital nie był niepokojony.
Przed długi czas, do czasu, dopóki ta załoga była w CIWF-ie, a była dość długo, bo do połowy września. 18 września chyba był już ten nalot amerykański i zaraz po tym lotnicy się zwinęli. Otworzono bramy CIWF-u – tego bezpośrednio nie obserwowałem, ale wiem od osób, które chodziły, od naszych sanitariuszek, które odważały się wychodzić. W międzyczasie Bielany były ewakuowane z ludności. Oddziały ukraińskie czy też nazywały się ukraińskie (to jest błąd, przepraszam za użycie błędnego słowa, tak się wtedy na to mówiło), ale to nie były żadne oddziały ukraińskie, po prostu tak zwana organizacja RONA –
Ruskaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia albo jakieś inne formacje... W każdym razie, jak się popatrzało na tych różnych pijanych kałmuków, którzy rabowali, co się dało zrabować, i gwałcili, co się jeszcze dało zgwałcić, to los mieszkańców Bielan był ponury. Kto rzeczywiście się nie dał szybko ewakuować, to ryzykował życiem, ale wielu ryzykowało i w piwnicach ciągle jeszcze była ludność. Od tej ludności przemykającej się poprzez piwnice dowiedzieliśmy się, że (teraz nie powiem, czy to był 17, 18 czy 19, czy może nawet już dwudziesty któryś września) w CIWF-ie otworzono bramy i pozwolono resztkom naszej ludności wejść i zabierać warzywa i owoce, które tam jeszcze były na grządkach. Po prostu sami żołnierze zwijali linie telefoniczne, kable, wszystko i szykowali się do odejścia. Rzeczywiście następnego dnia odeszli. Mówili, dlaczego odchodzą: „Dlatego, że tutaj przyjdą ruscy, a my odchodzimy”, ale ruscy nie przyszli. W tym czasie desant, który wylądował pod bielańską górą, desant z armii Berlinga, został tam wybity, a kilku polskich chłopów spod Tarnopola przyprowadzili na opatrunek pod nasz szpital. Widziałem ich, słyszałem, bo po polsku mówili – to były resztki z tych, co wylądowali. Ten desant się załamał i zamiast ruskiej armii przyszło SS, „Hermann Göring” Division – tłumy czołgów i trupie czaszki. Dwudziestego któregoś pojawił się motocykl z trzema esesmanami, straszne typy z jakimiś pokiereszowanymi twarzami, z czarnymi nahajami przy pasie. Byli niesamowicie zdumieni, zobaczywszy, że tutaj funkcjonuje szpital pełen ludzi i powiedzieli, że przyjadą tutaj za parę godzin i zrobią porządek, jak kogokolwiek zastaną. Kierownictwo szpitala postanowiło wszystkich, którzy się mogą ruszać o własnych siłach, wyprawić. Szybciuteńko zaimprowizowano – porobiono z nas takie malutkie oddziałki po czterech, po pięciu. Ja się [zebrałem] z trzema kolegami we czterech, przydzielono nam sanitariuszkę (bo sanitariuszek było też ponad czterdzieści w szpitalu). Jak mówię, nas rannych było ponad czterdziestu, a jeszcze było wielu chorych. Część rannych ozdrowieńców poszła w międzyczasie bądź do Puszczy Kampinoskiej, bądź na Żoliborz. Na przykład „Szumski”, ten mój kolega, dowódca plutonu, poszedł na