Irena Milewska-Krysiewicz „Jadwiga”
- Proszę powiedzieć, jak trzynastolatka przyjęła wybuch wojny 1 września 1939.
Ogromnie przeżywałam oczywiście, byłam w Warszawie razem z rodziną.
Mieszkałam na ulicy Dzikiej w dużym domu, chyba było stu lokatorów. [Miałam] jeszcze młodsze rodzeństwo. Ja byłam jedną z najstarszych. Była dwuletnia dziewczynka, brat i jeszcze jedna siostra. Wszyscy przeżyliśmy wojnę. Byłam ranna w Powstaniu. Reszta była wywieziona do obozów pracy Sachsenhausen, siostra była w Ravensbrück. Oczywiście [wszyscy byli wywiezieni] za czasów Powstania. Wszyscy wrócili.
- Jak wybuchła wojna, to ojciec był?
[W czasie wybuchu wojny] ojciec był z nami.
- Kwestie utrzymania pracy wówczas były bardzo istotne, czy dotyczyło to waszej rodziny, były jakieś problemy z nową pracą w czasie okupacji?
Ojciec mój pracował, był rzemieślnikiem. [Nikt poza tym nie pracował]
- Czyli rodzina nie ucierpiała.
Głodu nie ucierpiała. Były przydziały na kartki. Mój młodszy brat zawsze mówił: „Mamusiu, daj mi teraz zjeść tego chleba, bo jak bomba uderzy, to i chleba się nie najem”. Był okropny głód, z tym że mama miała znajomych piekarzy. Przyjaźniła się z córką piekarza, ona nieraz w nocy mówiła: „Pani przyjdzie, pani Janino, dostanie pani ode mnie chleb”. Kto nie umiał handlować, kto nie umiał sobie radzić, to był zdany na przydział chleba [i marmolady].
- To była radykalna zmiana warunków życiowych.
No tak, zupełnie coś innego.
- Czy włączyła się pani w struktury konspiracyjne już w czasie okupacji?
No tak, w grudniu 1942 roku włączyłam [się] w szeregi [Armii Krajowej] (mam na to dokument)... Mam odpis z oryginalnego dokumentu.
Dokumentu przynależności [do Armii Krajowej].
- A co to było, harcerstwo, coś innego?
[Dokument był napisany] odręcznie [i dotyczył przynależności do Armii Krajowej].
Tak, od razu do AK.
Składałam przysięgę.
Przysięga była u mojej koleżanki, bo ona mnie wprowadziła. […]
- Na czym polegało szkolenie?
Szkolenie odbywało się na ulicy Spokojnej, tam był chyba sanepid, to było blisko mojego domu [oraz] na Wolskiej w dużej przychodni.
- Na czym ono polegało? Czego was uczono?
Najpierw był opis człowieka, cały kościec od głowy do nogi, później złamania, jak zabezpieczyć, co zrobić. Byłyśmy jako pierwsza pomoc.
- Prelegentami byli lekarze?
Tak lekarze.
Była musztra, sposób zwijania bandaży. […] Bandaże były używane powtórnie. Były musztry, oczywiście poznawanie terenu.
- Czyli topografia również.
Tak. [Szkolenia dotyczyły, jak posługiwać się] noszami – jak nieść chorego, rannego. Dużo [ich] było i [często] były odnawiane. Dostałyśmy od naszego blokowego legitymację OPL, [jako dokument dla Niemców]. To była Liga Obrony Przeciwlotniczej – OPL. Moim przywódcą, oficerem był podporucznik Bródka i u niego spędziliśmy jeden czy dwa Sylwestry.
- Oczywiście szkoleniowe sylwestry, a nie zabawy?
Nie, były ciche zabawy, dlatego że młodzieży też się coś należy. [Pan Bródka] był już dojrzałym mężczyzną, miał żonę, dzieci. [Szkolenia trwały] prawie dwa lata.
- Tam same dziewczyny chodziły?
Tak. [Były] trzy dziewczyny z podwórka – ja − Irena Milewska, później była Danuta Kurek i Krystyna Tomaszewska.
Tak […].
- Czy nastawiano was na Powstanie, czy wiedziałyście, że coś będzie?
Wiedziałyśmy, że coś będzie, tylko nie wiedziałyśmy, kiedy.
Jeszcze była Zośka, która była patrolową, starsza była od nas, była na trzecim roku kompletów na medycynie. […]
Byłyśmy umówione 31 lipca na Żoliborzu – chyba na placu Wilsona albo na placu Inwalidów – i miałyśmy przydział na Marymont, ulica chyba Paplińska blisko Marii Kazimiery. Ponieważ my się umówiłyśmy na placu Wilsona koło apteki, więc byłyśmy po lewej stronie z kierunku Dworca Gdańskiego. Doszłyśmy do Słowackiego i trzeba było przejść do ulicy Gdańskiej, a cały szpaler ciężkich wozów niemieckich jechał w kierunku Śródmieścia, tak że [przejście] było niemożliwe. Była straszna ulewa, to był pamiętny dzień i zdecydowałyśmy [przedostać się]. Trzy dziewczyny ubrane po sportowemu, młode, każda miała po dwa chlebaki w jednym środki opatrunkowe, a w drugim swoje [osobiste rzeczy]. Odważyłyśmy się z duszą na ramieniu, przebiegłyśmy między [niemieckimi wozami]. Nic nam Niemcy nie zrobili, popatrzyli się – trzy wariatki chyba i dali spokój.
Dotarłyśmy na Marymont, dostałyśmy zakwaterowanie w nowym czerwonym budynku z cegły. Ten budynek był niezamieszkały przez właściciela, [który] nazywał się Gibułtowicz albo Bułtowicz. Powiedziano nam: „Jeszcze Powstanie się nie zaczyna – to był 31 lipca – musicie wrócić do domu, rano obeschniecie, jakoś wypoczniecie…”. Rano miałyśmy wrócić do domu, tymczasem przyszedł rozkaz „Już dzisiaj będzie!”. I stało się.
Nie, już nas zatrzymano.
- Czy w tym budynku z czerwonej cegły urządzono jakiś szpital powstańczy?
Nie, to był zupełnie prywatny budynek. Marymont w 1944 roku był pospolitą wsią.
Nas. Wtedy byłyśmy w plutonie, później byłam przeniesiona do 234., a tak było albo 215 albo 217.
[Przez] pierwsze trzy dni ludzie mieszkający tam zakopali wszystko i byłyśmy odcięci od wszystkiego. Nie było kuchni, żadnego prowiantu, kompletnie nic. [Jeśli ktoś chciał], to nam dał trochę mleka czy herbaty, czy kawałek chleba. Jeden fajny chłopak (miał na imię Tadeusz, podobno był z Pruszkowa) kwaterował gdzie indziej i [pewna] pani powiedziała: „Wiesz co, idź do sąsiada, pożycz łyżkę, to ci dam zupy”. [Poszedł], dostał strzał i płuco mu weszło pod łopatki. My go [ratowałyśmy] bez żadnych [lekarzy]. On leżał, umierał, nie było możliwości, bo drugiego dnia nasi się wycofali do Kampinosu i zostaliśmy odcięci.
- Gdzie Niemcy byli usytuowani?
Niemcy byli w olejarni. Był tam [wyborowy] strzelec, [który] postrzelił [Tadeusza] i już nie zjadł zupy, nie dostał łyżki. Jak można było wszystko zakopać i mieć jedną łyżkę? Mentalność ludzi... On leżał dwa dni. Chyba z Zośką [poszłam]. Byłam bardzo poważną dziewczynką, pierwszy raz zobaczyłam mężczyznę gołego, bo trzeba było go umyć. Miałyśmy tylko miskę z wodą, a on musiał leżeć na plecach, bo [ruszenie go] było niemożliwe [ze względu na krwotok]; przekręcało mu się twarz, [łapało krew] w ręce się i myło w misce i znowu. Jak można było [się skontaktować], przecież telefonów nie było, komórek nie było, gdzieś tam było zgłoszone. Nie wiem, jaki był koniec, bo dostałyśmy [meldunek] żeby nocą się wycofać ze Szklanego Domu.
On został, czy ktoś po niego przyjechał, bo tam nie było [lekarza]. Najbliższy punkt opatrunkowy był na ulicy Krechowieckiej (obecna Cieszkowskiego), nawet ja byłam tam opatrywana. Nocą się przedostałyśmy do Szklanego Domu, tam nas ktoś przyjął. Stamtąd znowu na następną noc trzeba było przejść całą ulicę Mickiewicza wszerz, później dostać się na Słowackiego i ze Słowackiego na Krasińskiego więc to był nie byle jaki wyczyn.
- Bezsensowne było ulokowanie was na Marymoncie.
Właśnie nie wiem, dlaczego na Marymoncie. To było takie trochę bezmyślne, może inaczej było zaplanowane...
- I od tej pory miałyście inne miejsce pobytu?
Tak, Krasińskiego 20 już do końca Powstania. Tam byłam ranna. [Stamtąd] były wszystkie wypady.
Nie, tam było kilka plutonów, harcerze i wtedy przeszłyśmy do plutonu 234, tam było całe dowództwo. Zakwaterowano nas na pierwszym piętrze, miałyśmy kawalerkę były tylko dwa łóżka, na których [spały] cztery [osoby]. Jakoś się mieściłyśmy. Był tam porucznik Czech, porucznik „Sioka” czyli Wojde, on się mną opiekował, jak byłam ranna. Pośrodku tego budynku był trawnik i oszklony pawilon, gdzie odbywały się msze. Odbywały się tam nawet śluby, jak pamiętam.
Podczas Powstania.
Byłam świadkiem, był ksiądz Trószyński (wspaniały człowiek) i jeszcze młody kapelan. Zawsze [był] albo jeden ksiądz, albo drugi i były msze. Patrolowa „Kinga”, ona chyba [była] przywódczynią z harcerstwa, jej córka brała tam ślub. Był piękny szpaler z nas. […] Na środku [placu] był granatnik – my tak to nazywaliśmy – obsługiwał go Klimczuk, nie wiem, czy to pseudonim, czy tak się nazywał. Później 24 września Niemcy [zorientowali się], skąd on strzela i został ranny, a ja zostałam ranna 25 września.
- Czy była pani świadkiem akcji chłopaków z „Żyrafy”?
Tak, byłam na Dworcu Gdańskim całą noc... Miałyśmy swoje stanowiska ze strony od Zajączka.
Okropnie.
Tak. Nasz budynek Krasińskiego 20 i Krasińskiego 29 były połączone okopem. Nasi chłopcy mieli bez przerwy wartę, bo [okop] się zasypywał. Okropnie to wyglądało. Wspaniały chłopak, wspaniały strzelec został zabity, dostał w szyję. To było najokropniejszy widok. Ze Starego Miasta przychodzili kanałami do naszego kanału, bo tam był burzowiec czy wylot.
- W którym miejscu to było?
Był okop Krasińskiego 29 i Krasińskiego 20, to bliżej Krasińskiego 20. Było tam bardzo dużo [rannych i zabitych].
Jak wracali ze Starego Miasta kanałami, żeby się przedostać na Żoliborz, to był [straszny] widok, bo ci ludzie byli ubrudzeni (kilka osób było żydowskiego pochodzenia) odchodami z kanału i byli ranni, bo Niemcy po drodze otwierali włazy i [rzucali] pęczek granatów. To była niemożliwa praca, a widok okropny. Co innego, jak jest jakaś akcja, a co innego, jak bezbronni ludzie uciekają i ich się tak strasznie [traktuje]...
Ile razy się szło na [akcje typu] Dworzec Gdański [w szpitalu zmartwychwstanek], ksiądz nam wszystkim dawał rozgrzeszenie, była [to] taka [chwila powagi]. Było bardzo uroczyście, a zarazem [smutno]. Powiedział, że: „Wielu z was nie wróci, więc rozgrzeszam was”. Szło się przeważnie w nocy, żeby się przedostać, bo cała Słowackiego [była zajęta przez Niemców]. Na Słowackiego w straży pożarnej byli Polacy na pierwszym piętrze, Niemcy na drugim. Cała Słowackiego była pod obstrzałem. To było dosyć ryzykowne.
- Podstawowy temat żywności.
W ogóle nie było przydziału, jak się nie zrabowało, [ni było co jeść. Zdarzyło się, że niemiecki] samochód podjechał blisko pod szpital zmartwychwstanek i [udało się zdobyć] trochę żywności. Poza tym była zupa od zmartwychwstanek, którą nam przynoszono. Jak chłopcy nie zrabowali [jedzenia], to nie było. [Jeden przyniósł] słój tłuszczu. Drugi przyniósł kawał konia, cały zad. Nikt nie wiedział, co z tym koniem zrobić, smażyło się [to mięso], ale to nie było zjadliwe. Były jakieś zrzuty rosyjskie żywności na nasze tereny...
Tak, dotarło.
- Mimo że bez spadochronów zrzucali?
Był biuletyn [i podawali], że dzisiaj będą zrzuty. Prześcieradła białe, żeby oni wiedzieli, gdzie mają zrzucać. Nasi chłopcy [szli i] całą noc czekali. Oczywiście Niemcy ostrzeliwali ten teren. [Zrzut] z rosyjskiego samolotu – [to była amunicja i suchy,] pokruszony chleb. Mówię prawdę, nie znoszę tamtych czasów, ale tak było. [Nasi chłopcy] się nadźwigali, a wyszli AL-owcy i: „To nasze, bo to dla nas” – i zabrali. W ogóle nie było jedzenia.
Jak byłam u zmartwychwstanek za karę, [to musiałam] gary szorować i gotować. Była mąka, ogromne stolnice, właściwie stoły i ogromne sita. [Mąkę] się ją przesiewało [ze względu na] tysiące robaków. Robaki przechodziły z jednej nieprzesianej mąki do drugiej i to się rzucało na wodę. Były jakieś liście, ja je nazywałam „liście dębowe”...
Zamiast włoszczyzny jakieś suche liście i mąka [z robakami. Jedzenie] robiły zakonnice, a my pomagałyśmy. Byłam trzy dni i widziałam. To co mi dali mieszkańcy, to jadłam, a tak to nie jadłam. Coś tam chłopcy zrabowali, przynieśli, pamiętam jakieś placki smażyłam. Nie było żadnej dostawy jedzenia, organizacja była pod tym względem bardzo zła.
W aprowizacji zupa była przenoszona okopem. Pamiętam, pierwszy raz w życiu jadłam posoloną cebulę, jakaś pani mi dała, jakiś ziemniak sobie ugotowałam. Byłam taką pupilką dla niektórych osób, chudą dziewczynką, która potrzebuje opieki, a przyszła tu udzielać innym pomocy.
Była hala „Opla” po drugiej stronie Słowackiego, jak jest Hala Marymoncka. Miałyśmy tam dyżur w piwnicy dziesięć metrów głębokiej i latały po nas szczury, dostałyśmy rozkaz ja i Zośka, że w każdej chwili będziemy wezwane do udzielenia pomocy, ale minęła noc i jakoś od nas [nic] nie żądano. Później palił się klasztor, szpital zmartwychwstanek...
- Właśnie „Żyrafa” brała udział w akcji...
Tak. My nie miałyśmy już siły do przetransportowania chorych. Jeden [ranny] woła: „Mnie siostro, mnie! Nie mogę wstać, nie mogę chodzić!”. Jeden mój kolega, który był w pierwszych dniach ranny, Leon, [też] tam leżał i jego się przetransportowało, wyszedł z tej opresji. Miałam dużo kolegów, [którzy] byli ranni. Był taki chłopak z Ochoty, całą twarz miał pokiereszowaną i zostały mu te blizny. Całą noc i cały dzień [trwała pomoc, dopóki] wszystkich się [nie] wyniosło z tego szpitala.
- Kiedy dla pani się skończyło Powstanie?
Dla mnie się skończyło, [chyba] jak zostałam ranna 25 września. Byłam bardzo uczynna. Opowiem moment, który przeszedł do historii i słyszałam kiedyś w telewizji – skaleczył się mój dowódca, miał pseudonim „Władysław”. Oni kwaterowali gdzie indziej [niż ja]. On skaleczył się tak okropnie, że żadna [z koleżanek] nie chciała pójść i mu robić opatrunków. Poszłam ja. Chodziłam codziennie, nie miałam już żadnych środków dezynfekujących, to myślę sobie, że jak nie pójdę, to on powie, że te moje koleżanki nabuntowały. Wzięłam zwykłej wody, wlałam do buteleczki, opatrzyłam jak trzeba, na drugi dzień się pytam: „Szefie, no i jak? Lepiej?”. – „Po wczorajszym dniu to było tak dobrze”. Proszę bardzo sugestia robi cuda. Wracając stamtąd, zostałam ranna.
- Jak pani została ranna, jak to było?
Musiałam przejść [z jednego] skrzydła do drugiego. Wracając, byłam już przy klatce schodowej. Wtedy pocisk spadł na dach i się [rozerwał]. Gdyby to było dwie minuty wcześniej, to bym znalazła się na klatce schodowej. Było dwóch chłopaków zabitych przed klatką [schodową] i ja byłam ranna odłamkami.
- Kto się panią zajął, jak została pani ranna?
Moja patrolowa zaprowadziła mnie i jeszcze dwóch chłopaków, jeden był ranny w nogę („Mściciel”) na Krechowiecką, obecna Cieszkowskiego. Tam [zostałam opatrzona] bardzo źle, chociaż lekarz mi to robił i pielęgniarka. Dostałam okrężny gips, nie było dojścia do rany i powstała zgorzel. [Zaproponowano] amputację ręki. Po ośmiu dniach trzeba było gips zdejmować.
- To robił ktoś z personelu pomocniczego, nie lekarz?
[Lekarz] mi opatrywał rękę, [pielęgniarka] mnie trzymała. Miałam złamaną kość promieniową. Dostałam temperatury. Później Zośka przyszła po mnie i zrobili mi miejsce w piwnicy na łóżku polowym, dostałam gorączki. Powstanie [dla mnie] się skończyło.
Oprócz tego to były różne wypady. Jak [powstańcy] wracali z Puszczy Kampinoskiej, to wielu [było] rannych. Było bardzo dużo pogrzebów. Dom, [w którym byłam, miał dużo wejść] i [za domem] był zrobiony cmentarz, co i raz został ktoś postrzelony, zabity, przynosili go i na tym cmentarzysku stworzonym prowizorycznie byli chowani.
Było dbanie o chłopaków, oni się nie myli, rzadko który się mył. Wodę trzeba było przynosić z Suzina. Była tam kotłownia i kabiny, i można było przychodzić, nocą się przedostać i wziąć prysznic, bo była jeszcze woda, u nas nie było.
- Na Suzina funkcjonował jakiś generator i utrzymano wodę.
Tak i stamtąd się przynosiło [wodę]. Później, jak my weszłyśmy na kwaterę do chłopców, [znalazłyśmy w kredensie] z oszkloną gablotą, [zawszony] sweter. Coś okropnego. Trzeba było im przygotowywać dużo rzeczy. [Niektórzy] mieli odparzone stopy. Zawsze miałyśmy co robić. [Trzeba było ubrania dezynfekować lizolem].
[Zaopatrzenie w środki opatrunkowe pochodziło] z apteki na Gdańskiej i na placu Wilsona. Codziennie dzień oprócz apelu, każdy miał jakiś przydział i musiał coś robić. Ewentualnie wzywanie do jakiejś akcji.
- Do czasu zakończenia Powstania nie zdążyła się pani wykurować?
Nie, miałam gorączkę. Dwóch chłopców przyszło po mnie [do piwnicy przy Krasińskiego 20], bo wszyscy się wycofali.
- Bo trzeba było wyjść, iść kolumną.
Tak. My jako powstańcy cofaliśmy się podobno w stronę Wisły, że ma się przejść [przez Wisłę, na Pragę].
Ale później był straszny obstrzał i wszyscy zawrócili stamtąd. Mnie zostawiono i ci dwaj młodzi powstańcy mówią: „Siostro, Niemcy chodzą po piwnicach, to by siostrę zastrzelili!”. Jeszcze [zobaczą] ranną. I mnie zabrali.
Mogłam. Bolała mnie [noga], miałam kolano zabandażowane, ale mogłam chodzić.
Spotkałam Jacka, to był wspaniały chłopak, był młodszy, miał czternaście lat i jego ojciec zginął w Katyniu, mieszkał na Krasickiego 29. Często przychodził [do naszego plutonu]. Mimo że mama jego dawała [nam żywność], to on wolał jeść jedzenie z kotła, bo [mówił]: „Ja muszę być Powstańcem”. Jego [poznałm], zanim [wyprowadzono mnie z piwnicy. Gdy byłam ranna chciał się mną opiekować. Po wyjściu z piwnicy razem szliśmy] i naraz dostał odłamkiem w hełm. [Jacek] upadł, mówię: „Jacek, ja ci nic nie pomogę. Słuchaj, ty się podnoś, tobie nic nie jest, masz tylko trochę wciśnięty hełm!”. Jacek się podniósł i znaleźliśmy się na Cieszkowskiego. Najpierw chcieliśmy wejść do willi, żeby się schować przed bombardowaniem, ale drzwi były zamknięte, okna wysokie. W tym czasie było jeszcze bombardowanie z góry. Na Cieszkowskiego była patrolowa „Kinga” i był szpitalik – w piwnicach oczywiście – zobaczyła mnie i mówi: „Ty dawaj tą opaskę!”. Miałam przepiękną opaskę haftowaną przez hafciarkę tam na miejscu „234 AK” i [drugą opaskę czerwonego krzyża]. Zabrała mi [jedną i drugą]. Mówi: „Jak będziesz szła z tym, to cię rozstrzelają, popatrz”. I spaliła w piecu. Powinnam [je] gdzieś schować, to byłaby taka wspaniała pamiątka. Wtedy spotkałam już tylko ludzi cywilnych.
- Jak wyglądało pani wyjście?
Moje wyjście wyglądało okropnie, bo dołączyłam się do ludzi, których nie znałam, z którymi nie miałam żadnego kontaktu i dotarłam z nimi na Powązki (chyba wojskowy teren) i tam Niemcy [segregowali ludzi]. Jeden na lewo, drugi na prawo. Spotkałam porucznika „Siokę” mojego przywódcę, był ranny w nogę, o czym ja nie wiedziałam. Był z malusieńkim dwumiesięcznym dzieckiem, z żoną, z teściową i jeszcze ja dołączyłam. Niemcy dawali kanapki, ale tylko rannym. [Gdy] Niemiec [podszedł do mnie z kanapką odmówiłam. „Sioka” powiedział]: „Coś ty głupia! Jesteś głodna!”. On wziął. Mówi: „Słuchaj, trochę rozumu więcej, nie bierzesz od Niemca, tylko od Czerwonego Krzyża”. Ja nie wzięłam. Później [Niemcy pędzili nas] do Dworca Zachodniego, tam były węglarki, małe platformy...
Odkryte, które miały jeszcze masę jakiegoś gruzu. Byłam z gipsem na ręku. Miałam dziurawy sweter, w którym byłam postrzelona, w bluzce, w granatowej spódnicy, bo na granatowo byłyśmy ubrane i nie miałam, żadnego bagażu. Ludność cywilna, [szła] z nami.
Jak wyjechaliśmy, to pociąg tak wolno jechał, [że] i Niemcy szli obok, pilnowali. Jeden z moich kolegów, „Czarny”, mówi: „Chodź, skaczemy!”. Ja mówię: „Coś ty, nogę mam chorą, rękę, gdzie ja skoczę?”. I się nie zgodziłam na wyskoczenie. Podbiegli ludzie z Ursusa z ogromnymi koszami i z dużymi bułami, bo to była pierwsza stacja, chociaż pociąg nie stawał. Pierwszy raz zobaczyliśmy normalne pieczywo, normalne jedzenie. Oni żądali ileś pieniędzy, których ja nie miałam i chyba porucznik z żoną też nie miał, [wtedy] jeden Niemiec doszedł do nich, zabrał im to i rozdał.
W Pruszkowie były hale i punkt lekarzy i do tego punktu [przeszli] wszyscy, którzy byli ranni. Poszłam tam i [ja]. Ustawiono nas w czwórki i wyprowadzono na peron.
Najpierw tam [nocowaluśmy] dwie noce. Było okropnie, panował tyfus, chodziły szczury. Coś okropnego. Potem dostałam [bardzo wysokiej] gorączki i miałam wyprysk na pół twarzy. Byłam zainfekowana.
Wyprowadzili nas na peron, ponieważ bolała mnie ręka i noga, to mnie zgubili. Gdzie mieli mnie [skierować], do jakiego pociągu, tego nie wiem. Znowu zostałam bez opieki, bez nikogo.
- Czy była pani poddana badaniu w tej komisji lekarskiej?
Tak. Tyle co powiedziałam, [lekarz] popatrzył się na mnie to było wszystko. Miałam gips, więc nic mi nie mogli [pomóc]. Stanęłam i [zwrócił] się do mnie chłopiec i mówi: „Jakoś sobie poradzimy!”. Młody chłopaczek. Zobaczyłam znów mojego dowódcę porucznika „Siokę” i on się wtedy już mną całkowicie [zaopiekował]. Jego żona [oddała mi] żakiecik, [którym] było nakryte dziecko... Zapędzili nas do pociągu [i kazali wsiąść do węglarki] w kierunku Częstochowy. Kazano nam wychodzić [w okolicach Jędrzejowa].
Nie, tam byli wszyscy, ale było dużo rannych. Pamiętam zwrot ludzi warszawskich do wiejskich: „Królowo”, żeby tylko zechciała nas przyjąć. I rzeczywiście mnie przyjęto... To była wieś w okolicach Jędrzejowa. Była podwoda, przyjeżdżali i zabierali. To była tak biedna wieś, [że] podłóg nie było, było klepisko. Byłam zakwaterowana [z teściową „Sioki” w jednym z domów]. Teściowa pana Kazimierza [„Sioki”] powiedziała: „Mów do mnie mamo, to nas nie rozdzielą”. I ja jej tak mówiłam: „mamo”.
W Pruszkowie [dostałam] wszy w głowie. Ja bym wolała, żeby mi włosy [obcięli. Teściowa „Sioki”] poprosiła od gospodyni, bo razem musiałyśmy spać na łóżku, [o ocet, którym] mnie myła. Nie powiedziała gospodyni, że ja mam wszy, bo by [prawdopodobnie] nas wypędziła. Tam dopiero nas troszkę podkarmiono jakimiś burakami, mlekiem.
Mam bardzo duże uznanie dla [porucznika „Sioki”].
- To było jego autentyczne nazwisko, Sioka?
Kazimierz Wojde, [„Sioka”] to był pseudonim. Mieszkał na Krasińskiego 16, byłam często u niego [po wojnie] w domu. On z dzieckiem i z żoną był na końcu tej [samej] wsi, [co ja] później przyszedł do mnie i do matki, i mówi: „Nie mamy co tu robić, tu nikt nie będzie chciał nas żywić”. To [było] 5, 6 października [1944 roku] i powiedział: „Jedziemy do Krakowa”. Miał tam jakichś przyjaciół czy rodzinę. Pojechaliśmy do Krakowa na ulicę Zybkiewicza. [Mieszkaliśmy] w kamienicy, była tam dziewczyna, bałam się, czy jeszcze mam wszy, spałam na podłodze, żeby ta dziewczyna [ich] nie dostała. Z Krakowa pojechaliśmy wszyscy w okolice Głowna. On tam miał rodzinę, to była miejscowość Rudnik. W Rudniku był duży dwór, tam mnie zabrali, była tam hodowla dyni i bardzo [serdecznie] nas przyjęli, ale już dla mnie nie było miejsca [do spania], bo było tam ponad dwadzieścia osób z Warszawy już przyjętych, znajomych. Zostałam zakwaterowana u starszych państwa w pięknym domeczku. Poznałam tam, że można jeść kotlety z fasoli, każdy robił [jedzenie], z [z tego co] miał. Na śniadania byłam zapraszana do dworu, gdzie była ogromna sala i ogromne stoły. Wszyscy warszawiacy siadali do zupy mleko z dynią. Ja tego nie znałam i nie lubiłam. Na mnie krzyczano, że jeżeli nie zjesz, to nie dostaniesz później czegoś innego.
W końcu [w ranie mojej ręki] zrobił się zgorzel, okropny ropień, gniło ciało. [„Sioka”] mówi: „Nie mamy innej rady, tylko idziemy do lekarza”. Jego znajomy lekarz pracował w szpitalu Ujazdowskim. Poszliśmy, to było w Głownie, pan doktór posadził mnie na stole, przeciął gips, [buchnął straszny zapach. Lekarz] powiedział: „Ja tu nic nie mogę zrobić, mogę dać tylko skierowanie do Łowicza do szpitala. Według mnie to grozi amputacją ręki”.
Mój ojciec, nieraz bardzo rygorystyczny, był wspaniałym ojcem, po całej Warszawie mnie oprowadzał, jak byłam małym dzieckiem, pokazywał wszystkie mosty, ale [jak szłam do Powstania] powiedział: „Nie pytałaś się mnie. Jeżeli cała, to wracaj, jeżeli w kawałkach, to nie wrócisz”. Ja to zapamiętałam i powiedziałam: „Nie pozwolę sobie amputować ręki”. Wróciliśmy [do dworu. Nie pojechaliśmy do Łowicza do szpitala. „Sioka”] mówi: „No to co, Irena, kiedy idziemy do szpitala?”. Ja mówię: „Dzisiaj się źle czuję, jutro”. Dałam sobie słowo, że nie pójdę do szpitala. Pewnego dnia powiedziałam: „Panie poruczniku, ja pójdę dzisiaj, ale sama pójdę, niech się pan nie fatyguje, nikt nie będzie się mną interesował, ja trafię jestem taka Zosia samosia”. I wyszłam po prostu w świat. Nie wiadomo, w którą stronę, dokąd i tak dalej. Jakoś dotarłam do jakiegoś dworca...
Z Rudnika do Głowna. I przyjechał pociąg. Nie miałam pieniędzy. Miałam kenkartę. Już handlarze jeździli z towarem, handlowali, nie mogłam wsiąść do pociągu. [Wtedy] jeden Niemiec wyskoczył z pociągu, odpędził handlarki i pomógł [mi] wsiąść. Dla mnie to było [wielkie zaskoczenie] ze strony Niemca. Jechałam, ale dokąd? Dokąd pociąg jedzie? Pociąg dojechał do Michałowic. Michałowice są w okolicy Podkowy Leśnej. Była godzina policyjna i trzeba było wysiadać i znów nie było gdzie [przenocować].
- Planu żadnego pani nie miała?
Nie. [Przenocowałam u kolejarza], żebym [przetrwała] noc, bo nie wolno było chodzić. Jakaś pani [nocowała ze mną] i powiedziała: „Wiesz dziecko, ja ciebie zaprowadzę do lekarza”. […] I zaprowadziła mnie do lekarza. Przeszłam tam coś okropnego. Był niesympatyczny, młody lekarz [i pielęgniarka].
- Czy ta wizyta owego lekarza w Michałowicach była dla pani jakaś istotna i przełomowa?
Tak, dlatego że postanowiłam wszystko wziąć w swoje ręce.
- On już nie powtarzał sugestii, żeby amputować rękę?
Nie. Złapał się za głowę. Przeciął mi bawełniany bandaż, m i zaczął mi wykręcać rękę do przodu, do tyłu, a to było dziesięć dni po złamaniu, dwa dni po zdjęciu gipsu okropna rana na wylot. Syknęłam, bo mnie to bardzo zabolało, a on powiedział: „Pani nie ma do mnie zaufania, proszę bardzo, koniec wizyty!”. Była pielęgniarką i nie wiedziała, jak ma deskę podłożyć, żeby unieruchomić mi rękę. Deska sterczała w formie trójkąta, nie umiała mi tej deski założyć. Wyszłam z [ręką okręconą] papierem toaletowym okręcona. Tamten bandaż można było zdjąć, ale nikogo nie wolno było pouczać. Ta pani, która mnie tam zaprowadziła, wzięła mnie do znajomych, nakarmiono mnie i trochę się umyłam. Ona mówi: „I co dalej?”. Ja mówię: „Nie wiem, będę szła”. – „Ale gdzie?”. – „No nie wiem, prosto przed siebie”.
Szłam na piechotę, chyba z pięćdziesiąt kilometrów, był straszny mróz, [szukając bliskich, znajomych].
Było bardzo zimno, to był październik... Stamtąd poszłam prosto przed siebie przez różne mostki nie mostki. Niedaleko Warszawy [jest taka miejscowość] Mroków, szłam przez wieś, dokąd, to nie wiem? Wyszedł młody chłopak i powiedział: „Pani z Warszawy?”. Ja mówię: „Tak”. – „Oj, u nas jest tylu warszawiaków, to jeszcze jedna”. I zabrał mnie. To było 15 października, pamiętam, bo były Jadwigi imieniny. Zostałam nakarmiona. Gospodarze byli bardzo biedni, ale bardzo czyści. Miałam później z nimi kontakt. Będąc tam, spałam razem z dziewczynkami na wysuwanym łóżku w kuchni. Byli bardzo czyści gospodarze, ale bardzo bałam się pana gospodarza, bo lubił sobie popić i koledzy ze wsi przychodzili.
Pamiętam taki incydent, [gdy] owało mi, żeby ktoś stanął w mojej obronie. Przyszedł sąsiad i zaczęli pić. Wszystko się odbywało w kuchni. Kuchnia była bardzo duża, bardzo czysta i było łoże z wysuwaną szufladą i ze słomą. Były dwie dziewczynki sześcioletnia i dziewięcioletnia, i ja z nimi spałam. Warszawiacy spali w pokoju i ci gospodarze też spali w pokoju. Ten drugi wieśniak wlał mi dużą lampkę wódki i proponował mi wypić. Powiedziałam, że nie piję, więc on [chlasnął mi wódką] w oczy. [Powiedział]: „Jesteś człowiekiem, ja piję, to i ty musisz wypić”. Bałam się ich bardzo, ale przetrwałam. Sama sobie robiłam opatrunki. [Gdy] domownicy wychodzili, stawiałam sobie lusterko, siadałam na czymś i w lusterku widziałam, co mam robić. Poprosiłam pana gospodarza, żeby mi kupił w aptece w Nadarzynie jakieś środki opatrunkowe: Rivanol, wodę utlenioną, jakąś gazę i to, co było możliwe. Kupił i sama sobie wyleczyłam rękę. Miałam ją niewładną, przykurcz, ale sama sobie ją wyleczyłam.
- Dobrze, że zakażenia nie było.
Nie było zakażenia. Mieli mi amputować. Ryzyko było duże.
- Kiedy pani chciała wrócić?
Jak było już w styczniu wyzwolenie Warszawy, to stamtąd wyszłam na piechotę. Chciałam się dostać do ludzi za Górą Kalwarią. Był styczeń, dlatego było tak okropnie zimno. Byłam w pończochach do kolan, w cieniusieńkiej spódnicy i żakieciku. [Na jedną noc przyjęli mnie ludzie za Górą Kalwarią].
[Miejscowi znajomi z letniska za Górą Kalwarią].
- Ci ludzie, do których jeździliście na letnisko?
Tak. Powiedzieli: „Nikt się do nas nie zgłosił, możesz pobyć dzień, dwa dni”. Byli też tam ludzie, którzy szukali jakiegoś schronienia, więc stamtąd znów wracałam do Warszawy.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
[Po 19 stycznia 1945 roku wróciłam do Warszawy].
- Dlaczego nie szła pani do swojego domu?
Szłam do domu, dom był zniszczony, zburzony, nic nie było, same gruzy były. Spotkałam ciotkę, która też szukała [rodziny], bo się pisało na murach, kto gdzie kogo poszukuje. Z ciotką wsiadłam do łodzi przewozowej, która przewoziła ze [Śródmieścia] na Pragę [i pojechałyśmy] do stryjka. U tego stryjka zostałyśmy [na krótko]. Trzeba było wracać do [Śródmieścia] i szukać [rodziny]. Wróciłam na Żoliborz.
- I gdzie pani się zatrzymała?
Wróciłam na Żoliborz, miałam tam bardzo dużo znajomych, przyjaciół... Później mama wróciła. Poszła do Czerwonego Krzyża na Mokotowską i powiedzieli, że ja nie żyję. Może dlatego tak powiedzieli, bo ja nie dotarłam z rannymi. Wpisali mnie na listę, a po drodze im zginęłam. Warszawa była zniszczona, kto gdzie chciał, to sobie [mieszkał]. [Mieliśmy] propozycje..., tworzyły się komitety, żeby gdzieś ludzi wracających umieścić. [Z propozycji] na Kozietulskiego czy w alei Wojska Polskiego, [wybraliśmy] na Mickiewicza 30.
- Czy spotkały panią jakieś represje?
Tak. Nie mogłam nigdzie dostać pracy. Miałam zaświadczenie z kompletów, pani Radkowska to prowadziła. Miałam szesnaście lat, jak poszłam [do Powstania]. Po wojnie wyszłam za mąż i chciałam wyjechać za granicę, ale absolutnie nie było mi wolno. Moja siostra przyjechała [z zagranicy] i miałam propozycję [wyjazdu z Polski]. Trzeba było się zgłosić na Nowotki do pałacu Mostowskich i propozycja taka, że mi dadzą pracę i tak dalej. [Nie mogłam znaleźć pracy]. Moja wina, bo w życiorysie napisałam, że byłam w Powstaniu Warszawskim. Nie mogłam [też] wyjechać na Zachód. Czekałam trzy lata, żeby wyjechać. Był podstawiony młody człowiek, który chodził za mną krok w krok. To było Boże Narodzenie...
- Nie wzywano pani na żadne przesłuchanie?
Nie. Nie wzywano mnie. Tylko z czasów okupacji przychodzili po mnie oczywiście Niemcy, ale zawsze ktoś tam mnie ostrzegł, nie byłam w domu, nie nocowałam. Nie wolno mi było za granicę wyjechać, pracy żadnej [nie mogłam dostać].
Nie bardzo to się unormowało, bo nawet mój mąż miał nieprzyjemności, że mnie poślubił. Z czasem zobaczyli, że jestem niegroźna. Byłam wzywana do biura paszportowego na Kruczą do pana naczelnika: „Po co ja tam chcę jechać?”. Ja mówię: „Bo chcę odwiedzić rodzinę”. – „A po co ta rodzina jest?” – o, takie pytania. Na końcu powiedział: „Dostanie pani ten paszport”. Ja mówię: „To proszę mi teraz dać, jestem tu u pana”. On mówi: „Nie. Wtedy pani dostanie, jak mnie szlag trafi”. Takie głupie powiedzenia. Rzeczywiście dostałam, ale za granicą asystował [mi młody człowiek], ja miałam już dwadzieścia osiem lat i dwoje dzieci, więc było gwarancją, że wrócę.
Kiedy się skończyło [prześladowanie], to nie mam pojęcia. Mamy wolną Polskę dwadzieścia lat, no to ja wyjechałam ostatni raz do Belgii dziesięć lat temu, to jeszcze mi nie chcieli wydać, bo miałam kartotekę „nie bardzo”. Wydawali mi dwa razy chyba z wielkimi oporami, a później mi nie chcieli wydać, więc miałam tam znajomą, która miała dojście, i pytam: „Niech się pani zorientuje, dlaczego, co jest powodem?”. Odpowiedziała mi za kilka dni: „Jest powodem, że pani syn wyjechał za granicę i nie wrócił”. Ja mówię: „Ale ja nigdy nie miałam syna, miałam dwie córki, to jest bzdura”. […]
- Czy żałuje pani okresu powstańczego?
Nie. Powiedziałam swojej młodszej rodzinie, że gdyby jeszcze raz było i gdybym miała te szesnaście lat, to jeszcze raz bym poszła, mimo moich przeżyć.
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Warszawa, 1 lipca 2009 roku