Zofia Podstawska-Rydz „Lidia”, „Janek”

Archiwum Historii Mówionej
  • Kto panią wprowadził do konspiracji, jak wyglądały szkolenia, czego od was oczekiwano, czego się pani nauczyła?

 

Moja o pięć lat starsza stryjeczna siostra wzięła mnie na obóz harcerski w 1938 roku. Byłyśmy na Wołyniu. 21. Warszawska Żeńska Drużyna Harcerska, jej drużynową była druhna Kazimiera Bajówna. Na tym obozie byłyśmy właściwie sześć tygodni. To był obóz nad bezimiennym jeziorem między Kownem a Sarnami. Miałyśmy bardzo dobry kontakt z ludnością białoruską, bo z wielkim powodzeniem ich leczyłyśmy i oni przychodzili do nas jak do ambulatorium.

  • Miałyście do tego jakieś przygotowanie?


Była Wanda Mieczkowska, córka pielęgniarki, która potem była pielęgniarką całe życie. Miała wielkie zamiłowanie do tego zawodu, ona nami kierowała. Przychodziła ludność. A to [ktoś] miał zaropiałe oczy, a to zaropiałe jakieś skaleczenie. Przychodzili także, bo robiłyśmy takie ogniska hecne. Wtedy przyjechał wojewoda i powiedział, że mamy dobry kontakt z ludnością. Dał naszej drużynie pieniądze na przedłużenie pobytu nad jeziorem jeszcze o dwa tygodnie.

  • Istotnie pobyt został przedłużony?


W 1938 roku pobyt został przedłużony, byłyśmy sześć tygodni zamiast czterech. W 1939 roku byłam z tą samą Warszawską Żeńską Drużyną Harcerską nad jeziorem Blizno, to jest między Augustowem i Suwałkami. Potem, ponieważ drużyna była przy gimnazjum pani Heleny Rzeszotarskiej na ulicy Konopackiej, musiałam prosić, żeby mnie przyjęła, bo byłam z powszechniaka, a nie z gimnazjum. Przyjęli mnie.

 

Jak już tam byłam, jak we wrześniu zaczęła się wojna, to nasza drużyna obsługiwała Warszawę Wschodnią rozrządową.

  • Pod jakim względem obsługiwała?


Szły transporty wojskowe, a my roznosiłyśmy i wsadzałyśmy w wyciągnięte z okien ręce bochenki chleba, papierosy, jeszcze do menażek lałyśmy czarną kawę. Szły duże transporty wojska, obsługiwałyśmy właśnie Warszawę Wschodnią rozrządową. Tak to się zaczęło, to był wrzesień 1939 roku.

  • Jak pani pamięta dzień 1 września 1939 roku? Była pani wtedy w Warszawie?


Byłam w Warszawie.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?


Mieszkałam na ulicy Stalowej 29 mieszkania 3. Ale wiem, że w radiu było tylko: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi...”, takie jakieś różne informacje były. Potem został zbombardowany kościół Świętego Floriana, wieże. Tak to jakoś się zaczęło.

Potem po prostu była konspiracja, to też z tą naszą drużyną. W 21. drużynie była Hala Porsukow, która potem była śpiewaczką.

  • Jakie nazwisko?


Porsukow, ale była śpiewaczką pod nazwiskiem Halina Mickiewicz, Mickiewiczówna, kształciła ją pani Ada Sari. Halinie akompaniowała Marysia Winiarska, były takie koncerty. Dochód z koncertów był przeznaczany na więźniów. Nawet odbyły się chyba dwa koncerty na Polnej u Lardellego, gdzie występowała zarówno Halina, jak pani Ada Sari, a ja siedziałam jako taki wykidajło, to znaczy obserwowałam, co się dzieje, bo to przecież było wszystko za Niemców.

  • Jak wyglądały pierwsze dni okupacji? Odczuwało się od razu zagrożenie?


Zniknęła wszelka żywność. Kto nie miał pieniędzy [nie mógł nic dostać]. Zaraz się zrobił głód.

  • Przestały funkcjonować dotychczasowe drogi zaopatrzenia?


Przestały funkcjonować normalne drogi zaopatrzenia. To inne zaopatrzenie to już było za dużo większe pieniądze, nie każdy miał.

  • Działało wasze pogotowie harcerskie, organizowało się koncerty, uczyłyście się czegoś, bo została pani później łączniczką?


Tak. Potem należałam do 21. [drużyny], ale chodziłam do gimnazjum z ulicy Kawęczyńskiej, przed wojną imienia Skłodowskiej-Curie, ale już chodziłam w czasie okupacji. Nawet nasze klasy były w różnych miejscach, bo oficjalnie to była siódma klasa, ale naprawdę pierwsza gimnazjalna to była na Konopackiej u pani Rzeszotarskiej. A potem było po [całej] Warszawie w różnych prywatnych miejscach.

  • To były tajne komplety?


Tak. Przed samą wojną zdawałam do gimnazjum Skłodowskiej-Curie. Chyba w roku 1942 zaczęłam należeć nie tylko do 21. drużyny, w której byłam od 1938 roku, ale [też] do 38. drużyny.

Przyszła do nas na szkolenia wojskowe Ika. To była siostra Andrzeja Pola z „Zośki”, to znaczy Wiktora Krauze, potem był pod nazwiskiem Szeliński. Ona okazała się bardzo ciekawa pod względem szkolenia. Z mojej 38. drużyny stworzyła swoją drużynę. My przeszłyśmy [naszym] sześcioosobowym zastępem do drużyny Iki Krauze.

  • Czego was uczyła?


Ona nas uczyła właśnie na łączniczki, te materiały.

  • Była mowa o topografii miasta na przykład?


Tak. Oczywiście zaraz wykorzystała nas do obsługi Andrzeja Pola. My bardzo chętnie oczywiście. To znaczy najpierw nosiłyśmy biuletyny, potem nosiłam już broń na szkolenia „zośkowców”. Byłam w batalionach szkoleniowych u Andrzeja Pola.

  • Czyli z „zośkowcami” miała pani kontakt od razu.


Dość szybko pojawiła się Ika Krauze, to szybko miałam kontakt z „zośkowcami”. To był magazyn koło bazyliki, opuszczony domek na terenie ogródka jordanowskiego. W tym opuszczonym domku mieliśmy magazyn broni. Stamtąd brałam jakiś pistolet (bo nosiłam tylko pistolety, większej broni nie nosiłam) albo Parabellum, albo Visa. Andrzej Pol pisał mi kartkę, gdzie mam zanieść. Broń zanosiłam na szkolenia.

  • Nie miała pani jakichś trudnych momentów?


Miałam. Na przykład na Grochowskiej miało być szkolenie. To była jesień, miałam płaszczyk zapięty jakoś na guziki, bo z przodu miałam Parabellum zatknięte za paskiem. Jechałam i miałam wysiąść na rondzie Wiatraczna, tylko, że rondo było obstawione przez Niemców. Niemcy: Raus! Raus! wszystkich do wagonów. Wszystkich rewidowali, a tu mam Parabellum za pasem. Myślę sobie: „Przecież nie zostawię Parabellum nigdzie pod ławką, bo natychmiast znajdą i zaraz będę się musiała przyznać, ponieważ powiedzą, że rozstrzelają dużo więcej osób”. Wysiadłam także, ulokowałam się jak najdalej od tego punktu sprawdzającego, bo była jakaś kolejka. Patrzyłam, co się dzieje. Widzę, że jeden żołnierz gapi się gdzieś. Miałam przez „zośkowców” wyrobioną legitymację ze szkoły szewców i cholewkarzy.

  • Zaświadczenie jakieś?


Fałszywą legitymację szkolną, z wroną. To była właśnie szkoła szewców i cholewkarzy, bo ta szkoła coś dla Niemców robiła. Oni przywalili [wronę] i dali szkole taki przywilej i miałam. Popatrzyłam na Niemca z tej obstawy, on gdzieś się gapił. Pokazałam mu legitymację z wroną i mówię: Mein Ausweis ist schon gesehen, alles ist in Ordnung, ich gehe. Przeszłam sobie na drugą stronę spokojnie. Miałam wielce ochotę uciekać, ale nie uciekałam tylko szłam spokojnie. Potem dalej się spotkaliśmy, bo na rondzie Waszyngtona czekał na mnie Andrzej Pol, który miał wtedy z chłopcami szkolenie z bronią.

  • On był daleko od tego punktu?


On tylko obserwował.

  • Widział to?


Tak, on to obserwował i mówi: „Myślałem, że już trzeba będzie likwidować punkty”. Jakby mnie zgarnęli to nie wiadomo, co bym mówiła, bo mieli swoje sposoby, ale udało mi się wyjść. To były takie momenty. Potem to było jeszcze parę razy. Szkolenia miał albo Andrzej Pol, albo Jerzy Heince. Kiedyś Jerzy nie mógł i Andrzej Pol nie mógł (terminy były jakieś) to ja miałam wykłady, ponieważ już tak w kółko się nasłuchałam tego wszystkiego, że miałam w jednym palcu wszystkie informacje.

  • Zastąpiła ich pani.


Tak. To było może dosyć śmieszne…

  • Dlaczego?


Tutaj chłopcy starsi ode mnie…

  • Przez całą okupację mieliście takie zadania do wykonania?


Tak, z tym, że w maju 1944 roku jeździłam do Lwowa jako łączniczka.

  • To poważne zadanie.


Tak. Miałam coś w bochenku chleba zapieczone. Jak wracałam to był dworzec zbombardowany, nasi ludzie z lasu wysadzili pociąg. Wagony dla ludności były na samym końcu, ale wtedy jakoś nic mnie się nie stało. Ale trzeba było iść kawał na piechotę. Były takie trudne chwile. Niestety w maju wróciłam do domu z wielkim zapaleniem stawów, bardzo mnie bolały stopy od spodu, stanąć nie mogłam. Leczył mnie pan doktor Wiloch ze szpitala Ujazdowskiego. Chyba Józef Wiloch, ale nie wiem na pewno. Potem moi koledzy mieli szkolenia w terenie, a gdzieś w czerwcu i lipcu w okolicach Warszawy. Niestety z tego powodu, że byłam chora nie mogłam brać udziału, bardzo tego żałowałam.

  • Wyobrażam sobie. Jak wyglądała sprawa delegacji do Lwowa, bez problemu pani dotarła?


Bez problemu dotarłam, miałam jakieś adresy.

  • Można było jeździć?


Można było. Miałam tę legitymację z wroną też. Gdyby mnie pytali o coś, to gdzieś do znajomych jechałam, ale można było tak pojechać, bo we Lwowie wtedy byli jeszcze Niemcy. Miałam adres, informacje miałam zapieczone w bochenku chleba. Każdy wiezie ze sobą chleb. Dostarczyłam to pod wskazany adres. Jak wracałam, to miałam takie właśnie przygody. Nie dało się od razu przyjechać do domu.

  • Długo pani wracała?


Gdzieś kilka dni. Potem była taka sprawa. Andrzej Pol proponował mi, żeby się do nich przyłączyć. Powiedziałam to mojej drużynowej Ice. To ona na mnie nakrzyczała i powiedziała, że nie mogę sobie chodzić gdzie chcę, tylko że podlegam jej, że mam iść, gdzie ona każe. W rezultacie zastęp z naszej klasy, który był w jej drużynie, to znaczy Marysia Rosińska, Krystyna Policewicz, Maruszka i ja byłyśmy wyznaczone do punktu RGO na Koszykową. Musiałyśmy się zgłosić 29 lipca. Rozwoziłyśmy dzieci do domów rodziców, bo było wiadomo, że coś będzie, to żeby dzieci były z rodzicami. Od 29 lipca rozwoziłyśmy dzieci.

  • Dużo było dzieci do rozwożenia?


Było. Ze dwa dni rozwoziłyśmy, karmiłyśmy.

  • Skąd te dzieci się wzięły?


One były na koloniach pod Warszawą. Trzeba było dzieci z kolonii rozwieźć do rodziców. Ktoś ich z tych kolonii przywoził do punktu RGO, a my rozwoziłyśmy jeszcze dalej. Skończyło się rozwożenie dzieci. W punkcie RGO siedziała starszyzna harcerska. Nazwisk nie znam, nie pamiętam. Wybuchło Powstanie, zrobił się 1 sierpnia.

 

  • Była pani na Koszykowej.


Na Koszykowej byłam w RGO. Rozpacz, tu się dzieje Powstanie, a my siedzimy w piwnicy i nie mamy nic do roboty. Straszne po prostu.

  • W dodatku zerwany kontakt ze swoim dowództwem.


Tak. Straszna sprawa. Maruszka i ja poprosiłyśmy, że wyjdziemy na zwiad, co się dzieje w okolicy. To było 4 sierpnia. Dotarłyśmy do ulicy Mokotowskiej. Jechały czołgi, byli akowcy, była wojna, pomagałyśmy tym powstańcom, podawałyśmy im jakieś butelki z benzyną na barykady. Jak to się skończyło, Niemcy się cofnęli. Mówimy, żeby przyjęli nas do siebie. Powiedzieli, że pewno jesteśmy szpiony, że nas nie chcą, pewno takie smarkule, po co im. Ale nie mogłyśmy już wrócić na punkt RGO, bo droga była odcięta. Radio działało i słychać było, że „Zośka” jest na Woli. Postanowiłyśmy, że teraz to pójdziemy na Wolę.

  • We dwie?


We dwie, tak. Maruszka miała znajomych na Mokotowskiej, przenocowałyśmy u znajomych. Potem na Mokotowskiej był punkt sanitarny. Wstąpiłyśmy. W tym punkcie sanitarnym była nasza prymuska Krystyna Policewicz i jej taka nierozłączna towarzyszka Marysia Rosińska. Krystyna była ciężko ranna w brzuch, postrzelona przez jakiegoś „gołębiarza”. A one znowu uprosiły we dwie, że pójdą, bo też nie chciały siedzieć w tym punkcie RGO schowane gdzieś w piwnicy. To druhny wysłały je do jakiejś apteki po środki opatrunkowe. Pech chciał, że Krystynę trafił „gołębiarz” bardzo ciężko. To była najzdolniejsza dziewczyna z naszej klasy.

  • Przeżyła?


Nie, zmarła po pięciu dniach. Następnego dnia umarła, a może wcześniej, po naszej wizycie. Widziałyśmy ją 5 sierpnia.

  • Poszłyście na Wolę?


Poszłyśmy, przekroczyłyśmy Aleje Jerozolimskie, dotarłyśmy do Prudentialu. Wiedziałyśmy, że Ika jest w punkcie na ulicy Pańskiej. Poszłyśmy na ulicę Pańską. Okazało się, że nie ma mowy, żebyśmy mogły dotrzeć na Wolę, że w ogóle połączenie jest niemożliwe.

  • Całe szczęście, bo wtedy dopiero zaczęło się na Woli.


Tak, straszne rzeczy się działy. Zostałyśmy z Iką Krauze w Wojskowej Służbie Kobiet w Śródmieściu.

  • Na Pańskiej?


Z Pańskiej to zaraz szybko się wycofała i mieszkałyśmy w Prudentialu. Było sporo zgarniętych. Obsługiwałyśmy ludność cywilną pod tym względem, że wydawało się ludności jakieś jedzenie, co było, jakieś zapasy mąki, kasze, dla dzieci mleko, ubranka. Ludność była bardzo grzeczna, nawet się dziwiłam, że oni nas nie klną w ogóle. Ustawiali się w kolejce, dostawali, co było do rozdania. Tak przetrwałyśmy do czasu aż „Zośka” przyszła na początku września ze Starego Miasta.

  • Ze Starego Miasta?


Z Woli, potem byli na Starym Mieście. Ika poszła kanałami na Stare Miasto i wróciła, bo chciała widzieć brata. Oni potem przyszli. Część przyszła wierzchem, a część kanałami. Jak przyszli, to do nich się dołączyłyśmy i już z nimi poszłyśmy na Czerniaków.

  • Gdzie było wtedy wasze miejsce postojowe?


W Prudentialu

  • Jak poszłyście na Czerniaków?


Poszłyśmy jakoś przez Aleje Jerozolimskie i Książęcą w dół. W każdym razie to było w okolicach Czerniakowskiej i tego wielkiego budynku ZUS-u na rogu Książęcej. Byliśmy na Czerniakowskiej przy budynku, gdzie był kiedyś ZUS, czy co to było. Był taki wielki budynek szpitalny na rogu Książęcej, na dole. W tym budynku mieliśmy kuchnię, a wzdłuż (Czerniakowska, Wilanowska) walczyła „Zośka”. Byłam właściwie w intendenturze u sierżanta „Drzazgi”. Nawet nie znałam jego nazwiska. Chodziłyśmy do sklepów różnych, on dawał zaświadczenie, że sklep wydał tyle mąki, tyle kaszy, tyle cukru dla jednostki.

  • Funkcjonowały jeszcze sklepy?


Były zamknięte, ale jak wiedziałyśmy, że sklep, to wchodziłyśmy do sklepikarza i brałyśmy towar.

  • Dając pokwitowanie?


Dając pokwitowanie, że to wziął Batalion „Zośka”. Wodę, która zazwyczaj była pod sporym obstrzałem trzeba było dostarczać.

  • Gdzie była woda?


Przy Czerniakowskiej były normalne studnie, bo przecież wody z kranu nie było. Dostarczałyśmy wodę. Tak było.

  • Pamięta pani jakieś akcje bojowe swoich kolegów w tamtym rejonie?


Tak, „Andrzejowi Morro” czyściłam Stena, bo już z bronią byłam oswojona. Z jakąś informacją 13 września biegłam wzdłuż Czerniakowskiej. Tam był wykop, a potem wyżej był już beton. Wybiegłam na beton, a kolega, który stał na warcie, mówi: „Uważaj! Uważaj, bo tu ostrzał wielki”. To ja się zatrzymałam, żeby się dowiedzieć, co on w ogóle woła. Wtedy oberwałam w nogę, w staw skokowy. Ale może jakbym biegła, to bym bardziej oberwała.

  • Kto wie…


Właśnie, bo mogłam jeszcze bardziej oberwać.

  • Przetransportowali panią do szpitala?


Chcieli mnie zanieść do szpitala (na Wilanowskiej był szpitalik zorganizowany), ale mówię: „Wy mną sobie już głowy nie zawracajcie, bo ze mnie żadnego pożytku już nie będzie”. Bo tak, to robiłam, co mogłam, a teraz, jak oberwałam, to już się nie nadaję do niczego. „Nie, nie. My cię zaniesiemy do szpitala”. Dwóch mnie niosło. [Ten], który mnie niósł oberwał znowu w rękę pod barykadą, zostawili mnie. Mówię: „Zostawcie mnie, nie zawracajcie sobie mną głowy”. Zostałam na Czerniakowskiej pod barykadą, a czołgi jechały, bo Niemcy już zrobili duży atak na Czerniakowską. Wycofałam się spod barykady.

  • Który to był dzień?


13 września.

  • Wtedy jak mosty wysadzili.


To było tak koło godziny pierwszej 13 września.

  • Dotarła pani gdzieś, gdzie zajęli się panią?

 

Bandit! Bandit! Byłam zła i głodna, bo miałam suchary, które się jeść nie dały, bo były gorzkie i spleśniałe. Mówię: Schiesst du! Schneller, schneller! Schiesst du. To on powiedział: Du hast Schmerz, ich werde später kommen, że widocznie boli mnie bardzo to on przyjdzie trochę później. Nie przyszedł już. Jak on nie przyszedł, to ci z tego szpitala wreszcie mnie wzięli do siebie i dali mi kawałek jakiegoś chleba, jakiejś kawy czarnej. A jeszcze wcześniej, zanim Niemiec przyszedł do mnie, to przyszedł chłopaczek, przyniósł mi kawałek chleba i pomidora. Jego mama mnie to przysłała. Nie mogłam się ruszyć, pomógł mi po prostu w obsłudze zwyczajnych, prozaicznych spraw. Pomógł mi się wysiusiać, potrzymał mnie. Potem Niemiec chciał mnie zastrzelić, byłam zła jak nie wiem. Byłam ranna, więc wobec tego mnie nie zastrzelił.

  • Pewnie dlatego, że go pani zwymyślała?


Tak. Bo gdybym go prosiła, żeby nie strzelał, to by z przyjemnością to zrobił.

  • Potem oczywiście opatrzyli już pani ranę?


Wzięli mnie do [punktu] szpitalnego na dworze. Chyba zmienili mi opatrunek, dali mi dwie kule.

  • Do chodzenia?


Tak. Ponieważ ewakuowali się w kierunku Śródmieścia. Na tych kulach szłam z nimi za most Poniatowskiego kawałek. Dalej już iść nie mogłam, bo już nie dawałam rady. Dalej mnie wzięli na nosze. W kościele Wizytek zrobili postój. To już był wieczór, paliły się domy na Krakowskim Przedmieściu. Niemcy jakieś fortepiany, szafy ładowali sobie na ciężarówy, a dalej się już paliło. Jak coś wyładowali, opróżnili dom to go wysadzali. Chrystus [z kościoła Świętego Krzyża] z tym krzyżem leżał, to robiło zawsze jakieś wrażenie.

 

Potem leżałam u Wizytek. Od Wizytek wozami przewiózł nas Czerwony Krzyż, wylądowałam w szpitalu na Młynarskiej. Już miałam czterdzieści stopni gorączki i bardzo mną trzęsło. Dopiero pan doktor Stanisław Wesołowski, który był wszystkim (wyrywał zęby, przyjmował porody) zrobił mnie operację. Był urologiem chyba, zeszył mi to ścięgno zerwane przez pocisk w nodze, wyczyścił to, założyli gips, wycięli dziury na robienie opatrunków. Zobaczyłam pierwsze wszy, jak wędrują po moim gipsie. Do tej pory, jak gdzieś przychodziliśmy, to po prostu zostawialiśmy swoje brudne rzeczy, a braliśmy czyste z szafy. Trudno. I tak to pomarnowało się ludziom, więc wszy nie mieliśmy. Myliśmy się w miarę, bo skóra ze mnie złaziła potem ciemna, była jaśniejsza po domyciu.

  • Pozostała pani na Młynarskiej?


Już byłam na Młynarskiej. Po pierwsze miałam temperaturę, dali mi jakieś środki dezynfekujące, po których się siusiało na niebiesko. Operacja zszywania nogi – nie było środków znieczulających, to na żywca była robiona. Taka doktor „Marysia Czarna” (podobno żona Bronka Czecha) trzymała mnie i mówiła: „Nie krzycz. Nie krzycz, bo ci pan doktor krzywo nogę złoży”. Nie krzyczałam.

  • Siła argumentu.


Tak, żeby noga była prosta, to warto nie krzyczeć. Nie krzyczałam. Potem różne siostry obłożyły mnie poduszkami, że nie krzyczałam. Byłam jedyną osobą, która nie krzyczała przy operacji. Dostałam jakiś kleik przed obiadem z zupy gotowanej, bo była tylko kasza jęczmienna. Całe szczęście, że była kasza jęczmienna. Tak pobyliśmy trochę, przyszli zaraz Niemcy i zabrali zdrowszych ludzi. Miałam wzrost temperatury, zobaczył czterdzieści stopni to machnął ręką, a wszystkich młodszych ludzi gdzieś zabrali.

  • Gdzie?


Nie szłam z nimi, nie wiem. My zostaliśmy, stare babcie, ja, jacyś starsi, już tacy niewydolni ludzie. Oczywiście zaraz zaczęli krzyczeć, że Niemcy na pewno nas tu wysadzą, ale nic takiego się nie stało.

Potem Niemcy nas zawieźli do Krakowa. Zanim wyładowali pociąg sanitarny to już krakusy przychodziły i dawali nam jakąś zupę. Potem nas wyładowali na samochody. Jedziemy i widzimy, że jest brama: Arbeit macht frei – Płaszów. Wjechaliśmy, wpędzili nas. Barak był, kazali nam się rozebrać, powiedzieli, że ubrania musimy dać do odwszenia. Wsadzili nas do sali, gdzie było pełno różnych przewodów. Oczywiście rozniosło się, że zaraz nas będą truli gazem. Ludzie krzyczeli, zrywali sobie opatrunki. Jakaś horpyna puszczała na nas wrzątek i zimną wodę. Tak jakoś się odsuwałam, bo przecież nogę miałam załadowaną w gips przez doktora Wesołowskiego. Przesuwałam nogę, żeby nie zamoczyć za bardzo. Potem to się skończyło, jednak oddali nam ubrania zawszone znacznie bardziej niż przed tym. Podobno przyjechał wtedy szwedzki Czerwony Krzyż. Zdaje się, że to nas uratowało. Zawieźli nas na ulicę Grzegorzewską, na której był dom akademicki przerobiony na prowizoryczny szpital. Sienniki leżały na podłodze. Nas z tych noszy na sienniki. Ale jeden mówi: „Nie, ten siennik w złym miejscu leży, przełóżmy go”. Porusza siennikiem na drugie miejsce, a tam całe kłęby karaluchów pod tym siennikiem. Wrzucili mnie na siennik z karaluchami to bardzo się bałam, że mi te karaluchy wlezą pod gips. Przychodziła ludność cywilna i opiekowała się nami. Tak że krakusy się nami opiekowały na Grzegorzewskiej. 17 czy któregoś stycznia przyszli Rosjanie do Krakowa. Mieliśmy kenkarty. Część z nas wcale nie przyznała się do żadnej kenkarty, dali nam po ileś złotych polskich. Potem chodziłam o kulach. Kule miałam, co mi dali jeszcze, jak szłam na Solec. Chodziłam już, to sobie nogę zawiązałam na bandażu. Bo to już długo trwało, tylko nie było rentgenów, nie chcieli mi zdjąć gipsu. Dostałam trochę pieniędzy (wymienili nam w szpitalu oficjalnie) a potem jeszcze wzięłam trochę różnych legitymacji, kenkart od sąsiadek, swoją, poszłam do jakiegoś banku na rynku i wymieniłam trochę pieniędzy dla siebie i dla tych innych. Wtedy już, jak miałam tyle pieniędzy to postanowiłam wracać do domu.

  • Do Warszawy?


Tak. Zdjęli mnie gips.

  • Noga funkcjonowała?


Kiepsko funkcjonowała, ale zdjęli gips. Kule przehandlowałam, ponieważ przeszkadzałyby mi czepiać się pociągów, tylko laskę sobie zorganizowałam. Dostałam wypis jakiś, bo musiałam mieć jakąś przepustkę. Na własne życzenie wypisałam się ze szpitala.

  • Do jakiego pociągu doczepiła się pani?


Ludzie jakoś wiedzieli. Jest pod Krakowem tunel, który był zawalony, trzeba było przejść na piechotę górą. Nocowaliśmy na wierzchu, nad tunelem, paliliśmy ognisko, różni ludzie. Kupiłam sobie chleba i nasmarowałam go grubo masłem. To był jakby nie było luty, było zimno, mróz. Doszliśmy potem w dzień. Za tunelem chodziły pociągi, ale nie chodziły normalne pociągi, tylko niemieckie. Na stacjach były zawsze informacje – strzałka, gdzie jest żurek. Za jakiś niewielki grosz można było pójść, zjeść sobie kromkę chleba z gorącym żurkiem.

  • Nie byle co…


Było to bardzo dobre. Jakiś facet miał bagaż (nie bardzo byłam ruchliwa z tą moją nogą) to mówi tak: „Pani mi będzie pilnowała bagażu, ja będę się dowiadywał, gdzie co jedzie”. Czepialiśmy się pociągów od stacji do stacji, jechałam z tym facetem. Raz to jechaliśmy na przodzie lokomotywy.

  • Jest tam miejsce?


Tak, jakieś siedzenia, bufory przed tym. Był cholerny mróz, myślałam, że w ogóle przemarzłam na wylot, bo pęd lokomotywy, na czole lokomotywy zimno. Nic mi nie było po tych wszystkich przygodach, nawet uszu sobie nie odmroziłam.

  • Dokąd pani dotarła?

 

Wreszcie po różnych podróżach dotarłam do Dworca Gdańskiego. Pięć dni trwała chyba jazda do domu. Ale tak wycyrklowałam, że byłam gdzieś koło 20 lutego, bo 20 lutego mój ojciec miał imieniny – Leon.

  • Sądziła pani, że ojciec jest w Warszawie?


Tak, miałam nadzieję. Wisła była zamarznięta, tak że z Dworca Zachodniego można było po Wiśle przejść na praską stronę.

  • Przeszła pani?


Tak. Przeszłam na drugą stronę, doszłam do ulicy Stalowej, spotkałam znajomą. Ona mówi, że mój ojciec został zabity 13 września. Jak doszłam do domu, to już wiedziałam, że ojciec nie żyje.

  • Czy pozostał ktoś z rodziny?


Mama była ze swoją siostrą na Stalowej 29 mieszkania 3A. Była tam jeszcze siostra taty. Trzy kobiety były, doszłam jako czwarta. Mieliśmy duże mieszkanie na Stalowej, były cztery pokoje z kuchnią, sto czterdzieści metrów kwadratowych. To było duże mieszkanie. Tak wróciłam do domu. Można powiedzieć, że sprawa na tym się w jakimś sensie zakończyła.

 

  • To znaczy był okres walki, był okres wypędzenia z Warszawy i powrót do Warszawy. Powinna pani jeszcze skończyć szkołę i zdawać maturę.

 

Tak, miałam cztery klasy gimnazjalne skończone. Wróciłam w lutym. Z matematyki jestem dobra, trochę dawałam korepetycji z matematyki. Było gimnazjum dla dorosłych pana Łuczyńskiego. Mieściło się [w miejscu,] gdzie Ząbkowska rozwidla się na dwie ulice. W każdym razie w prawo jest Radzymińska, druga prowadzi do bazyliki, Kawęczyńska. Nasze gimnazjum Skłodowskiej-Curie było przy tej drugiej ulicy, zajezdnia tramwajowa była. Na Radzymińskiej było gimnazjum dla dorosłych pana Łuczyńskiego. Zapisałam się, robiłam pierwszą gimnazjalną od lutego do wakacji. Sekretarką pana Łuczyńskiego była pani Ungar, która była dyrektorką gimnazjum praskiego na Kawęczyńskiej, bo gimnazjum Skłodowskiej-Curie pani Zanowa zorganizowała na Saskiej Kępie. Pani Ungar, jak już kończyłam pierwszą licealną to powiedziała: „Słuchaj dziecko, ty jesteś dziecko nauczycielskie – bo mama była nauczycielką, siostra mamy była nauczycielką, siostra taty była nauczycielką – chodź do mnie do gimnazjum do drugiej klasy licealnej, u mnie nie będziesz nic płacić”. Tak się stało, że po pierwszej licealnej, którą zrobiłam w liceum dla dorosłych potem chodziłam do drugiej klasy do Praskiego Gimnazjum i Liceum Żeńskiego na ulicy Kawęczyńskiej. We wrześniu 1946 roku zdawałam egzamin na Wydział Mechaniczny Politechniki Warszawskiej. Zdałam z bardzo dobrym wynikiem, zostałam przyjęta. W 1952 roku skończyłam Wydział Mechaniczny Politechniki Warszawskiej, zaczęłam pracować w „Mostostalu”.

 

  • Specjalizacja chłodnictwo.


Tak, jako kierownik budowy.

  • Rozumiem, że nie dosięgły pani represje komunistyczne?


Nie. Zawsze we wszystkich ankietach pisałam: „Harcerstwo”. To takie głupie. Co to harcerstwo?

  • Nie dogrzebywali się w każdym razie.


Nie dogrzebywali się, byłam stosunkowo młodsza, bo miałam siedemnaście lat, jak skończyło się Powstanie w 1944 roku. Bardziej szukali u tych, co mieli dwadzieścia trzy-dwadzieścia cztery lata. Poza tym pracowałam w Centralnym Instytucie Ochrony Pracy na Tamce. Już w 1948 roku zaczęłam pracować jako kreślarz, najpierw jeszcze jako fotograf, robiłam zdjęcia zabezpieczeń przed wypadkami. To się nazywało przed tym Wzorcownia Urządzeń Bezpieczeństwa, był taki skrót: wzorcownia UB. Potem to się przekształciło w Centralny Instytut Ochrony Pracy. Nie dosięgły mnie jakieś wielkie represje. Z tym, że koledzy mnie namówili, żeby się zapisać do ZMP. Zapisałam się do ZMP, potem mnie wyrzucili, już nie wiem, dlaczego.

  • Potem, kiedy już warunki temu sprzyjały, nawiązała pani ponownie kontakt ze swoim środowiskiem? Organizujecie spotkania?


Mam z nimi kontakt. Spotkania są zawsze w pierwszy czwartek miesiąca. Związek Powstańców Warszawy mieści się na Długiej. Z tym, że można powiedzieć, że środowisko „Zośki” jest już coraz bardziej przerzedzone.

  • Jak ocenia pani ten fragment swojego życia?


Powstanie, potem uczyłam się, chciałam koniecznie skończyć politechnikę, najpierw liceum. Udzielałam korepetycji z matematyki. Potem zostałam kierownikiem budowy w „Mostostalu”. Strasznie to brzmi.

  • To duże osiągnięcie.


To nic takiego.

  • Czy wspomnienie z tamtego okresu jest dla pani ważne?


Tak, oczywiście. Trzeba było zajmować się rzeczami konkretnymi.

  • Sytuacja wymagała wyrzeczenia się wszystkiego prywatnego.


Trochę tak. Byłam kierownikiem w „Mostostalu”. Potem moja mama miała raka skóry na ręku. Ale jak pracowałam w „Mostostalu” to prawie w domu nie mieszkałam, na różnych budowach byłam. Potem powiedziałam, że jednak chciałabym być w Warszawie, w domu to mnie przenieśli. Byłam w Ministerstwie Budownictwa w dziale projektowym. To nie było specjalnie związane z moim zawodem i długo nie byłam. To była renowacja Oświęcimia, wielkich zakładów. Montowało się wielkie silosy, wielkie zbiorniki bardzo ciężkie, ale to inni koledzy projektowali. Potem stamtąd się zwolniłam i poszłam pracować w przedsiębiorstwie remontowo-montażowym na ulicy Bema jako monter od urządzeń chłodniczych. Chodziłam po sklepach, miałam trzydzieści sklepów pod opieką, urządzenia chłodnicze.

  • Właściwie bardzo męskie zajęcie.


Tak, bo jak skończyłam Wydział Mechaniczny to tak chciałam i tak miałam. Koledzy moi patrzyli na mnie z politowaniem, dlatego że chodziłam umorusana, brudna, z butlami do napełniania, bo było mnóstwo różnych urządzeń chłodniczych nazbieranych z różnych krajów. Nie tak jak teraz się wywala i stawia nowe. Wtedy trzeba było remontować to, co było.



Warszawa, 18 maja 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Zofia Podstawska-Rydz Pseudonim: „Lidia”, „Janek” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion „Zośka” Dzielnica: Śródmieście, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter