Marian Godlewski „Mały”, „Mały Marian”
Nazywam się Marian Godlewski. Pochodzę z Pińska, z Polesia, tam się urodziłem. Krótko przed Powstaniem uciekłem z Pińska przed nadciągającym frontem armii sowieckiej. Niedługo w Warszawie byłem, zaledwie trzy tygodnie, kiedy nastąpiło Powstanie, wybuchło Powstanie. No i zaraz pierwszego dnia włączyłem się do 100 kompanii sztabowej. Jak to było, to…
- Proszę powiedzieć na początku o pana funkcjonowaniu w realiach pińskich.
W Pińsku ukończyłem szkoły, ukończyłem gimnazjum, cztery klasy przed wybuchem wojny. Wtedy miałem siedemnaście lat, nie zostałem powołany, byłem za młody. Wkrótce po 17 września Rosjanie wkroczyli do Polski i po tygodniu czy dwóch opanowali Pińsk. Więc tam znowuż chodziłem do szkoły już sowieckiej i ukończyłem maturę w czterdziestym pierwszym roku, jakiś tydzień czy dwa przed wybuchem wojny rosyjsko-niemieckiej. Kiedy Niemcy okupowali nas, groziło mi wywiezienie do Niemiec na roboty, ale uratowałem się o tym, że się zapisałem na kolej, na konduktora, których Niemcom bardzo było potrzeba, dlatego że nie było chętnych, ponieważ były zrywy na torach kolejowych i pociągi wylatywały w powietrze. No ale zapisałem się tam, żeby uniknąć wywiezienia do Niemiec. Byłem tam aż do końca czterdziestego, nie do końca, właściwie do lipca czterdziestego czwartego roku. W lipcu czterdziestego czwartego roku front rosyjski już podchodził pod Pińsk, jakoś udało mi się rodzinę zapakować do pustej wagonetki, do pociągu ewakuującego zakłady, warsztaty portu pińskiego, portu byłej floty pińskiej, Niemcy też jej używali. Ewakuacja była do Płocka, więc poprosiłem kolegów kolejarzy i przyłączyli węglarkę pustą i tak żeśmy dojechali do Warszawy.
W Warszawie wysiedliśmy i zamieszkaliśmy u ciotki na ulicy Pańskiej. Już nie pamiętam, który numer, dziewięćdziesiąt osiem zdaje się, czy coś takiego. Ale kiedy po trzech tygodniach pobytu w Warszawie wybucha Powstanie, kiedy Powstanie wybuchło, staliśmy w bramie razem z kolegą i chcieliśmy się [przyłączyć]. No, kolega nie kolega, w każdym bądź razie to był były żołnierz, który walczył podczas trzydziestego dziewiątego roku, też starszy był ode mnie, i mówi do mnie: „Musimy się włączyć jakoś do Powstania”. Ja też chciałem, ale przebiegały oddziały, do których chcieliśmy się dołączyć, pytali nas: „Macie broń?”. Broni żeśmy nie mieli. No to mówią: „Szukajcie kogoś, kto ma broń, bo my mamy też niewiele”. No i jeden oddziałek, który przechodził, polecił nam, abyśmy się puścili w stronę Poczty Głównej, bo tak jak on słyszał, Poczta Główna się poddała i tam jest wiele broni. „Tak że możecie coś niecoś złapać i włączyć się do jakiegoś oddziału”. Więc myśmy tam pobiegli na ulicę Świętokrzyską zaraz, prawie że dobiegliśmy do byłej Poczty Głównej, z bramy naprzeciwko wyskoczyli Powstańcy i wciągnęli nas do bramy. Spytali się, gdzie my idziemy. Powiedzieliśmy, że chcemy zdobyć broń, znaczy znaleźć broń, znaczy jeśli jest jakaś na Poczcie Głównej. „Człowieku, Poczta Główna jeszcze się broni, Niemcy się jeszcze bronią. Właźcie tutaj do nas. Czy macie jakieś przydziały?” A ja mówię, że nie mamy, dlatego że naturalnie ja przyjechałem z Polesia. Na Polesiu to już inna sprawa, tam chociaż nie składałem przysięgi, ale praktycznie należałem do Armii Krajowej, bo jak tylko rozpocząłem pracę jako konduktor kolejowy, wezwał mnie do siebie zawiadowca stacji i powiedział, że muszę złożyć przysięgę i wstąpić do Armii Krajowej, ponieważ ta funkcja moja, moja praca była bardzo potrzebna Armii Krajowej. Tą drogą były przewożone różne rzeczy, na przykład gazetki, listy i w ogóle. Tak że miałem złożyć przysięgę, akurat wkroczył niemiecki zawiadowca stacji, tak że nie udało mi się. Próbowaliśmy drugi raz, ale zawsze byli Niemcy, tak że odkładaliśmy, odkładaliśmy, a mimo wszystko, ponieważ ten zawiadowca znał bardzo dobrze mojego ojca i ufał mi, tak że zlecał mi nieraz niektóre przesyłki. Ale zrzeszony nie byłem, to znaczy nie składałem przysięgi. Dopiero przysięgę złożyłem, jak mnie na ulicy Świętokrzyskiej zatrzymano i poszliśmy na pierwsze piętro.
- Czyli na początku Powstania.
Na początku Powstania, pierwszego dnia Powstania. Mówi: „Chcecie się włączyć? Tu jest kompania sztabowa, 100 kompania sztabowa”. Zaprowadzono nas do dowódcy, rotmistrza, zdaje się, nie pamiętam już jego pseudonimu, nazwisko też specjalnie... ale nazwisko Ziółkowski czy [podobnie], nie mam pojęcia. W każdym bądź razie on odebrał od nas przysięgę i zostaliśmy członkami Armii Krajowej 1 sierpnia i w 100 kompanii sztabowej, która była częścią zgrupowania „Bartkiewicza”.
Zgrupowanie „Bartkiewicza” w tym czasie walczyło przy budynku PAST-y. Drugiego albo trzeciego dnia dowódca kompanii poprosił ochotników, żeby wystąpili podczas apelu, bo PAST-a potrzebuje paru do pomocy. Dużo było tam wtedy rannych, [których trzeba] zastąpić. Naturalnie wystąpiła cała kompania, więc dowódca wybrał paru. I nawet wybrał jednego, który stał obok mnie. Aż mi się niedobrze zrobiło. Ja chciałem pójść, ale myślałem: „Jaki to szczęśliwy chłopak”. Po paru dniach pytam się, gdzie on jest. On tam został już na zawsze, zginął. Może to spotkałoby mnie, nie wiem, miałem szczęście.
W każdym bądź razie pamiętam jeden wielki epizod, bo naprzeciwko, gdzie myśmy mieli kwaterę, cały czas Niemcy bombardowali na placu Napoleona (to się wtedy nazywało drapacz) Prudential. Na Prudentialu zawieszona była polska flaga. Niemcy myśleli widocznie, że tam jest punkt obserwacyjny, i ciągle bombardowali, znaczy się z armat pociski padały w tą wieżę, ale jakoś to się wszystko trzymało. A zaraz naprzeciw nas był gmach byłej Poczty Głównej. Ta Poczta Główna miała kondygnacje podziemne, później zamieniona była na szpital, ale w tym czasie zainstalowano tam radiostację „Błyskawica”. No i myśmy stali na balkonie i słuchaliśmy, bo był wystawiony też megafon i myśmy słyszeli. Cała ulica Świętokrzyska słuchała nadania audycji radia „Błyskawica”. Pamiętam tylko ten epizod, który mi się wrył w pamięć. Spikerka stała w oknie i czytała coś o Powstaniu – taki jej reportaż, taki był patriotyczny – w końcu się załamała i zapłakała. I wtedy ktoś tam podszedł, odsunął ją i puścili płytę, puścili „Warszawiankę”. Jak przez megafon szła melodia „Warszawianki”, tośmy podchwycili po drugiej stronie ulicy i zaczęliśmy śpiewać. Na ulicy też ludzie byli, bo flagi były wtedy powystawiane, ludzie niektórzy też tak patrzyli, co się dzieje, ludzie zaczęli śpiewać. I tak szła „Warszawianka”, ten śpiew od kamienicy do kamienicy i w pewnym momencie prawie całe Śródmieście śpiewało. Strzelanina była ogromna, cały czas, bez przerwy, właściwie ze strony niemieckiej, bo myśmy oszczędzali broni. Ale Niemcy zbaranieli, nie wiedzieli, co jest i ta cała strzelanina ustała aż do końca, kiedy ustała „Warszawianka”, ten śpiew. To mi się wryło w pamięć.
No i później samolot latał, ostrzeliwał z broni pokładowej. Ale to na początku Powstania, później przyszła eskadra sztukasów i oni bombardowali dom po domu. To było coś strasznego. A myśmy nie mieli żadnej obrony przeciwlotniczej. Chociaż to też chcę powiedzieć, że zaraz przed Powstaniem, parę dni, łuna była od strony frontu i wybuchy to żeśmy słyszeli coraz bliżej, bliżej, bliżej. I gdy Powstanie wybuchło, to zaczęło ucichać i ta łuna przestała w ogóle się pokazywać. Rosjanie się cofnęli. Kiedy sztukasy nas bombardowały, przecież Rosjanie mieli wiele eskadr, to był cały front myśliwców, przecież mogli wypuścić eskadrę. To była jedna eskadra niemiecka, oni po kolei, samolot po samolocie, bombardowali. Przecież mogliby nas... Jeśli oni twierdzą, że musieli się cofnąć, bo zaopatrzenie i tak dalej, takie głupoty – chociaż mogliby parę samolotów wysłać, żeby tych sztukasów odpędzić. A jednak nic nie było.
- Jakie były relacje między żołnierzami w pana oddziale? Jak kształtowały się wzajemne przyjaźnie, znajomości?
No, znajomości. Ja z tym kolegą, z którym poszedłem do Powstania (on walczył też w Warszawie w trzydziestym dziewiątym roku), z nim byłem cały czas, cały czas i w niewoli. On później wrócił do Polski, a ja pojechałem do Australii. No ale to też jest inna rzecz. Nie wróciłem do kraju po wyzwoleniu na Zachodzie, ponieważ dość dobrze znałem [Sowietów], przeszedłem przez tą okupacją sowiecką i nie chciałem ich w ogóle na oczy widzieć. To były straszne rzeczy, wywózki, aresztowania, coś strasznego, tak że… Zresztą wszyscy teraz wiedzą, co się działo.
No ale nie mieliśmy broni i staliśmy na Świętokrzyskiej, cała kompania. Później, ponieważ było już za gorąco, to przeniesiono nas do kawiarni „Adria”, w podziemiach. Tam, pamiętam, zdaje się, czy to ten, który napisał... czy to ten, który napisał melodię „Warszawskie dzieci”… Była scena... To była niemiecka kawiarnia już wtedy, były loże czy coś. Nasz pluton był w jednej, nasza drużyna właściwie. Po lożach było coś [około] dwa tysiące ludności cywilnej. Była scena, artyści występowali, bardzo tam ładnie było i pamiętam, że uczyliśmy się... Wtedy pierwszy raz wystąpił ten kompozytor czy ten, co [napisał], uczył nas „Warszawskie dzieci”. Myśmy się uczyli tego. Też parę dni tak było.
Myśmy wychodzili zawsze... Ponieważ nie mieliśmy broni, wypuszczano nas do przeniesienia granatów czy zaopatrzenia wszelkiego rodzaju. Myśmy chodzili po całym Śródmieściu i nosiliśmy te [zaopatrzenie]. Ja bym tylko powiedział, że podczas mojego pobytu w tej kompanii, nie na pierwszej linii, nie na walce z Niemcami, zginęło nas dużo więcej. Więcej było niebezpieczeństwa właśnie w wysyłaniu nas po różne rzeczy, aniżeli jak później – na ochotnika naturalnie – po trzech tygodniach na zaopatrzenie zostałem wysłany do 4. kompanii, która była już przy placu Małachowskiego. Tam był tak zwany Arbeitsamt, to jakiś bank przedwojenny, ulica Kredytowa, no i plac Małachowskiego. Po drugiej stronie ulicy Kredytowej, przy placu Małachowskiego było dawne gimnazjum Reja, tak się nazywało. Tam myśmy mieli przeważnie posterunki. W tym gimnazjum Reja to myśmy mieli swoje podwórko, kamienicę. Przejście do drugiego podwórka to już było podwórko niemieckie, tak że myśmy byli w jednej kamienicy, Niemcy byli w drugiej. W przejściu była barykada.
Pamiętam, jednego dnia, kiedy naprawdę Niemcy starali się nas... No, [w ogóle] z niemieckiej strony parę razy były niemieckie wypady do nas, żeby nas zdobyć, ale zawsze żeśmy je odpierali. No i tego dnia była ze strony niemieckiej naprawdę straszna strzelanina i spodziewaliśmy się, że tym razem będzie naprawdę próba zdobycia. Schodziłem wtedy z posterunku. To były piwnice, w których okienka były na stronę niemiecką, na stronę niemieckiego podwórka, no i tam myśmy mieli swój posterunek. I nam się skończył, przyszła inna zmiana z 2. kompanii i jak my żeśmy przyszli, jak zaczęła się taka straszna strzelanina ze strony niemieckiej, więc nasz dowódca kapitan „Żmudzin” wysłał nas z powrotem. Tak że ci, którzy już odbyli parę godzin [służby] i szli na odpoczynek, musieli dołączyć do tych, którzy przyszli. Tak że osłona była podwójna. Ja byłem właśnie przy tej barykadzie, ale byłem osłaniany tak... Niemcy rzucali granaty, ale jakoś one się odbijały o barykadę. Stałem przy wejściu na dół do piwnicy, gdzie były inne posterunki. Miałem karabin ze sobą, naboje. W pewnej chwili, w pewnej chwili... A w pokojach, które wychodziły na plac Małachowskiego, też były inne posterunki, też czterech stało. I nagle tam straszny wybuch, dym. Wiem, że czterech moich kolegów miało posterunek. Ja mówię; „Boże kochany, do widzenia, chłopcy”. Ale za chwilę patrzę, wyskakują stamtąd osmoleni, ubrudzeni, czarni po prostu. Idą i przy mnie mówią, że: „Dowalili nam z »tygrysa«”. No, dobrze. Ale trochę ochłonęli i z powrotem chcą lecieć. Ja mówię: „Stąd widać i tą wyrwę, i to wszystko. Będziemy wiedzieć, jak Niemcy by tutaj do nas starali się dostać. To nie stójcie tam, bo znowuż walną, to będzie po was. Będziemy we czworo stać tutaj”. Gdzie oni stali, to był taki filar, [stali] za tym filarem, a ja u wejścia. Niemcy przerzucili granat i tylko zobaczyłem przed sobą słońce i zdawało mi się, że lecę. Słońce i taki głos jak syreny „uuu, uuu, uuu”. Lecę jakby windą na dół i myślę, że to już koniec. Bo widziałem to i uderzenie, tak jakby mnie ktoś uderzył deską. Ale tak sobie myślę: „Mój Boże, chciałem zobaczyć, dożyć do końca tego, co to będzie, jak to się wszystko skończy”. I tak się otrząsnąłem, stoję na dole. „Ech” – myślę sobie. Ruszam, boję się patrzeć na nogi, na ręce, ale ruszam rękoma, mogę ruszać nogami, no to nic mi się nie stało. A ci, co uciekli, tam stali obok przy tym filarze, mówią: „Ranny jesteś”. Ja mówię: „Nie, nic mi nie jest”. – „Ale masz krew na twarzy, człowieku”. – „Krew na twarzy? A, to nic takiego”. Ale później czuję, że mam mokro wszędzie, że dostałem uderzenie. Całe szczęście, to był granat niemiecki zaczepny, nie obronny, a zaczepny, który miał cienką powłokę. Ale byłem naszpikowany. Tak że mnie później wyciągano kawałeczki tych odłamków przez jakieś trzy godziny, ale jak powiedzieli, jak ja poczułem, że ja tutaj wszędzie mam mokro, krew mi się tu leje, to ja zeskoczyłem… Aha, byłem na tym posterunku z drugim i mówię: „Po co my mamy we dwóch tu stać, jak granaty biją niebezpiecznie dla jednego, a [tym bardziej] dla dwóch. Po co nas ma dwóch zginąć w razie czego”. Schodki były na dół do piwnicy i leżał materac. Ja mówię: „Połóż się na tym materacu – bo on był też wycieńczony, już chciał spać, śpiący był taki – a za dwie godziny albo za godzinę ja cię zmienię i ty pójdziesz”. Po dwóch stać w tym miejscu bardzo było niebezpiecznie. Mówię: „Jakby co, czego Niemcy tego, to ja krzyknę na ciebie”. No i jak ja zleciałem na dół, szarpnąłem tego kolegę, który już był prawie śpiący i mówię: „Słuchaj, zajmij moje stanowisko, bo ja muszę na opatrunek”. A on mówi: „Ranny jesteś, połóż się! Ranny jesteś!”. Już twarz cała zakrwawiona, miałem odłamki w policzkach, tutaj pod okiem nawet miałem, ale krzyczy: „Ranny, ranny jesteś, połóż się!”. A to już biegną z noszami, na nosze mnie łapią, kładą i z noszami mnie niosą na opatrunek. A ja po chwili tego szoku myślę sobie: „Mój Boże, przecież ja miałem karabin. Gdzie jest mój karabin?”. To ja zerwałem się z tych noszy, biegnę znowuż, a jeszcze mogłem biegać. Biegnę znowuż i mówię do tego [kolegi zmiennika] (nie wiem, jakie było jego pseudo, „Henryk” czy coś takiego), krzyczę na niego: „Słuchaj, mnie karabin wypadł z ręki – czy coś – jak ja zostałem ranny. Czy ty masz?”. – „Mam, mam – mówi – idź na opatrunek”. I poleciałem na opatrunek.
Dłubano mnie przez trzy godziny. Nie mogli mi zatamować u dołu krwi, tak że wysłano mnie do Szpitala Maltańskiego, na drugą stronę Alei tak zwaną, bezpieczną. Tam mniej było walk. No i tam był (mam zaświadczenie z tego) Szpital Maltański. Czytałem nawet książkę o Szpitalu Maltańskim, ale tam nie ma mowy, że ten szpital tam istniał. Nie wiem, ja nawet w księgarni mówiłem: „Byłem w Szpitalu Maltańskim, bo mam zaświadczenie z tego szpitala, to tu w książce nie macie tego”. No ale nic, poszedłem tam.
Tam byłem parę dni, może tydzień czasu i później po zagojeniu się (tam mnie zagojono to wszystko) wróciłem ze powrotem do kompanii. Wszyscy chłopcy jak mnie zobaczyli, cieszyli się. To była kompania, właściwie pluton... Pluton nazywał się pluton „Podkowa”. To był konspiracyjny pluton. Naprawdę wspaniali chłopcy, wspaniali chłopcy. Oni różne wypady mieli podczas okupacji, różne mieli akcje, to opowiadali mi. Ja dopiero trafiłem tam w Powstaniu. Nie byłem w konspiracji, ale to był… I można powiedzieć, nasz dowódca kompanii miał kwaterę w tym plutonie. To było po drugiej stronie ulicy, gdzie myśmy mieli posterunki. Przechodziliśmy przez ulicę, przez podwórko tej kamienicy, przez ulicę, podkopem, dlatego że to był wylot na plac Małachowskiego i byliśmy pod obstrzałem. Nawet na rogu była barykada i był bunkier niemiecki, stary, niemiecki bunkier. Tam w tym bunkrze raz miałem służbę, obserwowałem ten cały plac Małachowskiego i obserwowałem, czy Niemcy nie zaczynają atakować, żeby dać znać. Patrzałem przez ten wizjer, był mały otwór w środku bunkra, a duży na zewnątrz i w pewnej chwili – „pip” – strzelił mi snajper. I całe szczęście, że jakieś może dwa, trzy centymetry utkwił w tych workach i w tym drzewie w bunkrze, bo tak bym dostał między oczy. To później już tylko patrzyłem od czasu do czasu, zaglądałem, ale cały czas nie trzymałem oczu w tym bunkrze, już miałem nauczkę.
- Jakie miał pan sytuacje, w których mógł pan stracić życie?
To właśnie w tym czasie, wtedy kiedy byłem ranny, ja nie wiem dlaczego. O, [jeszcze] kiedy byłem ranny tym granatem, kiedy ten granat przede mną wybuchł. To był bardzo chłodny ranek. Myśmy mieli ubrania, takie kombinezony Magistratu Warszawskiego, ludzi, którzy pracowali na drogach, na ulicach czy coś. To było coś w rodzaju kombinezonu, to był nasz mundur, wszyscy mieliśmy takie umundurowanie. Ale tego dnia, że było bardzo zimno, było więcej tych kombinezonów, nałożyłem drugi na siebie, tak że to mnie może nie uratowało od śmierci, ale od jakiegoś kalectwa. Miałem saperki na nogach, to miałem tutaj... Najwięcej poszło w nogi. Mam jeszcze odłamek pod kolanem, właściwie w kolanie, w stawie. Raz miałem [tak], to już niedawno, staw mnie bolał. Lekarz mnie wysłał na prześwietlenie. Przyszło do lekarza prześwietlenie i notatka, że mam jakiś metal. Ona mówi: „Co to za metal masz?”. Ja mówię: „To pamiątka z wojny”. Mnie dużo tych pamiątek powyjmowano, ale wiele miałem jeszcze w niewoli, wyłaziły mnie później. Ale wszystko to były takie drobne rzeczy. Tu miałem największy kawałeczek, to on jeszcze jest. A kiedy byłem w 100 kompanii sztabowej i nas wysyłano po granaty, po zaopatrzenie, po amunicję i tam żeśmy chodzili... Nasz pluton... nas było coś koło dwudziestu, [to znaczy] nie w plutonie, drużyna czy coś, nas było osiemnastu czy dwudziestu. To ja i kolega, ja i mój kolega, z którym byłem cały czas, myśmy jedni ocaleli. Inni to byli albo zabici, albo ranni. Ja mówię, że na pierwszej linii to myśmy wiedzieli, gdzie są Niemcy, i kryliśmy się, odpowiednio się człowiek krył i tak dalej. Uważał, strzelał do Niemców, ale też ostrożny był. A tu to się szło...
Pierwszy raz jak żeśmy szli po granaty, to jeszcze pamiętam, to tego nigdy nie zapomnę. Poszliśmy, trzeba było [przejść] przez Aleje Jerozolimskie, ale taki był obstrzał... To jest na początku Powstania, pierwsze dnie. Gdzieś tam była fabryczka „filipinek”. Są takie granaty „filipinki”, to nazywało się od tego, który je wynalazł, Filipiński, Filipiak czy coś. W każdym bądź razie to były „filipinki”. „Filipinki” to był granat z łyżeczką i takim zaczepem, kółkiem. Jak się to kółko wyciągnęło, to już był odbezpieczony. No i poszliśmy przez Aleje. Zrobiono wykop pod ziemią, ale to były pierwsze próby tego wykopu i ten wykop był taki, że w niektórych miejscach trzeba było się czołgać po prostu. Była taka dziura i tam żeśmy przeszli. Poszliśmy, każdy... Ja z tym swoim kolegą – ja dostałem worek i on dostał pełen worek tych „filipinek”. I z tym workiem żeśmy szli z powrotem i z powrotem musieliśmy przejść przez Aleje. No i jak z tym workiem przejść? Trzeba było się czołgać, worek ciągać za sobą. No to ci, co pilnowali tego przejścia, ludzie też przechodzili, to tych ludzi odsunęli na boki daleko i nas puścili tylko dwóch i żeśmy tak ciągnęli. Jeszcze mój kolega, pamiętam, jak mnie się pyta: „Słuchaj, te jedno kółeczko niech się – to się ciągnęło po ziemi, to rumotoło strasznie, mówi – niech taka zawleczka się odczepi jakoś...”. Ja mówię: „To, człowieku, nawet nie będziesz wiedział, kiedy to się stało”. No ale jakoś żeśmy to przeciągnęli, nic się nie stało.
A wtedy mieliśmy kwaterę właśnie w tej „Adrii”. Idziemy do „Adrii”, przychodzimy, a tu dym naokoło. Ludzie biegają, nie wiedzą, co się dzieje. A myśmy słyszeli, bo zaczęli już strzelać z tego największego działa. Myśmy to nazywali „tramwajem”. „Tramwaj” to było tak: „U, u, u, u, u” i później to wybuchało. To jeszcze był ten pocisk, to jeszcze potem powiem. Na platformie kolejowej oni strzelali, co jakieś pół godziny czy godzinę pociąg, a tak to normalne pociski dwudziestocentymetrowe, dwudziestokilkucentymetrowe, to co parę minut Warszawa była obstrzeliwana. A ten „tramwaj” to „u, u, u, u, u” – jak to było słychać, to coś strasznego. No i co się stało. Z naszej kompanii niektórzy powybiegali na ulicę, chodzą, nie wiadomo, coś wybuchło, coś. My idziemy z tymi workami, zostawiliśmy worki, lecimy na dół, w podziemia „Adrii”, gdzie była nasza drużyna, gdzie było miejsce naszej drużyny. W pewnym momencie, niedaleko tego, przewróciłem się o coś (gruz też był). Wstaję, patrzę, leży taki pocisk. Ten pocisk przebił jedną kamienicę, przebił „Adrię” aż do podziemi i nie wybuchł. To był tak jak człowiek, mniej więcej tej wielkości. Metr pięćdziesiąt czy metr osiemdziesiąt długości i czterdzieści centymetrów średnicy. Niektórzy później przychodzili, patrzyli, artylerzyści wojskowi, zawodowi – jeszcze takiego nie widzieli. Później przyszły minerki, kobiety, rozminowały jakoś. Znały się na tym. Wyciągnęli trotyl i z tego trotylu później robiło się granaty. Ale nikt nie zginął. Bo to przecież było dwa tysiące ludności cywilnej i nasza cała kompania, wszyscy żywi. Jeden człowiek, starszy, staruszek, siedział na krzesełku zawsze i modlił się przy takim... W każdym bądź razie podpierał dach, jak to się mówi. To był słup, właśnie taki słup podpierający, to było w podziemiach. Siedział przy tym i uderzenie tego pocisku zawaliło ten słup i ten staruszek zginął. Pamiętam, jeszcze przyszła później jego córka, zawiadomili, bo miał ze sobą dokumenty i gdzie mieszka. Tak że zawiadomiona jego córka przyszła, płakała, dawaliśmy jej [niezrozumiałe]. Tylko jedna osoba zginęła. Modlił się staruszek i zginął. To pamiętam bardzo dokładnie.
A raz żeśmy poszli, nie wiem po co, cała nasza drużyna, jeszcze nie było tych pocisków, które żeśmy nazywali „krowami”, rakietowych pocisków. Idziemy z podwórka jednego, przejście tak jak było przejście do ulicy, i pierwszy wychodził już na ulicę, a ostatni był w podwórku, ostatnich paru było w podwórku. Cała drużyna – początek na ulicy już, koniec w podwórku i słyszymy „Wu, wu, wu”. „Krowa” ryczy albo ktoś tam mówi: „»Szafa« gra, »szafa« gra”. Mówiło się, że to „szafa” gra. Dwa takie powiedzonka były na te „krowy”: „krowa” ryczy albo „szafa” gra. Ktoś tam mówił: „O, »szafa« gra”, to niech gra sobie. „Szafa gra, komoda tańczy” – tak żeśmy żartowali. Wychodzimy i tak – jeden pocisk wpadł na ulicę, drugi w podwórko, to nas ten pęd zmiótł do kupy, a myśmy byli, ja z kolegą, w samym środku. Już na podwórku jeden dostał w nogę, skacze: „Ranny jestem”, drugi gdzieś tu, ten na ulicy też ranny. Nas paru się uratowało.
Także dwa razy były naloty sztukasów, więc do piwnic. I dwa razy uderzył w ten dom, gdzie myśmy w piwnicy się skryli podczas nalotu. Myśmy byli wysłani po coś i dwa razy nas odkopywali. Tak że będąc w tej 100 kompani, to tyle widziałem śmierci przed sobą, tylu ludzi, którzy zginęli wokoło mnie... Jakoś mnie to wszystko ominęło, ale przeszedłem przez piekło.
A jak byłem w kompanii majora „Żmudzina” na pierwszej linii, gdzie myśmy trzymali Niemców jeszcze przez ścianę po prostu, tam nieraz były ataki niemieckie, myśmy odpierali. Nigdy [im się nie udało], starali się, starali się. Nie mieliśmy dużo amunicji. Ja na przykład nie miałem osobistej broni, tak że jak szedłem na posterunek, to ten, którego zastępowałem, dawał mi karabin i dziesięć naboi. I z tym byłem i miałem cały plecak albo nawet dwa granatów własnej roboty. To była taka pierwsza linia. I tak to było do końca Powstania.
- Jakim człowiekiem był „Żmudzin”?
„Żmudzin” to był nadzwyczajny człowiek. Nadzwyczajny dowódca, urodzony dowódca, po prostu miał jakąś siłę, że myśmy w niego wierzyli. Myśmy byli jako partyzantka i u „Żmudzina”... Ja mówię, gdzie indziej była dyscyplina, salutowano się tak jak we wojsku, a u „Żmudzina” to ani się nie stukało kopytkami, jak to się mówiło, nie meldowało się posłusznie, ale jak „Żmudzin” wydał rozkaz, powiedział, to: „Rozkaz, panie kapitanie” i koniec. On był z nami na pierwszej linii, jak Niemcy atakowali. Razem z nami, razem z nami. Nie wysyłał: „Ty pójdziesz tam, ty tam, ty tam – tylko – naprzód chłopcy”. I żeśmy do okien strzelali, on był razem z nami. Był parę razy ranny, raz kulą... Nawet poszedł i… No tylko nie wiem, czy to muszę powiedzieć. Myśmy wychodzili na zewnątrz, znaczy do ogrodu, bo to było bardzo niebezpiecznie być na otwartej przestrzeni, ale tam mieliśmy takie miejsca, gdzie żeśmy się załatwiali, i tam właśnie się załatwiał i dostał z granatnika kawałkiem. Żeśmy się śmiali z niego. A to był, jak się czyta powieści Sienkiewicza, Skrzetuski czy coś, to drugi Skrzetuski. Jak ja się później dowiedziałem, że on… On przecież z nami poszedł do niewoli. Był w 1. kompanii. Z początku był stamtąd, z Anglii był zrzucony.
Tak. Później z powrotem wrócił do tej brygady pancernej i tam był. Dlaczego on wrócił? Przecież on był… Ja wiem, że on przecież był policjantem na Kresach. Pochodził z białoruszczyzny, z Wileńszczyzny, z tych terenów. Przeszedł rewolucję. Jak ja przyjechałem tutaj w pięćdziesiątym roku, to się pytałem: „Jak to możliwe, że on tu wrócił? Przecież on zna te stosunki. Żeby on...”. Ale mi powiedzieli tak... Jego syn był razem z nami w „Podkowie”, był jego adiutantem. Mieliśmy taką kwaterę po drugiej stronie ulicy Kredytowej. Znaczy po jednej stronie żeśmy wchodzili na swoje posterunki, po drugiej [stronie] ulicy Kredytowej w podziemiach był jakby klub myśliwski czy coś, bo na ścianach były portrety jeleni. Tam myśmy byli i on był razem z nami. Miał kwaterę. Jego syn też był z nim i ten jego syn później opowiadał, że on był w Armii Czerwonej, później przeszedł na stronę polską i później w Polsce był jako policjant. Ale jego wuj czy stryj został w Rosji i razem z armią Berlinga przyszedł jako, nie wiem, major czy pułkownik, coś takiego. I właśnie jego wuj, nie wiem dlaczego, napisał mu list, gdzie on był na Zachodzie: „Wracaj, co tam będziesz robić? Będziesz pomywać naczynia gdzieś w jakiejś restauracji. Przecież ty jesteś zawodowym oficerem, a nam uje zawodowych polskich oficerów”. Bo ci wszyscy oficerowie to byli wszystko popi, Rosjanie w polskich mundurach. „Nam uje oficerów. Twój stopień będzie uznany i jakoś to będzie”. Jak on przyjechał, to już ten jego stryj... Już go nie było, już go zaaresztowali. Nie wiem jak, może dowiedzieli się, że on wzywa. Już ten syn poszedł i on pobył pewien czas i zaaresztowali go. Zaaresztowali go, męczyli go. Koniec końców rozstrzelali.
Ja widziałem... Ojciec mi przysłał książkę „Odłamki granatu” czy… Zdaje się, „Odłamki granatu” Cezarego Chlebowskiego. I tam właśnie on, jego fotografia i pisze, że on został zamordowany. Przecież on był na Zachodzie. Co się stało? Dlaczego on wrócił? I dopiero mi później, jak tutaj spotkałem na pięćdziesiątą rocznicę... Naprzeciw filtrów było biuro. W każdym bądź razie byli żołnierze Zgrupowania „Bartkiewicza”, mieli taką kwaterkę. Tam spotkałem swoich kolegów, którzy jeszcze przeżyli i właśnie się pytałem ich. W każdym bądź razie ja po wojnie dostałem odznaczenia. To znaczy po ukończeniu niewoli była komisja weryfikacyjna na Zachodzie, zweryfikowano mnie, dostałem odznakę Armii Krajowej, którą mam do dzisiaj. To jest taka „Kotwica” na czarnym murku. A tutaj już w latach dziewięćdziesiątych dostałem Krzyż Armii Krajowej, Krzyż Powstańczy Powstania Warszawskiego, medal za Warszawę i te odznaczenia mam. Później jak się dowiedziałem, to mogłem dostać Krzyż Partyzancki i tam jeszcze inne, ale nie wiedziałam o tym, będąc za granicą. No a później zgłosiłem się do konsulatu, to mi powiedziano, że już przepadło, to już koniec. I tego nie dostałem.
- Mam takie pytanie. Pana oddział walczył w rejonie, w którym działali operatorzy filmowi z Biura Informacji i Propagandy. Czy miał pan z nimi jakąś styczność?
Nie. Nie miałem. Wiem tylko, że zaraz na drugi dzień budowaliśmy barykadę na Świętokrzyskiej czy obok Świętokrzyskiej na jakiejś ulicy i były fotografie. I gazetka była z fotografiami. I ja jestem na tej fotografii. Ale to wszystko moja mama, tak jak mówiłem panu, spaliła, jak mojego brata zaaresztowali.
Nie mam pojęcia, jaka to była [gazetka]. To nie był „Biuletyn [Informacyjny]”. Może jakiś dodatek ilustrowany. Pierwszy raz taka ilustrowana gazetka. Jak budujemy barykadę, tak gdzieś przy ulicy Świętokrzyskiej. A tak to u nas nie było żadnej ekipy, nie przychodziła do nas żadna ekipa. Nie wiem dlaczego.
Nawet pod koniec Powstania, parę tygodni [przed zakończeniem], był u nas „Bór” Komorowski. Odwiedził nas, pierwszy raz nas odwiedził. Odznaczył dwóch Krzyżami Walecznych, podał ich „Żmudzin”, i zdaje się, jednego krzyżem Virtuti Militari i to wszystko.
A, też mieliśmy akcję, jak „Starówka” chciała się przebić przez Śródmieście. Ale ta akcja się nie udała. Nasza kompania cała i jeszcze inne kompanie, myśmy byli przy ulicy Królewskiej. Mieliśmy zdobyć jeden dom, którym mogli przejść ci, którzy przechodzili przez Ogród Saski. Mieli przechodzić, nie wiem dlaczego. Kobiety, takie minerki, przyszły. Był taki mur wielki i chcieli wysadzić dziurę, żebyśmy tam się dostali. No i założyli trochę więcej niż potrzeba, na wszelki wypadek, i cały mur się zawalił. Góra [gruzu]. No to myśmy przez tę górę przeszli i na niemieckie podwórko... [Tam] było takie okienko, myśmy dwie drabiny związane przez to okienko jakoś [przełożyli]. Cicho było tam. Niemcy widocznie albo spali, albo ich w ogóle nie było. Wiedzieliśmy, że tam Niemcy są. Myśmy przeszli na to podwórko po drabinie. No, tam tak cicho, zbliżamy się, a już Niemcy zaczęli z powrotem wracać na tą swoją kwaterę. Z góry „Żmudzin” kazał nam z powrotem. Ja byłem obładowany granatami i szedłem ostatni. Powychodzili. Jak tylko ja wyszedłem przez to okienko, to zaczęli strzelać Niemcy. Tak to myśmy byli jak w studni, wytłukliby nas zupełnie. To taki epizod pamiętam. A wiem, że jakiś oddziałek mimo wszystko przebił się przez Ogród Saski do nas do Śródmieścia. Ja nie wiem, albo to dobrze ktoś nie… No, planu dobrego widoczne nie było. Chociaż było nas dość sporo i myśmy mieli przyjmować tych [ze Starego Miasta]. Jeżeli by była jakaś walka, to mieliśmy iść na Ogród Saski i próbować dać im się przebić. Bo przechodzili [też] kanałami, ale jak Starówka padała, to miały oddziały niektóre przebić się przez Ogród Saski. To była taka wyprawa naszej kompanii i innych kompani. To tylko wiem, że mało żeśmy nie zginęli tam, jak do Niemców żeśmy wyszli. Po prostu gdzieś na jakimś piętrze ściana była tylko, przez okienko żeśmy weszli dwoma drabinami związanymi w to podwórko i stamtąd nie było żadnego innego wyjścia, tylko z powrotem. A w stronę ulicy to już tam byli Niemcy. Nie wiem, dlaczego nas zawezwali. Myśmy mieli broń i amunicję i to wszystko, mogliśmy atakować. „Żmudzin” zawezwał z powrotem. Może miał i rację, bo by nas wykończyli. Tylko ja ostatni wychodziłem i zaczęli z karabinu maszynowego walić.
- Jak pan ocenia działalność, funkcjonowanie służby medycznej w Powstaniu Warszawskim?
Więc myśmy mieli… Nasza kompania mieliśmy jednego, niby to lekarz, może nieukończony lekarz, i jego narzeczona, pielęgniarka. To ich dwoje. Był narodowości żydowskiej. On opatrywał nas, znał się na opatrunkach. Czy on był skończonym lekarzem, czy nie... Później jakoś dobrał się z żoną po cichu do składu jedzenia, cośmy mieli, ukradł jedną konserwę, no bo głód był. „Żmudzin” się dowiedział i wygonił go pod koniec.
Ale pamiętam, jak w tym Arbeitsamcie myśmy mieli posterunki przy oknach [wychodzących] na plac Małachowskiego i na „Zachętę”. Wejście, wlot… Widzieliśmy „Zachętę”. No to myśmy strzelali, trochę do nas strzelali. I jeden młody chłopak miał postrzał w rękę, ale mu przeszła kula. Nawet nie poczuł, bo spadały cegły. Nieraz spadła cegła, uderzyła, to nic sobie z tego nie robił. Jak ktoś mówił: „Słuchaj, jesteś ranny!”. – „A skąd”. – „Krew ci leci”. – „O, ranny jestem! Nosze dla mnie!”. Później z niego się śmieli. On pracował u fryzjera, uczył się na fryzjerkę i pseudonim miał „Brzytewka”. No i tak się z niego nabijali o te nosze, że on uciekł z kompanii. Uciekł, nie mógł wytrzymać. A później ktoś „Żmudzinowi” powiedział. Mówi: „Widzieliśmy naszego dezertera, jest w innej kompanii. To co mamy zrobić?”. A „Żmudzin” mówi: „Dajcie mu spokój. Niech sobie będzie”.
- Jak pan ocenia Powstanie z perspektywy siedemdziesięciu lat? Czy warto było?
Ja uważam, że w tym czasie to może nie było innego wyjścia. A mogło być inne wyjście, ale co by to dało? Rozmawiałem z tym swoim kolegą, on już nie żyje, on mówi: „Wiesz co, żeby nie było Powstania, to by nas wszystkich wzięli na Sybir. Albo żeby Rosjanie weszli nawet do Warszawy i nas oswobodzili i nam pomogli te Postanie wygrać, a my byśmy pomogli im wygrać Powstanie, to by nas zaraz wcielili do wojska ludowego i wysłali na Wał Pomorski i wykończyli nas. Specjalnie na takie”. Bo oni Armię Krajową uważali za wrogów. Tak że nam się udało, żeśmy poszli do niewoli, to żeśmy ocaleli. Ale w każdym razie szła Armia Czerwona, no i co? No niby myśmy widzieli, co się dzieje. W Lublinie powstał Komitet Oswobodzenia Narodowego czy coś…
Tak. No i armia polska niby idzie, ta armia ludowa, i to, i owo, no ale nie walczyć, to znaczy się… Rosjanie zawsze mówili, że pomagamy Niemcom, że stoimy z bronią u nogi, że nic nie tego. Armia działała wszędzie, ale świat o tym nie wiedział. Te Powstanie Warszawskie chociaż pokazało, żeśmy wykonali swoje zadanie wojenne. Pomogliśmy Rosjanom, ale oni nam nic nie pomogli. Wykończyli nas w tym czasie. Ktoś mówił, że na przykład Czesi nie robili powstania. No tak, nie robili. W Pradze było coś, jakaś ruchawka, ale Amerykanie szybko... Amerykanie byli za daleko. Nie, Amerykanie byli bliżej Pragi niż Rosjanie, to Rosjanie szybko przyszli na pomoc, oswobodzili, żeby Amerykanie nie oswobodzili. Ale myśmy nie mieli Amerykanów. Żeby Amerykanie byli gdzieś pod bokiem, nawet dalej niż rosyjski front, to oni by nas oswobodzili, zaraz by zajęli. Ale myśmy byli… Nasza kompania sztabowa, jak byłem z początku, to na plac Napoleona żeśmy chodzili, jak podawano, że przychodzą zrzuty, samoloty przylecą. Ogniska na placu Napoleona (plac Powstańców teraz) rozpalaliśmy. Cała kompania stała i czekaliśmy. No ale to raz, zdaje się. Ale jakoś nie przylecieli jeszcze, coś się stało, przylot był odwołany. To zaraz na początku Powstania. A później to przylatywali, ale już Niemcy zajęli więcej terenu i dużo wpadło w ręce niemieckie. Tak że ja mówię, że naprawdę to było samobójstwo, bo widzieliśmy, jak strzelają do samolotu Niemcy, samolot się pali, spada. Na moich oczach, biedacy, przylecieli z pomocą i musieli lecieć bardzo nisko, bo…
Tak, precyzyjnie i zobaczyć gdzie. Tak, myśmy ogniska rozpalali, ale wszystko jedno, wiatr czy coś wieje. Mieliśmy wiele zrzutów. Piaty przeciwpancerne. Nawet nasza drużyna, nasza kompania, kompania „Żmudzina” miała jednego piata. To myśmy strzelali z tego piata, ale przeważnie do czołgów, do artylerii. Tak że Niemcy już próbowali wysunąć czołgi na plac Małachowskiego, ale później gdzieś schowali.
- Mam jeszcze jedno pytanie niezwiązane z Powstaniem, a związane z 1939 rokiem. Chodzi mi o zmianę czasu. W Rzeczpospolitej Polskiej przed wojną był czas środkowoeuropejski, wprowadzony w 1922 roku, a Rosjanie zrobili czas...
Rosjanie mieli czas moskiewski, dwie godziny naprzód, zdaje się. Dwie godziny naprzód. Jak oni weszli do Pińska, to zaraz… To znaczy kiedy rozkazy wydawali czy jakieś ogłoszenia, czy coś, to już data i czas moskiewski.
No właściwie z początku to myśmy byli oswobodzeni. Po prostu nie byliśmy jeszcze Związkiem Sowieckim, jak oni weszli, bo oni weszli jako oswobodziciele od wojny. Braci zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy oni oswobodzili od wojny, od ciężaru wojny, bo wojna szła, wojna nadeszła nad Bug, a że oni rozpoczęli wojnę, to Niemcy przestali i już byliśmy ocaleni od wszystkiego. Od bombardowań, od walk. Jak oni przyszli, to też były walki. Do Pińska jak weszli… Do Pińska, niestety, ale weszli jakieś dwa tygodnie później niż powinni. Z początku… A nie, nie. To już później, już za niemieckich czasów, jak Niemcy rozpoczęli wojnę. Nie no, jak do Pińska weszli, ja byłem na głównej ulicy przy kościele. Ta ulica miała wylot, ulica Kościuszki, główna ulica, wchodziła w plac 3 Maja, na którym stał klasztor i kościół Ojców Jezuitów z czternastego czy piętnastego wieku, bardzo zabytkowy kościół. No i to był cały taki Jarmark tam dookoła, chłopi przyjeżdżali z jednej strony z Zahorodzia, to się nazywało zza grodu. A z drugiej Pina przecinała tę część i po drugiej stronie Piny do Zarzecza przyjeżdżali z towarami, na łódkach z Zarzecza, na wozach i na tym placu odbywał się zawsze targ. Pamiętam ten dzień, jak jechał czołg sowiecki ulicą Kościuszki od strony wschodniej, a stał oddziałek polski, bo marynarka wojenna... (W Pińsku była wielka flotylla Marynarki Wojennej, ale wysadzili się wszyscy w powietrze, wszystkie kanonierki zostały na błotach wysadzone). I stał oddziałek z karabinem maszynowym w stronę tej ulicy, z której miał nadjechać czołg. No i jak czołg jechał, zaczęli strzelać do niego, [a] czołg strzelał do nich. Oni się wycofali zaraz przez most na błota. Most wyleciał w powietrze, straszny huk. Ja uciekłem do domu. Wiwaty przez całą noc.
Aha, ustawili armaty i strzelali do wież tego kościoła Ojców Jezuitów. Jedną wieżę na pół zniszczyli, drugą częściowo, no i kościół się palił, w środku wypalił się. Oni później się tłumaczyli, że tam był jakiś snajper i strzelał do czołgów. Tam żadnego snajpera [nie było]. Właściwie chcieli to zniszczyć. Zniszczyli też archikatedrę prawosławną. W Polsce było biskupstwo i prawosławne arcybiskupstwo, a katedra to była na ulicy Dominikańskiej. To był kościół podominikański zamieniony za caratu na cerkiew. No, to była okazała cerkiew. Też zbombardowali ją z armat, spalili, zupełnie zniszczyli.
Ten kościół jeszcze stał za niemieckich czasów, dopiero później, jak drugi raz weszli, to podminowali, wysadzili. Po prostu już nie istnieje. A to była naprawdę pamiątka wielka, historyczna. Przecież to na błotach ustawionych pińskich. Takie miał specjalne „łapy”, żeby się utrzymywał. Architektura była na owe czasy naprawdę nadzwyczajna, żeby na tym terenie ustawić kościół, wielki kościół. Jak jechało się pociągiem z Warszawy od Mińska od strony wschodniej, to pierwsze to było widać wieże tego kościoła. Już go nie ma. Katedra była też. Katedra pofranciszkańska. No, katedra została. Jeszcze był jeden kościółek, to ten kościółek też został, ale zamienili go na salę koncertową czy coś. Ale katedra została, cały czas była.
Ale ja pamiętam, chodziłem wtedy ostatnie dwie klasy gimnazjum przed maturą i w tej ostatniej klasie, to było na krótko przed wojną Rosjan z Niemcami, spóźniłem się do szkoły, idę, a koleżanka wylatuje z klasy i mówi: „Słuchaj, nie wchodź do klasy. Przyszli z taką listą, żeby podpisać, żeby rozebrać kościół”. Rozebrać kościół, rozebrać te resztki tej… Że ludność Pińska, miasta Pińska, prosi władze, aby rozebrać ten kościół katolicki, który był już w ruinie, i tą cerkiew prawosławną, też ruina, i synagogę żydowską. A ta synagoga nie było w ogóle… Była też taka stara, historyczna synagoga. Na te trzy podpisywać. No to ja z powrotem do domu uciekłem i nie podpisałam. A pytałem się, bo przeważnie już pod koniec to tylko sami Żydzi byli w klasie. Nas było coś dwie koleżanki i trzech kolegów. Pytałem się tego Żyda, z którym się kolegowałem, mówię: „Tyś podpisał?”. – „No tak”. A ja mówię: „Ja cię widziałem zawsze z ojcem. Ojciec te księgi miał w takim welwecie pod pachą i zawsze na szabas żeście szli do synagogi się modlić. Jak ty mogłeś podpisać?”. On mówi: „Pan Bóg nam wybaczy. Co miałem robić? A – mówi – podpiszesz, nie podpiszesz i tak rozbiorą”. No rzeczywiście, oni później ogłosili tak wszystko, że ludność w dziewięćdziesięciu pięciu procentach [popiera], no ale nie zdążyli. Znaczy synagogę zdążyli rozebrać i resztki tej katedry prawosławnej, archikatedry, rozebrali. A zaczynali już rozbierać te ruiny, co zostały, a to był solidny, bardzo solidny. No i Niemcy rozpoczęli wojnę z nimi. I to tak dotrwało aż do końca wojny, do oswobodzenia. A jednak mimo wszystko… Podobno bardzo im ciężko było rozbierać. Zrywali dynamitem, coś strasznego. Został tylko klasztor. W tym klasztorze jest teraz magistrat.
- Jeszcze wróćmy na chwilkę do zmiany czasu. Jaki stosunek państwo mieli do zmiany czasu przez Rosjan? Jakoś ludność to odczuła?
No, każdy odczuwał, ale co było zrobić. To było urzędowo, czas jest moskiewski i koniec. Tak że trzeba było się stosować do tego.
- W jaki sposób oni poinformowali ludność?
Bo ja wiem, ja już pamiętam. W każdym bądź razie oni zaraz jak [weszli], w języku polskim i białoruskim, i rosyjskim, i żydowskim takie plakaty wystawiali. Bo Pińsk to było miasto, gdzie mieszkali Polacy i Żydzi i… Białorusinów to prawie że nie było. I Rosjanie. Pozostali ci, co jeszcze za carskich czasów przyjechali. [Plakaty głosiły], że Armia Czerwona przyjechała, oswobodziła spod pańskiego gniota, z pańskiego ucisku, oswobodziła i z wojny oswobodziła, tak. I czas obowiązuje moskiewski teraz. Właściwie nie wiem, czy oni ogłaszali, ale ta cała okupacja, cała armia ich, to wszystko przecież oni mieli według czasu moskiewskiego. Rozkazy i tak dalej. Tak że to było może nawet i nieogłoszone, ale z chwilą wejścia ich to był czas moskiewski, bo oni rządzili. Właściwie niby oni nie rządzili. Oni starali się, tak jak panu mówiłem, starali się stworzyć, żeby ludzie utworzyli własny rząd i ten rząd zadecyduje, co… Oni na razie obejmują opiekę, ponieważ państwo polskie przestało istnieć, nie ma, administracja przestała istnieć, [więc] żeby był porządek, spokój, to oni na razie zarządzają tym wszystkim. Ale ludność ma postanowić, co mają robić. Jak mają tą zachodnią Ukrainę... Czy to ma być własne państwo, czy co, czy jak. Później były wybory delegatów. To były takie, na jednego się głosowało albo się nie głosowało, wszystko jedno. Ogłosili, że dziewięćdziesiąt siedem procent głosowało „tak”. Zawsze musiało być parę procent „nie”. Dwa albo trzy, ale bardzo mało, że są jednak wrogowie i trzeba tych wrogów szukać.
- Mam jeszcze jedno pytanie na sam koniec. Czy pamięta pan wprowadzanie czasu letniego przez Niemców?
Tak.
- Jaki to był termin? Jak społeczeństwo odbierało to wydarzenie?
Jak odbierało? No musiało się do tego dostosować. Przecież myśmy nie mieli w ogóle nic do powiedzenia. Niemiecka okupacja czy sowiecka okupacja – oni rządzili i oni postanowili tak czy tak. No w Niemczech jeszcze od przedwojnia czas letni, bo oni oszczędzali na prądzie. Tak że myśmy byli pod okupacją. Tylko rozkazy niemieckie i koniec Zawsze było napisane: „Kto nie będzie wykonywał rozkazów, wszystkich poleceń, będzie rozstrzelany”.
Warszawa, 9 czerwca 2014 roku
Rozmowę prowadził Michał Wójciuk