Nazywam się Maria Radomska, pseudonim „Wacka”. Urodziłam się w 1927 roku. Nie od razu służyłam w formacji, w której kończyłam służbę, mianowicie w wyniku różnych komplikacji na początku byłam w dyspozycyjnym patrolu harcerskim, następnie na punkcie opatrunkowym numer 105, a na końcu w batalionie „Żubra”. Wszystko odbywało się w obwodzie Warszawa Północ u „Żywiciela” na Żoliborzu.
Po przeszkoleniu w harcerstwie i potem jeszcze w ramach WSK [był to] patrol sanitarny, to znaczy punkt opatrunkowy na Burakowie, gdzie stanowiłyśmy z koleżankami personel, który miał obsługiwać punkt opatrunkowy na ulicy Burakowskiej w farbiarni i pralni chemicznej Targońskiego. Było to faktycznie poza liniami torów kolejowych związanych z Dworcem Gdańskim. Do tego punktu nie udało się dojść w wyniku wcześniejszego wybuchu Powstania na Żoliborzu. W związku z tym zaczęła się sytuacja nietypowa, bo trzeba było gdzieś się dokooptować do jakiejś grupy.
Moje zetknięcie z konspiracją zaczynało się od harcerstwa. W Gimnazjum i Liceum imienia Aleksandry Piłsudskiej na Żoliborzu, gdzie po skończeniu siódmego oddziału szkoły powszechnej w pierwszym roku okupacji, uczęszczałam do szkoły, która nazywała się szkołą ogrodniczą. To była pierwsza, druga i trzecia klasa, a czwarta klasa jako jednoroczny kurs dziewiarski. Wszystko razem mieściło się na placu Inwalidów na najwyższym piętrze, w dawnym hotelu oficerskim. Była to szkoła w dziewięćdziesięciu procentach zdominowana przez harcerstwo, a w konsekwencji przez Armię Krajową. Natomiast wymienię jako przypadek też godny uwagi, [że] wśród naszych koleżanek, zresztą starszego rocznika, była bardzo ważna reprezentantka AL-u, mianowicie Alicja Duchińska. Ona była już uczennicą licealną, zdawała maturę w 1944 roku, późniejsza oficer Armii Ludowej. Adiutant dowódców, która przepłynęła Wisłę, w celu nawiązania kontaktów z armią Berlinga, a w rezultacie wyszła za mąż za oficera Ludowego Wojska Polskiego – Solskiego. Była przez wiele lat znana w Warszawie jako autorka świetnych felietonów w Trybunie Ludu. Po myśli naszej walczyła o odbudowę Zamku Królewskiego. Przeprowadzała wiele pozytywnych akcji, będąc żoną Jaroszewicza, który Bogu ducha winien też znalazł się pod Archangielskiem na zesłaniu i następnie służył ojczyźnie w takich warunkach, jakie były możliwe. Była to jedna z najdzielniejszych dziewczyn z naszego gimnazjum. Jej pseudonim to „Inka”.
Wszystkie miałyście swój udział w tych najważniejszych sześćdziesięciu trzech dniach w stolicy.
Po pierwsze, na Żoliborzu było to dni sześćdziesiąt. Kapitulacja nastąpiła 30 września, nie z inicjatywy dowódcy Żoliborza, tylko decyzją pułkownika „Montera”. Kapitulacja podpisana w Ożarowie z generałem Bach-Żelewskim była przekazana jako rozkaz na Żoliborz.
Po pierwsze miałam do czynienia z hufcową żeńskiego hufca – to była „Jaga” Węglarzówna. Jej następczynią była Krystyna Patkowska – pseudonim „Krzysia”. Poza tym niebywale ważną osobą była Danuta Jaksa-Bykowska, potocznie zwana „Daśką”. W naszym szkoleniu, póki żyła, uczestniczyła jej matka, bo później została rozstrzelana z całą rodziną – pani Zofia Jaksa-Bykowska, która między innymi prowadziła z nami na przykład tak zwane ćwiczenia ogólnowojskowe. Między innymi przyniosła nam karabin. Składanie i czyszczenia zamka karabinu to było najbardziej atrakcyjne szkolenie, jakie w ogóle przeżywałam czasie okupacji. Szkolenie sanitarne było głównie prowadzone przez instruktorki harcerskie, łącznie na przykład z praktyką w szpitalu Maltańskim, przy łóżkach normalnych chorych. Natomiast inne działania w okresie konspiracji to po pierwsze szkolenie typowo harcerskie. Szkolenie przygotowawcze do Powstania [obejmowało] bardzo dokładne poznanie topografii Żoliborza z wszystkimi połączeniami poza głównymi ulicami, za plecami budynków, wszystkie możliwe bezpieczne przejścia. Nasze poznawanie terenowe obejmowało również Stare Miasto, tak że plany tych dwóch dzielnic były nam niebywale dokładnie znane, bo wyuczone i na planach, i w praktycznych terenowych ćwiczeniach.
Na Żoliborzu tak, ale na Starym Mieście nie byłam. Trudno powiedzieć, w jakiej mierze harcerstwo, w jakiej mierze szkoła, bo na przykład jako szkoła ogrodnicza miałyśmy przedmiot dendrologia – nauka o drzewach. Uczyła nas pani profesor z SGGW, pani profesor Wódzka (nie pamiętam imienia), ale w ramach zajęć z dendrologii sadziłyśmy drzewka na fortach cytadeli, X Pawilonu, czyli miejscu straceń (między innymi Traugutta). To było w terminie jesiennym, wtedy, kiedy to się robi. Z jej pomocą, z jej inicjatywy, sadziłyśmy drzewa na ulicy Krasińskiego, które wyniszczyła wojna w 1939 roku, natomiast z inicjatywy harcerstwa, a nie szkoły, było dekorowanie różnych miejsc pamięci narodowej (jakbyśmy to określili teraz), między innymi krzyża Traugutta, takimi bardzo ciekawie robionymi [ozdobami]. Na przykład czerwono-biała harmonijka w kształcie kwadracika o powierzchni centymetra kwadratowego, którą składało się i w pudełku od zapałek można było mieć ich ileś, bez żadnego kłopotu to się wynosiło i dopiero tam się harmonijki rozwijało. Dalej takie sytuacje, jak na przykład Deutchland siegt an allen Fronten przerabiało się na Deutchland liegt an allen Fronten. Dla naszych to było wiadomo, że Deutchland leży na wszystkich frontach. Dla Niemców to było niezrozumiałe sformułowanie.
Z inicjatywy szkoły na kursie dziewiarskim, nasze zajęcia praktyczne to było głównie pakowanie paczek dla RGO – Rady Głównej Opiekuńczej. Nasza kierowniczka kursu, a zarazem wychowawczyni, pani Eugenia Choińska, była bardzo związana z podziemiem... Klasy szkoły były na najwyższym piętrze, budynek [był] stary, w związku z czym korytarze były zawiłe. Poczucie bezpieczeństwa wynikało między innymi z faktu, że woźny – Kaliński (nie pamiętam imienia) i jego żona byli jak najbardziej zainteresowani bezpieczeństwem szkoły. Pani Kalińska na dole trzymała straganik z watą robioną z cukru, w związku z czym wiedziała, co się dzieje na placu Inwalidów. Nie wiem, jaki ona miała system alarmowy ze swoim małżonkiem, ale pan Kaliński zawsze wiedział, kiedy trzeba uprzedzić, bo przecież lekcje zawodowe odbywały się z innymi zeszytami, a pod pulpitami były zeszyty do normalnego programu gimnazjalnego. Otóż poza klasami były jakieś schowki, bo […] każdy stary budynek ma swoje zalety. Były zeszyty zgodne z programem przedwojennym i były zeszyty, takie jak język polski pod nazwą korespondencja handlowa, matematyka jako jakaś rachunkowość i tego typu zeszyty. W zeszytach oficjalnych też coś się wypełniało. Dodam, że w programie tej szkoły była też nauka stenografowania, ale to się bardzo krótko pamięta, dopóki człowiek się tym posługuje...
Nie, to była szkoła żeńska imienia Aleksandry Piłsudskiej.
Na lekcjach, poza pakowaniem paczek RGO, szyłyśmy także opaski biało-czerwone. Oczywiście cała klasa szyła. Nikt się nie zastanawiał, czy akurat ta dziewczyna jest w harcerstwie, czy w konspiracji. To po prostu było normalne. Oczywiście nie wszystkie [dziewczęta] były w harcerstwie. Miałyśmy koleżanki Żydówki, oczywiście pod zmienionymi nazwiskami. Miałyśmy koleżanki z Wawrzyszewa. Wówczas Wawrzyszew był wsią poza Bielanami. Trudno żeby one się angażowały do konspiracji, bo jakiejś ryzyko było dwukrotnie większe, tak że tyle mogę powiedzieć.
Pierwsza, druga, trzecia klasa – pierwsze trzy klasy gimnazjum to jest rok szkolny 1940-1943, a kurs dziewiarski to są lata 1943-1944 kończący się tak zwaną małą maturą, zdaną w czerwcu 1944 roku.
No jasne. W harcerstwie byłam od drugiej klasy, od 1942.
Kwestia przysięgi była parę dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego.
Zacznę od tego, że wakacje 1944 roku spędziłam na tajnym harcerskim obozie szkoleniowym dla przyszłych drużynowych w Białej Chacie. Było to w okolicy Starej Miłosnej w takiej niewybudowanej do końca willi w obrębie posesji pani Koenig (bardzo ważna osoba, nie pamiętam, czy jej imię to Elżbieta czy Eleonora). Pani Koenig miała niewielki dom, duży ogród, całkowicie na peryferiach Starej Miłosnej. U niej między innymi przebywali Ludwik Hirszfeld ze swoją małżonką i córką (trudno mi powiedzieć jak długo). Tam powstał tak zwany Uniwersytet Zachodni, czyli ona była w to bardzo głęboko zaangażowana. Nie wiem, czy jej syn czy córka, przed wojną wybudowali w bezpośrednim sąsiedztwie willę. To wszystko w sosnowym lesie. Willa jeszcze nie miała podłóg, ale miała dach, miała jakieś okna. Niektóre były oszklone, niektóre zabite deskami. Ten budynek był wykorzystywany przez żoliborski hufiec. To był mój drugi obóz, rok wcześniej był pierwszy obóz harcerski. Mówi się, że pod latarnią najciemniej, a nam podobno bezpieczeństwo [zapewniało] bliskie sąsiedztwo szkoły esesmanów.
Nie, nie było. Były za to atrakcyjne ćwiczenia harcerskie, na przykład ćwiczenia o świcie, po rosie chodziło się, rozwiązywało się harcerskie ćwiczenia topograficzne, kiedy esesmani na pewno spali. To byli adepci sztuki mordowania ludzi – taka jest prawda. Obóz kończył się. Były jeszcze imieniny Anny, jednej, drugiej, trzeciej, bo była tam niejedna Anna. Imieniny odbywały się jeszcze w Białej Chacie i zaraz potem wróciłyśmy do Warszawy. Do Starej Miłosnej w zasadzie jechało się kolejką podmiejską, ale można było też z pewnym wysiłkiem i tempem przejść pieszo do tramwaju na Grochów. Nasz powrót do Warszawy odbywał się już pieszo. Był to 27 lub 28 [lipca].
Na pierwszy alarm miałam być w wyznaczonym punkcie, właśnie na placu... Mieszkałam w alei Wojska Polskiego, która prowadzi do placu Inwalidów. Pierwszy alarm spędzałam u doktora Szandyn – pseudonim „Sosna”, mieszkającego na placu Inwalidów. Przesiedziałam w przedpokoju. Dyżur się skończył, nawet szklanki herbaty mi nie zaproponowano o świcie. Wychodziłam z alei Wojska Polskiego 31-34, róg Rokitnej, to znowu druga strona, przeciwna niż kierunek Wisły, z błogosławieństwem mojej babci, której powiedziałam, że idę do Powstania. Babcia powiedziała: „Z Bogiem”. I tak to się odbyło. Oczywiście z plecakiem już, w butach sznurowanych, w szarej spódnicy, na której była naszyta kieszeń na wszelką...
Byłam bardzo dobrze wyposażona. Plecak był wyposażony we wszystko, co trzeba, łącznie ze szczotką do zębów i koc kupiony od Niemców parę dni wcześniej za jakieś grosze, bo w bocznej ulicy na Żoliborzu na Sierakowskiej, gdzie mieszkały tak zwane ciocie-babcie, czyli siostry mojej babci, przyjechała ciężarówa z żołnierzami, którzy sprzedawali wszystko. Ja kupiłam koc. Mój plecak był ze zrolowanym wspaniale kocem, tak że miał swoją wagę. Dyżur tym się skończył i wróciłam do domu.
O godzinie „W” dowiedziałam się około godziny dziesiątej. To była cała sieć alarmowa. Już nie pamiętam, komu dalej miałam przekazywać wiadomość. Punktem zbornym obsady punktu opatrunkowego przewidzianego na Burakowie, było mieszkanie prywatne lekarza, którego nazwiska niestety nie pamiętam i nie zdążyłam dziś sprawdzić z pomocą bardzo kompetentnej koleżanki o pseudonimie „Irma” – Iwona Witrzens – moja koleżanka gimnazjalna i z harcerstwa... Punkt zborny był na rogu ulicy Krasińskiego i Suzina, na pierwszym piętrze, okna były narożne. W związku z tym, że na ulicy Suzina Niemcy odkryli zbrojownię, która mieściła się w kotłowni spółdzielni mieszkaniowej na Żoliborzu WSM – Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa „Szklane Domy”, ulica Suzina już była pod kontrolą Niemców. To znaczy żandarmi już tę ulicę patrolowali, w związku z czym lekarz zasłonił okna kocami, zamknął nas na klucz i powiedział: „Siedzimy cicho”. Miał rację, bo miał gromadę. Nie powiem, że byłam najstarsza, ale byłam bliska siedemnastu lat. Któraś z mojego patrolu była parę miesięcy starsza czy młodsza trudno powiedzieć, ale to była taka grupa wiekowa. Oczywiste, że lekarz miał poczucie odpowiedzialności za nas, co nas wtedy straszliwie wściekało. Następnie wybuchła bardzo intensywna strzelanina, bo na Suzina strzelanin nie było, strzelanina zaczęła się trochę dalej. Strzelanina trwała bardzo długo. My byłyśmy odcięte od wszystkiego, po czym wreszcie zrobiło się cicho. Mijały godziny, my siedzimy, nic nie wiedząc...
Nie, bo strzelanina nie była na ulicy Suzina, tylko to się słyszało. To było chyba od strony północy, na Słowackiego. Wreszcie nie wiadomo, co robić. Ogólną zasadą przydziałów powstaniowych było to, żeby dostawać przydział nie w dzielnicy, w której się mieszka, dlatego że gdyby się nie powiodło, żeby można było wrócić do domu i nie być zdekonspirowanym. Taka była intencja, z tego wynikło szereg kłopotów. Lekarz wiedział, że my go zaprowadzimy do tego punktu, którym on ma kierować, a w którym myśmy były wielokrotnie wcześniej. Była taka sytuacja, że zanosiłyśmy tam środki opatrunkowe i pudła nie wiem, z jaką medycyną, ale chodziło i o to, żeby wejść w kontakt z kadrą pracowniczą, poznać dzieci, żebyśmy tam były jako osoby znane, jako swoje. Urządzałyśmy tam jasełka dla dzieci robotniczych. Farbiarnia zatrudniała dość dużo osób, tak że nasz kontakt z nią był wielokrotny wcześniej przed Powstaniem. No i teraz nie wiadomo, co robić. Ponieważ miałam pierwszy alarm na placu Inwalidów u doktora Szandyna, to uprosiłam mojego szefa, żeby pozwolił mi tam przejść – zaakceptował. I tutaj moje pierwsze ciężkie przeżycie z Powstania, pierwsze w służbie sanitarnej: wyszłam z budynku przy Krasińskiego, ale szłam za plecami budynku (teraz to jest ulica Próchnika, wtedy to był żużlowy trakt), leży kobieta z workiem od zakupów. Pierwszy obowiązek sprawdzić, czy żyje. Nauczona teoretycznie, jak się sprawdza, wykonałam te wskazane czynności, oczywiście sztywność ciała i tak dalej. Takim wskazanym kryterium (nie wiem, czemu nas tego uczyli) to jest naciśnięcie gałki ocznej, żeby sprawdzić, czy jeszcze ma ciśnienie, czy jest... To było moje pierwsze najtrudniejsze dotykowe przeżycie, bo były kałuże wody. W międzyczasie nie było ulewnego deszczu, ale była chyba mżawka. Siedziałyśmy za kocami, więc nawet nie wiem o tym. Jak szłam, to już nie było deszczu. To było moje pierwsze sanitarne działanie. Spóźnione oczywiście, bo wobec martwego człowieka. Potem idę, absolutna cisza, nikogo nigdzie nie ma. Idę tymi zatyłkami (jak to się popularnie nazywało) ulicą Krasińskiego, potem koło kościoła św. Stanisława ulicą Felińskiego, potem na rogu Kozietulskiego: „Stój! Kto idzie?”. Boże, jakie szczęście. „Hasło!”. No oczywiście hasło było „Warszawa”, odzew „Wolność” (albo odwrotnie, nie wiem już teraz). Chłopcy pytają, skąd idę. Mówię, że aż od rogu Suzina i Krasińskiego i że wszędzie jest absolutnie cicho i pusto. Pytają: „Dokąd?”. Mówię: „Na plac Inwalidów”. Mówią mi to samo, że przejdę najspokojniej, nic nigdzie się nie dzieje. Doktor „Sosna” bardzo się ucieszył, że porządna łączniczka stawiła się u niego, wprawdzie nie w godzinie, o której ktoś miał do niego przyjść, ale ja się stawiłam w takiej godzinie, jaka wynikała z mojej sytuacji. Jak się dowiedział, że szłam aż ulicą Krasińskiego, a u wylotu Krasińskiego przy obecnej Popiełuszki, a ówczesnej Stołecznej, gdzie jest klasztor sióstr zmartwychwstanek, w podziemiach którego był zorganizowany szpital powstańczy [to powiedział ze razem tam pójdziemy]. Był tam szpital zawczasu wspaniale wyposażony, zorganizowany i tak dalej. Zaprowadziłam doktora Szandyna do klasztoru, no i już nie miałam możności wracać na mój punkt do tych dziewcząt i do tego lekarza, bo tam natychmiast zostałam zaangażowana do roboty. To była druga usługa pseudo-sanitarna: mycie podłogi z kałuży ludzkiej krwi. To nie jest łatwe, ale człowiek ma pierwszy raz do czynienia z tymi sytuacjami, dlatego one są ciężkie. Oczywiście to nie była podłoga zalana od A do Z, to były kałuże, które trzeba było zebrać szmatą, wypłukać w wodzie, wynieść. To była moja druga posługa sanitarna. Pierwsze to było stwierdzenie śmierci, drugie – krew zmywana na podłodze. Kolejna posługa – strasznie krępująca – trzeba było podawać kaczki chłopakom niewiele starszym, może i wiele starszym. To było szalenie krępujące dla obydwu stron, ale ktoś to musiał robić. Poważniejsze posługi wykonywały oczywiście siostry zakonne, ale taka posługa nie wymagała kwalifikacji. Takie były moje działania sanitarno-pielęgniarskie. Ciąg dalszy był taki. Nie wiem, o której to było godzinie, trzeba było kierowców pochodzących z Mokotowa, a więc nie znających Żoliborza, zaprowadzić do sanitarek. Na Żoliborzu były dwie sanitarki – karetki sanitarne. Żoliborz, ta część to tak zwane kolonie, spółdzielnie mieszkaniowe. Już nie pamiętam, na której to było kolonii. Jedna z sanitarek była w podwórzu jednej z kolonii i ja z tym kierowcą tam dotarłam. Przyjechaliśmy pod klasztor i dostaliśmy bardzo atrakcyjny rozkaz, mianowicie wyjazdu do kościoła św. Anny na Krakowskim Przedmieściu. Chodziło o przywiezienie medykamentów i hostii. Tak, hostii, tak że to było bardzo wyraźnie powiedziane, że to trzeba przywieźć na Żoliborz. Nie wiem, czemu Żoliborz sam tego nie produkował, może potem produkował, ale tak było. Oczywiście pełne zaciemnienie. 1 sierpnia jeszcze nie było żadnego bombardowania. Jezdnie były normalne, nie były uszkodzone, czyli była po prostu kwestia... Mżawka powodowała, że noc była zupełnie ciemna, tak więc bez świateł trzeba było, znając dobrze drogę, kierować kierowcą. Dojeżdżaliśmy do wiaduktu nad dworcem...
Wiadukt łączył ulicę Mickiewicza, tak więc jechaliśmy ulicą Mickiewicza do wiaduktu. Nie tam od strony Stołecznej, tylko normalnie Krasińskiego, plac Wilsona, Mickiewicza. I tu ostrzał z karabinu maszynowego, niejednego, bo zarówno od strony Dworca Gdańskiego, czyli z prawej, jak i z lewej. W tym momencie stop, na hamulce i na wstecznym biegu ile się dało, w pierwszą w lewo, w ulicę generała Zajączka i na tym się nasza jazda na Krakowskie Przedmieście skończyła. Wracamy do klasztoru. Mój kontakt z sanitarką na tym się kończy, natomiast przeżywam dramat tego rodzaju, że w tym czasie zapadła decyzja, że Zgrupowanie „Żywiciel” opuszcza Żoliborz i udaje się do Kampinosu. Sformowano oddziały, między innymi sanitariuszki, pielęgniarki i tak dalej. Ja się melduję u „Daśki”, wtedy pseudonim „Klara” (w aktach Muzeum ona nosi pseudonim „Borowianka”, bo ona była chyba zarejestrowana w jakiejś mokotowskiej jednostce, ale faktycznie na Żoliborzu egzystowała jako „Klara” albo po prostu „Daśka”). Ona w czepku pielęgniarskim, w pelerynie harcerskiej albo pielęgniarskiej dysponuje, kto idzie do puszczy. I tu popełniłam wielki błąd chronologiczny, bo ta cała sytuacja z zatrzymaniem mnie w szpitalu była właśnie dopiero po tym. Ja tu popełniłam błąd. To wszystko jest tego samego dnia, tylko najpierw były jazdy na Krakowskie Przedmieście, potem sformowano oddziały i dopiero potem trafiam do szpitala.
Tak, tam pozostaję do następnego dnia. W tym czasie najbardziej cennym materiałem był eter – jedyny środek znieczulający. W domu mojej rodziny, u której mieszkałam w alei Wojska Polskiego 31 mieszkania 34 (Maria Wiąckowska – babcia, Anna i Jadwiga – dwie córki i dwie Żydówki wyprowadzone z getta), był pięciolitrowy balon eteru. Jak zgłosiłam, że dysponuję czymś takim, naturalnie dostałam polecenie, żeby to przynieść. Drugi dzień sierpnia też był pochmurny, nadal cicho, pusto, przeszłam tam chyba ulicą Kozietulskiego [tamtędy] szło mi się najlepiej, było wyjście na tą Rokitną. Przyszłam do domu ku wielkiej radości rodziny, że żyję, że się pokazałam i potem z tym balonem szłam z duszą na ramieniu, nie o siebie, tylko nie daj Boże, żebym upuściła. To wcale nie jest lekkie, to trudno się niesie, bo to jest i duże, i ciężkie. Przez szerokość alei Wojska Polskiego był wykopany rów łącznikowy. Trzeba pamiętać, że aleja Wojska Polskiego 31 to jest róg Rokitnej, po drugiej stronie ulicy jest gimnazjum „Poniatówka”, która była obsadzona przez Niemców. Oczywiście na tym rogu, jak i na pozostałych, były bunkry, więc trzeba było z alei Wojska wychodzić nie główną bramą przez Rokitną, tylko jakoś taką od strony Instytutu Chemicznego i do tego rowu możliwie szybko się przemieścić i tu wielka tablica z ręcznie wypisanym napisem: „Uwaga! Obstrzał!”. Przy moich kolejnych wizytach w alei Wojska w jakimś momencie było bardzo prawidłowo. Początek to był obstrzał, niemniej ostrzegał o sytuacjach. To wszystko to było jednak ciągle z duszą na ramieniu o tę cholerną butlę, bo przecież nie o siebie. Ostatnie wypracowanie z języka polskiego na kursie dziewiarskim, przed małą maturą było pod tytułem „Chciałabym…”. Czego ja bym chciała? Chciałam zginąć w walce o ojczyznę. Ja się teraz śmieję, ale naprawdę to pokolenie, to było pokolenie przede wszystkim o okropnie przegranym dzieciństwie wskutek okupacji niemieckiej, głodu, różnych ograniczeń, no i [było] świadkiem straszliwych zbrodni niemieckich, świadkiem tego, co się działo w getcie. Żoliborz był miejscem, gdzie słyszało się, jak zaczęła się likwidacja getta, nad nami latały papiery spalone, słyszało się krzyki ludzi na Żoliborzu. Tak że naprawdę marzeniem było walczyć, choćby i zginąć. Otóż wtedy już nie chciałam ginąć, tylko martwiłam się o butlę i z tą butlą dotarłam do szpitala. To jest koniec moich wspomnień. Nie wiem, co było dalej. Nie pamiętam, ani gdzie spałam, ani co jadłam, nic nie wiem. Następny moment, kiedy już wiem, co się dzieje, to trzeba powiedzieć, że te oddziały, które wyszły do Kampinosu, wracały nocą z 2 na 3 sierpnia, trafiły pod straszliwy ostrzał z CIWF – Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, obecnie Akademia Wychowania Fizycznego. Tam stała jednostka lotników, po drugiej stronie, gdzieś od Włościańskiej też chyba była doborowa jednostka niemiecka i w tym przebiciu odbywającym się nocą między innymi poległa jedyna córka naszej dyrektorki gimnazjum pani Lubeckiej – Ewa Lubecka, ale te jednostki wróciły. Nie wiem, w jakim momencie, ale trafiłam do „Daśki”, czyli Danuty Jaksa-Bykowskiej, razem z Daną Gajl, która była moją drużynową w 33. Warszawskiej Żeńskiej Drużynie Harcerskiej „Gwiazdy”. Dana Gajl była drużynową, ja byłam przyboczną. Byłam zastępową zastępu „Orion”. Ona była klasę wyżej ode mnie, tak że z gimnazjum znałyśmy się niewiele, ale bardziej ze szkoleń sanitarnych i harcerskich. Otóż „Daśka” jakoś odnalazła nas, czy myśmy ją odnalazły po powrocie i w ten sposób powstał trzyosobowy patrol sanitarny. Patrolową była „Daśka” i my dwie: Dana Gajl i ja.
Chodzi o to, że to był patrol bez przydziału, w związku z czym naszym punktem dyspozycyjnym została „apteka baza”, która mieściła się w aptece Fabickiego na placu Wilsona 2, gdzie była... nie pamiętam, nie chcę podawać nazwiska osoby, która tym kierowała.
Byłyśmy patrolem dyspozycyjnym kierowanym tam, gdzie zachodziła potrzeba, w związku z tym niezwiązanym z żadną jednostką. Ponieważ patrol zawsze był z noszami, zawsze miałyśmy jeszcze jakieś dwie z młodszych harcerek z żoliborskiej drużyny, też z naszego gimnazjum, do pomocy. To był bardzo różny skład w zależności od tego, jakie dziewczyny były pod ręką, jakie były dość mocne. Dobrze jak jest ktoś lekki, ale przecież wśród rannych byli ludzie różnej postury i różnej wagi, tak że to nie zawsze dwie osoby dają radę. Tak że to albo było konieczne, albo nie było konieczne, ale zazwyczaj jednak dalsze wyjścia były w cztery osoby, to znaczy patrolowa i cztery noszowe. Wielokrotnie było tak, że były tylko dwie.
Tak. Dostarczałyśmy do jakiegoś szpitala albo do najbliższego punktu opatrunkowego. Jednym z takich ekstra zadań naszego patrolu, było przejście do Zakładu Ociemniałych w Laskach. To była bardzo emocjonująca wyprawa. Dostałyśmy rozkaz przyniesienia jakiejś aparatury chirurgicznej, która tam była. Tam przecież było dobre zaopatrzenie ze zrzutów i tak dalej. Po prostu dzielili się tym z Żoliborzem. Jaka tam była łączność informacyjna, tego nie wiem. My z „Daśką” i z Daną dostałyśmy rozkaz udania się do Zakładu Ociemniałych w Laskach. Sprawa polegała na tym, że Żoliborz od Bielan dzieli parę kilometrów, nie wiem dokładnie ile. Wyjście było nocą. Zakłady Opla były chyba po lewej stronie ulicy Mickiewicza. Wychodziło się dziurą w murze. Oczywiście przy tej dziurze stali wartownicy, którzy pytali o hasło, odzew i tak dalej, wszystkie upewnienia się, kto my jesteśmy. Wyszłyśmy dziurą, dalej idzie się właściwie terenem nijak niezabudowanym. Po lewej stronie ulica Włościańska, tam gdzie są obecnie Sady Żoliborskie. Dalej trafiłyśmy pod ostrzał niemiecki, czy to z lewej czy z prawej strony, z tym że bez żadnych flar, oświetlania. Oni chyba strzelali tak po prostu na wszelki wypadek. W związku z czym na dużym odcinku czołgałyśmy się, a potem przeskakiwałyśmy. To nie był teren płaski jak stół. W ten sposób dotarłyśmy na Bielany, które były cały czas pod okupacją niemiecką. W związku z tym była tam godzina policyjna wyznaczająca bardzo krótki okres swobody poruszania się po tym [terenie], ale na Bielanach miałyśmy mnóstwo koleżanek i harcerek, w związku z czym zatrzymałyśmy się idąc pustymi, małymi, wąskimi uliczkami Bielan. Tam naprawdę Niemcy nocą nie patrolowali, ale zachowując maksymalną ostrożność, czyli idąc jak najciszej, zatrzymałyśmy się w domu koleżanek z gimnazjum – Hanki i Marii Magdaleny Kołakowskich [mieszkających] na ulicy Chełmżyńskiej. Tam przenocowałyśmy do rana i w bardzo kolorowych sukienkach, bo to w ogóle było wyjście bez jakichkolwiek opasek, szłyśmy z koszami jak do zbierania ziemniaków. Po drodze była wieś Gać, potem Mościska i dotarłyśmy do zakładu dla niewidomych. Po drodze zaczepił nas jeszcze patrol dwóch konnych kałmuków. Do „Daśki”, która jest rocznik 1920 albo 1922, jest dorosłą dziewczyną, jeden z kałmuków mówi: Pajdzi pagulać!. Ona się wykręciła, wytłumaczyła, że ma niedyspozycję, że chętnie, ale nie dziś. Skończyło się tylko na zaczepce, ale to mroziło krew w żyłach. Myśmy oczywiście nie wchodziły do tego zakładu, tylko „Daśka” wchodziła. Siedziałyśmy w kaplicy należącej do zakładu. Przypomina mi się, że Dana przyniosła nam po kubku kwaśnego mleka. Nie wiem, co było [na spodzie] koszy, które miałyśmy, ale na wierzchu były pomidory, ogórki, warzywa, które niosłyśmy dla...
Tak, tak. To było uzgodnione, przecież jakaś łączność była zawsze. Dla nas to było trudne do przejścia, bo przecież nie miałyśmy wprawy. Łącznicy ciągle krążyli między Kampinosem a Żoliborzem, między Żoliborzem a Bielanami. To była stała łączność przez służbę łączności, a nie przez służbę sanitarną. To była najdłuższa trasa, jaką odbyłam na rozkaz jako sanitariuszka. To było co najmniej dziesięć kilometrów, licząc w jedną i w drugą stronę. Potem było trochę spania. Na Bielany wróciłyśmy za dnia, jeszcze przed godziną policyjną. Znowu na Chełmżyńską (nie wiem ile) i właśnie z małą Marysią Kołakowską – koleżanką z gimnazjum, razem wstąpiłyśmy jeszcze po głównego lekarza Żoliborza „Staruszka”. (To właśnie upewniłam się u „Irmy”, jak on się naprawdę nazywał). To był chyba doktor Błoszyński Zbigniew, pseudonim „Staruszek”, który tej pierwszej nocy wyszedł do Kampinosu z oddziałami. Miał być głównym lekarzem chirurgiem na Żoliborzu, po czym z jakichś powodów nie wracał nocą z 2 na 3, tylko zatrzymał się w naszym domu, to znaczy w Domu Sierot Janusza Korczaka, gdzie był zorganizowany szpital dla Bielan. Zresztą tam trafiło iluś naszych rannych żoliborskich. Otóż wracałyśmy z doktorem „Staruszkiem” i z Marią Kołakowską nazywaną małą Marysią w odróżnieniu ode mnie, bo ja byłam Maria, a ona mała Marysia, bo rzeczywiście była mniejsza i drobniejsza. Tym razem przejście było bez żadnego ostrzału, natomiast była inna szalenie denerwująca sytuacja, bo ta sama dziura w murze, przed którą nas wtedy tak dokładnie legitymowano, teraz była niechroniona przez nikogo. I to było denerwujące, że wchodzimy tą samą dziurą, wchodzimy... To jest teren trochę zadrzewiony, trochę krzewów i wreszcie wychodzi się na ulicę, ale nie na Mickiewicza (nie pamiętam, jaka to była ulica), gdzieś z drugiej strony. I znowu tylko szkło pod nogami chrzęści i żywej duszy. Byliśmy przerażeni, czy przypadkiem Żoliborz już nie padł. Oczywiście nie mówię o tym, że bombardowania Żoliborza zaczęły się nie tak skuteczne jak w innych częściach Warszawy. Żoliborz był dzielnicą nową, Żoliborz był dzielnicą młodą. Żoliborz nie miał wielopiętrowych kamienic, głównie trzypiętrowe, ulice szerokie z trawnikami. Gdy zburzona kamienica spadała, to nie zasypywała jezdni, nie było takich sytuacji, jakie były w starej zabudowie miejskiej. Tak że to była sytuacja niepokojąca, że idzie się, idzie i nikt o nic nie pyta. Wreszcie gdzieś kogoś dopadłyśmy. Jeszcze jako patrol dyspozycyjny, właśnie zdążyłam skończyć siedemnaście lat, byłyśmy wysłane z grupą z „Kampinosu” (była to chyba grupa „Witolda”) do akcji na przebicie torów Dworca Gdańskiego i połączenie się ze Starówką, z grupą „Radosława”. Takie były założenia, czyli znowu, my jako patrol sanitarny byłyśmy dołączone do żołnierzy z „Kampinosu”. Pozycja wyjściowa to jest właśnie aleja Wojska Polskiego, ale już w tej części, która ma zabudowę (jak się stoi twarzą do północy) tylko od strony północnej, po lewej stronie są puste działki, piasek, pole i tak dalej, i linia torów kolejowych z niemieckimi ubezpieczeniami. Wiedzieliśmy, że czekamy na zieloną rakietę i hasło „Radosław”. Mijały godziny, to był sierpień, noc nie jest długa.
To było z 20 na 21 sierpnia, bo 19 sierpnia skończyłam siedemnaście lat i właśnie już jako siedemnastoletnia [dziewczyna] byłam w patrolu ciągle dyspozycyjnym. Czekamy na zielone światło i hasło „Radosław”. I tego nie ma. Jest już chyba czwarta rano. Leżące gdzieś w pobliżu torów, a bliżej ulicy Stołecznej, składy wysuszonego drzewa, zaczynają się palić. Robi się jasno jak w dzień, a tego hasła nie ma. Wojsko rusza do natarcia. Może mieli jakąś inną formę łączności, o czym ja nie wiem. Tutaj oczywiście ostrzał z Instytutu Chemicznego, który góruje nad tym polem. Ostrzał od torów gdańskich, ludzie padają. Ja z Daną we dwie z noszami... Ostrzał był taki, że trzeba się było czołgać. Upadła dziewczyna, łączniczka czy sanitariuszka, nie wiem, nieznana. Nie wiem, czy ona była związana, czy ona przyszła z Kampinosu, czy z Żoliborza, tego nie wiem. Trzeba ją było ściągnąć z tego pola. To było bardzo trudne. Po pierwsze dźwignąć na nosze stojące na ziemi, oczywiście położona na plecach i teraz ciągnięcie noszy możliwie w pozycji jak najbardziej przy ziemi. Tam, gdzie pocisk trafia, tam leci taki jakby dymek, bo piasek wyskakuje, ale ciągle trafiały jakoś obok nas, a nie w nas. Dociągnęłyśmy tę dziewczynę (nie mam pojęcia, kto to był) poza pole ostrzału w jakąś bramę. Był tam lekarz, drugi rok studiów medycyny. Opatrzył bardzo dokładnie ranę na nodze. Była sanitarka, którą między innymi ja jechałam z ranną do szpitala. Róg Krasińskiego i Mickiewicza, dawne kino [„Wisła”]… Tam była szkoła Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. Tam był szpital i dopiero jak wyjęli z sanitarki nosze okazało się, że jest kałuża krwi, czyli ona miała postrzał w plecy, którego ten młody medyk nie dostrzegł. Ranna w nogę, upadła, opatrunek założony na nogę, tak że wątpię, że ona przeżyła. Takie były też sytuacje. To wszystko to jest atak na Dworzec Gdański. Mówiąc nawiasem, pod Instytutem Łączności poległa także dziewczyna, też z naszego gimnazjum, ale z młodszej klasy, z mojej alei Wojska Polskiego 31/34, w takim miejscu, że przez kilka dni nie można było jej zwłok ściągnąć. Całkowicie pod Instytutem Chemicznym, wcześniej był Instytutem Łączności. (On jest Instytutem Chemicznym zdaje się, Instytutem Przemysłu Organicznego i tak dalej). To był Instytut Łączności. Kończy się nasza wolna służba patrolu sanitarnego. Zostajemy przydzielone do punktu opatrunkowego w Szklanym Domu na ulicy Mickiewicza. O ile się nie mylę, to był punkt opatrunkowy 154 mieszczący się najpierw w gabinecie lekarskim lekarki, która była ginekologiem, ale miała tam wyposażenie jak trzeba. Oczywiście moją funkcją jest nadal pranie bandaży. Byłam sanitariuszką bardzo niskiej kategorii, mimo że byłam przeszkolona. Na przykład zastrzyki ćwiczyłam na mojej babci, która bohatersko [zgodziła się] być królikiem. Lekarz zapisał środki wzmacniające i zanim wyjechałam na obóz harcerski dziesięć zastrzyków przetrenowałam na mojej rodzonej babci, więc nie byłam taka niczego nienauczona. Na punkcie sanitarnym w składzie miałyśmy młodego lekarza, z którym była akcja pod dworcem. W tym punkcie mamy „Irmę”, czyli Iwonę Witrzens-Olińską tą, która wiele lat pracowała w bibliotece po ukończeniu studiów w Warszawie, a potem całymi latami gromadziła materiały o żoliborskiej służbie sanitarnej. Miałam jedno bardziej samodzielne zadanie, które zresztą przegrałam. Mianowicie, przyszło zadanie, że w parku na Żoliborzu Dolnym przy ulicy Promyka, która półkoliście zamyka tak zwany Żoliborz dziennikarski (tam był między innymi dom Melchiora Wańkowicza), ktoś przyszedł z wiadomością, że tam jęczy ranny i trzeba po niego iść. Tym razem ja jako patrolowa, z czterema młodszymi dziewczynami idę do tego parku. Oczywiście znowu idziemy pustymi ulicami. Wille dziennikarskie są charakterystycznie rozwalone, nie od bomb, a od podmuchów. Wystarczy podmuch i dosłownie jakby dom był wybudowany z zapałek. Na tych gruzach oczywiście dachówki i konstrukcje dachowe z jasnego drzewa, tak że charakterystyczna ruina, całkiem inna niż w Śródmieściu, nieporównywalne. To było wśród zieleni, bo to były domy z ogródkami. Dotarłyśmy do tego lasku, parku, niewysoki sośniak. Wchodzimy, nasłuchujemy. Nic nie słychać. Penetrujemy ostrożnie od brzegu i raptem słyszymy rozmowę Niemców. Wtedy znowu cicho sza i wycofać się. Poczekać, aż przejdą. To była normalna swobodna rozmowa dwóch facetów po niemiecku. Oczywiście wycofałam się i wróciłam z dziewczynami do punktu w poczuciu, że nie potrafiłam, nie wykonałam zadania, ale nie z tchórzostwa, ale jednak z rozsądku. Bardzo to mnie... Nie było jak wołać, to było za bliskie sąsiedztwo Niemców.
Nie, to jest jeszcze ciągle sierpień. Sierpień jest długi. Trzeba powiedzieć jeszcze, że o ile Żoliborz był obsadzony Niemcami dookoła, bo [byli] we wszystkich ważniejszych większych budynkach, to wewnątrz dzielnicy ich nie było. Żoliborz nie przeżywał głodu, jaki ludzie przeżywali w Śródmieściu. Na Żoliborzu, gdzie były szerokie trawniki, w czasie okupacji zamieniano je w działki. Były warzywa, nie mówię, że kwiaty były na działkach, ale były też warzywa, owoce, czyli samozaopatrzenie. Był łatwiejszy kontakt z peryferiami. Dodam, że jak w połowie sierpnia szłyśmy do Lasek, to był koniec żniw. Na polu były jeszcze koszone ostatnie owsy. I taki kontrast: tu się pali, tu się wali, a tutaj ludzie spokojnie pracują przy żniwach. Ja do tej pory widzę tych parę osób, które wiążą snopy (owies jest niski, to były takie nie bardzo imponujące). Potem zresztą kończyłam studia rolnicze. Od dzieciństwa, z marzeń, byłam rolnikiem, tak że praca w polu bardzo mi wtedy utkwiła w pamięci. Co było dalej? Bombardowanie. Chyba najpierw „szafy”, „krowy”.
Po raz pierwszy doleciały chyba... Niemcy najpierw niszczyli Wolę, potem Starówkę. Oni szli kolejnymi dzielnicami. To nie było tak, że wszędzie z jednakowym nasileniem. Tu sobie zbombardowali, ostrzeliwali, ale nie podejmowali akcji zaczepnych, żeby zdobywać kolejne ulice czy domy na Żoliborzu. Dla nich w tym czasie nie miało to znaczenia. Chyba koło 24 sierpnia po raz pierwszy „szafy” czy „krowy” (z uwagi na charakterystyczny głos) skierowane były na Żoliborz, chyba po raz pierwszy.
W tym czasie byłam w punkcie sanitarnym na Mickiewicza 34 i widziałam makabryczne [sceny]. Nie wiem, na czym polegały... Znowu pamiętam sytuacje fotograficznie. Parę osób, jakieś kobiety młodsze, dosłownie obdarte z ubrania i jakby inkrustowane pyłem ulicznym. Całe ciało jest jedną raną. Raną, ale niekrwawiącą, bo to jest wbite w skórę. Wiele lat po wojnie we Wrocławiu spotkałam osobę, która były tylko lekko draśnięta tym. To jest osoba, która miała naszpikowane oko i pół twarzy. Nie wiem, jak reszta ciała, bo ją [widziałam] ubraną. Ona na Żoliborzu też była ofiarą podmuchu, który niósł z sobą żwir, piasek, wszystko co było możliwe. Nie wiem, na czym polegała opieka pielęgniarska nad tymi rannymi, nie miałam z tym do czynienia. Jestem taką sanitariuszką, która żadnej rany nie opatrzyła. Po prostu nie opatrzyłam ani jednej rany przez całe Powstanie. Tak to było. Ja tylko nazywam się sanitariuszką.
No tak. To całe wielkie szkolenie... Ja ciągle czułam się pokrzywdzona, ale wiedziałam, że lepiej to zrobią osoby bardziej fachowe.
Pamiętam jeden ostrzał. Na pewno się powtarzały, ale ja raz byłam w sytuacji w pobliżu ludzi, których to dotknęło.
Nie że zapamiętałam, ja to wiem od „Irmy”. [...]
W rezultacie [nalotów] chyba też „szafy” czy bomby uszkodziły szpital na ulicy Krasińskiego, w tej części w stronę Wisły. Cały szpital został przeniesiony do Szklanego Domu na ulicę Mickiewicza 34. Tam były duże garaże, duży zbiorowy garaż zamieniony w szpital.
Nie, ja ciągle byłam w tym punkcie sanitarnym piętro lub dwa wyżej nad szpitalem, ale sprawa była oczywista, że jak tutaj przeniesiono szpital, to my z całym tym punktem, zeszliśmy do pomocy w szpitalu. Nie ma sensu, żeby punkt opatrunkowy był na pierwszym czy drugim piętrze, a tutaj szpital jest pełen przynoszonych rannych ze szpitala i świeżo rannych. I tutaj moja kolejna dramatyczna emocja, najstraszniejsza z tych, jakie [były] zwykle w służbie pomocniczej. Mianowicie po pierwsze operacje. Dwa stoły operacyjne, operacje odbywają się bez żadnego znieczulenia. Ludzie są przywiązywani pasami. To już jest atmosfera bardzo ciężka. Oczywiście nie ma światła, są karbidówki. Kiepskie oświetlenie. Z mojego punktu MP (miejsca postoju) po lewej stronie są stoły operacyjne, po prawej jest szereg noszy z rannymi czekającymi na swoją kolejkę. Po mojej prawej stronie, ale trochę za mną, jest miejsce, gdzie odkładają zwłoki. Dostaję dyspozycję wyniesienia zwłok. Nie w tym sensie, że mam brać zwłoki na plecy i wynosić, tylko zostali sprowadzeni z tego samego budynku całkiem dorośli panowie, cywile, którzy nie mieszali się w żadne akcje powstańcze, z nakazem, że mają na noszach wynosić te zwłoki. Oni byli sprowadzeni pod karabinem. Pamiętam, że oni nie chcieli, ale ich zmuszono. Zwłoki wynosi się wychodząc z tego garażu, ale nie od strony Mickiewicza, tylko od drugiej, gdzie na wysokości ściany szczytowej jest rów przeciwczołgowy ulica Bohomolca, zwłoki trzeba wyrzucić do rowu. Panowie niosą zwłoki, ale nad rowem nie wystarczy pochylić noszy, bo trudno tak stanąć na samej krawędzi, przecież te rowy nie były zabezpieczone, czyli trzeba zepchnąć. To należało do mnie. Wśród tych zwłok zrzuciłam ciepłe ciało. I to była rzecz, która mi się śniła po wojnie, nie zaraz, ale już jak człowiek zaczął żyć plus-minus w normalnych czasach. To był sen, który do mnie ciągle wracał. Właśnie, że zrzuciłam ciepłego człowieka. Natychmiast to zgłosiłam. Natychmiast powiedziano, że na pewno był martwy, jeżeli był odłożony do serii do wynoszenia, że nie temperatura jest miarą życia, ale było to moje wspomnienie bardzo wielokrotnie przeżywane we śnie. Tak jak teraz, gdy o tym mówię.
Jeszcze jak byłyśmy patrolem dyspozycyjnym, też było jedno przeżycie, które mi się śniło, nie zaraz po wojnie, ale po jakimś czasie, jak człowiek zaczął żyć. Najpierw żyło się trudno. Najpierw służył w wojsku, był w obozie jenieckim, w 2. Korpusie. Ja przecież miałam szczęście kończyć maturę w gimnazjum i liceum ochotniczej pomocniczej służby kobiet w 2. Korpusie zorganizowanym przez generała Andersa. Nie tylko Korpus, ale i gimnazjum zorganizowane, żeby nie było wątpliwości, o czym mówię.
Tak, we Włoszech w Porto San Giorno, w pałacu brata Napoleona, z wizytą u Bonapartych to się nazywało, nad Adriatykiem. Były wspaniałe, niewiarygodne warunki wtedy, kiedy Polska ginęła w głodzie, wszach, pluskwach i tym wszystkim, a my w kompanii szkolnej miałyśmy obowiązek wyłącznie nauki. I w ramach zorganizowanej drużyny harcerskiej, właściwie zastępu, mieliśmy zadanie „Poznaj kraj, w którym mieszkasz”, a zatem organizowane z wielkim poparciem wojska wycieczki harcerskie. [...] Nie wiem, z kim niosłam rannego, który miał ścięte pół czaszki – okropna sprawa. To było na ulicy Hozjusza. Mijamy kościół św. Stanisława Kostki niosąc go (już nie wiem, do którego punktu), spotyka nas ksiądz i podaje mu hostię w tą miazgę, w tą niekrwawiącą już, ale otwartą czaszkę. To mi się też śniło. Nie mam pojęcia, czy on trafił z tą hostią do jamy nosowej czy gębowej. To było bardzo przejmujące. To takie uzupełnienie takich dramatycznych sytuacji. Dalej bombardowanie wreszcie dotyczy tego budynku, w którym jest szpital. Zaczyna się ewakuacja szpitala skarpą na ulicę Krechowiecką róg Słowackiego. To jest przenoszenie rannych na noszach, wysoko pod górę. W tej chwili tam są schody i to bardzo ładnie zagospodarowany teren. Tam był plac Lelewela. Jakichś rannych, ale nie wiem, na czym to polegało, niosło się też w łóżkach. W łóżkach, ale to ogromna wygoda. Łóżko się stawia, bo co dwa metry można postawić. Zapamiętałam jedno łóżko. Nie wiem, czy to był ktoś bez nóg. Nie wiem, nie mam pojęcia. Jednym słowem przenoszenie na Krechowiecką, czyli jest to ostatni dzień sierpnia. Znowu mam kilka dni poza pamięcią. Wiem, że w międzyczasie bywałam razem z „Daśką” w alei Wojska Polskiego u rodziny. Placki ziemniaczane smażone na oleju pamiętam, że to jest coś, co jadłyśmy. Generalnie nie pamiętam żadnego jedzenia. Nie pamiętam. Pamiętam szczególne dania. W jakimś momencie razem z Daną Gajl jesteśmy skierowane do batalionu „Żubra” na uzupełnienie patrolu sanitarnego po ranionych czy zabitych dziewczynach. Tak że razem z Daną Gajl trafiamy do batalionu „Żubra” do 2. kompanii porucznika „Starży” – Jerzy Tarczyński. Słabo się go pamięta, bo on po niewoli nie wrócił do Polski, wyemigrował do Australii. Natomiast dowódca 3. kompanii – porucznik „Zych”, faktycznie profesor Politechniki Warszawskiej – Zygmunt Grunwald, był bardzo aktywny, potem w odtwarzaniu całej organizacji „Żubra”. Między innymi on znalazł dokumenty, w których Maria Radomska figuruje w spisie „Patrole sanitarne” na czwartym miejscu, jako absolwentka szkoły ogrodniczej (o dziewiarskiej nie było mowy), zamieszkała aleja Wojska Polskiego i tak dalej. Myślę sobie, że ja taka sanitariuszka na czwartym miejscu, no to jaki oni mieli tam personel, ani alfabetycznie, ani co. To on mnie, że tak powiem, propagował do ZBoWiD-u, bo taka była sytuacja, że trzeba było mieć świadka. On miał dokument, w którym figuruję w spisie patroli sanitarnych na czwartym miejscu. Zresztą to był wspaniały, nadzwyczajny człowiek. [...]
Tak, to wszystko to jest 1 września. Nadal jesteśmy w punkcie sanitarnym, który nie mieścił się już w gabinecie lekarskim, tylko w jakiejś stróżówce, gdzieś na Mickiewicza. Jestem tam z „Daśką” i z Iwoną, czyli „Irmą”. Nie mam pojęcia, gdzie jest w tym czasie Dana Gajl. Tam ma miejsce straszne bombardowanie. W tym budynku mieszkała któraś z naszych uczennic gimnazjalnych. Pocisk, bomba, nie wiem co, trafia w pion, gdzie mieszkają jej rodzice. Ona tylko potem widzi czaszkę na ścianie, poznaje kawałek czaszki swojej matki po włosach. Tak że to są takie marginesy. Nie wtedy, kiedy cała kamienica się wali i ginie kilkadziesiąt ludzi, ale ten taki drobny szczegół zostaje niezapomniany, niewymazany z pamięci. To są te straszne... Do „Żubra” trafiamy jako sanitariuszki do uzupełniania patrolu sanitarnego na ulicy Gdańskiej 2. Tak samo jak na placu Wilsona 2, tak samo na Gdańskiej 2 jest apteka. Na zapleczu apteki jest tapczan, górna część tapczanu i my cztery dziewczyny w butach tylko na noc rozwiązywanych, sznurowadła rozluźniane, na tym tapczanie kwaterujemy. Raz po raz pada hasło, krzyk „Sanitariat!” no i wtedy trzeba tylko zaciągnąć sznurowadła i człowiek jest gotowy do akcji. Tak że to takie charakterystyczne spanie bez rozbierania się.
To jest Gdańska 2, w ogóle ulica Gdańska, to jest ostatni bastion Żoliborza od strony Bielan i Marymontu, czyli tu jest znowu teren filtrów, jakaś zabudowa i to jest ciągle akcja ostrzał obustronny. Akcja „Na Olejarni” miała miejsce wcześniej, chyba przed naszym przyjściem. […] Na Gdańskiej 2, gdzie my kwaterowałyśmy w aptece, mieszkała rodzina Dany Gajl. Oczywiście ludność została ewakuowana z tego budynku, ale Dana została jeszcze przed Powstaniem upoważniona przez kogoś ze znajomych, do korzystania z sucharów, które jacyś tam państwo gromadzili w ostatnich latach. Suchy chleb zamiast wyrzucać, szedł do walizki, która była w piwnicy. Oczywiście wszystkie piwnice były otwarte. Powiem znowu rzecz mało elegancką: włamywałyśmy się do kolejnych mieszkań prywatnych.
Nie, żeby coś załatwić. Nie było wody, klozety były nieczynne i ciągle trzeba było znaleźć jakiś klozet, z którego można było skorzystać. W wielu mieszkaniach woda była w wannie, można było coś przelewać, ale miało to swoje granice, bo przecież całe wojsko chodziło do cudzych ubikacji, bo gdzie to załatwiać. Ja się śmieję, ale to była okoliczność szalenie krępująca. Otóż z Daną Gajl, kiedyś już bardzo głodne, poszłyśmy do wiadomej piwnicy. Nieraz chodziłyśmy i jadałyśmy oszczędnie po parę kromek suchego chleba i raz nam się zdarzyło wyjść z chlebem na światło dzienne. Okazało się, że jest pokryty bardzo delikatną, śliczną, szarą pajęczynką. Jak to się je w ciemnej piwnicy, to się o tym nie wie, ale gdy się to zobaczyło na własne oczy, to się już straciło apetyt. Być może miałoby to walor penicyliny wykrytej przez Flemminga, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy myśmy... To było chyba w podobnym czasie, w czasie wojny znalazł ten antybiotyk.
Jakie moje przeżycia? Różne tam były sytuacje. Znowu moje prywatne przeżycia, ale to należałoby mówić na temat „Żubra”. To była jednostka, która przyszła z puszczy dopiero w połowie sierpnia. Nie jako „Żubr”, ale jako „Sęp”. Ten cały batalion był oddziałem partyzanckim i dopiero w połowie sierpnia przyszedł na Żoliborz na wsparcie. Otóż jest sytuacja, że do pokoju na parterze przyprowadzono, nie wiem przez kogo, takiego młodego podchorążego, pseudonim „Praktykant”. W ogóle tam były ciekawe pseudonimy: Obwieś, Urwis, Woj – dużo starsi od nas koledzy z Agrykoli. „Praktykant” był kontuzjowany, taki pół-kontaktujący. Położono go na normalnym łóżku i kazano mi przy nim czuwać. Nie bardzo wiem, na czym moje czuwanie ma polegać, ale czuwam, to znaczy siedzę, gapię się w miarę dyskretnie. On ma krzyż harcerski na bluzie (bo my nosiliśmy krzyże harcerskie), ma na sznurku pistolet. W pewnym momencie widzę, jak on leżąc z zamkniętymi oczami, zbliża rękę do pistoletu. Sparaliżowało mnie zupełnie. Mówię: „Druhu, co druh robi?! Co druh chce zrobić?!”. Na tym się skończyło. Jakoś to jest, że ludziom, którzy mają zginąć, w oczach pisana jest śmierć. To było ze dwa tygodnie wcześniej niż dzień, kiedy on zginął, ten właśnie „Praktykant” – podchorąży po Agrykoli. Mianowicie już po kapitulacji na Krasińskiego, na wysokości kościoła św. Stanisława Kostki, już wśród nas wziętych do niewoli, do niego podchodzi żandarm, szarpie go. Ciągle mam poczucie, że nosiłam opaskę na lewej ręce. Teraz jak pokazuję. Wiadomo, że na początku tak, ale potem był moment przeniesienia na prawą rękę. Nie umiem sobie tego zakodować. Otóż, jakiś żandarm łapie go za opaskę (to musiała być prawa ręka) i coś tam mówi: „Zdejmij opaskę, bandyto!”, a on tej opaski nie zdjął. I został dosłownie trzy metry ode mnie zabity przez żandarma, który domagał się zdjęcia opaski. Tak że „Praktykant” nie przeżył. Przeżył Powstanie, a nie przeżył kapitulacji. Na Gdańskiej 2 znowu jest sytuacja, kiedy dociera wiadomość, że „Daśka” jest ranna. My już byłyśmy u „Żubra”. Nie wiem, gdzie „Daśka” była. „Daśka” jest ranna. „Daśka” została ranna właśnie na skarpie między Mickiewicza a Słowackiego albo na placu Wilsona. „Daśka” jest na noszach w budynku, który chyba nazywał się Feniks, w sieni na parterze. Jako pielęgniarka dysponuje, których rannych zanosić najpierw do szpitala, właśnie tego [na] Krechowieckiej. Założyła już sobie samodzielnie swój opatrunek indywidualny i czuje się zabezpieczona. Decyduje, żeby w pierwszej kolejności wynosić rannych w brzuch i potem sama w jakimś późniejszym czasie trafia na Krechowiecką. Znowu nie wiem, jak to było. Musiałam wrócić do „Żubra”, ale późnym wieczorem, koło jedenastej, dostałam przepustkę na Krechowiecką. Zastałam „Daśkę” na stole operacyjnym, może przed salą operacyjną, dwa stoły, ona na jednym. Była bardzo blada, bardzo słaba. Miałam cukier w kostkach. Ona się ucieszyła, rozmawiałyśmy. Dałam jej cukier i zobaczyłam jak ledwo językiem porusza. Wtedy było widać jak bardzo jest słaba, była bardzo blada. Miałam przepustkę, nie wiem na kwadrans czy na pół godziny, nie więcej. Następnego dnia rano znowu idę na Krechowiecką. Łóżko, na którym po tej operacji miała być, już było przykryte prześcieradłem. Siostra zakonna powiedziała mi, że zmarła.
Rodzina „Daśki” to jest osobna historia, tyle powiem, że w 1943 roku, gdy były aresztowania według listy na Żoliborzu ojciec, matka i młodsza siostra byli na liście ludzi rozstrzelanych na Pawiaku. „Daśka” tylko dzięki temu przeżyła, że będąc na studiach medycznych pod nazwą szkoła pielęgniarska, miała obowiązek nocować w internacie. Dzięki temu nie było jej w domu. Rodzina była niebywale zasłużona, patriotyczna, znana na Żoliborzu. Lekarze chcieli uratować jej nogę. Amputacja może by jej uratowała życie, ale żeby nie okaleczyć młodej dziewczyny nie zdawali sobie z tego sprawy, jak jest potwornie wykrwawiona. Operacji nie przeżyła. Znowu moja rola: znalezienie jej. Ja już jej nie wynosiłam, znalazłam ją w takiej trupiarni, w drewnianej komórce gospodarczej w podwórzu ulicy Słowackiego po drugiej stronie Krechowieckiej. Obnażona oczywiście, przysypana pyłem, jak wszystkie trupy w białym pyle, bo przecież ciągle były naloty. Wtedy naprawdę uzyskałam przepustkę na załatwienie całej sprawy. To nie było, że ja na pół godziny mogę pójść i wrócić. Zaczęło się od tego, że apteka Fabickiego, która miała na zapleczu pomieszczenia magazynowe zasłonięte drewnianymi dębowymi deskami. Na trumnę dla „Daśki” dostałam cztery takie dechy, straszliwie ciężkie, długie. Z bardzo młodą, ale dużą dziewczyną, też z naszej szkoły, ale z innej drużyny, niosłyśmy deski z placu Wilsona na Krakowiecką. Ostrzał artyleryjski zza Wisły dosłownie jakby nam wytyczał drogę: raz za nami, raz przed nami, ale ani razu w nas. Teraz znaleziony stolarz, nie było łatwo... Jedna z moich ciotek była głównym magazynierem. To jest rzecz niezwykła w Polsce, w ogóle na świecie, żeby w monopolu spirytusowym kobieta była głównym magazynierem. Ona dostała przydział. Między innymi w domu miała parę litrów spirytusu. Otóż, znowu po spirytus w aleję Wojska Polskiego, bo stolarz za dwie półlitrówki spirytusu zrobił trumnę, a za następne zgodził się wykopać grób, tak że takie były moje znowu funkcje transportu na aleję Wojska Polskiego i miejsca, gdzie się to...
I to jak normalny! Ona miała taki pogrzeb, jakiego chyba nikt nie miał w czasie Powstania. Po pierwsze wody to już nie było, ale myłam ją jak mogłam. Spódnica harcerska rozcięta, więc dało się ją jakoś zawinąć. Trumna – jednak normalna trumna, oczywiście nie tak kształtna, ale skrzynka. Następnie pani profesor Wódzka, pracująca w ośrodku ogrodniczym spółdzielni mieszkaniowej. Poszłam do niej po kwiaty. Dostałam [duży] snop czerwonych i białych goździków. To chyba był jedyny pogrzeb, gdzie było tyle kwiatów. Dostałam snop kwiatów. Ale zanim to było, moja młodsza ciotka, która była prawnikiem, zresztą osoba chroma, urodzona w Tyflisie w czasie trzęsienia ziemi, wskutek czego jakieś ścięgno było naciągnięte i chodziła o lasce. Moja ciotka, która też znała „Daśkę” i wiedziała, że ma być pogrzeb, przyszła ze mną na Krechowiecką. Ona miała znajomą panią w tym budynku. Dostała od niej parę balkonowych pelargonii – kwiatki do trumny. Ja poleciałam potem do tego ośrodka i przyniosłam snop kwiatów. Pogrzeb odbywał się już prawie o zmierzchu. Ksiądz Trószyński, ten który ode mnie odbierał przysięgę w obecności „Daśki”, bo „Daśka” była z nim na tej przysiędze odbywającej się w moim domu przy alei Wojska Polskiego. Ksiądz Trószyński odprawiał jakąś modlitwę. To był wieczór z podmuchami wiatru. To we wspomnieniach mojej ciotki jest napisane, jak na nim peleryna się rozwiała. Wyglądał tak bardzo malowniczo. W czasie zasypywania grobu raptem ostrzał ze strony jakiegoś gołębiarza, nie ze strony jakichś tych, dosłownie otarł się o skroń tego stolarza-grabarza. Sparzył, gdyby milimetr dalej, byłby trup. Ileś nas tam było przy grobie, ale ten jeden strzał rozproszył wszystkich, bo się okazało, że jesteśmy w prostej linii. Muszę przyznać się, że potem spowiadałam się nawet księdzu Trószyńskiemu, bo myśmy wielokrotnie gdzieś razem chodzili, że ja ciągle mam poczucie, że „Daśka” jest obok mnie. Bałam się, że to jest grzech, ale on powiedział, że to normalne, że ona nade mną czuwa.
14 lub 16, jedna z dwojga. Ja tę datę zapamiętałam inaczej, ale dokumentacja jest na inną datę, dlatego nie chcę mówić. W tej chwili ja po prostu nie wiem. Potem mój dalszy ciąg jest taki, że w dalszym ciągu byłam u „Żubra”. Ta sytuacja z „Praktykantem” to też jest późniejsza sytuacja. No i potem ostatni dzień. Do zadań u „Żubra” między innymi należało też przynoszenie kotłów z gotową zupą z ulicy o kilka kamienic dalej. Tam nie było kuchni i kilka razy różne osoby pełniły widocznie tę rolę. To też było takie zadanie patrolu sanitarnego, ale niecodzienne. Widocznie na zmianę z kimś.
I zbliżamy się do tego, że 30 września od samego rana jest ogromne zmasowane natarcie Niemców, które ma zlikwidować dzielnicę Żoliborz, która była wolną Polską przez pierwsze parę tygodni. Dosłownie wolną Polską.
Tak. Ze starostą, z kuratorium, z opieką społeczną, zorganizowane wszystko, co było możliwe. W naszej kompanii jest ciężko ranny żołnierz – nie wiem kto. My z Daną Gajl wyprowadzamy go. Już wszyscy wyszli, a my się z nim wleczemy na końcu. Oczywiście z Gdańskiej 2 wychodziło się korytarzem, potem przeskok do Oficerskiej Szkoły Pożarniczej po drugiej stronie ulicy Potockiej, i tamtędy dopiero dalej. W zasadzie cofanie się było w kierunku Wisły. Ten ranny żołnierz dosłownie sztywnieje nam w rękach. Nie ma mowy, już nie ruszy żadną nogą. My prowadzimy pod pachę wielkiego faceta, który przestaje funkcjonować. Mówię to bardzo współcześnie, brutalnie, ale to inaczej się przeżywało. Nie ma rady, nic nie możemy z nim zrobić. Nic nie ma sensu, bo jest nastawienie, że my idziemy przebijać się przez Wisłę przecież. Posadziłyśmy go na takim niskim oknie w klatce schodowej i dogoniłyśmy naszą 2. kompanię, gdzieś dopiero na placu Wilsona. Na placu Wilsona jest duży rów łącznikowy. Do niego dało się jakoś bezpiecznie wejść, ale tutaj nie ma dalszego ciągu. I w tym rowie łącznikowym strzelanina – to już jest samo południe. Człowiek uczy się pewnych rzeczy na wojnie. Wprawdzie to był dzień naszej wojny. Ostrzał z prawej strony to człowiek odruchowo przytula głowę do rowu z lewej strony, ale mówią: „Nie! Tu! Z tej strony strzelają, to tutaj chowaj głowę, bo tam właśnie wystawiasz się”. I rzeczywiście, tuląc głowę do prawej strony rowu, tylko widzę jak lecą dziurki w tej stronie, w którą chciałam się chować. To nie tylko ja byłam pouczona, było nas więcej takich nienauczonych zawczasu jak się chować w okopach. Przechodzimy już w jakimś momencie, już nie umiem w czasie określić, na ulicę Mickiewicza. W jednym budynku naprzeciw Szklanego Domu, 2. kompania zostaje wprowadzona do piwnic. Prawie dokładnie naprzeciw Szklanego Domu. I my tu siedzimy razem z innymi. Znowu ktoś miał kostki cukru. Ktoś tam od czasu do czasu dawał cukier, nie wiem kto to był z tej kompani, ale dziewczyny dostawały po kilka kostek do kieszeni. Widocznie miał się czym dzielić, bo to nie był przydział dla wszystkich.
Jest taka sytuacja, że jest strzelania i chyba koło godziny szóstej raptem cisza. Niemcy zawiesili ogień. Znowu nie było wiadomo, co się dzieje. Okazało się, że to jest właśnie moment, kiedy pułkownik „Wachnowski” dotarł wreszcie do dowództwa Żoliborza z rozkazem generała „Montera”, że Żoliborz ma podpisaną kapitulację na prawach konwencji genewskiej. To jest istotne, nie tak, jak Stare Miasto, które zostało zamordowane, tylko my jesteśmy na prawach jeńców wojennych i nasza zamierzona akcja przebijania się na drugą stronę Wisły, gdzie stały jednostki Berlinga na Pelcowiźnie odpada (to było mniej więcej na tej wysokości). Razem z nami – z „Żubrem”, współdziałała duża grupa AL-u. Razem byliśmy w tym, jednak AL-owcy zdecydowali się iść przez Wisłę. W tej chwili ja nie potrafię powtórzyć żadnych statystyk, ale chyba z osiemdziesięciu ludzi, z czego jednak iluś udało się przedostać. Trzeba powiedzieć, że lato było suche. Wisła była bardzo płytka, więc była stosunkowo łatwa do przebycia. Natomiast Niemcy nie za bardzo mieli ufortyfikowany wał przeciwpowodziowy, który jest między łozami a brzegiem rzeki, tak że jednak duży oddział AL-owców przedostał się na drugą stronę. Z kolei moje wspomnienia potem już z 2. Korpusu, gdzie znalazłyśmy się w gimnazjum i w liceum, to koledzy od „Żubra” też nas tam znaleźli. Między innymi był taki bardzo dzielny żołnierz z AL-u. Nie żaden podchorąży, tylko normalny żołnierz. Nie wiem, kim on był może kapralem, może już plutonowym. Pseudonim „Niespodziany” i rzeczywiście był niespodziany. Bardzo bojowy gość i bardzo się nami opiekował już w 2. Korpusie, tak jak mógł.
Następuje wymarsz z piwnicy, w której byliśmy. Wojsko w jakimś momencie gromadzi się koło kwatery „Żywiciela”. Stoimy wśród wielu oddziałów, ja w przekonaniu, że „Żywiciel” powie nam jakieś słowo na pożegnanie. Okazało się, że „Żywiciel” leżał ranny, o czym nie wiedziałam. Skończyło się niezrozumiałym postojem, niekończącym się niczym, czego owało nam. Następnie przemarsz w stronę placu Wilsona, wejście od strony Mickiewicza w bramę przejściową tego budynku, który jest między Słowackiego a Krasińskiego. Wejście było od jednej strony, składanie broni absolutnie zawsze uszkodzonej przez chłopaków, w obrębie podwórza i wychodzimy na plac Wilsona. Niesamowita teatralna dekoracja. Po pierwsze dwa wielkie czołgi, dalej tyraliera żandarmów z charakterystycznymi blachami, w hełmach. W tym samym czasie kukuruźnik rosyjski (o czym nie było okazji powiedzieć) zrobił nam zrzuty na Żoliborzu, gdzieś od połowy września. Kukuruźnik, który poruszał się chyba w tempie kaczki, prowadzony reflektorami z kilku miejsc, przelatuje spokojnie. Pociski przeciwartyleryjskie jak kolorowe bombki zmierzają do kukuruźnika i nijak nie mogą go trafić, tak że to była dekoracja dosłownie wyreżyserowana przez przypadek, ale nadzwyczajna. Następnie wypadek z „Praktykantem”. Trzeba powiedzieć, że nas – Armii Krajowej na Żoliborzu, było chyba z dwa tysiące. Kobiet [było] około pięciuset, tak że to była duża grupa, która trafiła do niewoli. Teraz zaczyna się sytuacja, że oddzielają mężczyzn, oddzielają kobiety. Wachmani prowadzą nas do tak zwanego Pionierparku, który jest gdzieś na Powązkach. Tam są też znowu warsztaty fabryczne, baraki fabryczne. Ja z Daną znowu prowadzimy rannego, który ma krwotok tętniczy. Dana, jako w przyszłości lekarka, jako znacznie bardziej zaawansowana w sprawach medycznych, co pewien czas rozluźnia opaskę, żeby nie zrobiła się zgorzel. Prowadzimy tego człowieka. Zupełnie nie wiem, kto to był. Charakterystyczny ostrzał zza Wisły. Oni jeszcze nie wiedzą, że tu jest kapitulacja. Wachmani, którzy nas prowadzą, truchleją, a my bez wrażeń. Dochodzimy do jakichś murowanych baraków. To jest prawie jak w Puszkowie: pośrodku beton, jakieś urządzenia fabryczne. Wzdłuż ściany, może na długości półtora metra, deski. I teraz, kto mądry ten wie, że trzeba nocować na deskach, a nie na betonie. Znowu należę do frajerów, którzy znajdują miejsce na betonie, ale jestem wśród tych moich od „Żubra”. Jeden nosi pseudonim „Bosman” – wielcy panowie, grubi. Oni się tam ułożyli, a ja, w miarę jak się robi zimniej, wpycham się między te dwa wielkie, potężne grzejniki i bardzo dobrze, i ciasno mi się śpi między „Bosmanem” i jakimś iksem. Bezczelnie, ale nie miałam wyboru.
Następnie wiozą nas samochodami do Pruszkowa. Tu znowu tyle dobrego, że do Pruszkowa była wysiedlona wcześniej ludność Żoliborza i Bielan, i ktoś ze znajomych rozpoznaje mnie i małą Marysię Kołakowską, tak że do rodzin dociera po jakimś czasie [informacja], że Powstanie przeżyłyśmy. Nie do rodziców, którzy są bardzo daleko w tym czasie od Warszawy, ale do babć i ciotek. Natomiast ojciec, jeszcze nie znając tej sytuacji, gdy przyjechał do Warszawy, to szukał mnie w tych karteczkach gdzie, kto pochowany, gdzie kto leży, ale to już inna historia. W Pruszkowie są hale naprawcze taboru kolejowego, tyle że w odróżnieniu od baraków w Pionierparku to są hale wysokie z wielkimi abażurami, które są bardzo ważne z tego względu, że gdy Polski Czerwony Krzyż przywozi furmanką beczkę zupy, to trzeba ją do czegoś wziąć. Nasi koledzy nie wiem, jakim cudem, wdrapują się pod sufit, ściągają abażur (otwór na żarówkę też odpowiednio duży) i zbierając wszystkie czapki, szaliki, co kto miał, z zatkaną dziurą idą po zupę. Nie pamiętam, jak myśmy ją później chłeptali, ale była potwornie brunatna, ale higieniczna, bo to nie był bakteryjny brud. To jedno, co z tego Pruszkowa pamiętam. Nasz dowódca „Żubr”, który jest razem z nami w tej samej hali fabrycznej, tam do nas ma mowę podnoszącą na duchu, nastawiającą w sensie bardzo pozytywnym, że to jest tylko chwilowa klęska, że to trzeba zlekceważyć, że będziemy walczyć o wolną Polskę. Tak że to jest ważne, nie mówiąc o tym, że na drobnych świstkach papieru podpisuje szereg awansów i odznaczeń. Charakterystyczne jest to, że dziewczyny z łączności dostają Krzyże Walecznych albo awans na podchorążego, była taka zasada. Wiązało się to z jakimś takim faktem, że o ile w świetle konwencji genewskiej służba sanitarna nie może być zmuszana do pracy na rzecz zwycięzcy, o tyle nie dotyczy to ograniczenia służb innych i łączności. Natomiast, czy Krzyż czy ten awans, już też zwalnia z tego obowiązku pracy w obozach.
To było na takich świstkach kratkowanego papieru. Ktoś coś takiego miał. Nie wszyscy wyszli tylko z pustą apteczką, ale ktoś tam miał jakieś inne [rzeczy] w kieszeniach. Mówię o pustej apteczce, bo mój tak wspaniale wyposażony plecak został na Gdańskiej 2. Żoliborz wyszedł do niewoli w tym, w czym był ostatniego dnia. To były letnie sukienki, to były krótkie skarpetki. Ja wyjątkowo miałam bluzę z długimi rękawami, [wiele] osób miało tylko krótkie. Myśmy były grupą, jak potem się okazało, wymagającą ubrania w cokolwiek. Podczas kiedy Warszawa, która miała od momentu podpisania kapitulacji do przejścia do niewoli dwa albo trzy dni do przygotowania się, mogła zaopatrzyć się i w odzież, i w różne sprawy. Bardzo nam pomogła sytuacja w pierwszym obozie, gdzie do nas Lazaret Gross-Lübars w wielkim obozie Aletngrabow przyjechał, przywieziono szpital ze Śródmieścia z walizkami i ci ludzie poniekąd nas ubrali w cokolwiek. Załadunek do wagonów bydlęcych. Przed wojną była chyba taka norma: czterdzieści koni albo sześćdziesięciu ludzi. Trochę słomy, ale garstka dosłownie, i takimi wagonami nas wiozą. Pierwszy postój nie chcę mówić, ale zdaje mi się, że pod Skierniewicami, a może pod Sochaczewem, w tej chwili nie wiem, z wyjściem do lasu, gdzie można załatwić potrzeby fizjologiczne i znowu jakiś kocioł z kawą, oczywiście z żołędzia, nawet nie zbożową. Nie wiem, w czym można było wypić. Może tam były jakieś kubki, bo to był punkt obsługiwany przez PCK. Ludzie wiedzieli, bo my nie byłyśmy pierwszym transportem, który jechał tą drogą. Wtedy zabrano Danę Gajl, bo tam wyłączano chorych. Dana Gajl okazało się później, że z temperaturą czterdzieści stopni, zapaleniem płuc i nasze drogi się rozeszły. Wieźli nas dalej już w zamkniętych wagonach i wreszcie w środku nocy, nie wiem już chyba po drugiej stronie granicy, pociąg się zatrzymuje, otwierają wagony na załatwianie spraw fizjologicznych. Wzdłuż wagonów stoją oczywiście wachmani z karabinami w naszą stronę. Ozimina gdzieś z dziesięć centymetrów wysokości i załatwiaj swoje potrzeby i to szybko. Ale jest to zarazem sytuacja do nawiązania kontaktu między wagonami, więc tu załatwia się jedną potrzebę, a z drugiej strony pytania: „Kaśka, Maryśka, Wojtek żyjesz?!”. I tak dalej. Krzyki wzdłuż całego tego transportu. Nie wolno przemieścić się poza rejon własnego wagonu, życie stwarza takie sytuacje. W innych warunkach trudne do wyobrażenia. Następnie bardzo dziwna sprawa: we Frankfurcie nad Odrą pociąg się zatrzymuje, otwierają się nasze drzwi do wagonów i Niemki, które mają w charakterystyczny sposób zawiązane chustki na głowach (to znaczy chustka tak zawiązana, że końcówki są zawiązane na czole) z wiadrami grochówki, z kubeczkami parafinowanymi (pierwszy raz w życiu człowiek takie ogląda) dają nam gorącą grochówkę. To jest oczywiście grochówka z proszku. Czy nie wiedzą, jakim jesteśmy transportem, czy po prostu dają wszystkim transportom, tego ja nie wiem. Ciekawa sprawa, że wiele osób tego nie pamięta.