Żoliborz. Tam był drugi raz ranny, ale przeżył. Przeżył [też] niewolę. Przez długie lata żył w Anglii, a potem w Belgii. Natomiast ja nie mogłem się uruchomić tak od razu. Porobiono z nas małe grupki i wyprawiano z czym się dało – bochenek chleba, koc, coś tam jeszcze i kuśtykaliśmy wręcz przedziwnie. Ja szedłem o lasce z niezagojoną nogą (dlatego tak długo musiałem być w szpitalu, bo ciągle noga się mnie nie goiła – w stopie odłamek siedział przez długi czas). Jeden kolega z przestrzelonym [brzuchem] (wlot i wylot po dwóch stronach, szczęśliwie nie ruszone wnętrze jamy brzusznej, mięśnie), tak że szedł też o lasce, kiwając się, bo nie bardzo mógł wykonywać ruchy. Następny kolega miał przestrzelone obie łydki, też bardzo kiepsko szedł. Czwarty jako tako szedł, ale też coś mu tam owało i [szła] sanitariuszka Wiesia, która taszczyła wszystko, co myśmy mieli – jakieś koce, parę kawałków chleba – zaopatrzyli nas. Ona wszystko taszczyła, bo myśmy musieli mieć wolne ręce do lasek. Po drodze, na szosie do Lasek żeśmy byli w zasięgu wzroku kolumny niemieckich czołgów. Czołgiści w czarnych [mundurach] wyglądali z wieżyczek, patrzyli na nas, jak na jakieś przedziwne stwory. Doszliśmy do Lasek. Tam szczęśliwie działała sprawnie organizacja szpitala i nakarmiono nas – byliśmy przeraźliwie głodni. Z Lasek po paru dniach, po dwóch czy trzech noclegach wyprawiono nas już w dalszą drogę. Prywatnie znaleźliśmy kwaterę w następnej wsi. [...] Następnie znowu pieszo, w tym samym składzie z kolegami, tylko bez Wiesi, która została w Laskach, poszliśmy dalej. Po dwóch dniach doszliśmy do Malich pod Pruszkowem, gdzie mieszkał mój kolega też z naszej kompanii, tylko że poszedł do obozu jenieckiego. Tam zapadłem na rekonwalescencję. Potem odszukała mnie rodzina, siostra i ojciec, i jeszcze w stanie pół chodzącym, pół leżącym pojechałem pod Kraków, gdzie rodzice zostali wywiezieni po Powstaniu, ewakuowani przez Niemców.
- Czy w czasie Powstania miał pan jakieś kontakty z rodziną?
Nie. Kontakt był tylko taki, że wiedzieli, że jestem w szpitalu na Bielanach. Wiedzieli to, bo w sierpniu początkowo patrole wielokrotnie chodziły w nocy, tak samo ci koledzy, którzy dołączali do Żoliborza. Do połowy sierpnia czy nawet dłużej w nocy była zupełnie swobodna łączność. Niemcy tylko w dzień obsadzali wszystkie punkty, a na noc ściągali placówki do koszar czy też do punktów oporu. Po jakim takim wyzdrowieniu, kiedy już noga się zagoiła na tyle, że mogłem chodzić (też jeszcze o lasce), nawiązałem kontakt z Bogdanem Kunertem. Też jako ranny (miał przestrzelone kolano w natarciu na Dworzec Gdański), też słabo chodząc, w Częstochowie skontaktował się z Wincentym Kwiecińskim „V-T”, ówczesny pseudonim „D-3”, szefem kontrwywiadu na okręg warszawski, do którego byliśmy przydzieleni [na] krótko przed Powstaniem do wykonania likwidacji współpracownika niemieckiego na Mokotowie. Do likwidacji już nie doszło, bo Powstanie przeszkodziło, ale mieliśmy z nim kontakt i przez niego zostaliśmy skontaktowani do dalszej pracy konspiracyjnej w organizacji. To się początkowo nazywało Delegatura Sił Zbrojnych i „NIE”, a wreszcie przekształciło się w WiN. Kwieciński po aresztowaniu Niepokólczyckiego, drugiego komendanta WiN, stał się trzecim komendantem WiN, a nas zwerbował jako członków jego dyspozycyjnego oddziału. Potrzebował mieć oddział, na którym mógł opierać swoją działalność. Dzisiaj byśmy to nazywali działalnością typu łączność, bazy mieszkalne, komunikacja – te wszystkie sprawy mieliśmy mu załatwiać i do tego celu nasz oddział powstał. Od razu w maju 1945 roku nastąpiła pierwsza katastrofa. Dwaj członkowie oddziału, to znaczy ówczesny dowódca, Bogdan Kunert i jeden z członków oddziału, porucznik Sławomir Malczewski zostali w pobliżu miejscowości, gdzie zamieszkiwaliśmy, zastrzeleni przez Rosjan, do dziś nie wiem, w jakich okolicznościach. To było w pobliżu Pruszkowa, Tworek. Przypuszczalnie (taką miałem relację) Rosjanie gonili dwóch ludzi, którzy postrzelili Rosjanina, a zobaczyli dwóch ludzi idących polną drogą i zastrzelili ich, nie sprawdzając, czy to są sprawcy, czy nie. Ponieważ oni mieli przy sobie dowody, kenkarty, [był to] najlepszy dowód, że nie mieli zamiaru [wszczynać] żadnej akcji. Jeżeli mieli kenkarty, znaczy, że byli bez broni. Przyjechali na miejsce, gdzie mieszkaliśmy razem, i gdyby nie to, że mnie w ostatniej chwili ostrzeżono (a poza tym instynkt też mi podpowiadał, żeby iść ostrożnie)... Czekano tam na mnie w zasadzce, żeby dołączyć mnie do tych zastrzelonych. Nie doszło do tego. Po miesięcznym urlopie bezpieczeństwa otrzymałem od Kwiecińskiego polecenie odtworzenia oddziału. Odtworzyłem ten oddział znowuż do siedmioosobowej grupy i założyliśmy spółdzielnię pod nazwą „Auto- Technika”. Założyliśmy ją w ten sposób, że spółdzielnia miała dwudziestu kilku członków, którzy nie wiedzieli nic o tym, że są w jakiś sposób zamieszani w działalność konspiracyjną. To była realna spółdzielnia. Mieliśmy wynajęty w centrum Warszawy na Chmielnej duży obiekt, były warsztaty. Mieliśmy tam dziesiątki klientów. Operowaliśmy samochodami obcych ludzi, na przykład naszym stałym klientem było poselstwo belgijskie. Świadczyliśmy im wiele usług – nabrali do nas zaufania w ten sposób, że mogliśmy jeździć belgijskimi samochodami dyplomatycznymi sami, więc dla Kwiecińskiego to było idealne miejsce zakonspirowania spotkań. Na przykład słynne spotkania – omawiane w prasie – z ambasadorem Brisleyem czy Cavendishem Bendingiem odbywały się w samochodach przez nas szoferowanych i wypożyczanych od różnych [klientów]. Utrzymywaliśmy łączność dla III komendy WiN w całym kraju: Kraków, Łódź, Ciechocinek, Sopot.
- Przepraszam, wrócę jeszcze do Powstania. Jak pan przyjął wiadomość o kapitulacji Warszawy?
Nie przypominam sobie teraz, żebym specjalnie jakoś... Było dla mnie oczywiste, że Powstanie nie ma szans trwania. W tym czasie, kiedy Warszawa kapitulowała, byłem pewno gdzieś w Laskach albo... Nawet nie wiem, gdzie dokładnie byłem 1, 2 czy 3 października. Może już w Malichach, może gdzieś po drodze, w jakimś Ożarowie na ziemi żeśmy spali, tak że nie byłem w stanie przyjąć tego do świadomości, bo byłem w ogóle na skraju możliwości fizycznych, ledwo funkcjonując i przeraźliwie głodny. Wiem, że [wtedy] rozglądało się, czy na ziemi nie leży jakiś kawałek marchewki, żeby cokolwiek zjeść, przecież głód był wtedy. Wracając do naszej działalności w „Auto-Technice” i obsługi III komendy WiN. III komenda WiN prowadziła przede wszystkim działalność wywiadowczą, raporty wywiadowcze sygnowane kryptonimem „Stocznia”. Mieliśmy oprócz samochodów motocykl NSU-350 z reflektorem od przedwojennego „Sokoła”, też motocykla i we wnętrzu tego reflektora jeździła poczta, te wszystkie raporty. To była nasza skrytka, raczej nietypowa, ale wygodna, podręczna. Kilometrów myśmy tam najeździli wtedy mnóstwo. W ten sposób Kwieciński utrzymywał łączność z placówkami w całym kraju. Tak było do końca roku 1946, początku roku 1947. Przeczucie mówiło mi już od dawna, że zastępca Kwiecińskiego jest szpiegiem ubeckim. Okazało się, że przeczucie mnie nie zmyliło, bo potem zyskiwaliśmy dowód za dowodem. Oczywiście [były to] drobne dowody, które razem składane przerodziły się w pewność, a absolutną pewność Kwieciński zdobył dopiero wtedy, kiedy go Czarnocki aresztował razem z oficerami UB i odwiózł do więzienia na Koszykową. Dlaczego Kwieciński nie dopuszczał [tej] myśli (bo ja ostrzegałem go wprost przed Czarnockim), ufał Czarnockiemu czy też przypuszczał, że jest jakieś inne rozwiązanie tej zagadki... Zagadka była bardzo prosta: coraz to następna osoba [była] aresztowana przez UB, poczynając od najdalszych kręgów konspiracyjnie nam znanych, stopniowo coraz bliżej. W ten sposób dwadzieścia kilka osób zostało kolejno aresztowanych i już potem nasze grono bezpośredniego otoczenia Kwiecińskiego, naszego oddziału, pozostało bardzo niewielkie. Wtedy już byłem pewien i ostrzegałem Kwiecińskiego wprost. Dlaczego [mu ufał]? Jak się okazało (potem po wojnie przecież żeśmy się widywali), nie mógł uwierzyć w tą wersję, bo uważał, że Czarnocki jest synem generalskiej rodziny. Rzeczywiście tak było, ale jak się potem dowiedziałem, był tylko synem adoptowanym. Ta sprawa powinna być niewątpliwie wyjaśniona. Stwierdzam wyraźnie i podaję szereg przykładów dowodzących, że to Czarnocki nas kolejno wsadzał. Zresztą najważniejsze świadectwo Kwiecińskiego, którego on po tym w samochodzie jeszcze papierosami częstował, żeby przed więzieniem Kwieciński sobie jeszcze zapalił. Kwieciński był aresztowany bez sznurowadeł, bez paska, a Czarnocki elegancko, ze wszystkim, towarzyszył mu aż do bramy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na Koszykowej. Potem, po aresztowaniu Kwiecińskiego, widywałem się z Czarnockim jeszcze parokrotnie, już niby na terenie prywatnym czy też prawie prywatnym i podawał wersję, jak aresztowano Kwiecińskiego, oczywiście nieprawdziwą. Z kolei gdzie indziej, jak się dowiedziałem, podawał inną wersję, też znowuż nieprawdziwą. W końcu zaproponował mnie i mojemu kuzynowi, Erykowi Budzyńskiemu, który był też w oddziale razem ze mną, żebyśmy pojechali z jego ramienia do Anglii, ażeby zawieźć tam meldunki WiN-owskie. Uważał widocznie, że nie zorientowaliśmy się w jego roli, bo Kwieciński nie był na tyle naiwny, żeby powiedzieć Czarnockiemu, że go podejrzewamy. Tego oczywiście [mu] nie powiedział i Czarnocki może myślał, że zalegalizuje się nami wobec Londynu. To był zaczątek tego, co zostało zrealizowane dwa lata później – założenia fałszywej komendy WiN. V komenda WiN zadziałała dopiero dwa lata później, ale początek, koncepcja była już wtedy. Czarnocki chciał ją wcielać wtedy, ale się z tego wycofał albo on, albo jego przełożeni. Przypuszczam, że przełożeni na bardzo wysokim szczeblu, w Moskwie, a nie w Warszawie, dlatego że gra zawiązana była na zbyt dużą skalę, ażeby mogły decydować o tym lokalne władze. To była prowokacja na skalę już międzynarodową. On do tej rozmowy z nami już nie wrócił i urwał z nami kontakt, nie pokazał się więcej na kontakcie. Zresztą napisałem w moim opublikowanym wspomnieniu, że na to ostatnie spotkanie, gdzie byłem umówiony z Czarnockim, poszedłem z pistoletem, już bez swojego dowodu, mając zamiar, że wyzwolę pozostałych jeszcze kolegów. Co robił Czarnocki – jeździł po placówkach lokalnych i podejmował kontakty, żeby wsadzać kolejne ośrodki. Wiedziałem o tym i chciałem przerwać tę robotę, ale on się już nie zjawił i więcej żeśmy się nie widzieli.
- Też mu intuicja podpowiedziała.
Intuicja mu podpowiedziała. Zresztą, jak się ma tego typu działania... Wiedział, że przecież jesteśmy uzbrojeni i możemy zadziałać, więc rozsądek może mu [podpowiedział], ale przypuszczam po prostu, że jego zwierzchnicy zmienili zamiary. Widocznie ta akcja była zbyt mało przygotowana – zadziałała dopiero później. Potem w tej sprawie pisał ksiądz Klus, sprawa już teraz jest znana, ale nie jest znany jej początek koncepcyjny zawiązany już w roku 1947 w styczniu (to pierwsza data, gdzie koncepcja, żeby zalegalizować w Londynie placówkę nielegalnego, fałszywego niby WiN-u zadziałała). W 1948 roku aresztowano mnie. Przypuszczaliśmy obaj z moim kuzynem, Erykiem Budzyńskim, że w związku z akcją Czarnockiego i fałszywym WiN-em nie będą nas ruszać, żeby robić przy tej sprawie jak najmniej śladów, że samo UB nie będzie chciało. Rzeczywiście, to było trafne, tylko trzeba [pecha], że rozpoczęła się akcja likwidacji pozostałości po wileńskim AK, a kuzyn na Wileńszczyźnie był adiutantem generała „Wilka”. Przyszli po niego, a nie po mnie, ale że jego nie było, [bo] uciekł, to złapali mnie. Początkowo interesowali się Wilnem, dopiero potem, widocznie jak stwierdzili, że jak siedzę, to jednak puszczać mnie nie będą, rozpoczęli moją sprawę. Ilekroć opowiadałem o Czarnockim, na ogół tego nie pisano. W papierach mojej sprawy jest jego nazwisko, ale wyminięte.
- Jak długo pan siedział w więzieniu?
Siedziałem do 1955 roku.
- W którym więzieniu pan siedział?
Aresztowano mnie w Gdańsku. Siedziałem najpierw kilka dni w Gdańsku. Przewieziono mnie do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na Koszykową do piwnicy. Tam siedziałem znowuż chyba niecałe dwa tygodnie. Stamtąd pojechałem na Mokotów, najpierw na X oddział, jakiś czas na XI oddział na pięterku, stamtąd na IB do ogólnego gmachu, już po skończeniu śledztwa. Tam siedziałem właśnie z pułkownikiem Niepokólczyckim, przedtem na jedenastce z Kurzakiem. Stamtąd właśnie przypuszczam, że skreślili mnie w sprawie wileńskiej, bo niby wiele wiedziałem z opowiadań adiutanta, ale sam nie byłem w Wilnie. Przewieźli mnie na Sierakowskiego do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa [Publicznego], a z Sierakowskiego na 11 Listopada i tam od początku zaczęło się śledztwo, już tyczące mnie. Tam właśnie na początku śledztwa mało że nie oberwałem od śledczego porządnych batów, bo go zdenerwowałem.
W więzieniu każde zeznania zaczynają się składaniem informacji: „Wy?”. – „Gustaw Budzyński”. – „A wasz ojciec?”. – „Gustaw”. – „A Eryk Budzyński to kto?”. – „To mój stryj”. – „ A stryj ma syna?”. – „Ma”. – „A jak synowi na imię?”. – „Eryk”. Długa cisza, kłęby dymu z papierosa się unoszą. „A wy Gustaw?”. – „Gustaw”. – „A wasz ojciec Gustaw?”. – „Też Gustaw”. – „A wasz kuzyn?”. – „Eryk”. – „A ojciec?!”. – „Eryk”. Długa cisza, wreszcie pięścią w stół: „To specjalnie, żeby władzę ludową w błąd wprowadzić!”. Wściekłość taka, pod ścianę mi kazał iść. Myślałem, że dostanę za to. To [było] takie właśnie uzupełnianie danych personalnych, bo nie były pełne na początku. Co jeszcze należałoby powiedzieć? Pewno o tym, że mimo tego wszystkiego, co przeszedłem, jak wyszedłem w 1955 roku... Mnie, co prawda, w 1948 roku przerwano studia, już byłem po trzecim roku, bo w międzyczasie, jak wspominałem wcześniej, studiowałem na tajnej politechnice...
Zdążyłem jeszcze w 1945 roku być na Politechnice Warszawskiej, a w 1946 roku zdążyłem się jeszcze załapać na Politechnikę Gdańską. Wbrew wszelkim prawidłom byłem Edwardem Wiśniewskim i pracownikiem w spółdzielni „Auto-Technika” (pracowałem jako szofer), a jednocześnie byłem jako Gustaw Budzyński na politechnice. Miałem błogą nadzieję, że to się nigdzie nie zderzy. Nigdzie się nie zderzyło. Wbrew zasadom konspiracji czasami miałem przy sobie dwa dowody, ale jakoś to grało. Dzięki temu zaliczyłem następny rok na Politechnice Gdańskiej, miałem już trzy lata studiów za sobą i rozpocząłem asystenturę w Katedrze Sieci i Gospodarki. Wtedy mnie aresztowano. Natomiast jak wyszedłem, zmieniłem kierunek specjalności na łączność, czyli radiotechnikę, radiokomunikację, co jeszcze spowodowało dodatkowy rok studiów. Inna rzecz, że tutaj trzeba było jeszcze dodać szykany i utrudnienia, które mi robiono, żebym nie mógł wejść na studia. Powiedziano wprost, że wyszedłem na wolność, ale studiować to ja nie będę. Kiedy już wyminęliśmy (mówię „wyminęliśmy”, bo to z pomocą wielu osób) przeszkody formalne, to zdawało się, że wszystko jest w porządku. Rektor już podpisał, uzyskaliśmy los na loterii – w Komitecie Centralnym pracował student z Politechniki Gdańskiej, który mnie pamiętał. Widocznie zrobiło mu się przykro, że tu kolega i wydał zgodę, żebym wrócił na studia. Już wszystko było niby załatwione, już rektor podpisał. Wzywają mnie, żebym złożył indeks, a indeks właśnie złożyłem tylko co. „Nie mamy pana indeksu”. Szczęśliwie żona w tym czasie, jak byłem w więzieniu, zrobiła odpis mojego indeksu uwierzytelniony notarialnie, więc kiedy oświadczyli: „Gdyby pana indeks był, to byśmy pana przyjęli – to szefowa kadr – ale bez indeksu nie można”. – „A gdyby się ten indeks zjawił?”. – „To oczywiście byśmy przyjęli!”. – „To proszę bardzo, jest!”. Opuścili ręce i przyjęli [mnie] na studia.
Nie było jak już się z tego wycofać.Potem, po październiku, wzywała mnie ta sama kadrowa: „Panie Budzyński, tu gdzieś się pana indeks znalazł” – sięgnęła do pancernej kasy, wyjęła i podała mi oryginał. Tak że to takie drobiażdżki. Pomimo dużych utrudnień jakoś zdążyłem nadrobić i właściwie doszedłem do pozycji pełnej satysfakcji zawodowej i dydaktycznej – mogłem ludziom przekazać doświadczenie nie tylko wojskowe, ale i fachowe, które w międzyczasie uzyskałem.
Warszawa, 9 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska