Jan Bandurski „Norwid”
- Jak wyglądało pana życie przed wojną? Gdzie pan mieszkał?
Mieszkałem na Grójeckiej, później na Rakowcu w USM.
Po skończeniu szkoły powszechnej poszedłem do szkoły zawodowej Konarskiego na Lesznie. Szkoła [była] naprzeciwko sądów, Leszno 72. Szkołę skończyłem w 1936 roku. Później najlepszych trzech szkoła co roku wysyłała, [bo] było zapotrzebowanie, do Państwowych Zakładów Lotniczych na Okęciu. Mnie tam wysłano, bo byłem jednym z lepszych. W Państwowych Zakładach Lotniczych na Okęciu - bo lotnictwem się interesowałem, poza tym dobrze zarabiałem - pracowałem trzy lata, do 4 września 1939 roku. Pracowałem na korbowodach głównych do silnika „Pegaz 20”, które szły do „Łosi”, były montowane. W międzyczasie skończyłem kurs szybowcowy na politechnice, zrobiłem kategorię „A” szybowcową w Miłosnej pod Warszawą, później kategorię „B” na Sokolej Górze koło Krzemieńca. Chciałem latać na motorach więc skończyłem szkołę wojskową [w] Ustianowej. To jest jedyna szkoła wojskowa - w Ustianowej, gdzie było koło trzystu uczniów, bo ci, co się szkolili na motorach i co już byli na motorach, to tam musieli przechodzić kurs szybowcowy, który ułatwiał latanie. Po kursie miesięcznym pojechałem do Masłowa na lotnisko pod Kielcami. Tam skończyłem kurs motorowy na RWD 8 i dwa loty akrobacyjne na RWD 17. Stąd moje zainteresowanie, chciałem być pilotem pasażerskim, chciałem w wojsku pobyć ze cztery lata jako terminowy i później jako drugi pilot mógłbym latać w „Locie” i takie miałem zacięcie. Wojna mi przeszkodziła. Podczas okupacji wstąpiłem do ZWZ już na początku kwietnia.
1940. Później przekształcone to było w 1942 roku jako Armia Krajowa. Skończyłem półroczny kurs podoficerski. Zapomniałem, że skończyłem szkołę [z] pierwszą lokatą […]. To mi dobrze szło. Skończyłem kurs podoficerski półroczny z tym, że nie mogłem wyjść na podchorążówkę dlatego, że miałem być odesłany do zgromadzenia pilotów, które figurowało na Okęciu. Ciągle mi było szkoda opuścić stare śmieci. Stąd nie wzięto mnie na podchorążówkę dlatego, że szkoda było miejsca, że [je] blokuję, [bo później] odejdę [do lotnictwa]. Nie odszedłem aż do samego Powstania. Byłem dowódcą drużyny w kompanii K1, batalionie „Karpaty”. Dowódcą batalionu „Karpaty” był major „Majster”, a dowódcą kompanii był porucznik Wirski, pseudonim „Szlifierz”. Jego zastępcą był Jung Jerzy, pseudo „Stanisław”, później przeszedł na dowódcę K2.
- Jak wyglądał pana udział w Powstaniu? Od czego się zaczęło? Jak wyglądały pierwsze dni?
W Powstaniu mieliśmy zaatakować i zdobyć broń na Służewcu na wyścigach konnych. Kompanijny magazyn broni, który był pod Politechniką na Chemii, na rogu Koszykowej i Alei Niepodległości został, że tak powiem, przez pewnego żołnierza odkryty. Powiedział, że [na] Politechnice jest magazyn broni. To był dowódca plutonu. Broń znajdowała się w podziemiach budynku chemicznego. Oni [Niemcy] magazynu nie znaleźli, aczkolwiek aresztowali tego, który się opiekował - dowódcę plutonu i jednocześnie magazyniera. Ale broń przeniesiona została na Służewiec, bo tam mieliśmy atakować Wyścigi […]
- Gdzie przenieśliście broń?
Tam [dowódcy plutonu] brat stryjeczny mieszkał i on też był w naszej kompanii. Oni mieli wskazane na niego więc tylko jego aresztowali, ani ojca, ani stryjecznego brata, ani matki, ani siostry, tylko jego aresztowano, wsadzono na Pawiak. Najpierw jak go aresztowali to go przewieźli na Aleje Szucha i rewizja osobista. Oni widzieli, że to jest on. Najpierw spokojnie, że magazyn jest na Politechnice, gdzie to jest? On mówi: „To nasi żołnierze w 1939 roku składali na magazyn w budynku Kreślarni, która jest od Nowowiejskiej.” Mówią: „To nas nie obchodzi, później tu jeszcze był magazyn.” On mówi: „To nie wiem.” On ukradł im karabin RKM. Karabin służył w Powstaniu, był w mojej drużynie RKM wzór 28. Amunicja już była dosyć stara, ale nadawała się do niego niemiecka zdobyczna różnego rodzaju. Karabin maszynowy do samego końca swoją rolę spełniał. Ale jak już nic od niego po dobroci... [Niemcy] myśleli, że on powie. On nic nie powiedział, on o niczym nie wie. Oni inaczej [zrobili]. Wtedy w [jego] mieszkaniu zrobili rewizję. Znaleźli książki przedwojenne: „Dowódca drużyny”, „Dowódca plutonu”. [W] skręconych nogach znaleźli odbite, przetłumaczone [instrukcje obsługi] broni niemieckiej. Jak to znaleźli, już więcej nie specjalnie szukali. Od razu go zawieźli na Aleje Szucha. Tam rewizja osobista, wszystko na stół. Jego mógł obciążyć kalendarz, w którym miał zapisane: pseudonim, nazwisk nie pisał, numer domu - dodawał siedem, dodawał numer bramy i jeszcze dwie trzy litery. Niemcy tego nie rozszyfrowali pomimo, że zobaczyli. On tłumaczył, że pożyczył pieniądze. Oni to pominęli. Ale na bibułce w kieszeni miał napisany plan plutonu dla każdej drużyny, co w miesiącu ma przerobić. Tu już nie było skrótów. On powinien to zjeść. Jak szukał, to zrobił z tego małą kuleczkę i upuścił na podłogę ale oni obstąpili go, znaleźli i od razu podnieśli. Poza tym miał kenkartę, że pracuje na kolei jako kolejarz. On nie pracował na kolei. Powiedział, że kupił. On miał uszkodzoną prawą rękę, pisał lewą. Skończył po wojnie Politechnikę, jemu to nie przeszkadzało, on „wytrzymałościowiec” był. Dużo można mu zawdzięczać. Broń jak woziliśmy? Na rogu Politechniki, Noakowskiego, Koszykowej i Emilii Plater była ubikacja, teraz jest weterynarz jeśli się nie mylę. Jego brat stryjeczny pakował [broń], ojciec mu wynosił, on robił paczkę. Rano jak była zima szedł do ubikacji, jeszcze w lutym. Jego aresztowali w 1944 roku w lutym. Otoczyli Politechnikę naokoło aż do Noakowskiego, karabiny maszynowe na rogu. Zrobili straszny szum. Druga partia przychodziła, dwóch i znowu brała broń od niego, on wychodził bez paczki. To było rano o szóstej, jak można było chodzić, bo była godzina policyjna. Wynoszono to na Zagościniec do magazynu. Rodzice naszego żołnierza zgodzili się. On pracował przy nowym getcie u Urlicha [który] miał fabryczkę, gdzie sortowano nasiona. On sortował to, pakował. Własowcy, Łotysze czy Litwini z pomocniczych wojsk, co pilnowali getta, ciągle byli pijani. Oni pilnowali, żeby fabryczka się nie zapaliła, bo dotykała do getta. Oni go załapali, zabili i przerzucili do getta. Rodzice zgodzili się, żeby broń przenieść do nich na Zagościniec. Wtedy kapral „Płotka” został nowym magazynierem, już się interesował bronią, oliwił ją. Stąd jak szliśmy na Wyścigi z Zagościńca, to było blisko, tak, że nie potrzeba było broni przewozić z Politechniki czy skąd indziej. Jak rozdano [broń], to szliśmy. Godzina piąta, wybuchło Powstanie. Doszliśmy do muru, gdzie są tory zapasowe. Jeden drugiego podsadzał przez mur, jeszcze druty były. Przeskoczyliśmy na drugą stronę, atakowaliśmy baraki, gdzie były stajnie. Nie było w założeniu, żeby tam zostać, tylko żeby się dozbroić. Ponieśliśmy dosyć duże straty, bo większość Niemców się wycofało na Wyścigi, na główną trybunę i tor. Było przejście w murach. Oni z góry mieli wgląd w nasze pozycje. Trzeba było rannych ewakuować do muru z powrotem. Trochę było Niemców wziętych do niewoli, oni na kocach ich dostarczali do muru. Były drzwiczki i wejście. Nie wszyscy wiedzieli o tym. [Część] się ewakuowała. Wychodziłem ostatni, było wpół do dziesiątej, już było szaro. Nie miał mnie kto podsadzić z tamtej strony. Miałem jeszcze pepeszę zdobyczną, dwa pistolety, granaty i dwie taśmy do KM-u, bo to szkoda było zostawić. Niemcy zobaczyli, że już się wycofujemy, przeszli [bliżej] i już było słychać ich rozmowy:
Franz, komm hier, Polnische Banditen! Trzy razy podchodziłem na mur, żeby się wdrapać i upadałem. Za trzecim razem nogi wsadziłem w druty, jak wsadziłem w druty, to się wydostałem. Kompania za trzysta metrów [dalej] już się zbierała i czekała aż wszyscy wyjdą. Dobiłem jako ostatni. Doszliśmy wtedy, jak jest dzisiaj ulica za Wilanowską- Wałbrzyska. Tam były wille, wszystko nie było zabudowane. Zajęliśmy dom trzysta metrów, dwieście od Puławskiej. Trzeba było robić barykadę. Robiło się barykadę, ale nie było kilofa, rwało się kostkę, trotuary, inne rzeczy. Nie była taka głęboka, jakbyśmy sobie życzyli. Deszcz siąpił całą noc. Nad ranem dwa czołgi od strony Wyścigów, od Piaseczna przyjechały przez barykadę. Nawiązali łączność. Niemcy stali jak jest szkoła Królowej Jadwigi, róg Woronicza. Rano wyszło natarcie z Wyścigów, lotników, samochodami od Okęcia drogą koło Zagościńca, od królowej Jadwigi - zdaję się, to była szkoła powszechna - od cmentarza na Wałbrzyskiej, od Karmelitów, tam klasztor jest. Dwie kompanie K1 i K3 były, że tak powiem, okrążone. Było jedno wyjście - w dół, jak są sadzawki. Przed wyścigami po lewej stronie płynie rzeczka Służewianka i tam są sadzawki. Tylko wtedy to było bagno, woda była po pas, po pachy. Ruszyliśmy, bo uważaliśmy, że tędy możemy się wyrwać - tak zadecydowało dowództwo. Aczkolwiek dowódca batalionu nie poszedł, bo się bał czy nie mógł pływać. Tylko dowódca kompanii - Wirski, jego zastępca i dowódca K3 - Woszczyk [poszli z nami]. Przez Las Kabacki przeszliśmy. Po drodze cięliśmy od artylerii przeciwlotniczej kable, były jak palec z mufkami. Jeszcze dwóch rannych wzięliśmy, którzy byli ranni w brzuch. Przez Las Kabacki do Lasów Chojnowskich [dotarliśmy]. Po drodze mieliśmy starcie w Lasach Chojnowskich, bo jechały dwa samochody ciężarowe Niemców i się nadzialiśmy na nich. Później dwóch Niemców jeszcze było u leśniczego samochodem. Na noc doszliśmy do Chojnowa do wsi. Tam [nas] zakwaterowali. Byliśmy przemoczeni, bo cały dzień siąpił deszcz. Mnie wypadło, żebym jako dowódca drużyny, wziął karabin maszynowy i stanął na skrzyżowaniu drogi, która idzie do Chojnowa i która idzie do Góry Kalwarii, na wysokości wyjścia ze wsi. Na rogu stała kuźnia. Zakwaterowaliśmy się w kuźni. Ale [z] karabinem [musiałem stać] na zewnątrz. Rozebrałem się do spodenek, bo cały byłem mokry. Gospodarz, u którego się zatrzymaliśmy, dał mi dużą kapotę. Trzeba było osłonić karabin i tych, co będą leżeć. Reszta [była] w kuźni. Do rana przebyliśmy. Rano już mnie zwolniono, ale ubranie zostało we wsi, żeby schło po prostu. We wsi w Chojnowie byliśmy gdzieś do dziewiętnastego, a [dwudziestego] poszliśmy. Przyszły łączniczki z Mokotowa, że wzywa nas pułkownik „Daniel” dowódca Mokotowa, bo już wiedział, że uje kompanii, które poszły do Chojnowa, do lasu. Przygotowania - pieczenie chleba, dozbroiliśmy się jeszcze. Chłopi nam pokazali, gdzie broń była zakopana. Co można było wziąć, to wzięliśmy. Tam odpoczęliśmy trochę. [Było] trochę wypadów, bo trzeba było przecież coś jeść. Krowy z niemieckich dworów [zabieraliśmy]. To się inaczej nazywało po niemiecku
Landwirtschaft . Jak się poszło, to trzeba było krowę przyprowadzić i podoficer ją zabijał. Jeśli gospodarze mieli chudsze krowy, to zamieniali, nam chudsze dawali, a lepsze [brali]. Teraz do Warszawy. Dowódca kompanii powiedział: „Kto się nie czuje na siłach iść do Warszawy, to niech zostanie, jak ma rodzinę w okolicy, walki będą na pewno ciężkie i samo dojście [też]”. Mieliśmy parę koni, cały prowiant, amunicję na wóz. Z Chojnowa bocznymi drogami doszliśmy do Lasów Kabackich. Tu się zatrzymaliśmy nad ranem, jeszcze podjęliśmy zrzut „Liberatora”, który przyleciał nad Las Kabacki. Tam była kompania, która podejmowała. Aczkolwiek w Lesie Kabackim byli Węgrzy, którzy byli po stronie Niemców. Trochę się dozbroiliśmy. Mieliśmy uderzyć na artylerię, na wieś Wolicę, która jest na południu przed Lasami Kabackimi. Dowódca, kapitan, chyba „Korwin”, on nie był znany ale on był z Sadyby, on chciał, żeby z artylerią do Warszawy wkroczyć. Dlatego chciał zaatakować artylerię przeciwlotniczą, która stała na polach, na dole, na łąkach między Natolinem, Wolicą i drogą na południe, na Konstancin, Powsin. W Lasach Kabackich, oprócz nas, kwaterował dowódca, partyzant, który przyszedł ze wschodu. Miał kawalerię, która codziennie krążyła wokoło, żeby nas nie zaskoczono, dwadzieścia koni. W międzyczasie jak kwaterowaliśmy w Lasach Chojnowskich odbyła się msza. On kwaterował niedaleko w domu wczasowym „Społem”, od nas dwa, trzy kilometry, kontaktowaliśmy się. Poza tym tam jeszcze były Bataliony Chłopskie, który wyszły ze dwa dni wcześniej, bo oni chcieli dotrzeć tam, gdzie się przeprawili już Polacy i przyczółek utworzyli po tej stronie Wisły. Z Batalionów Chłopskich poszli wcześniej, oni nawet mieli konie i kuchnię polową. Akurat jak miałem placówkę, to oni przejeżdżali koło nas, to widziałem, jak byli uzbrojeni. Podobała mi się kuchnia polowa, mieli na czym gotować. Po naszym wyjściu, dopiero po tygodniu, Niemcy zrobili obławę. Musieli ściągnąć [posiłki], oni nie wiedzieli jakie są tutaj siły, że jest sporo wojska. Chojnów spalili, pewnych ludzi złapali. Różne formacje przy tym brały udział. Przenocowaliśmy, Wszystko z obozu rozdaliśmy: amunicję, pożywienie, kiełbasa była wędzona, chleb był pieczony. Mieliśmy zaatakować artylerię jak sobie życzył [„Korwin”]. Dowódca kompanii nie chciał atakować artylerii, bo uważał, że to jest [...]. Nas prowadziło dwóch ludzi z okolicy, którzy znali tereny. W nocy nas prowadzili, bo moglibyśmy pobłądzić. Oni [w] Kabatach zostali zwolnieni. W Kabatach spotkaliśmy jeszcze dwóch Rosjan, którzy tam się ukrywali. Węgra postrzelili w nogi. Wzięliśmy jednego z oficerów, ale później się dogadaliśmy, nie robili żadnych kłopotów. Schodziliśmy z góry w dół na łąki. Tam była artyleria tylko jeszcze nie wiedzieliśmy, w którym miejscu ona jest. Właściwie chłopi nie zostali zwolnieni, prysnęli po prostu. Do Wolicy przyjechała cała kolumna samochodów niemieckich z żołnierzami. To nas zgubiło. Oni wzmocnili załogę i było ich bardzo dużo. Jeden pluton zaatakował sam dwór a właściwie szkołę SGGW, co później zrobiono na Ursynowie. Drugi pluton zaatakował wieś, a nasz pluton artylerię. Podeszliśmy już tak blisko, że oni przerzucali granaty za nas. Dowódca kompanii powiedział: „Bez mojego rozkazu nie atakować.” Nawoływaliśmy: „Wirski! Wirski!” Okazuje się, że jak szli jeden za drugim, w jednym miejscu usnęli i zostali. Spali, jak się obudzili, to już nasze dwie drużyny przeszły i przebiły się do Warszawy na Sadybę. Niemcy fort na Sadybie mieli zajęty. Jak zobaczyli, że leśne oddziały idą, to się spakowali na samochody i prysnęli. Zajęliśmy fort. Poszliśmy do bloków, umyliśmy się. Jak przyszliśmy na Sadybie była jeszcze konspiracja. Dopiero oni zdekonspirowali się, jak zobaczyli, że my jesteśmy. Było ciężko, bo nie wiedzieliśmy, w którą stronę iść. Jak wyszliśmy na zakręt śmierci, domostwa, nie wiadomo, czy [iść] na klasztor, czy na Wilanów, czy dalej na Sadybę. Znaleźliśmy wieśniaka, który był w piwnicy z rodziną, on mówi: „Panowie, tu mam rodzinę, ale tutaj przychodzi dwóch chłopaków z Sadyby do panny. Oni z Sadyby są, oni wiedzą, jak przeprowadzić was na Sadybę.” Przyprowadził ich i oni nas przeprowadzili już na Sadybę do bloków oficerskich. Tam umyliśmy się, nakarmiono nas zupą, zajęliśmy fort, okopaliśmy się, dwie drużyny tylko. [Pozostała drużyna] przechodziła jeszcze dwa razy, dwie noce, bo znów pospali się. Na Górny Mokotów doszli. Zobaczyli, że dwóch drużyn nie ma, to dowódca plutonu przybiegł z Górnego Mokotowa na Sadybę. Jeszcze fort nie był zajęty, co jest poniżej Królikarni. Jedni mówią że to jest Legionów Dąbrowskiego inni, mówią, że to jest Piłsudskiego. On nas zabrał do kompanii na Górny Mokotów. W międzyczasie jak byliśmy na Sadybie przyszedł pułkownik Daniel, który zrobił przegląd, zobaczył broń. Przyszła jeszcze kompania „Krawiec”, która podejmowała zrzuty. Była okazja, żeby się z nami zabrać. Byli też z aparatem, sfilmowali nas. Różne [robiliśmy] wypady, ataki. Ciągle byłem w pierwszej linii, bo kompania nasza była dobrze uzbrojona. Poniosła bardzo duże straty: stu paru zabitych, ileś rannych. Podczas pierwszej [akcji], jak ruszyła, to miała trzystu jedenastu, dwunastu ludzi. Była kompanią już na wyrost. Była większa akcja, żeby Mokotów połączyć z Śródmieściem. Było podobno zgrane tak, że mieli atakować ze Śródmieścia, jak Książęca, a [z] Mokotowa, jak jest ulica Chełmska, Chełmską równolegle aż do Czerniakowskiej i po drugiej stronie Czerniakowskiej, gdzie byli już Niemcy. Niemcy byli mniej więcej troszkę cofnięci od Chełmskiej w różnych budynkach. Mieli pobudowane schrony, bunkry, tak, że oni musieli się cofać. Do ataku poszło siedem kompanii: „Granat”, K1, K2, K3, jeszcze inne kompanie. Doszliśmy aż do murów, gdzie stał pułk szwoleżerów przed wojną. Doszliśmy od Chełmskiej aż do Podchorążych. Zajęliśmy fabryczkę, dawniej metalowa fabryka Michnikowskiego. Niemcy byli z [drugiej] strony muru, podjechali „Ferdynandami”. „Ferdynand” to jest działo samobieżne na gąsienicach, działa miały krótką lufę. Mieli załogę taką, jak chcieli, to się skryli, ale na ogół odkrytą przy dziale. Przebili mur i zaczęli atakować. Za murem fabryczka, gdzie była nasza kompania. Za „Ferdynandami” była piechota niemiecka. Było kilka kompanii, dostali taki ogień, że nie mogli sforsować. [Byliśmy] na dole za drzwiami, które były od tej strony, z szafkami metalowymi, [gdzie] są narzędzia, frezy, noże czy inne rzeczy, żeby nie mogli się przebić. Działo z bliskiej odległości waliło. Między innymi tam zostałem ranny, ale szczęśliwie ranny, z „Ferdynanda”. On przebił pierwszy mur, rozwalił drugi mur. Biegłem korytarzem, żeby zobaczyć, jak oni strzelali, czy dwaj co pilnują wejścia, czy nie są zabici, nie są ranni. To fabryka była. W tym momencie dostałem, pocisk rozerwał się na pierwszym murze, wywalił drugi mur od korytarza, którym biegłem. Przysypało mi nogi, twarz, ale nie dostałem żadnym odłamkiem, tylko odłamki poszły do pierwszego pomieszczenia. Zostałem ranny cegłami, murem. Obandażowali mnie, gencjaną oblali, to cała twarz była fioletowa. Po trzech dniach Niemcy opanowali. Nie było natarcia od Śródmieścia. [Przyszedł] rozkaz, żeby się wycofać. Wycofaliśmy się na Górny Mokotów. Później zajęliśmy fort po Królikarni. Na mapie on jest jako Fort Piłsudskiego […]. Jeszcze nadmienię, że 1 września „sztukasami”, bombowcami Niemcy zaatakowali Sadybę i zdobyli oczywiście. Jak byłem na placu, gdzie jest kościół na Czerniakowie - bernardyński, Niemcy go atakowali. Moją drużynę tam wrzucili. Jeszcze byłem na Sadybie. Niemcy zaatakowali z Wilanowa, to byli wiedeńczycy. Podpuszczono ich blisko, byłem wtedy na Placu Bernardyńskim,ale oni zaatakowali od Wilanowa. Chcieli zobaczyć jaka to siła. Jak podeszli blisko, zaatakowano ich i wzięto do niewoli, [do] kazamat. Później Niemcy zbombardowali kazamaty. Zginął tam też „Korwin”, co chciał, żeby z artylerią przyjść do Warszawy. Cofnąłem się. Z połączenia nic nie wyszło, cofnęliśmy się. Później poszliśmy zająć fort. Droga Sobieskiego była pod ostrzałem z fortu, bo Niemcy jeździli samochodami. Później zajęli Sielce, cały dół jak się jedzie Belwederską czy Powsińską, od południa. Fort im wżynał się, oni chcieli go skasować. Zaatakowali 15 września. Już drobnych rzeczy [nie] mówię. Bomby nie przebijały z góry, tylko oni rzucali jak torpedy, z lotu koszącego. Chociaż kazamaty zasłonięte są drugimi wałami ale oni, gdzie wałów nie było, to rzucali. Wtedy na forcie poległo piętnastu żołnierzy naszego trzeciego plutonu, poza tym, nie wiem ilu cywilów, którzy się prosili, żeby na forcie z nami być. Kazamat było dużo. Ci co zostali w kazamatach, to polegli, bo obrywały się od bomb całe gruzy, całe metrowe puce. Forty naokoło Warszawy były budowane jeszcze w 1800 którymś roku […]. Ich przysypało albo od wybuchu rozerwało. Jak gdyby zastępowałem dowódcę plutonu, który chorował i był na Górnym Mokotowie. Musiałem w nocy pilnować stanowisk, żeby Niemcy nie mogli ani przejechać ani pontonami nie zająć. W dzień trochę kimałem, ale byłem ciągle ubrany, ciągle w butach, tylko tyle, że mogłem pas odpiąć i nic więcej. W noc musiałem sprawdzać posterunki i kazałem zrobić kładkę. Niemcy ciągle ostrzeliwali wejście na fort albo mogli granatnikami rozwalić. Żeby można było przejść, to saperzy [położyli] kładkę. Słupy telegraficzne pozżynali i popodkładali pod spód, zbili to gwoździami. Karabinowy został ciężko ranny, właściwie to zabity, on był od strony wschodniej ciągle na stanowisku, ale za bardzo się musiał wychylać. Tam było gospodarstwo, gdzie była ściana na fort. Tam musieli wejść z karabinem [z] lunetą i tak go strzelili, że odsłonili mu mózg, aż mu pulsował. Karabin był zapiaszczony, trzeba było parę ładnych godzin go czyścić, a na to nie było czasu, bo Niemcy ostrzeliwali most i nas. Jak zrzucili bomby wszystkie, to później z działek. Oni mieli działka 40 czy 37 […], jeszcze ostrzeliwali z karabinów maszynowych. Większość poległa na forcie - ci co zostali, chcieli przetrzymać fort - […] od strzałów raz z jednej strony, to z drugiej strony […]. Ja od razu wyskoczyłem i w ten sposób uratowałem się, że nie chciałem przycupnąć. Dym, kurz, ściana wywalona, pierwsza bomba upadła w pustą kazamatę, wywaliła ścianę, gdzie my byliśmy. Na ziemi była słoma czy wióry. W dzień, jak był spokój, to jak w nocy ktoś nie spał, to mógł kimnąć. [Obok] leżała [dziewczyna], jej narzeczony koło mnie. Patrzę, że ona nic nie widzi, nie wie, gdzie się ruszyć, wszędzie dym, kurz. Złapałem ją za rękę. Nie wyskoczyłem przodem, gdzie oni rzucali bomby, tylko w dwóch kazamatach zasłonięte było drugą górą, że oni tam nie mogli rzucać. Tam byli ludzie. Było zabite deskami, żeby oni z nami nie byli. Jak wybuchy nastąpiły, to deski odpadły. Wyskoczyłem z nią w kazamaty i ją uratowałem, że tak powiem. Jej narzeczony był elegancik, zawsze, żeby szalik założyć, hełm. Patrzę, już go zabiło i nie można go było znaleźć. Później z dowódcą plutonu, który przyleciał, poszedłem, żeby odszukać niektórych rannych, których można było wynieść. Jednego wyniosłem, był wykopany rów łącznikowy na otwartej przestrzeni wzdłuż ulicy Idzikowskiego aż pod skarpę, do Królikarni. On był dużo większy ode mnie. Przeniosłem go rowem aż do Królikarni. Ona prosiła, żeby iść zobaczyć jej narzeczonego. Przyleciał, akurat zobaczył, że fort jest bombardowany, podchorąży „Star” dowódca plutonu. We dwóch poszliśmy. Nikogo nie można było [znaleźć]. Buty tylko wystawały. Po butach poznaliśmy, że to jest ten, a ten to ten. Żywnych nie [było]. Już nie żył kapral, co strzelał z karabinu. Karabin oczywiście wzięli. Miałem jeszcze karabin przeciwpancerny, to była tajna broń. Rosjanie mieli rusznice przeciwpancerne, ale nasi też mieli oni były w magazynach. Nie były użyte w 1939 roku, tylko leżały w magazynach. [Broń] była zakopana w Chojnowie, trochę było amunicji do niej, ale lufa już była zgięta, można za rogiem było strzelać. „Wiry” był celowniczym, był ciężko ranny i zginął. Miał przy sobie, jak później Niemcy wkroczyli, pistolet, znaleźli u niego, zastrzelili. Jeszcze przyleciał goniec podpułkownika „Waligóry”, który był, że tak powiem swój. Dowódcą „Wachlarza” był „Waligóra”. On się znalazł w Warszawie, ale nie wiem dlaczego, że on dopiero się zgłosił po dwudziestym w dowództwie. Dali jemu południowy odcinek i między innymi naszą kompanię. Przyleciał goniec. Jeszcze trzymałem kładkę. Dwie osoby przeleciały jak się ewakuowaliśmy. Ona się rozstąpiła. Dobrze pływałem więc rzuciłem się, a tam osiem metrów woda w fosie. Złapałem z powrotem, nasadziłem, czekałem aż wszyscy kładką przelecieli. Chociaż Barszczewski pisze, że po pas stałem, a tam jest osiem metrów. Wtedy dopiero „Wirego” zaniosłem. Później wróciłem się, czy jeszcze kogoś nie ma. Goniec przyleciał, żeby dowódca fortu [się zgłosił]. Właściwie dowódcą fortu nie byłem, ale go zastępowałem, że tak powiem. Jak [dowódca] szedł na fort powiedział: „«Norwid» jest moim zastępcą w razie czego.” Poczuwałem się do pewnych rzeczy, że musiałem dbać o wszystko, nie tylko o swoją drużynę. Nikogo już nie wyciągnęliśmy. [Goniec] przyprowadził mnie do dowódcy pułkownika „Waligóry”. On kwaterował naprzeciwko Malczewskiego - jak jest pompa - w niewykończonym domu 103 A, B, C. Tam willa jest, mówią, że jeszcze z „Ogniem i Mieczem”, że to była willa Keslinga… Jak robili remont generalny w wilii, nie tak dawno, znaleziono dokumenty „Waligóry” po podłogą. Jego pierwsza „prawa ręka”, co prowadziła wszystko [zapytała]: „ Czy pójdę na fort drugi raz?” „Pójdę, tylko karabin trzeba dobry maszynowy.” On mówi: „ Dam ci pismo.” Do niej mówi: „Nalej mu.” Ona kubek pół litra i wódki buch, buch. Bardzo rzadko piję wódkę, kieliszek, dwa, ale nie kubek półlitrowy. Chleb mi nasmarowała pasztetem, mówi: „Pójdziesz na fort?” Mówię: „Pójdę, nowy karabin trzeba, bo karabinowy jest zabity. Karabin trzeba rozebrać, wyczyścić, bo jest zapiaszczony.” Jak poszedłem do kompanii, powiedzieli: „Co na fort?” Karabin jest rozebrany i nikt nie chce iść. W ten sposób nie mogłem iść. Niemcy ostrzeliwali fort. Później zobaczyli, że nie ma odzewu, to go zajęli, jeszcze 15. [Z] moją drużyną ciągle byliśmy w pierwszej linii, bo miałem najstarszych chłopaków. Sam byłem już w wieku dwudziestu sześciu lat, jak na powstańca, to już byłem wiekowy. [Powstańcy przeważnie mieli] szesnaście, osiemnaście, dziewiętnaście. Byłem w pierwszej linii, jak jest Idzikowskiego, następna ulica od Puławskiej odchodzi... To na samej skarpie. Fort mieliśmy [widoczny], teraz to nie widać, bo wszystko jest zarośnięte. Tam było pole. Była tylko skocznia, jest do tej pory nierozebrana na skarpie. To jest od południa, jak idzie skarpa, bo to stare koryto Wisły, w dole jest fort. Idzikowskiego idzie od góry, ale zjeżdża i w dół. Ikara zaczyna [się] za Idzikowskiego i jest też krótka ulica, tam stoi willa, [którą] zajęliśmy. Przed nami dwieście metrów, zajęła drużyna Niemców, która pilnuje, żeby dalej nie można przejść. Tam wymiana strzałów ciągle była. Jak były okazje, to oni strzelali, artyleria strzelała spod klasztoru. Tam dwie armaty stały. Oni nie bardzo mogli poziomo strzelać. Osiemnastego nadlatują bombowce czteromotorowe, amerykańskie na wysokości może dwa tysiące metrów, wysoko. Spadochrony lecą, myśleliśmy, że to jest pomoc, może Sosabowskiego, nasza dywizja spadochronowa. Mieli zadanie, że jakby wybuchło Powstanie, żeby pomóc. Tymczasem ona była pod Arnheim. Lecą [zrzuty] za fort na dół, Niemcy wyskakują, strzelają. Zasobniki długie, dwumetrowe to tak wyglądało [jak desant]. Człowiek podniecony, dobrze nie widzi. Zasobników niewiele spadło na naszą stronę. Żeby polecieli na pięćset metrów, to by było więcej tego, a tak to wiatr znosił. Niemcy wyskoczyli i się obłowili. Anglicy jak rzucali, to rzucali: pistolety, amunicję. Broń amerykańska - „tompsony” to była bardzo dobra, lepsza niż „szmajsery” niemieckie. Niewiele z tego skorzystaliśmy. Niemcom przeszkadzaliśmy, ale oni, co chcieli, to podjęli. Przecież ze skarpy było czterysta, pięćset metrów, to już [się] nie wceluje. Zresztą lepiej w nocy wyjść i pozbierać wszystko dokładniej. Później dwudziestego pierwszego, rano...W willi była rodzina z małym dzieckiem, mieli kozę, żeby dziecko karmić. Oni woleli z nami być w pierwszej linii, jak gdziekolwiek [indziej]. Tam Niemcy nie bombardowali, [bo] Niemcy byli blisko. Czujki, jak się wystawiało w nocy, to oni się cofali, bo oni słyszeli niemiecką mowę. Chałupy były polskie, niemieckie. Oni się nieraz cofali, w nocy to niosło. Koza się pasła na skarpie. Kiedyś ją zabito od granatnika. Wpadają z czujki, że Niemcy są pod skarpą, już na tej wysokości. Wszyscy byliśmy w piwnicy ubrani, wyskoczyliśmy. Oni jechali czterema samochodami, „pancerką”. Pancerka umknęła, a samochody zaczęły zakręcać. [Tam były] głębokie rynsztoki, [jak] zakręcali, wpadli, to zostało. Część uciekła, ranni schowali się za samochody. Niemcy przejechali w dzień czołgiem i chcieli samochody zabrać. Przeszkadzaliśmy im, bo chcieliśmy my pierwsi dojść do samochodów. Tam była broń, amunicja, granaty, nie mówiąc już, że były futra, patefony, buty z cholewami i inne rzeczy, szaber. Pospali się Niemcy, którzy powinni ich zatrzymać i powiedzieć, żeby się do ulicy..., od Dworca Południowego co idzie, cofnąć i tam pojechać, bo oni chcieli wzmocnić fort. Jechali w nocy, nad ranem nie mieli się kogo spytać ani ludzi, ani nic. Nie wpadli na to, żeby zastukać do pierwszego lepszego domu. Wszystko by pokazali przecież. Oni pojechali według mapy, zobaczyli a tu polna droga, rynsztoki. Badylarze byli przy polnej drodze. Oni jak zaczęli wykręcać pod ogniem, to powpadali do rowów a to metrowe, może półmetrowe. Jak koło wpadło, to już nie mogli [wyjechać]. Dopiero jak się zrobił wieczór, to obstawiliśmy tak, żeby Niemcy nie mogli [ruszyć]. Zeszliśmy na dół. Broni trochę zdobyliśmy. To była dywizja Herman Göring, to była znana dywizja. Papierosy i inne rzeczy [zdobyliśmy]. Nasza drużyna, kompania była mocno zdziesiątkowana. Dowództwo doszło do wniosku, że trzeba nas zmienić, bo my ciągle w pierwszej linii. Z 24 na 25 września wieczorem przyszedł inny pluton i nas zwolnił. Wprowadziliśmy ich, gdzie Niemcy - skarpa była już okopana, były rowy pokopane, jeszcze gdzie [się] chować. Przy strzelaninie dwóch naszych... Z fortu zaczęli strzelać po skarpie. Jeden dostał w płuco, przestrzeliło mu, Beata była ranna, od pocisku artyleryjskiego, w kręgosłup, do dzisiaj ma kawałek. Z fortu zorientowali się, że tutaj jesteśmy, widocznie się obudzili, ostrzelali górę. Jeden z moich ludzi dostał w kolano, drugi dostał... Nas zwolnili 24 na 25 na Naruszewicza, na róg Puławskiej. To było miejsce stałe, stąd robiliśmy wypady czy na fort, czy tu, czy tam. Tam zawsze wracaliśmy. Rano natarcie Niemców, oni przygotowali się. Nawet swoich rannych nie wzięliśmy. Na Idzikowskiego była izba dla rannych. My szliśmy, oni tu mają bardzo dobre warunki, sami leżą. Niemcy wpadli, ale zobaczyli, że ranni, tylko ich wygarnęli. Zdobyli wtedy Królikarnię. Co to dla nich był pluton, jak oni atakowali czołgami, artylerią, granatnikami, „sztukasami”. Z marszu zdobyli między innymi Królikarnię. Później było odbicie Królikarni, ale to nic nie dało. Oni już byli wstrzelani. Paru było rannych. Tak minął 25 na 26. Cały dzień oni atakują ze wszystkich stron i wszystkimi siłami, jakie mają. Od południa, od zachodu, od wschodu Mokotów jest brany, że tak powiem. Znalazłem się u dowódcy „Majstra”, on mówi: „ Nie wiem gdzie są nasi, gdzie są Niemcy.” Nie ma języka, nie ma kogo posłać, wszędzie są małe stany batalionów. […] Zgłosiłem się na ochotnika na patrol. Jak na patrol się idzie, to się bierze drużynę. Nie znam Mokotowa dokładnie, to mówi: „Dam ci swojego gońca, który między kompanią lata i zna.” Miał czterech gońców: do naczelnego dowódcy, do kompanii, bo w batalionie były cztery kompanie: K1, K2, K3 i K4 – łączność. Czyli on miał czterech gońców. Dał mi jednego z gońców, chłopaka młodego, osiemnaście lat. Okazuje się, że on nie był z Warszawy, tylko był w sierocińcu. Z Rakowieckiej go dziewczyny ściągnęły i był gońcem. Powiedział, żeby poszedł do dowództwa, żeby zobaczył, gdzie są Niemcy, gdzie są nasi, kompanie, bo cały dzień nie ma żadnego odzewu. Mówi: „Nie dam ci ludzi, bo ludzie są potrzebni naokoło.” Szkoła z rąk do rąk przechodziła. [W końcu] Niemcy wpadli, podpalili, szkoła już była zrujnowana. Tylko gońca mi dał, mówi: „Idź zobacz, gdzie są nasi.” Idę Puławską, bo od Naruszewicza, doszedłem do bramy na róg, gdzie jest teraz pompa. Pompy nie było wtedy. Budynek po lewej stronie Puławskiej przy rogu Malczewskiego palił się. W bramie stoi kapitan i dwie sanitariuszki ma koło siebie. Mówi do mnie: „Zostałem ranny i ostrzelano mnie z rogu Malczewskiego”. Mówię: „ Idę na patrol, to muszę zobaczyć.” Mówi: „ Nie, to poślę...” „Nie, muszę sam zobaczyć. Nie wiem kto tam jest.” Nasi byli na ulicy Niepodległości, a tutaj jest Malczewskiego przy Puławskiej. Podchodzę bliżej psykam. W nocy cicho jest: pssy, pssy. „Odpsykują” mi, jak „odpyskują”, to nasi chyba. Biegnę. Królikarnia jest zajęta. Na skarpie [jak są] budynki za Królikarnią, tam był szkoła - Gimnazjum Giżyckiego przez wojną, jeszcze dwa budynki stoją. Stąd biją rakiety, czyli pod skarpą już siedzą Niemcy czy inne nacje. Rakiety - to nieprzyjaciel. Oni myśleli, że jestem goniec niemiecki. Miałem polową czapkę niemiecką z daszkiem, nie hełm, miałem „handgranaty”, miałem szelki
Gott mit uns , granaty niemieckie trzonkowe, angielski miałem na czarną godzinę, miałem „stena”. Goniec nic nie miał, był nieuzbrojony. Jak „psyknąłem”, „odpyskują” mi, to schylam się i biegną. Budynek pali się. Patrzę karabin, „drajza” stoi. U nas były „drajzy” zdobyczne, najczęściej każda drużyna miała lekki karabin maszynowy, bez wody, tylko wymiana lufy, dziury z blachy, żeby chłodziło się, lufę można było wymienić. Wylatuję, stoi ich dwóch. Rozglądam się. Pod ścianą czterech siedzi. Rów był przekopany. To była dziesiąta, jedenasta w nocy. „Amunicja skończyła się prawie, nie ma czym strzelać. Niemcy są już bardzo blisko, jak jest Królikarnia”. „To daleko do Naruszewicza?” „Rzut z procy!” Szkoła na Woronicza była już zdobyta. Nie wiadomo [czy] małe uliczki willowe [są zdobyte]. On nie miał języka cały dzień więc dlatego poszedłem. Przyklęknąłem, trzymam się za lufę, mówię: „Od «Majstra» jestem, jaka kompania?” On mówi:
Was? Patrzę, a jemu spod pałatki wyglądają esesmańskie błyskawice, pod ścianą siedzą, słyszę niemiecką mowę na balkonie, cały dom jest ich. Myśleli, że przyszedł goniec z Królikarni. Patrzę, a tu jedna „drajza” wystaje. Dziury musieli nasi jeszcze wykołować, jak stała kompania, cegła wywalona „drajza” wystaje lufa. Jestem blisko, jestem na wysokości jak jezdnia, teraz jest przystanek autobusowy 122 w miejscu, gdzie karabin [wystawał]. Mówię: „Nie wygłupiaj się, od «Majstra» jestem. On mówi:
Was bist du? Czy coś w tym rodzaju. Teraz myślę: „Jak naciągnę iglicę, to może zabiję dwóch. Czterech siedzi z pistoletami [pod murem, są] na balkonie, zabiją gońca. On nie ma broni. Dowódca będzie czekał, nie wiadomo czy do rana, nie [będzie] wiedział, co się ze mną stanie.” Wybrałem inne rozwiązane. Liczyłem trochę na szczęście. Oni mieli różnych Rosjan, to on myślał, że mówię po polsku, bo jestem z wojsk. „Stena” nie zauważył, że jest trochę inna broń. Karabin przewróciłem i wpadł w rów. [Niemiec] miał granaty poodkręcane i koraliki wiszą. Czyli on łapał w garść ze trzy cztery, koralik pociągnął i rzucał przed siebie. Biegiem do rogu, na stu metrówkę jakbym w olimpiadzie startował, goniec obok mnie leci. On z jednej strony karabinu przykucnął, a ja trzymałem się z drugiej strony karabinu. Oni strzelają. Odbiegłem ze cztery, może osiem metrów do rogu Puławskiej, tam gdzie kapitan stoi w bramie. Oni już strzelają, i z balkonu i czterech [spod muru]. Huk niesamowity. [Goniec] mówi: „Dostałem.” Krew sikała, on dostał odłamek w ucho. Dopiero się po wojnie dowiedziałem, że on w ucho dostał, później już go nie widziałem, straciliśmy kontakt. Doleciałem, mówię, że to Niemcy są, musi pan przejść na ich drugą stronę, zajść budynek 103. Tutaj Niemcy strzelają. Poszedłem do dowódcy batalionu, powiedział: „«Norwid» pójdziesz jeszcze, do dowództwa, żeby dali mi zezwolenie wycofania. W dzień nie damy rady przejść.” Dał mi drugiego gońca i poszedłem. Wiedziałem, że trzeba ominąć budynek 103. Wyszedłem jak jest Ursynowską, a dowództwo było na Bałuckiego przy teatrzyku „Guliwer”, pierwszy dom na rogu Różanej i Bałuckiego. Tam wszedłem, narada […]. Wyszedł do mnie któryś z oficerów, mówię mu jak jest, że potrzebuję iść z powrotem, bo musimy mieć zgodę. Jak mamy przejść, to musimy w nocy przejść. Brak jest już amunicji, granatów, resztkami sił gonimy. Już Królikarnia zajęta, to zajęte. Mówi: „To poczekaj.” Poszedł i znów go nie ma, już jest jedenasta, dwunasta. Dowódca batalionu się niecierpliwi. Patrzę dowódca batalionu wchodzi z dwoma podchorążymi, mówi: „«Norwid», co ty tu siedzisz?” Mówię: „Już powiedziałem, powiedzieli, żebym czekał.” Od razu wszedł. Za parę minut wyszedł mówi: „«Norwid», idź do «Starta».” „Start” był ranny, ale chodził. Mówi: „Żeby zebrał cały batalion i przeprowadź tak jak sam przeszedłeś. Już nie mam siły, żebym szedł z powrotem.” Byłem młody, on umarł w styczniu w 1945 roku w Krakowie, on był słaby na serce. Po wojnie przeczytałem jego nekrolog. [Ruszyłem] z powrotem tą samą drogą. Człowiek idzie świeżymi śladami, nie wiadomo, czy Niemcy dalej się nie posunęli. Oni w nocy się bali, musieli z wieczora zająć Malczewskiego przy Puławskiej. [„Star”] zebrał wszystkich i „Norwid” prowadził. Prowadziłem, bo wiedziałem gdzie są Niemcy i dwa razy tą drogę przeszedłem. Przeprowadziłem i zajęliśmy Ursynowską, wille od Puławskiej jedne, drugie, trzecie, czwarte. Byłem w pierwszej willi. Mieliśmy iść kanałami. Wypadło - K1 osłania zejście do kanału. K1 nie ma dowódcy kompanii, dowódcy plutonów są ciężko ranni, kadra jest wybita. Dowódca „Tosiek” Woszczyk do dowództwa chodził i on się nami opiekował. Tak zapadło, że K1 osłania zejście do kanału i do Śródmieścia. Czterech nas podoficerów ciągnie losy, który zejdzie do kanału i wybiera sobie ludzi z erkaemem – erkaem już dobrze działał - który dowodzi oddziałkiem, który ostatni zejdzie do kanału. Kilku ludzi z karabinem maszynowym [miało] osłaniać resztki kompanii. Wypadło na „Zadorę”. On dołączył do nas w Chojnowie i z nami przyszedł. On był na Okęciu. Na Okęciu całe natarcie... On ich przeprowadził aż do Chojnowa z Okęcia przez Lasy Sękocińskie. Jak szliśmy na Warszawę do naszej kompanii dołączył. „Zadora”, ja i podchorąży „Jan”, architekt z Kielc, jeszcze jeden, czwartego nie mogę [sobie] przypomnieć. Rannych nie liczyło się. Ranny był „Start” Krasowski, ranny był [...] Aha! On ma iść z karabinem od strony Alei Niepodległości, Racławicką tutaj osłaniać zejście do kanału. Kanał był na rogu Bałuckiego i Szustra, teraz jest Dąbrowskiego. On mówi: „Wy pójdziecie do kanału a mnie zostawicie z ludźmi na pastwę losu. «Norwid», jak dasz słowo, że ty mnie ściągniesz, to zostanę i pójdę.” Musiałem iść, gdzie on zajmie stanowisko. Po nocy nie będę go szukał. Idziemy Racławicką, koło murów jest żeński klasztor na Racławickiej. Na rogu Kazimierzowskiej jest niewykończony budynek dwupiętrowy, tu się usadowiliśmy z pistoletami w oknach na parterze, RKM w wykopie. Zdążyliśmy się [rozłożyć] a tu
Wer da? Polizei? Luftwaffe? Po drugiej stronie Racławickiej był tartak, teraz jest parking samochodowy. Oni widzieli jak podeszliśmy, myśleli, że to Niemcy
Wer da? Flakartillerie Wyliczają. My nic. Jak podeszli, karabinowy posiał, tylko mu się zaciął pistolet, wtedy trzeba było granatami. Patrzymy - rakiety idą ze wszystkich stron, to znaczy jesteśmy okrążeni. Nie ma tutaj co siedzieć, tutaj są Niemcy, już podeszli blisko. Wycofaliśmy się. Noc przeszła. Na rano przyszedł facet od „Gustawa”, porucznik, który dowodził kompanią. On był z nami w lesie, bystry facet. Później on wyjechał do Australii, tam był prezesem AK. Poszedł kanałami na rogu Belgijskiej i Puławskiej. On już poszedł w kanały bez nas. Tuż przy Dolnej stał czołg, przelecieliśmy, chcieliśmy za Wisłę się dostać albo Okęcie. Głosowali, że za Wisłę będzie bliżej niż na Okęcie.
>Niemcy podeszli już wszędzie. Ludność mówi: „Panowie, już wszyscy się poddali, a wy jeszcze.” Wychodzimy, na uliczkę Pytlasińskiego, a tu esesmani. Oni po polsku mówią, to byli z poznańskiego esesmani: „Dosyć się już nawojowaliście.” Broń składamy, zaprowadzili nas, jak jest Park Nałkowskiej na Puławskiej, koło kościoła jest budynek dwupiętrowy. Tam nas trzymali. Później nas oddali innym. Obrewidowali, zabrali mi lornetkę. Mówi: „Daj, bo i tak ci zabiorą.” Ten, co mnie później rewidował, to skarpetki, do golenia, wszystko wyrzucał z chlebaka. [Inny Niemiec] mówi: „Co ty mu zabierasz?”. Był burzliwy facet. Z przeciwlotniczej [nas] zabrali, zaprowadzili na róg Szustra, Dąbrowskiego, na rogu Puławskiej. Znów zjeżdżają się czołgami, grają na patefonach, obładowani dobrem wszystkim, pilnują nas w „kubankach”, chyba z Dworkowej, nie wiem, czy to kozacy. Mają talerzowy karabin, na jezdni usiedli. Niemcy nie chcą strzelać, widocznie oni [będą]. Okazuje się, że nie oni. Szabrują zegarki, buty, wszystko po kolei. Aha! Przyjechał kapitan: „Co to?” „Ci z Dolnego Mokotowa. Wyciągnęli ich z kanałów przy Belgijskiej.
Alles zusammen nach Fort Mokotów . Zaprowadzili Alejami Niepodległości, Dąbrowskiego do Racławickiej i na fort. Przed nami przemawiał Bach jakoby. Ale wątpię, Bach siedział w Ożarowie. Tutaj nas nakarmili, tylko nie dali ani łyżki, ani nic, zupę przywieźli - grochówkę i późnej nas całą kolumną prowadzili do Pruszkowa. Piloci - co pięć metrów. Byli tacy, co uciekli, ale byli tacy, co nie uciekli daleko, bo uciekł w pole, skrył się gdzieś, to kazali usiąść i poszli w pościg. Tam go zastrzelili. Jak uciekać, to uciekać daleko. Nie odleciał pięćset metrów, w krzaki się schował przy domu, który pojedynczo stał. Oni widzieli, że on tam wpadł. W Pruszkowie oczywiście rewizja. Na betonie się spało. Za trzy dni znów rewizja i pociągami do Skierniewic. [W] Skierniewicach też ze cztery dni [byliśmy]. Woda była na wysokości kolan, były wykopane słupki, murawa i nic więcej. Wywieźli nas. Wieźli nas dwa dni, dwie noce do Santbostel do stalagu 10B, przez Poznań, później wysiedliśmy w Bremervörde. Po drodze jeszcze bombardowania niemieckich pociągów, tam nie było Czerwonego Krzyża. Znów rewizja, później oczyszczalnia. Zachorowałem tam na żołądek, gdzie mi powiedziano, w Santbostel 10B, że pożyję jeszcze ze trzy, cztery dni. Potrzebuję mieć dobry szpital, ze trzy miesiące. Musiałem wstawać na apel. Później nas jako wybitnie niebezpiecznych - na AK Niemcy mówili Polnische SS - w Hamburgu jak byliśmy, w pierwszym rzędzie nas brali do kopania rowów przeciwczołgowych. W Hamburgu, jak Anglicy z Kanadyjczykami podchodzili kawał sobie opowiadaliśmy z „folkszturmem” jak budowaliśmy barykady. Mówiliśmy: „[…] jak przyjdą, to będą się trzy godziny śmiać, a w trzy minuty zdobędą Hamburg.”
Verfluchte, Du bist verikte! Tak było. Po naszym wyjściu dowódca Hamburga poddał się i żadnych bitew nie było w Hamburgu. Prowadziła nas kompania do Husum, jak nas ewakuowali, przy końcu kwietnia. Szliśmy siedem dni i nic nam jeść nie dawali, tylko mieliśmy paczki. Załatwiliśmy paczki Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, angielskie czy amerykańskie. Ze trzy paczki mieliśmy [na osobę]. Z karabinami maszynowymi samolotami latali Anglicy, Polacy. Jak widzieli paczki Czerwonego Krzyża w kolumnie, to wiedzieli, że jeńców ewakuują. [W] Husum było lotnisko odrzutowców. Wzięli nas do budowania dróg startowych. Ich odrzutowce startowały na kółkach, jak wyleciał, to zrzucali kółka i lądowali na płozie tak, jak mają szybowce. Mieli dwusilnikowe i jednosilnikowe, były uzbrojone w działka dwudziestomilimetrowe. Wsiadałem w nie i oglądałem. Anglicy momentalnie zabrali nas w samochody, połapali pilotów, którzy w okolicach byli i samoloty do Anglii wywieźli. Jeszcze z Hamburga opowieść. Hamburg był bombardowany w dzień przez Amerykanów, w nocy przez Anglików. [W] barakach nas było tysiąc, z tysiąc sto chłopa, „akowców” samych, przy lotnisku. Lotnisko było zrobione na wyścigowym polu. Tam stała artyleria za parkanem. Nieraz jak bomby rzucali tam, to okna, szyby wylatywały. Na noc nas zamykali, a na dzień otwierali, do pracy brali. Kiedyś był
voralarm i alarm. Lecimy do bunkra ale Niemcy co nas prowadzili
Heute keine schwarzer handel . Dzisiaj nie będzie czarnego handlu, my mówimy: „Herr Wachman, ty pierwszy będziesz uciekać, jak będą bombardować.” po niemiecku. Jak był
voralarm i bombardowanie, to uciekaliśmy do bunkrów ośmiopiętrowych. Dwa bunkry były na Sant Paul. To znana dzielnica jest, nasze Stare Miasto. Na jednym [stała] artyleria w wieżach. Jak szły bomby w dół, jakby trafili, to by ich zmiażdżyło. Na drugim oni mieli czasze jak pokoje wielkie i swój radar, karabiny maszynowe, działka. Cztery piętra w dół to artyleria, oni tam nocowali. Lecimy, patrzę przed bunkrem dwieście, trzysta metrów stoi wózek i dziecko płacze, a bomby lecą. Stare miasto oni ciągle bombardowali. Patrzę dzieciak, dziecka nie zostawię. Wziąłem wózek i biegnę z nim. Matka w bunkrze na parterze. Esesmani, partyjni na rękawach Hakenkreuze nie dadzą jej [wyjść], bo bombardują. Ona chce po dziecko iść. Ona zostawiła, jak bomba upadała, ona nie wytrzymała. A ja wózek przyprowadziłem. Ojej! Dziękowali mi, mało po rękach nie całowali, że taki się trafił Polak, że przyprowadził dziecko. Nas brali na ósme piętro, jakby zbombardowali, to by to piętro najpierw rozwalili. Trafiła bomba tylko nie w Hamburgu. Były bunkry mniejsze: piętrowe, dwupiętrowe. Ośmiopiętrowe tylko w Hamburgu były. W [innym] mieście bombę przyholowali, spuścili, podobno trzydzieści tysięcy ludzi Niemców padło od bomby.
- Co się z panem stało po wojnie?
Po wojnie, po oswobodzeniu, najpierw byłem dowódcą małolatów. Małolatami dowodziłem już w Hamburgu. Wybrał mnie komendant obozu, wybrał stu pięćdziesięciu podoficerów, którzy do Hamburga przyjechali, do podobozu w Santbostel. „Ty będziesz dowódcą, szefem baraku małoletnich.” Tam były trzy pomieszczenia po dwadzieścia pięć. Musiałem rano ich budzić, meldować, ilu chorych, ilu... Niemieckiego uczyłem się w szkole powszechnej przed wojną, więc jako tako się wprawiłem. Później jeździłem po Niemczech. Skończyłem, jeszcze w Niemczech, na Sylcie. Sylt - wyspa, gdzie są pensjonaty, kurort, wyspa wąską, pięćdziesiąt kilometrów. Poza tym trzy lotniska niemieckie na cyplu jednym, drugim i w środku, jedna wioska. Na Sylt idzie tor kolejowy. Samochodem wjeżdża się na platformę, przywiązuje się i tam się wjeżdża. Na Sylcie przeszedłem kurs - jeszcze u Ploańskiego chodziłem na kurs samochodowy, już jeździłem. Tam poszedłem [na] prawdziwy kurs wojskowy samochodowy. Byłem dowódcą kompanii małolatów, szesnasto-, siedemnastolatków, najpierw byłem w 1939 roku, a później - małolatów. Jak oficerowie przyjechali, to już oni przejęli pałeczkę. Potrzebowali kierowcy na sanitarkę w szpitalu. Więc się zgłosiłem. Przyjadę do Polski, może będą potrzebny kierowcy. Dostałem prawo jazdy angielskie. Westerland to jest stolica wyspy. W każdym razie tam pojeździłem i na wiosnę zapisałem się do Polski. Mówili różnie, [że] Anglicy chcieli się [nas] pozbyć... Wycwaniłem się w jeździe. Tu przyjechałem, [to] sprawdzili. Moim sprawdzającym był Rychter, egzaminował mnie. Musiałem wynająć samochód PKS, gdzie teraz jest „Skra”, była baza PKS-ów. Wynajęliśmy jeszcze z jednym po cichu kierowcy. Rychter wyszedł, kazał pojeździć w okolicy. Dostałem prawo jazdy drugiej kategorii. Kierowcą zawodowym nigdy nie byłem. Po angielskim, mnie sprawdził, ale dał drugiej kategorii. Później jak wymieniałem na międzynarodowe, to mówili mi: „Czy mam jeszcze? Mówię: „Nie mam, bo mnie to nie interesuje.” Wstemplowała.
- Kim pan został po wojnie?
Przed wojną skończyłem Konarskiego – w 1936. Po wojnie pracowałem w PZL-u. Tam majstrowie musieli mieć TKT. To jest u Wawelberga wieczorowa. Przed wojną szkoła Wawelberga była też, tylko, że ona nie dawała dyplomu inżyniera, tylko dawała technologa. Po wojnie oni mieli kurs trzymiesięczny i dano im inżynierów magistrów. Uznali, że szkoła jest wyższa. Zapisałem się w 1948 roku. […] W międzyczasie pracowałem w PZL-u, w fabryce. Nie było po wojnie tak dobrego zakładu, jak PZL. Pracowałem w Warszawskich Zakładach Remontu Maszyn Włókienniczych. Tam przeszedłem od ustawiacza, od konstruktora oprzyrządowania aż do głównego technologa. Pracowałem tam dziewięć lat, poznałem wszystkie tajniki, przejeździłem cały przemysł włókienniczy w Polsce i roszarniczy i jedwabniczy i Bielsko... Chciałem zwiedzić, bo mi się nie podobał dyrektor. Trudno mi było gdzie indziej znaleźć pracę, tylko zobaczyli AK to już... Od 1960 [pracowałem] na politechnice. Tworzyła się Katedra Silników Lotniczych. Jako pilot szybowcowy, motorowy, pracowałem w wytwórni sprzętu lotniczego PZL na Okęciu, więc mnie zatrudnili na Wydziale Lotniczym na kierownika warsztatu doświadczalnego. Tu przepracowałem dwadzieścia lat do emerytury, później [na] emeryturze jeszcze na pół etatu [pracowałem] w Instytucie Technologii Ogólnej, Mechanicznej i Lotniczej.To by było wszystko.
Warszawa, 24 października 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Seweryn