Nie wiem, jak to jest. Nie byliśmy chyba jedynym wagonem, który napojono tą grochówką. Nie wiem, nie rozumiem. Jest kilka rzeczy, które ja pamiętam, a ludzie nie pamiętają. Skończę wątek, że ludzie nie pamiętają. Gdy jesteśmy wreszcie na końcu w straszliwym obozie, który był obozem koncentracyjnym, gdzie wachman, z którym jakoś się rozmawia mówi: „Szanujcie tę trawę, bo będziecie tak jak Ruscy wyjadali korzonki, bo było ich tu trzy tysiące i bez jednego strzału wymorzono głodem. Trzydziestu szewców wzięto do warsztatów szewskich Wehrmachtu”. Ja tę rozmowę z wachmanem pamiętam. Kilkadziesiąt lat później, gdy jestem na wycieczce szlakiem I Dywizji Generała Maczka organizowanej przez były obóz jeńców Oberlangen, oczywiście po obozie nie ma śladu. To jest pole uprawne, ulica nazywa się ulicą Lagrową – to jest fakt. Jest jakiś monument, jest cały plac zespołów obozów (bo Emsland tam był całą serią karnych obozów), są jakieś dokładne plany, informacje pisemne i tak dalej. I przy następnej bocznicy jest cmentarz. Cmentarz z niewysoką metalową bramą. Cmentarz jest jedną wielką mogiłą, kilka mogił indywidualnych. Na bramie tablica, pewnie miedziana, z napisem „Leży tu od trzech do czterech tysięcy jeńców różnych narodowości zamorzonych głodem”. I to było potwierdzenie tego, co mi ten wachman mówił. Nie wiem, czemu nikt inny tego nie pamięta.
Z zamorzenia głodem. Mówiąc nawiasem, w tym samym obozie, w 1939 roku byli też polscy jeńcy wojenni po kampanii wrześniowej, ale stosunkowo krótko. To znaczy to był stalag. Warunki były straszne: dwieście osób w baraku i wyżywienie pewnie bardzo kiepskie. Tak się złożyło, że na jakiejś konferencji zawodowej w Szczecinie zetknęłam się z panem, który był podchorążym i był jako dowódca takiej kompanii w tym samym w Oberlangen, ale jednak w 1939 roku były takie straszne warunki jak w czasie naszej bytności. Pierwszy obóz to jest ten wielki zespół obozów w dawnych koszarach. Tam już byli Niemcy w czasie I wojny światowej, następnie z kampanii wrześniowej. Rewizja na placu polegająca na tym, że zabierają wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, czyli to jest rewizja polegająca na okradzeniu jeńców, na niczym innym, po czym my jesteśmy skierowane do odległego chyba o cztery kilometry od głównego obozu podobozu spełniającego funkcję lazaretu, gdzie baraki nie są już murowane, tylko są to wprawdzie baraki drewniane. Trzyizbowy barak na dwadzieścia cztery osoby, na dwupiętrowych pryczach. Żelazny piecyk, tak zwana koza, jedna ławka, jeden stół i wiadro na wodę. Następnie sienniki, które można było napełnić nową słomą. To była ta niezwykłość. Deski na pryczach idealnie piękne, białe, chyba sosnowe, wrażenie absolutnej czystości. Mówię o deskach, bo na nich świetnie się pisało. Tak dla przykładu, mała Marysia Kołakowska, która miała w głowie całą poezję młodopolską zwłaszcza, to tam na deskach zostawiła całą literaturę Młodej Polski, mając taki ołóweczek… Co się okazało. Pierwszej nocy opadły nas pluskwy, tak że to była pozorna czystość. To znowu, jak to prycze bywają dwie obok siebie, parę pryczy i taki blok czteropiętrowy. Czym się pluskwy kierowały to ja nie wiem. Ja wtedy nie paliłam, byłam harcerką, nic takiego by mi w ogóle do głowy nie przyszło. Pluskwy maszerowały przeze mnie i żarły małą Maryśkę. Ona była ofiarą pluskiew.
Tak, ale ja się nie drapałam, bo szły po mnie. Muszę powiedzieć, że jeszcze grubo przed Powstaniem, miałam różne ćwiczenia silnej woli. Między innymi, jak bywałam w Jarnutach, tam gdzie rodzice moi przebywali i szłam między Jarnutami a Czambrowiną, takim majątkiem, który udzielał ogromnej pomocy wysiedleńcom z Warszawy – majątek państwa Natalii i Walentego Pstrągowskich, przez łąki szło się na przełaj. Były takie trzciny, podwijałam rękaw i czekałam, aż obsiądą mnie komary. Komary mają to do siebie, że piją tak długo krew, aż się zamienią w taką czerwoną beczkę i wtedy odpadają. Ja ćwiczyłam wolę, żeby się nie drapać i to był mój wielki sukces, bo potem, gdy wszystkich gryzły wszy, pluskwy już nie przebierały i tak dalej, ja się nie drapałam, bo sobie wytrenowałam to już w wieku piętnastu lat.
W tym Gross-Lübars nie były ważne warunki. Od tego się zaczęło, że tam byliśmy otoczeni przez druty. Z jednej strony Holendrami, Anglikami, Jugosłowianami. Od tego się zaczęło...
Mówię o Gross-Lübars w Altengrabow. No bo teraz okazało się, dla wszystkich było to zaskoczenie, przecież oni nie mieli wiadomości o Powstaniu Warszawskim – [a tu] raptem kobiety w obozie. To był dla tych naszych aliantów... Przede wszystkim została zorganizowana pomoc właśnie odzieżowa. Na przykład dostałyśmy męskie gacie [zrobione] z pierwszorzędnej australijskiej wełny, tylko jak je nosić do spódnicy? Gdzieś w starym magazynie były koce, były dziewczyny, które uszyły nam spodnie, uszyły wszystkim spodnie, bo to było pierwsze co dostałyśmy. Marynarkę męską dostałam ze szpitala, natomiast wielką, wojskową, zieloną chustkę do nosa miałyśmy z małą Maryśką jedną na nas dwie i potrafiłyśmy codziennie pod prysznicem z zimną wodą się umyć, przy czym ta chustka na przemian: raz ona się wycierała pierwsza, drugi raz ja. Polegało to na tym, żeby poskakać, żeby wodę z siebie strząsnąć, potem chustką przetrzeć, chustkę wykręcić i znowu przetrzeć. I ta zielona, wojskowa, chustka służyła szalenie długo. Nie wiem, kiedy ręczniki, może dopiero w Oberlangen się zdarzyły z jakichś paczek.
[…] Chyba koło 14 listopada. Na apelu wieczornym, bo w tym obozie nas obowiązuje tylko apel poranny i apel wieczorny, który polega na liczeniu bez końca stanu... I raptem na apelu wieczornym pojawia się oprócz komendanta obozu dwóch eleganckich cywilów, którzy agitują nas do pracy w Heidilige dobrowolnej pracy w ich zakładach fabrycznych, opowiadając jakie to będą wspaniałe warunki, jakie pokoiki dwuosobowe, jakie firaneczki w oknach, jakie wyżywienie i tego rodzaju zachęta i wynagrodzenie, jak każdego robotnika niemieckiego i Bezugsschain, czyli talony na buty, na mydło i takie rzeczy. Nam to wszystko będzie przysługiwało i kto chętny wystąp. Wystąpiły dwie osoby i dodam, że wcale nie smarkate i jakieś błahe. Jedna to dawna instruktorka przysposobienia wojskowego kobiet, co było bardzo zdumiewające, a druga – bardzo dzielna dziewczyna, jedna z dwóch, które na Żoliborzu dostały Virtuti Millitari. Faktem jest, że to potem miało swoje konsekwencje. Oczywiście nikt nie wystąpił. Jeszcze było śmiesznie, bo tłumaczka z niemieckiego, która zresztą była od „Żubra”, „Duda” – Kwaśniewska, do niej były pretensje, jak ona mogła zhańbić język polski przedstawiając nam taką propozycję. Do takiej durnoty dochodziło to zacietrzewienie. Następnego dnia zapadła decyzja, że nie wychodzimy na apel. I teraz jak zawsze jest gong, który wzywa na apel, a baraki w polskim kwartale zamknięte. Zdumienie sąsiadów zza drutów. Calmajster, czyli taki, który nas zawsze liczył na apelu, przynajmniej te nasze baraki obsługiwał, stuka wali do drzwi. Mówiłam, że baraki były trzyizbowe i każda izba ma swoje drzwi na zasuweczkę od środka, byle co, to wystarczy szarpnąć, żeby to otworzyć, ale on stuka, prosi, krzyczy: „Wychodźcie, to nie żarty! Apel jest obowiązkiem! Tu przyjedzie gestapo!”. On sam się tego bał, a tu twardo. Po jakimś czasie, nie umiem powiedzieć, po jakim czasie, nie gestapo, nie żadne SS, ale wkracza do naszego kwartału kompania czy mniej Landwehra – leśni dziadkowie, starsi panowie, już nie nadający się do żadnej służby frontowej. Karabiny z I wojny światowej z bagnetem na lufie i oni nas z tych baraków... Te drzwi, to nie był żaden problem, żeby wyłamać zamek i krzyczą: Raus! Raus! Raus! Wypychanie ze szturchaniem lufą karabinu, wyganianie na zewnątrz. Ileś lat po wojnie we Wrocławiu, kiedy są takie „Dni Wrocławia”, miałam publiczny występ o wyzwoleniu. To było pod hasłem „Rocznica wyzwolenia obozu jenieckiego”. Oprócz mnie, na sali znalazła się też koleżanka z tego samego baraku, która mówi, jaka ona wtedy była bardzo chora, bardzo źle się czuła. Ona nie zamierzała się ruszyć z pryczy, ale gdy ten Niemiec przyłożył bagnet do jej białej piersi to wyszła. Ponieważ to odbywało się w sali Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej, gdzie zbierali się różni ludzie, po całej mojej opowieści o obozie z różnego rodzaju poprawkami od strony dwóch osób, które okazało się, że są z tego samego obozu, są pytania i raptem jakiś człowiek mówi: „Co ta pani nam tutaj opowiada?! Przecież my wiemy, że kobiety wywozili do obozów do roboty, a nie do obozów jenieckich! O czym ona nam tu opowiada?!”. A ja na to mówię: „Skąd pan przyjechał do Wrocławia?”. A on przyjechał ze Stryja, to skąd on mógł słyszeć o Powstaniu, skąd on mógł słyszeć. Takie to były sytuacje. Ostatecznie zawieziono nas do fabryki, która była fabryką czasu wojny. Składała się z szeregu warsztatów. Można było sobie wybrać, przy jakim warsztacie chce się pracować. Zakwaterowano nas w sali świetlicowej na słomie, przez którą przeszło ileś dziesiątków noclegowiczów. No i jednym słowem ja osobiście tam zdobyłam zawód najpierw szlifierza. Cholernie ciężki, bo to rama z płaskowników, taka jak do otworu do czołgu, zaspawana. Na takim odcinku trzeba ten spaw zeszlifować do samej gładkości. Z jednej strony stoją ramy do szlifowania, tu się je bierze. Zielone okulary, iskry lecą, fajnie, po czym trzeba te ramy położyć z drugiej strony nieco się schylając i następna. Potem sytuacja się zmienia, bo wyrasta wysoka góra, tak że gimnastyka, schylanie to w jedną, to w drugą i to wibrowanie. Podobało mi się to tylko w jeden dzień. Udało mi się jeszcze zmienić na ciekawszą pracę, mianowicie metalowy stół, faceci w skórzanych fartuchach, też okulary i zawód spawacza acetylenowo-tlenowego był moim udziałem. Moim instruktorem był jeniec francuski – śpiewak kawiarniany. Nasza praca na dzienną zmianę to była praca. Nasza praca na nocną zmianę to było udawanie pracy. W każdym razie, jak tam w nocy nieliczni wachmani krążyli czy majstrowie, to wtedy włączało się światło palnika, ale ja wtedy miałam... Poza tym ten palnik trzeba było umieć prowadzić. Ten operetkowy Francuz Georges de Fleux, żeby moją rękę prowadzić, otaczał mnie ramionami, niekoniecznie tylko fachowo bardzo. Cały repertuar francuskich, paryskich piosenek operetkowych ja miałam w ciągu nocy po prostu za bezdurno. Ale zanim się doszło do precyzji spawania... Nauka spawania zaczyna się od tego, że kroi się szyny, a szyna to jest kawał żelaza. Najpierw trzeba rozprażyć do białości samym tym, a potem puścić ten, który to przetnie. Bardzo efektowne – nieważne... Mała Marysia trafiała do ruska, który był spawaczem łukiem wolty, czyli w takim całkiem zamkniętym namiocie. Ten rusek przynosił w blaszance ziemniaki. Ruscy mieszkali u chłopów. Tam rąbali drzewo i tak dalej. On przynosił sobie ugotowane ziemniaki – purée. Poczęstował Marysię. Jak zobaczył, że Maryśka ze mną się dzieli, to podwoił porcję. Dostawałyśmy od takiego ruska ziemniaki – purée. Łyżkę miał jedną. Najpierw sam jadł, potem łyżkę wycierał gazetą, elegancko, żeby było higienicznie i dawał nam. To było piętnaście minut przerwy na śniadanie i zaczęłyśmy mieć co jeść dzięki...
Był tylko jakiś obiad. Śniadania w ogóle nie pamiętam. Była przerwa śniadaniowa, piętnastominutowa wtedy, kiedy inni mogli z nami rozmawiać. W ogóle nie wiedzieli o Powstaniu Warszawskim. Tam z kolei dostałam drelichową kurtkę od Francuza. Też jakaś odzież dodatkowa. Wspaniałe momenty alarmów lotniczych, kiedy Niemcy szli do schronów, a cała kadra robotnicza spokojnie wyśpiewywała wszystkie piosenki. My powstańcze i warszawskie, oni jakieś tam. Czesi „O Marianno, gdybyś była zakochaną”, widocznie to w Czechach ta piosenka powstała. „Marsz, marsz Polonia” uczyli się wszyscy, bośmy ich uczyły. Tak że te godziny nalotów to była wspaniała sprawa. W grupie żoliborskiej była Maria Koszarska, rocznik 1930, której ropiał skaleczony palec. Okazało się, że raz w tygodniu wożą do lekarza z wioski Parchen. Lekarz zrobił opatrunek i dał zaświadczanie Unfähig zur Arbeit, czyli niezdolna do pracy, odesłać do obozu. Przy następnym transporcie, pewnie dwa razy w tygodniu jeździł taki samochodzik, pewnie taki jak Nysa, nie większy. Kto pojechał do tego lekarza, każdy wracał z zaświadczeniem, że jest niezdolny do pracy. Była już cała kolejka, kto, co ma symulować, jakie choroby, które można lekarzowi zaprezentować jako podstawę do zwolnienia. Z naszej pięćdziesiątki chyba z jedenaście osób miało zwolnienia. Okazało się, że cały nasz obóz Gross-Lübars jest szykowany do ewakuacji na Zachód, tak że i tak po nas przyjechał jakiś konwój i nas zabrali. To było w mniej więcej po miesiącu pobytu w Parchen, w tej fabryce. Powrót mi się kojarzy z datą 16 grudnia, bo dostałam jedną jedyną kartkę od mojej babci Marysi Więckowskiej. Zapamiętałam, że było to 16 grudnia. Natomiast wywożono nas... (jak to jest ciekawie, jak różna jest pamięć ludzi, zależy to od tego, jak ciężko przeżywali). Wyszła taka duża książka „Dziewczęta z Oberlangen”, w której jest mowa o naszej jeździe z Altengrabow z Gross-Lübars do Oberlangen. W niektórych opowieściach trwa dwa tygodnie.
W moich wspomnieniach jest realna. To były trzy doby, przy czym znowu jest taka sytuacja, że przyjazd do Oberlangen w przeddzień Wigilii, co by dawało datowanie na 23 grudnia. Natomiast w 1944 roku Wigilia wypadała w niedzielę, a w polskiej tradycji w takiej sytuacji Wigilia była obchodzona w sobotę. Otóż to mi daje przekonanie, że dojechałyśmy 22 grudnia do stacji Laten, skąd dwanaście kilometrów pieszo. To już była droga u kresu sił, do tego obozu szłyśmy dwanaście kilometrów. Po drodze jakieś Niemki miały wystawione wiadro z wodą. Ktoś tam jeszcze jakieś jabłko rzucił. Za to znowu wachmani kogoś przegonili. Ze strony ludności był odruch, żeby jakoś pomóc, na przykład ta woda, bo naprawdę jechało się w zamkniętych wagonach. Na cały ten wyjazd dostałyśmy po komiśnym wojskowym bochenku chleba, to taka glina brązowa i puszka świńskiej tuszonki zdobytej dla ruskich. Nie wiem, czy ona była rzeczywiście. Taka puszka. Byłyśmy razem z naszymi dużo mądrzejszymi instruktorkami harcerskimi, to nam chleb i tuszonka wystarczyła na podróż. A były też osoby, które to zjadły pierwszego dnia i potem tego... Już nie mówię, jaka była sytuacja, bo tu nie było wypuszczania na pole, tylko dziura w podłodze.
Przed nami już były jakieś, dlatego że nasz barak był piąty. Poprzednie baraki były zasiedlone. To łatwo sprawdzić, wszystkie daty są wiadome, bo jest pełna dokumentacja. Żoliborz znalazł się w baraku piątym, a barak liczył mniej więcej dwieście osób, to znaczy, że przed nami tam było, nie wiem ile. Chcę powiedzieć dokładnie, już nie z pamięci: w Oberlangen stan jeńców w dniu wyzwolenia wynosił 1723 lub 1728 jeńców wojennych. Były to zgromadzone z różnych obozów, z pierwszych, bo początkowo z każdej dzielnicy wywożono mężczyzn i kobiety razem do różnych stalagów, a potem Niemcy zdecydowali skierować wszystkie kobiety do jednego karnego obozu, bo wszędzie były bunty przeciwko pracy.
Nasz obóz wyzwoliła I Dywizja generała Maczka dowiedziawszy się od holenderskich chłopów, którzy od niemieckich chłopów wiedzieli, że w pobliżu granicy jest obóz kobiet Polek. Nie wiedzieli, jaki charakter ma ten obóz, no ale w tej sytuacji taki patrol o składzie bardzo nietypowym: dowódca pułku, oficer łącznikowy, między innymi Kornel Walentynowicz, byli w tym. Z jednej strony czołg zwalił od frontu bramę i tak dalej. Z drugiej strony, ja akurat byłam w tak zwanej służbie. Najpierw byłam w kampanii ochronnej, która miała nocne dyżury, potem byłam automatycznie w służbie OPL, czyli gdy alarm, gdy przeloty nad nami samolocików, które tak wyglądały, chyba setki ich leciały nad obozem. Obóz miał wyglądać jak pusty i naszym zadaniem było zaganiać wszystkich do baraków. Z tej strony obozu raptem podjeżdża samochodzik, taki carriers opancerzony, wyskakują jacyś żołnierze. Strzelają do budki wartowniczej. Ten od razu rzuca karabin. Potem biegną. Druga budka wartownicza jest na drugim końcu. W międzyczasie słyszymy, jakoś to dochodzi, że Polacy. Pewnie oni pytają: „Wy Polki?”, a my wiemy, że to są Polacy. Taka to była niesamowita sprawa. Jak zwykle w naszym niezdyscyplinowanym narodzie jest sytuacja, że na maszcie w obozie w godzinę potem wisi flaga biało-czerwona i orzeł z blachy. Kiedy były przygotowane? Z czego były przygotowane? Z jakiej pierzyny ta czerwień była? Białe to wiadomo, że było z jakiegoś szpitalnego prześcieradła, ale to było [zrobione] dosłownie chyba w niepełną godzinę po wyzwoleniu. Tak że naród zawsze miał swój szczególny charakter. Dalej było tak, że odwiedziny najwyższych szarż, już po zakończeniu wojny, bo nas wyzwolono 12 kwietnia. Wojna jeszcze trwała, po czym te druty trzeba było ponownie postawić, bo nie było wiadomo, gdzie jeszcze są Niemcy, gdzie ich już nie ma. Żadnej ofensywy ze strony holenderskiej w tym czasie nie było.
22 maja, a to już jest dużo dalsza data.
Pierwszy, kto nas odwiedził, to był biskup polowy – ksiądz Józef Gawlina. Pierwszy raz usłyszałyśmy, jakie to my jesteśmy bohaterki, jakie jesteśmy wspaniałe, co nam nigdy do głowy nie przyszło. Gawlina miał bardzo niewyraźną wymowę, taką jakąś poznańską, ale to, co nam naopowiadał... W jednym z baraków mieliśmy kaplicę. U nas mszę odprawiał włoski jeniec ksiądz, a do mszy służyły dziewczyny, które znały liturgię, bo miały brata, który był takim chłopakiem. Tak że msza była odprawiana po łacinie przez włoskiego księdza i obsługiwana przez żoliborzanki. Na Wielkanoc [była] adoracja grobu. Raz w życiu byłam w obozie w mundurze, wprawdzie francuskim, ale stałam dwie godziny na baczność przy grobie Chrystusa. Niezwykle interesująco zrobionym z drutu kolczastego krzyża.
Dalej było to, że 22 maja przyleciał generał Anders. Zapowiedział, że organizuje gimnazjum i liceum żeńskie, po drugie, że przyjmie do 2. Korpusu do służby w szpitalnej, świetliczarskiej i tak dalej, wszystkich, którzy się do niego zgłoszą. Na tysiąc siedemset osób, poniżej matury było około ośmiuset. Taka była proporcja w tym obozie. Do tego część osób trafiła na studia do Belgii, w zależności od znajomości języka, część do armii francuskiej, angielskiej, różnie. Ja znalazłam się w 2. Korpusie. Między innymi taka była komplikacja, że w pierwszej kolejności mogły tam się zgłosić osoby, które miały jakąkolwiek rodzinę w innym korpusie. Ponieważ dwaj bracia mojej mamy byli uczestnikami kampanii libijskiej, bitwy o Monte Cassino, kończąc wojną pod Ankoną, to ja jako siostrzenica dwóch oficerów, mogłam nawet wziąć jeszcze jedną dziewczynę ze sobą, bo się liczyło to, że oni jakoś się będą nami opiekować. Oni wprawdzie już byli w Szkocji, ale Czerwony Krzyż podał ich jako członków jeszcze drugiego...
Nie od razu. Najpierw OPK Macerata, czyli kurs ogólnowojskowy, a potem dopiero gimnazjum i liceum w Porto Sant Giorgio, gdzie pierwsza licealna skończyła się. Tam zorganizowano znowu zastęp harcerski, znowu „Poznaj kraj, w którym mieszkasz” i tak dalej. Druga licealna już w Anglii po translokacji 2. Korpusu i matura w maju 1947 roku i decyzja powrotu do Polski, ze względu na to, że będąc jeszcze we Włoszech dostałam wreszcie list z Polski od mojego ojca. To jest list, który przeszedł wszystkie możliwe obozy, z rozmaitymi pieczęciami. W tym czasie ojciec był dyrektorem gimnazjum w Kamiennej Górze i jak napisał, że ma umytą podłogę, gdy ją sam umyje, to uznałam, że mu tę podłogę będę myła. Oczywiście, jak dojechałam do Polski, to był już normalny woźny, sprzątaczka i tak dalej, ale to było dla mnie... Ojciec był dyrektorem gimnazjum, do tego pedantem. Jak zapałka leżała na podłodze, to się potykał, więc motywem była podłoga, którą ja będę myła. Okazało się, że nie ma potrzeby. Powrót do Polski był ze Szkocji. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że pojawił się w jakimś momencie przedstawiciel marionetkowego rządu warszawskiego i powiedział, jak to ludowa ojczyzna przyjmie zbłąkane owieczki na swoje łono, no to dosłownie można było dostać białej gorączki. Niemniej jednak zaczęło się, mimo wypełniania dokumentów to, o co kiedyś pytałam wesz na grzebieniu: czy jedziemy z małą Maryśką, czy nie jedziemy? Wtedy wyciągnęłam papierosy, które gromadziłam dla moich palących rodziców, bo w wojsku dostawałyśmy papierosy tak jak faceci. Jak już podjęłam decyzję powrotu do kraju, to gromadziłam papierosy. Wtedy sięgnęłam po papierosy – październik 1947 roku. Od tego czasu jestem w okowach tej straszliwej idiotycznej zależności od dymu z papierosa.