Janina Budrewicz-Baliszewska „Maria Leśniewska”
Janina Budrewicz, urodziłam się 24 stycznia 1926 roku w Warszawie. Pseudonim z czasów okupacji „Maria Leśniewska”. Byłam harcerką 14. Złotej Warszawskiej Drużyny Harcerek, Hufiec Śródmieście. Hufcową była Hanka Zawadzka.
- Jak pani wspomina swoje dzieciństwo?
Dobrze.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam do szkoły na Grochowie. Drewniana szkoła. Nauczycielkę miałam taką jedną, która miała linijkę w ręku i biła nas w łapy. Ale była tak szykowna i tak lubiana, że ją ciągle naśladowałam. Były inne nauczycielki, które tak się opiekowały tymi dziećmi, nami wszystkimi, że one ciągle pozostały w pamięci, mimo, że to już jest któraś część, pół wieku i jeszcze więcej. Nazwiska: pani Modzelewska, pani Ostrowska, pani Ziemkiewicz. Nauczycielki znane na całym Grochowie. Mleko piłyśmy w szkole. Chleb jakiś dostawałyśmy.
- A gdzie ta szkoła się mieściła?
Ta szkoła się mieściła na Gocławku przy ulicy Kwatery Głównej. Już ten dom nie istnieje. To był taki drewniany dom. A potem chodziłyśmy do szkoły numer 54, na ulicę Kordeckiego, do wyższych klas szkoły podstawowej. To już był nowy gmach, taki z całym szykiem. Dyrektorem był pan Malanowski. Zginął w Powstaniu, czy coś takiego. W każdym razie też akowiec, bardzo dobrze wspominany przez wszystkich uczniów. Pani Biernacka, historyk, zapomniałam nazwiska, polonista, fizyczka. Dobrze wspominam szkołę podstawową.
- Gdzie pani mieszkała przed okupacją?
Mieszkałam przy ulicy Kawczej i był taki czas, że z tej części mojego zamieszkania było, tak zwane, wywłaszczenie. To znaczy, to były takie domki jednorodzinne. Niestety, kazali się wyprowadzić. „Dawali”, tak zwane, mieszkania, za które trzeba było zapłacić. Te domki zburzono i postawiono okazałe, duże takie osiedle, blokowisko pod nazwą „Ostrobramska”. To było przeżycie dla moich rodziców i dla nas wszystkich. I dla wszystkich ludzi, którzy te domki [zamieszkiwali]. Kazano się wyprowadzić, zniszczono te domki, ale postawiono potem bardzo wiele tych mieszkań w tej spółdzielni, bo to jest kilka gmachów dziesięciopiętrowych.
- Ale to już było po wojnie?
Tak, to już było po wojnie. „Przeskoczyłam”.
- Tak, że teraz ta ulica już nie istnieje?
Istnieje jej połowa. Bo połowę zniszczono, a druga połowa istnieje jeszcze, tej ulicy.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój ojciec pracował, ale to już później, bo był czas, tak zwanego kryzysu, ale pracował – to się nazywało Państwowe Zakłady Inżynierii, na Podskarbińskiej. Samochodziarzem mój ojciec był. Mama przy mężu, wychowywała dzieci. W tej fabryce produkowano czołgi, tak zwane tanki. Z początkiem wojny cała fabryka została wyekspediowana w kierunku na Polesie. I ojciec z tą ekipą wyjechał. Te wszystkie tanki, te wszystkie czołgi zabrano w tamtą stronę. Ale spotkał ich los już znany. Ojciec później wrócił, bo był gdzieś w Rumunii, gdzieś się tam podziewał. I dopiero, po pewnym czasie, wrócił.
- A jak rodzice się nazywali?
Ojciec nazywał się Antoni Baliszewski, a mama Stanisława Jadwiga Baliszewska, z domu Czacko.
- Jak pani wspomina przedwojenną Warszawę?
Mieszkałam na Grochowie i to było jedno z wielu przedmieść. I, jak większość przedmieść, to była raczej uboższa ludność. Obok mnie mieszkała rodzina, gdzie ojciec pracował „na tramwajach”, tak się mówiło. To już było coś więcej. Ten samochodziarz, to było też coś więcej. Ale pozostali, to dzielnica robotnicza, nazwałabym. I, mówiąc o Warszawie, nie mogli się wcale wypowiedzieć. Kiedy znaleźliśmy się w Hufcu Śródmieście, to były również zbiórki w Śródmieściu, w różnych miejscach. I mnie, osobiście, bardzo nobilitował fakt przynależenia do Hufca Śródmieście. Jakkolwiek było to trochę tak, przepraszam za wyrażenie, „ni w pięć ni w dziewięć”, ale do harcerstwa dostaliśmy się dzięki Dargielowi. Jerzy Dargiel. On pracował w szkole. Tej szkole należy się też wiele słów uznania. I on miał kontakt ze Śródmieściem. Wobec tego drużynową dali nam ze Śródmieścia, a nie z Grochowa. Byłyśmy na Grochowie, należałyśmy do Śródmieścia. I myślę, że te drużyny, rdzennie ze Śródmieścia, chyba patrzyły się z jakimś znakiem zapytania na drużynę pochodzącą z peryferii warszawskich, z Grochowa. Ale nas chyba wszystkich to, tak z uciechą powiem, nobilitowało. Nie znam Śródmieścia. Nie było potrzeby jeżdżenia tam. Moi rodzice wszystko załatwiali, to, co trzeba było, na Pradze. Ale kiedy były zbiórki i znaleźliśmy się w jakimś mieszkaniu, dostaliśmy tylko klucze i mieliśmy, na przykład, zrobić obiad, nie wiedząc, gdzie co jest, to bardzo nam imponowało takie wielopokojowe mieszkanie z wielką kuchnią, na środku palenisko, kafelki, zlewozmywaki. Wtedy, na tamtejszy czas, „cuda niewidy” były. Dzisiaj to już jest zupełnie bez znaczenia, ale wtedy? W takim mieszkaniu, tylko mając klucze, trzeba było poszukać, gdzie jest sól, gdzie jest pieprz, gdzie jest mąka.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 rok?
Chyba tylko tyle, że był ładny dzień. Słoneczny dzień. Nie wiem, co z tą szkołą, czy to się szło do szkoły, czy się już nie szło do szkoły. Szczegółów nie za bardzo pamiętam. Ale kilka dni... Moi rodzice mieli taki domek jednorodzinny na rogu Kawczej i Ostrobramskiej. I on już trzeciego dnia został rozbity. Jakaś bomba w niego uderzyła. I cała rodzina (ojca ciągle nie ma), dzięki rodzinie poza Warszawą, na wsi, takie miejscowości Otwock, Wiązowna, Boryszew, Wólka, Rudka, zabrano nas tam, na wieś. Tam byliśmy przez pewien czas. Potem ojciec wrócił. Zaczął tam, jakieś okna, jakieś szyby, coś tam wstawiać. Za jakiś czas znowu ten dom został zbombardowany, ale nie wiem czy przez Niemców czy przez Rosjan. W każdym razie ten dom trzy razy, taki mały domek, a taki niefortunny był.
Przygotowałam się na takie pytanie i powiem, że wdzięczna jestem Bogu, że dane mi było być w takiej grupie społecznej jak Armia Krajowa, jak harcerstwo. Osiemnaście lat miałam, kiedy pełniłam obowiązki drużynowej i o jedzenie, o ubranie, o naukę, to nie martwiłam się, tylko raczej rodzice przecież. A my żyłyśmy tym zbiorowym życiem. Byłyśmy bardzo ważne. I takie ciche, takie zadowolone, takie uśmiechnięte. Czy nas ktoś tam nie podpatrzy, czy tam coś się nie dzieje. I bardzo szybko, jakoś tylko po ukazaniu się w wydawnictwie, dostaliśmy do ręki „Kamienie na szaniec” i miałyśmy dobrych ludzi wokół nas. Jerzy Dargiel, drużynowa Jadwiga Frankowska, potocznie Wiśka zwana. W 1944 roku wstąpiła do klasztoru i „zostawiła” nas. Byłyśmy też bardzo dumne, że miałyśmy drużynową, która poszła do klasztoru. W kwietniu, w 1944 roku.
- Dlaczego wstąpiła do klasztoru, jaki był powód?
Ona chyba od dawna już się nosiła [z tym zamiarem]. Nie wiem, czy już studiowała coś. W każdym razie dopiero w 1944 roku, w kwietniu, wstąpiła do klasztoru i była postulantką. Zginęła 1 sierpnia, kiedy wyszła z patrolem sanitarnym, bo ona wstąpiła do zakonu sióstr urszulanek na Powiślu i tu, pod górę, gdzie na górze jest uniwersytet, to na tym stoku zginęła, będąc w patrolu. I tam, chyba, były cztery zakonnice, czy sześć i tylko jedna zakonnica ocalała. Ocalała siostra Jana, imię tylko znam. […]
- Jak zaczęły się lata okupacji, to czy ta drużyna zaczęła znowu funkcjonować?
Grochów. Na ulicy Łukiskiej 19 jest utworzona zasadnicza szkoła zawodowa, w której to szkole dyrektorem jest, zapomniałam teraz nazwiska, ale pracował tam, między innymi, Stanisław Żółkiewski, ten Jerzy Dargiel, Krasnodębska, jakieś jeszcze inne osoby, których nie pamiętam. I w tej szkole mieściły się, zupełnie w zgodzie, dwa odłamy – lewicowy i prawicowy. Lewicowy to był dyrektor szkoły, ogromnie żałuję, że zapomniałam jego nazwiska, i właśnie Stanisław Żółkiewski, a prawicowy to była Krasnodębska, Dargiel, jakieś jeszcze inne. I ten Dargiel, o ogromnym charyzmacie. Ogromnym charyzmacie. On nas tak, przyuważywszy jedną, drugą, trzecią dziewczynę i chłopaków, zorganizował coś takiego, że za jakiś tam czas, a ciągle śpiewaliśmy piosenki i różne przedstawienia robiliśmy, on był duszą tego wszystkiego. I potem zrobiła się drużyna. Zastęp zastępowych najpierw.
- I tam państwo składali jakąś przysięgę?
Nie. W harcerstwie to jest przyrzeczenie. Składanie przyrzeczenia. Siostry urszulanki gromadziły w sobie wszystkich „zakazanych” ludzi. Między innymi tam odbywały się nasze zbiórki. Hufcową była Hanka zawadzka i tam właśnie, teraz to nazywa się ulica Powiśle 2a, a przedtem się nazywała ulica Gęsta, ale to jest [ta sama] ulica. Bo zawsze mówimy teraz Gęsta. I tam było przyrzeczenie zastępowych. A przyrzeczenia dalszych dziewcząt, już zastępów, w różnych miejscach miały miejsce. Czyli ta ulica Gęsta, te siostry urszulanki, to takim były przytuliskiem.
- Jakie pani miała zadania wtedy, w tym harcerstwie? Czy jakieś kursy pani przechodziła, jakiś mały sabotaż?
Wtedy to się właściwie nie nazywało tego tak imiennie, jak się teraz to nazywa. Teraz to wszystko jest bardzo dobrze, ale ogromnie poszufladkowane. A tych szufladek jest bardzo wiele. Mały sabotaż, duży sabotaż, różne hece w kinie robione, śledzenie, pilnowanie, obserwowanie, jak starsze dziewczyny czy starsi chłopcy coś tam malowali. No, to obstawa tych młodszych, jakieś znaków dawanie. Zbiórki. Robienie, tak zwanych, sprawności harcerskich. To wtedy spontanicznie to się wszystko robiło. Nie było jakichś kursów, nie było jakichś dyplomów, nie było jakichś certyfikatów. Tylko to się tak robiło. I dobrze chyba, że nie było.
- Czy pani rodzice o tym wiedzieli?
Tak, wiedzieli.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak. Miałam jeszcze dwie siostry, razem nas trzy było, i brata. Obie siostry zostały też wciągnięte do tej samej drużyny. Z bratem nie wiedziałam co zrobić i zostawiłam go w spokoju. Ja byłam najstarsza. A one były w tych zastępach młodszych.
Jedna się nazywa Krysia, teraz Klat, a druga Basia Baliszewska. Pseudonimów nie pamiętam. Jedna była w „Zorzy” a druga w „Jutrzence”. Pytała pani, czy rodzice wiedzieli. Wiedzieli. Ale o tym, że poszłam na Powstanie, bo byłam z tego rocznika, co już szło się na Powstanie, bo siostry moje były jeszcze za młode i one nie szły. To o tym, że szłam na Powstanie, to rodzice nie wiedzieli. Ponieważ ojciec nakręcał dwa razy w tygodniu zegar bijący, wiszący na ścianie, to tam zostawiłam kartkę. I pewnie się dowiedzieli. Ale i tak zaraz, pierwszego dnia stawiłam się na Powstanie i pierwszego dnia byłam ranna.
- A jak to było? Przyszedł rozkaz i w jakim miejscu miała pani się stawić?
Ciągle Grochów. Grochów, ulica Zana. Nie pamiętam, [numer] 10 czy 12. I tam było nas chyba, też nie pamiętam, dziesięć czy osiem dziewczyn. Takim dowódcą był Zbigniew Kuleczko, może mylę, ale chyba tak. I jak stawiłyśmy się o piątej, to o szóstej ja i druga dziewczyna, Basia Ślusarczykówna, dostałyśmy meldunek i miałyśmy go zanieść na ulicę Śnieżną. Przechodziłyśmy w okolicy... zbieg jest, przy teatrze Powszechnym, Grochowska, Zieleniecka. I jakoś tak bardzo, przez cały czas, jechały, jechały, jechały czołgi niemieckie w kierunku na wschód. Z tego czołgu strzelił jakiś Niemiec. Dostałam kulkę. Przeszła kulka przez gardło i wyszła z tyłu, szyją. Ale został uszkodzony nerw, bo odłamki od tej kuli utkwiły między szóstym a siódmym kręgiem i znalazłam się na punkcie opatrunkowym na ulicy Kępnej, chyba. Była ze mną Basia Ślusarczykówna, ale co się z nią stało nie wiem. Byłam sparaliżowana. Wiedziałam, co się dzieje, ale nie mogłam nawet ruszyć powieką. I wiem, że co pewien czas, sanitariuszka dawała mi zastrzyki. I słyszałam, że właściwie mówią, że takie ma tętno czy puls, że w ogóle to już chyba z niej nic nie będzie. A ja wiedziałam, że żyję, że oddycham. I nie wiem, czy dostaję w czasie tej rozmowy, tej sanitariuszki z drugą, czy po jakimś czasie, ona mi daje zastrzyk. Już myślałam, że taki zastrzyk, że zaraz umrę, a nie mogę nic powiedzieć. I wtedy przypomniały mi się moje okoliczne miejsca wokół mojego domu, gdzie graliśmy w dwa ognie, gdzie białe takie kwiatuszki rosły, przypomniały mi się. I rodzina moja mi się przypomniała. I pomodliłam się taką modlitwą, co mnie matka nauczyła, krótką. A potem się znalazłam, raptem, w szpitalu Przemienienia Pańskiego. Ale kiedy, jak i co... I ten szpital Przemienienia, kochany, wspaniały dla mnie szpital, troszeczkę [teraz] jest przebudowany, ale wtedy był taki ogromny hol. Jak gdyby okrągły hol. I w tym holu leżeliśmy na podłodze. Obok mnie leżał sąsiad, ranny. Mieszkałam Kawcza 1, a on, Smoliński, Kawcza 6. Znalazł się [w szpitalu]. I jeszcze jakiś chyba mój kuzyn, czy mój brat cioteczny, też z ulicy Kawczej. Ale gdzieś dalej się znalazł, leżący na tej półokrągłej podłodze. Po pewnym czasie już znalazłam się na łóżku normalnym. Ale byłam zupełnie, ciągle z tym uszkodzonym nerwem. W pewnym momencie mówię do lekarza: „Panie doktorze...” - mówić mogłam, już otwierałam oczy i już mówiłam – „...wydaje mi się, że mi się rusza, chyba, duży palec u nogi.” On stanął, zastanowił się i mówi: „Proszę pani, czy pani się zdaje, czy na pewno?” „No, tak mi się zdaje.” Popatrzył, popatrzył, nie widzi nic. „Zaczekamy do jutra.” I „jutro” mu powtórzyłam, że mi się to chyba na pewno [rusza]. Powiedział „To już będzie chyba pani wracała do zdrowia.” Nie wiem, kiedy weszli Rosjanie. Bo tam, do tego szpitala, nie można było tak przychodzić. Trzeba było jakąś okrężną drogą chodzić. Co pewien czas tam przychodziła moja matka czy ojciec. W międzyczasie do mojego domu przyszła jakaś pani. Powiedziała, że ja proszę o swoją kenkartę. Moją kenkartę, że jest potrzebna. Moi rodzice jej dali. Okazało się, że to była Żydówka, która potrzebowała mieć dokumenty, skądś znała adres moich rodziców, mnie. Ale dobrze, że dostała te dokumenty i że może przyczyniły się do jakiegoś jej życia. W każdym razie taki to był epizod.
- Ale tu wyszedł rozkaz na Pradze, że Armia Krajowa ma zejść do podziemia. Ale tutaj, po tej stronie Wisły, Powstanie cały czas trwało.
Nie. Dowódca Powstania Warszawskiego zgłosił się z rozkazem do dowództwa w Śródmieściu z informacją, że on musi przerwać działania powstańcze. I dostał zgodę. Tak, że to trwało dwa, trzy, pięć, siedem dni. A to miejsce, gdzie się zgłosiłam, to ta pani Mikuła, z domu Kaczorkówna, to opowiadała, że tam, przez kilka dni jeszcze byli na tym punkcie. Rwali prześcieradła na takie bandaże, wychodzili gdzieś na pola, jakieś kartofle przynosili, jakieś pomidory przynosili, bo nie bardzo mogli jeść, ale po kilku dniach już wszyscy rozeszli się do domów.
- A, jak pani już wyszła z tego szpitala, to tam Powstanie jeszcze trwało, w Warszawie, czy już nie?
Na tyle nie pamiętam. Nie wiem. W każdym razie znalazłam się, chyba, w szpitalu w Otwocku. Zawieziono mnie taką furmanką. I tam miałam dochodzić do sprawności fizycznej. [...]
- Czy pamięta pani może moment, kiedy się pani od kogoś dowiedziała, że Powstanie jednak upadło w Warszawie?
Nie pamiętam.
- A Rosjan pamięta pani? Jak weszli na Pragę Rosjanie?
Nie widzę tego w wyobraźni swojej. Wiem tylko, że ludzie mówili, że to coś okropnego jest. Że Rosjanie to jest coś okropnego. I że zaczęły się takie nieprzyjemne sytuacje między sąsiadami. Bardzo niedobre chwile, układy sąsiedzkie, że z Rosjanami. To jakiś był taki wredny czas. Ogromnie wredny czas.
- Gdzie panią zastał koniec wojny?
Nie wiem. Ale w styczniu, kiedy wkroczyły wojska polskie i rosyjskie do Warszawy, to już byłam w domu, na Kawczej. I ojciec już był. I wiem, że rodzeństwo moje i sąsiedzi, szli przez lód na stronę warszawską. Na stronę Śródmieścia. Czyli, jeżeli to pamiętam, to i powinnam pamiętać zakończenie wojny. Bo to w maju było, 8 – 9 maja. Ale nie pamiętam. Tu, to w oczach widzę. Opowiadania jak wrócili, jak przechodzili przez ten lód, jakieś gruzowiska. Opowiadali a opowiadali. Bardzo obrazowo. Tak, że to „widziałam”. A 8, 9 maj – nie pamiętam jak to było.
- A czy była pani, na przykład, kiedykolwiek represjonowana za przynależność do harcerstwa?
Nie, nie byłam. W czasie okupacji tylko były nieprzyjemne historie, kiedy się miało kompasy zwykłe czy zwykłe mapy i jechało się tramwajem, to człowiek był zdenerwowany, zaniepokojony. A, zwykle, zawsze ta starsza młodzież wolała wozić to, niż ci młodsi. Jakkolwiek ci młodsi bardzo ładnie rozprowadzali kolportaż harcerski.
- A dlaczego pani przyjęła taki pseudonim?
Nie wiem. Nie pamiętam. Wiem tylko, że powiedziałam, że na chemię poszłam, dlatego że ojciec Hanki Zawadzkiej, bo już o nim dużo wiedziałam, o nim, o jego domostwie w Zalesiu, o jego żonie, czyli matce Hanki Zawadzkiej już dużo wiedziałam. Wtedy, rzeczywiście, słowo autorytet, to był autorytet. W tej chwili to jest jedno z miliona słów. Poszłam na chemię, dlatego że właśnie on był chemikiem i tam różne rzeczy robił, potrzebne dla żołnierzy. Tak sobie myślałam, jak będę chemikiem, to też będę sobie wyobrażała, że może coś robię dla żołnierzy. Ale to już było później.
- A w czasie okupacji miała pani może jakąś sympatię?
Nie, nie miałam sympatii. Ale za to mieliśmy kolegów. Mieszkaliśmy na Grochowie i [tam jest] kościół na Placu Szembeka, po mszy, nie pamiętam, dziewiąta, dziesiąta, cała grupa młodzieży, powiedzmy, dziesięć osób, dwanaście osób, żeśmy się tam zbierali i albo chodziliśmy do parku, albo gdzieś tam. W każdym razie było to takie spotkanie już koleżeńskie. Ale takiej wyraźnej sympatii nie miałam.
- Czy jakby pani miała znowu osiemnaście lat, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Zbędne pytanie. Chyba odpowiadają wszyscy, że tak. Przed chwilą powiedziałam, że dziękuję Bogu, że dane mi było być w takiej grupie społecznej. A jednocześnie ta grupa społeczna miała jakieś zadania i te zadania wykonywaliśmy. No nie, byłabym chyba ogromnie uboga duchem, gdybym nie była w Armii Krajowej w czasie okupacji. Wszystko jedno, w harcerstwie, [czy nie].
Warszawa, 27 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama