Nazywam się Irena Olech z domu Matusińska. Urodziłam się 19 czerwca 1927 roku w Warszawie.
Do szkoły chodziłam do prywatnej pensji Kowalczykówny i Jawurkówny, nazywanej też Szkołą na Wiejskiej, zresztą jest też książka [pod tym tytułem]. Była to szkoła może wyjątkowa, gdy porównać ją z tym, jakie były szkoły po wojnie. Ale zapewne na tamte czasy nie była wyjątkowa. Były dwie przełożone, Jadwiga Kowalczykówna, Jadwiga Jawurkówna, obie niezamężne, jak zresztą większość nauczycielek, wszystkie się nazywały na „ówna”, Gościewiczówna, Karpowiczówna, Stołągiewiczówna. [Na panie Przełożone mówiło się w szkole ” Pani Czarna”, „Pani Biała”.]
Nie, żaden wymóg, to była po prostu misja. To były osoby, które miały ten jedyny cel w życiu. Oczywiście zdarzały się i mężatki mające rodziny, ale bardzo dużo nauczycielek to były emancypantki, ([studiujące kobiety na przełomie wieku XIX i XX to była rzadkość]), dalekie chyba od feministek, ale coś w tym było. Gdy ja chodziłam do tej szkoły, to były dosyć starsze panie, moje przełożone. [Szkoła istniała od 1903 roku do 1944. Obie Panie zginęły w Powstaniu, w płonącym domu, jedna już nie chodziła, a druga jej nie opuściła.]
Nie było żadnego wychowywania patriotycznego pod takim tytułem. Natomiast był wielki nacisk na przedmioty humanistyczne, szczególnie język polski. To była właśnie uczta klasyki patriotycznej, może nawet z przerostem romantyzmu wobec innych epok. Bardzo dużo było lekcji poświęconych poetom romantycznym i pisarzom patriotycznym. To była ta lekcja patriotyzmu, to wychowanie patriotyczne. [Dużo uczyłyśmy się poezji na pamięć i na lekcjach deklamowałyśmy. Do dziś cisną mi się na usta strofy].
Żeńska, tak. [W prywatnych szkołach nie było koedukacji].
[W szkole była Kaplic, gdzie w narodowe święta odprawiał Mszę Święte ksiądz Kwieciński, nasz Katecheta. Wspólnego udziału w imprezach- nie przypominam sobie]. Jakieś defilady, tak. Z tym że byłyśmy jeszcze dość małe, ale na defilady chodziłyśmy. Z tym że to raczej z rodzicami, z inicjatywy domu, niekoniecznie szkoły. Nie było obowiązkowych udziałów w obchodach. Z Marszałkiem Piłsudskim spotykałyśmy się w Alejach Ujazdowskich, bo on tam sobie chodził sam, bez obstawy. My z Wiejskiej ulicy, zwykle tak było, że po szkole któraś z mam na zmianę zabierała nas do Łazienek. A po zabawie w Łazienkach nieraz spotkania z Marszałkiem w Alejach Ujazdowskich.
[Tak, nawet raz, z czego byłam bardzo dumna], głaskał mnie po główce.
Nie bardzo pamiętam, nic specjalnie nie mówił. [To był jego ostatni rok życia. A jego pogrzeb dobrze pamiętam].
Pamiętam to bardzo dobrze. [On zawsze w siwym stroju Komendanta, pod czapką siwe wąsy i krzaczaste brwi. Nazywaliśmy go Dziadkiem]. Oczywiście w szkole był kult Marszałka, natomiast w moim domu bardzo patriotycznym, o tradycjach, bo i ze strony taty i ze strony mamy, to były rodziny z tradycjami patriotycznymi. Mama była córką lekarza społecznika, wnuczką profesora historyka Szkoły Głównej. Tak że to były warszawskie dobre rodziny, z tym że bardziej o charakterze narodowym tak zwanej Endecji. Rodzice mieli kontakty, z państwem Rybarski znaliśmy, oni mieli dzieci w wieku moim i mojej siostry. Babcia była nauczycielką [historii w szkołach, głównie ona była zaprzyjaźniona z rodziną Rybarskich. Roman Rybarski był ekonomistą Stronnictwa Narodowego].
Babcia uczyła historii, [za mojej pamięci była już emerytką], z tym że ona była bardzo oddana idei Dmowskiego.
Tak.
Przebywaliśmy w Świdrze, ponieważ urodził mi się malutki braciszek, wtedy miał rok, a ja miałam dwanaście lat. Dlatego te wakacje były tak blisko Warszawy, na szczęście. Trwaliśmy na wakacjach do 1 września.
Bardzo wcześnie rano, bo były komunikaty radiowe, już wiadomo było, że rozpoczęła się wojna. Bardzo szybko spakowaliśmy się. Może nawet rodzice się już szykowali wcześniej, bo nastrój był zapowiadający te wydarzenia. Dlatego bardzo wcześnie rano jechaliśmy do Warszawy kolejką EKD.
Na ulicy Natolińskiej, tak że do szkoły miałam blisko, chodziłam piechotą.
Całą grupę Niemców, bo oni chodzili całymi oddziałami, śpiewając głośno i buńczucznie. Nie chodzili pojedynczo, przynajmniej w mojej dzielnicy, i co mi się rzucało w oczy. Zapewne się bali.
Nie, raczej wielką złość i niechęć, jakoś lęku nie. Powiem jeszcze o charakterystycznym przejawie tego wychowania patriotycznego, że natychmiast po kapitulacji, po oblężeniu Warszawy, wkroczyli Niemcy. Szkoła nasza, jako że mieściła się już w dzielnicy niemieckiej, więc musiała się zwijać, pakować i przenieśliśmy się gościnnie do szkoły Platerówny na obecnej Pięknej. Mimo tego, że nauczycielki były zajęte tą przeprowadzką, to od razu zorganizowały akcję pomocy rannym w Szpitalu Ujazdowskim. Do szpitala bardzo blisko było, Wiejska 5 mieściła się naprzeciw sejmu. Każda z uczennic, dwunastoletnich dziewczynek, dostała jednego rannego do opieki. Do noszenia obiadów i załatwiania mu wszelkich spraw, czy korespondencji z rodziną, bo to byli z całej Polski i nawet z kresów. Dostałam żołnierza, Ukraińca, który nawet słabo mówił po polsku, [ale walczył w Wojsku Polskim] z kresów, już nie pamiętam z jakiej wsi. Pamiętam, że się nazywał Jaremezuk. Codziennie z obiadem w menażkach szłyśmy do szpitala po ulicach w pierwszych dniach okupacji. Przecież nie wiadomo było, co będzie się działo na ulicach, a rodzice się nie sprzeciwiali. Oczywiście nie mówię, że to była zasługa nasza, że szłyśmy, też nie bojąc się, absolutnie się nie bojąc. Opiekowałyśmy się tymi rannymi, dzień w dzień zanosząc im obiad i inne jakieś potrzeby, papierosy, czy inne rzeczy kupowałyśmy, czy korespondowały z rodziną.
Nie, nie znam. To nie do pomyślenia by było, obecnie aby rodzice, którzy się tak trzęsą nad swoimi dziećmi, żeby pozwolili na to, że w niepewnej jeszcze zupełnie sytuacji, bo przecież nie wiadomo było, jak będzie się rozwijała ta okupacja, jakie niebezpieczeństwa mogą czyhać na taką dziewczynkę i puszczać ją codziennie do tego szpitala. [To nie znaczy, że się o mnie nie bali, ale uznali, że ta akcja jest ważniejsza].
No właśnie, to była inicjatywa szkoły, ale absolutnie bez żadnego protestu rodziców.
Początkowo było tak, że akurat skończyłam szkołę powszechną i przeszłam do gimnazjum, kończąc rok szkolny [w czerwcu] 1939. Okupant w zasadzie nie zezwalał na dalszą naukę dzieci polskich, wystarczała szkoła powszechna. Tak że nie było gimnazjum ani dalszych studiów,[natomiast utrzymano szkoły zawodowe]. Tak nauka wyglądała, że początkowo w lokalu Platerówny, a później na kompletach w mieszkaniach prywatnych uczyłyśmy się [programu gimnazjum]. A, że trzeba było, mieć legitymację szkolną, jakiś dowód w wypadku legitymowania, to musiałyśmy chodzić do jakiejś szkoły zawodowej. Co roku się ją zmieniało, bo myśmy oczywiście chodziły tam co jakiś czas i nie bardzo wywiązywałyśmy się z zadań. Żeby nie powtarzać roku to myśmy zmieniały szkoły. Tak że chodziłam do Szkoły Gospodarstwa Domowego, gotowałyśmy strasznie marne zupki z brukwi, bo to był właśnie pierwszy rok wojenny. Później do szkoły szycia, później do szkoły handlowej. [W tejże Szkole Handlowej gościli nas w ramach kompletów z przedmiotów gimnazjum. Tak ludzie byli zjednoczeni przeciw okupantowi, że nikt o tym nie doniósł].
Tajne komplety to była świetna nauka, bo nie było takich przedmiotów jak gimnastyka, rysunki, śpiew. Ale czas trwania, ilość godzin była podobna jak w normalnej szkole. Tak że to były wszystkie przedmioty ważne. Dużo było polskiego, historii, matematyki, fizyki, chemii.
Odbywało się codziennie, tak.
W mieszkaniach prywatnych w pobliżu. Po kilka osób, pięć najwyżej, mieszkających blisko siebie, żeby nie było długiego chodzenia, bo jednak ulica była niebezpieczna. Ciągle były strzelaniny, łapanki. Tak że żeby maksymalnie mało czasu spędzać na ulicy, to [dzielono klasę] według bliskich ulic. W mojej grupie ja mieszkałam na Natolińskiej, na Służewskiej mieszkała jedna, na 6 Sierpnia, czyli Alei Wyzwolenia, przy Placu Zbawiciela. Przychodziły nauczycielki, nauczyciele, bo mieliśmy też nauczycieli od matematyki, fizyki.
Tak, często u mnie w domu, właściwie nawet w przewadze. Mieliśmy olbrzymie mieszkanie, dwieście pięćdziesiąt metrów- sześć pokoi.
Bo mieszkała z nami babcia, nauczycielka historii, która miała mnóstwo książek. W domu było, tak jak później rodzice mówili, opłakując palące się książki (mieszkanie w czasie Powstania się spaliło i szybko musieli uciekać, mnie tam wtedy nie było), tam było siedem tysięcy woluminów książek. Babcia miała olbrzymi pokój i w pokoju babci właśnie odbywały się lekcje.
Nie, w lekcjach nie, bo była poza szkołą, tylko mnie dokształcała z historii. Trochę mnie to męczyło, ale babcia nalegała. Już była emerytką, więc dla niej to było przyjemne i potrzebne zajęcie, żeby mieć poczucie, że jest potrzebna. [Głównie była rozmiłowana w historii i kulturze antycznej].
Nie, tego słowa się w ogóle nie wymawiało, chyba opisując, omawiając biografie pisarzy, poetów. Ale to było tak naturalne i wszystko było przepojone patriotyzmem, nie trzeba było o tym mówić. [A potęgowała to historia dziejąca się na naszych oczach, często w odgłosach strzałów, gdzie było tyle dowodów miłości do Ojczyzny, honoru, walki do utraty życia].
[Dzieci już nie było. Dorosłyśmy w jednej chwili, choćby we wrześniu 1939 rok, oblężenie Warszawy. Byłyśmy w ogniu walki. Chwalić się nie było przed kim, bo wszystkie szkoły przeszły od razu do „podziemia”].
Jednak myśmy były jakoś tak bardzo od razu poważne. Właśnie może i te lektury Żeromskiego, „Syzyfowych Prac” czy różnych innych ksiązek z czasów niewoli. Myśmy były bardzo dojrzałe i to było absolutnie wiadome, że o tym się nie mówi. Oczywiście to było niebezpieczne, ale zaryzykowałabym nawet powiedzenie, że Niemcy tak bardzo za tym jakoś nie węszyli. Pod nami mieszkał folksdojcz, więc na schodach powtarzające się odwiedziny dziewczynek czy nauczycielek, to oni musieli [coś podejrzewać]. Ale to był folksdojcz, który na swoich sąsiadów nie doniósł.
Tak, on był o nazwisku bardzo polskim, taki koniunkturalista, ale on właśnie chyba nie chciał [szkodzić], nie wiem co on robił poza naszym domem, [jakie usługi on świadczył Niemcom].
Stary sąsiad, tak, bywali tacy. Było bardzo ciężko, przecież po rozpoczęciu okupacji wiele ludzi potraciło pracę i nie miało z czego żyć. Nie było zapasów żywności, bardzo trudno o żywność, więc jak ktoś chciał sobie lekko ułożyć życie, a nie miał… to był prosty człowiek.
Naturalnie tego nie pochwalam, tylko jednak sąsiedztwo zobowiązywało.
W pierwszych latach oczywiście nie, bo jeszcze byłam mała. Ale mieliśmy stale w domu „bibułę”, jakoś wiadomości przenikały o wydarzeniach wojny i bardzo się tym żyło.
Rodzice, tak [i różni goście]. Rodzice moi nie byli chyba w jakiejś formacji wojskowej. Mój ojciec walczył w dwudziestym roku w legionie akademickim, ale ani w 1939 roku w działaniach [wojennych] nie brał udziału, ani chyba nie był zaangażowany w jakieś formacji Armii Krajowej. Natomiast u nas ukrywali się różni ludzie. Ponieważ właśnie było to wielkie mieszkanie, bardzo dużo pokoi, to nieraz po kilku panów nocowało w domu. W ogóle rodzice brali bardzo aktywny udział [w udzielaniu pomocy. Jakiś czas mieszkała u nas cała rodzina].
Wiedziałam, że to są ukrywający się ludzie, [zaangażowani. Nie znałam tylko nazwisk].
Jakoś się mówiło między koleżankami, miałam ukochane przyjaciółki, że przecież właśnie dorastamy, że musimy jakoś się włączyć. Jeśli sobie dobrze przypominam, to jedna z nauczycielek, pani od przyrody, pani Wanda Karpowicz, chyba była gdzieś mocno zaangażowana i ona kilku osobom, bo potem się okazało, że kilku uczennico, z tym że nie wiedziałyśmy o sobie wzajemnie, dała taki kontakt. Nie pamiętam więcej, jakie były te początki mojego zaangażowania, [dowiedziałam się, że przyjdzie ktoś do nas, poda hasło i trzeba go przyjąć. Szkolenia odbywały się w naszym mieszkaniu] i zaczęłam normalnie być szkolona do celów sanitariuszki w patrolu sanitarnym. Były to lekcje fachowe pielęgniarstwa i chirurgii. Przychodził doktor, z tym że absolutnie nie wiedziałam, kto się jak nazywa i kto kim jest. Ten doktor był później znanym profesorem chirurgii w Krakowie, Józef Bogusz. Ale o tym nie wiedziałam. Był młody wtedy, bardzo przystojny. Przychodził jakiś [człowiek] od musztry wojskowej i wojskowości. [Uczył formacji wojskowych, stopni i funkcji dystynkcji], potem o broni różnej uczyliśmy się teoretycznie, przynosił nieraz jakieś pistolety, [bo uczyłyśmy się czyścić broń.]
Też u mnie w domu. [Przychodziły jeszcze dwie dziewczyny, jak ja ochotniczki] Chyba przysięgę wojskową też składałam u siebie w domu. Moja koleżanka, z którą potem się w tym samym punkcie na Ochocie spotkałam, szkolenia odbywała gdzieindziej i [przysięgę składała przed kimś o znanym nazwisku]. Natomiast ja przed kim składałam przysięgę, też nie wiem, nie mam pojęcia. Zapewne znałam pseudonimy, ale jakoś mi to wszystko [uleciało]. Nie pamiętam pseudonimu tego doktora od anatomii. Pielęgniarka, która uczyła bandażowania, opatrywania ran, nazywała się Danka Chrząszcz, z tym że później nie spotkałam ją w Powstaniu.
Mieliśmy mieć z bronią, wyjeżdżać do lasu [ Kampinos], ale nie doszło do tego.
Praktyka w szpitalu, tak.
To było w Szpitalu świętego Rocha na Krakowskim Przedmieściu, ale tego szpitala już nie ma. Na oddziale chirurgii oczywiście i przy przypadkach ran postrzałowych, bo w czasie okupacji to ciągle jakichś akcji na ulicy, strzelanin, było niemal każdego dnia, więc ran postrzałowych było dużo. Z tym że nasza praktyka polegała na opatrywaniu już [dłużej leczonych] ran (świeżych przypadków sobie nie przypominam) i to strasznie zaropiałych, dlatego że nie było wówczas jeszcze antybiotyków. To było okropne, to jest taki smród, dzisiaj nikt tego nie zna, właśnie takiej zielonej ropy. Tak, że się słabo od tego robiło, przy pierwszym opatrunku zemdlałam. Nie było to dla mnie jakimś ostrzeżeniem, że może się nie nadaję do tego[i trzeba się wycofać]. Chciałam za wszelką cenę [wytrwać], może to powinno być ostrzeżeniem, bo ogromnie przeżywałam później to, co się działo w Powstaniu.
O to chodzi, że sobie może nawet nie zdawałam sprawy, co mnie czeka. To był bardzo wielki wstrząs, może już za bardzo wybiegam do Powstania…
[Lipiec] spędzałam w Warszawie. [Już był nastrój oczekiwania].
Nie było tak, jak czasem się czyta, że była masowa ucieczka [Niemców], ruchy wojsk w kierunku zachodnim, że to się tak rzucało w oczy. Nie powiedziałabym, z tego co widziałam. Ale był wzmożony ruch młodzieży właśnie wyglądającej na chłopców z konspiracji. [Już tak trochę śmielej chodzi z plecakami i dziarskimi minami. Chyba dla Niemców byli rozpoznawalni].
Czuło się, pierwsza mobilizacja była dwudziestego siódmego [lipca].
Dostałam wiadomość i to bardzo wcześnie rano, jeszcze w czasie trwania godziny policyjnej, że muszę zawiadomić kogoś. Sama byłam też zawiadomiona [o godzinie zbiórki]. Tak było, że każdy przez kogoś był zawiadamiany i miał jedną osobę do zawiadomienia. To była osoba bez telefonu, tak że musiałam wyjść przed godziną policyjną z domu. Pamiętam, że po pustej ulicy szłam na ulicę Boduena. Ale to szybko zostało odwołane.
Nie, zawiadomiłam tylko tę osobę, ale to było z wyprzedzeniem kilkugodzinnym, tak że zanim doszło do oznaczonej godziny, to było odwołane. Pamiętam, że jak zawróciłam z tego miejsca [na ulicy Boduena], to spotkałam się z moim ojcem, który w pewnej odległości za mną szedł, bo się bał właśnie, że jeszcze w czasie godziny policyjnej spaceruję, ale oczywiście by mi nie mógł pomóc.
Właśnie wiedzieli, wyrazili zgodę, ale bardzo się niepokoili. W dniu Powstania mama tak bardzo emocjonalnie [zareagowała], wiedziała przecież, że to mnie czeka… Już stanęłam w gotowości wyjścia i chciałam się z nimi żegnać, to mnie uchwyciła, trzymała za nogi, klękła, żebym nie szła. Mówiłam: „No mamo, przecież składałam przysięgę i muszę iść”. To było troszkę rozdzierające, to był taki odruch emocji, ale w zasadzie się zgodzili na wszystko.
Dzielnie, pożegnał się i nie powstrzymywał mnie. Miałam starszą siostrę, która jeszcze przed wojną umarła, więc dosyć też już przeszli, stratę jednej córki. Byłam tylko ja i mały braciszek, który się urodził po śmierci mojej siostry. Siostra była starsza o trzy lata. Niestety rodzice jedenaście miesięcy nic nie wiedzieli o mnie.
Właśnie, to było tak strasznie lekkomyślne, że nic nie miałam z sobą. Miałam torbę sanitarną, w torbie jakieś dokumenty, nie miałam jakiegoś sweterka nawet. Byłam w bluzce, spódniczce, nic na zmianę, bo szłam na pięć dni [najwyżej]. Jakiegoś jaśka, żeby do głowy przyłożyć, nic, ani zapasów żywności. Leciutko z torbą sanitarną. Wyszłam z domu wcześnie, już około pierwszej, tak że nie miałam żadnych trudności z dotarciem na swoje miejsce koncentracji. To było mieszkanie w domu przy Grójeckiej 42 A, na rogu Kaliskiej. Świetne miejsce z przejściem od tyłu na Kaliską, przechodni dom. Z frontowych okien widać było plac Narutowicza i Dom Akademicki, który był [niemiecką] twierdzą [warowną]. Właśnie w pierwszym rzucie zdobywano przez powstańców…
Tak, niestety. Byłam tam już wcześnie, mieszkanie było puste. Zeszło się kilka osób, może dwie dziewczyny, kilku chłopców, nikogo z dowództwa, ani dowódcy dla patrolu, ani dla plutonu, przy którym właśnie miał być ten patrol sanitarny. Tak było właściwie przez całe Powstanie, że było bez dowództwa [na naszym odcinku].
Tak jak czytałam, to podobno mniej niż pięćdziesiąt procent dotarło, a przede wszystkim właśnie ze zwierzchnictwa nie dotarli. [Do dziś nie rozumie, jak to się stał, że nie dotarło tam dowództwo].
Wielkie napięcie, oczekiwanie, ciągłe patrzenie na zegarek [i planu].
Tak, ale już chyba miałam wcześniej w torbie sanitarnej. Miałam opaskę ale nie AK tylko WP, Wojsko Polskie.
Tak, słabo ale byli. Nie było mundurów żadnych, są legendy, że powstańcy w mundurach – [u nas tego] nie było, może gdzie indziej, ale u nas to w zwykłych ubraniach. Chłopcy mieli broń, myśmy miały też mieć broń, ale oczywiście broni dla dziewczyn już nie było. Zresztą nie byłyśmy do tego przygotowane.
Straszna strzelanina zaczęła się przed siedemnastą, wybiegli nasi chłopcy, a my zeszłyśmy do bramy i czekałyśmy, co się będzie działo. Zaczęło się to piekło, były wielkie straty pod akademikiem. Oczywiście to było niemożliwe do zdobycia. Akcja była bardzo ofiarna, były jeszcze zasieki, przez które nie można się było przedostać, były ofiary.
Pierwszy mój ranny wbiegł do tej bramy z wyrwaną ręką, otwarta rana barku. To straszne było, bo myśmy się uczyły, jak tamować krwotok kończyny, czyli trzeba opaskę uciskową powyżej rany założyć, a tu nie było gdzie założyć opaski uciskowej. Przecież nie było ani lekarza, ani jakiejś doświadczonej pielęgniarki, tylko byłyśmy same, adeptki po kilku wizytach w szpitalu i nauce eleganckiego bandażowania w kłoski. Pilnowano bardzo [na kursie], żeby ładnie bandażować. Wilk się nazywał, był w szoku, tak że był na nogach, nie mdlał, nie padał. Zaniosło się go do [punktu sanitarnego]. To było tak strasznie wszystko nieprzygotowane, że myśmy miały podany szpital polowy, że będzie na Kaliskiej 1 w Monopolu Tytoniowym. Ale Monopol Tytoniowy był zajęty przez Niemców. Dalej na Kaliskiej był punkt sanitarny i tam myśmy go zaniosły. Zdaje się, że nie przeżył. Bo to straszna była bezradność, ta rana wymagała operacji. Nawet obecność lekarza też niewiele mogła pomóc gdy nie miał przygotowanego jakiegoś stołu operacyjnego i narzędzi. Tak było cały czas, że… w sumie to było kilka dni, kilka strasznych dni [i nocy], długich [nieskończenie]
Właśnie, ale [ponieważ nie było łączności] myśmy o tym też nie wiedzieli, że „Grzymała”, który troszkę za placem Narutowicza miał swoje miejsce dowodzenia i z tamtego terenu po długiej nocnej naradzie wyprowadził wojska. Ale sporo zostało tych niedobitków, z tych pozostałych żołnierzy, utworzyła się Reduta Kaliska, właśnie byłam na tej Reducie Kaliskiej.
Chyba nie, [raczej byli niepowiadomieni, jak my]. Może byli i tacy, którzy tam się znalazłszy pod dowództwem „Grzymały”, może wyrwali się, odmówili, czy zostali i potem się przedarli na Redutę Kaliską.
To było właśnie bardzo niezorganizowane. [Nie było żadnej łączności. Od pierwszego dnia nie działały telefony].
Przede wszystkim [sanitariatem nikt nie dowodził], może chłopcy [mieli rozkazy i plany] bo potem były walki jeszcze o Monopol Tytoniowy, który 2 sierpnia wieczorem został zdobyty. Jeszcze wcześniej dom zakonników na Barskiej był placówką wolną i potem po Monopolu został tam szpitalik urządzony. Ale to już były te dni końcowe dla mnie. Właśnie niestety było to bardzo niezorganizowane i w zasadzie nikt z dowództwa jakoś nie przejął [organizacji całości]. Oczywiście może ci chłopcy, żołnierze z jakimś planem atakowali, natomiast jeśli chodzi o nas, sanitariuszki, to głównie myśmy były noszowymi. Zbierałyśmy rannych, bo niewielka mogła być z nas pomoc [i choć bardziej niebezpiecznie ale wiedziałyśmy co robić]
Przeżywałam to okropnie, bo byłam zupełnie nieprzygotowana, zresztą do końca życia mam wrażliwość dużą na widoki takie. Chociaż zostałam otrzaskana bardzo z widokami trupów, ran strasznych i męczarni już później. Ale wtedy to po prostu byłam w szoku, byłam przerażona. Może nie tyle w przerażeniu o swoje życie, bo jakoś o tym nie myślałam, choć na pewno się bałam też. Strasznie mnie te wystrzały, huki jakoś przygniatały, ale przerażona byłam właśnie sobą, czy to wytrzymam, czy zdzierżę, jak się spiszę, będę mdlała, chciało mi się rzygać, zresztą tak też się działo. Po prostu najłatwiej już mi było nawet wybiegać na ulicę z drugą osobą [i noszami], zbierać rannych i nosić na Kaliską, najpierw do pierwszego punktu, potem do drugiego. Taka była moja rola.
Potem walki już się uspokajały, już się właściwie załamywały, było niewiele sukcesów. Już były wiadomości, że wchodzą oddziały niemieckie, a właściwie oddziały RONA Kamińskiego.
Póki myśmy się z nimi nie zetknęli, to jakieś [straszne] wiadomości z ulicy [dochodziły]. Oni się posuwali od Grójeckiej, od przedmieść i już grasowali na Opaczewskiej. Jakieś wiadomości były podawane [o mordach]. Rzeczywistość przerosła wszystkie opowieści, jak już do niej doszło. Oczywiście to był koniec świata, dlatego że domy już się paliły, od dalszych odcinków Grójeckiej były już pożary. [Domy były podpalone], zresztą się paliły też od różnych wybuchów, bomb zapalających zrzucanych i wiadomości, że już pacyfikacja [jest koło nas]. W ostatniej chwili, jak już sąsiedni dom był w ich rękach, to myśmy (…) z jakąś drugą sanitariuszką, gdzieś zrzucając opaskę i zostawiając torbę, zeszłyśmy do piwnicy, żeby się zmieszać z ludnością cywilną.
Jeżeli chodzi o nastroje ludności, to spotykałyśmy się z pomocą, dostarczaniem jedzenia, wyrazami otuchy. Natomiast po kilku dniach męki (też dla ludności cywilnej) i przerażenia tymi wchodzącymi oddziałami bestialskich żołdaków, to chcieli nas z tej piwnicy wyrzucić. To znaczy, mówili żebyśmy sobie poszły, że: „Przez was wszyscy zginiemy”. Nastroje były już bardzo defetystyczne, ale zostałyśmy w tej piwnicy i za jakiś czas właśnie weszli ci. Najpierw jednak trochę groteskowo i łagodnie to wyglądało, bo oni przede wszystkim [zegarki i] jakąś biżuterię z ludzi ściągali. Wypędzili na ulicę wszystkich mieszkańców, którzy siedzieli w piwnicach, i z mieszkań, bo chodzili po mieszkaniach, czy nikt nie został, bo podpalali. Wszystkie domy podpalali zresztą. Pędzili nas po ulicy Grójeckiej.
Właśnie, tak. Chodzili, żeby ludzi przepędzić, ale oczywiście co cenniejsze, co mogli wziąć, bo za bardzo nie mogli się obciążać, ale biżuterię czy coś [drobnego a cennego]. Wystarczyło im z ludzi zdejmować. Następnie mieszkańcy brali ze sobą jakieś tobołki, zapasy żywności czy coś cennego, już nie wiem co, w każdym razie byli obładowani. Tym żeśmy się wyróżniały, że nie miałyśmy nic ze sobą.
Na ulicy Opaczewskiej kazano się ustawić wszystkim – to były właściwie tłumy –nie patrząc też kto, czy dzieci, czy kobiety, pod ścianą, z rękami [do góry], do ściany i zaczęło się rozstrzeliwanie. Słychać było strzały, ludzie padali... Patrzyłam na mur i liczyłam sekundy swoje ostatnie. [Nagle] słychać było komendę niemiecką i popędzono nas, tych którzy zostali, którzy jeszcze nie zostali rozstrzelani, na Zieleniak. Zieleniak jest znany, ma już swoją sławę.
Był ogrodzony, bo oni mieli tych ludzi już jako więźniów i musieli ich gdzieś zabezpieczyć, żeby nie uciekali. To był ogrodzony plac targowy, wybrukowany, duży teren, dość wysokim murem otoczony.
Nie, on był opuszczony, opustoszały. Działy się [tam] straszliwe rzeczy, bo żołdacy pijani, więc były gwałty, różne mordy, bestialskie mordy, orgie mordów i orgie seksualne. Jakieś kobiety po porodzie też gwałcono i dziewczynki, a nad głowami leciały pociski, noc była oświetlona reflektorami i pociskami, które leciały w kierunku na Warszawę. To wyglądało jak koniec świata, koniec tego miasta, bo tyle pocisków właściwie bez przerwy i z wyciem. To były tak zwane „szafy”, albo „krowy”. Z wyciem krowy to [wszystko] leciało na Warszawę i sobie myślałam, że to jest przecież koniec tego miasta i co tam moja rodzina i że nie rozstrzelano jeszcze teraz, ale przecież to będzie za jakiś czas. Nawet nie pamiętam, to był taki straszny uraz i wstrząsowa sytuacja tego Zieleniaka, że nie wiem, czy to była jedna doba, czy dwie doby. Chyba jednak jedna noc była i potem nas znowu popędzono do Pruszkowa.
Bardzo dużo, gęsto było, jedno przy drugim. Nawet ciężko było się miejscami położyć, raczej się siedziało w tej nocy. Dziewczyny się kryły przy chłopakach czy jakichś mężczyznach. Jak się miało rodzinę, to te rodziny jakoś dbały, [otulały. Ale nieraz do tych obrońców strzelano].
Tak, właśnie, naszych żołnierzy też nie było, naszych znajomych chłopaków.
Przytulałam się właśnie do jakiegoś mężczyzny nieznanego. Ale naokoło były straszne rzeczy. W Pruszkowie już noc w remizie tramwajowej przesiedziana i potem był rozdział ludności, bo byłam jako ludność, ale młoda dziewczyna. Zdawało mi się, że lepiej być ze starszymi, bo rozdzielano nas troszkę [na grupy]. Tam jeszcze spotkałam starsze małżeństwo, jakaś moja daleka ciotka, nawet jej męża nie znałam i właśnie do nich [dołączyłam]… W Pruszkowie dopiero ich zobaczyłam, też mieszkali na Ochocie. Nie wiadomo było jakie losy [nas czekają], bo dopiero potem się okazało, że były wywózki, to na roboty, to do obozu koncentracyjnego a i wypuszczali. Wypuszczali w Polsce w teren raczej dopiero później, chociaż ta moja szkolna koleżanka przez Zieleniak nie przeszła i nie dostała się do obozu. A ja zostałam z tym starszym małżeństwem wpakowana do wagonu. Długo jechał ten wagon towarowy napełniony ludźmi tak że tylko się stało i zatrzymał się przed Oświęcimiem.
Tak, to ciotka była, jakaś rodzina daleka.
W Pruszkowie, zobaczyłam ich i myślę sobie: „Nareszcie jakaś znana dusza”. Poza tym starszych ludzi to nie będą może wywozić, czy na roboty nie potrzebni, więc może bezpieczniej ze starszymi. Tymczasem się okazało, że wcale nie. Ciotka zresztą zmarła w Oświęcimiu, a on przeżył.
Wieczorem to było. W zasadzie to już nic gorszego nie mogło nastąpić, niż to co było przez te dni Powstania. Tak że gdybym z domu została do Oświęcimia przywieziona, czy z jakiejś łapanki ulicznej, to byłby to straszny wstrząs, bo słowo Oświęcim… Przecież o tym obozie się mówiło przez całą okupację i różni znajomi tam się znajdowali. Różne opowieści, w gazetkach o tym było i już ostatnie lata wiadomo było o holokauście Żydów. W pierwszych latach to byli tylko więźniowie polscy. Ale na mnie nie zrobiło to wrażenia, już byłam tak właściwie nastawiona, że prędzej czy później jest koniec wszystkiego, że się nie bałam Oświęcimia. Miałam straszne wrażenie tego zapachu, bo jednak krematorium pracowało dzień i noc. Łuna była nad pewną częścią tego obozu i taki specyficzny [odór].
W Brzezince, tak. Przez bramę Arbeit macht frei się przeszło i dalej już trwała ta gehenna.
Właściwie byłam już znieczulona na wszystko, co mogło nastąpić, po przeżyciu Powstania, tragedii mojego miasta i tak jak myślałam, zapewne mojej rodziny. Jeszcze byłam taka młoda, że to było poczucie sieroctwa, gdybym nawet przeżyła, bardzo ciężkie do wyobrażenia. Pierwsze wejście, to odebranie człowieczeństwa, bo się musiało wszystko z siebie zrzucić, wszystko oddać, zostawało się człowiekiem nagim dosłownie i w przenośni. Ani szczoteczki do zębów, ani grzebienia, nic człowiekowi nie zostawało. To była schreibstule czyli biuro przyjęć, pełne żołnierzy i te gołe kobiety potem przemaszerowywały do łaźni. Po jakimś czasie żeśmy łachy dostawałyśmy, nie było nawet pasiaków. Były nas straszne tłumy i to było czynnikiem też bardzo ciężkim i właściwie powodującym te tortury. Była bardzo wielka ciasnota, wszystkiego. W ogóle w Oświęcimiu nie mogę powiedzieć, żeby to były jakieś tortury, jakieś prześladowania, tylko to było upodlenie człowieczeństwa, godności kobiecej, dziewczęcej, bo takie nagie seanse się później powtarzały. Na przykład raz na miesiąc można się było wykąpać, było odwszawianie i mycie w saunie, a ubrania brano do parówki. Oczywiście wszy od razu jakoś, nikt przecież z nimi nie przyjechał, a zaraz się je nabywało. Cały dzień czekało się na ubrania, przychodził wieczorny apel i nago.
Nie, to było lato gorące, bo 12 sierpnia byłam już w Oświęcimiu. Takie paradowanie i liczenie, potrącanie, poszturchiwanie, jak liczono te nagie ciała, to taka młoda dziewczyna okropnie przeżywała. Tłum był w baraku mieszkalnym. Koja to były deski, kwadrat o boku dwumetrowym i dziesięć osób mieszkało. Tak, że leżeć tylko na boku, bo jest się węższym, i przewracać się wszyscy musieli na komendę. Pluskwy chodziły, że można było zgarniać ręką, więc się nie dawało uleżeć, raczej się siedziało w kucki, żeby jak najmniej miejsca [zajmować]. Takie były noce. W dzień też było siedzenie między barakami, bo między barakami była przestrzeń, wybieg z gliny uklepanej, klepisko beż żadnej trawki i na tym się siedziało przez dzień. Nie chodziłyśmy do pracy. Były takie tłumy, bo przecież kilka tysięcy nas wjechało i nie mieli dla nas pracy. Zresztą to był okres kwarantanny, byłam tylko sześć tygodni w Oświęcimiu. Jedzenie było, w piątkach, bo wszystko się działo w piątkach, liczono w piątkach i jedzenie też dostawaliśmy, stojąc w piątkach. Jedzenie było właściwie raz dziennie, a to kawałek chleba i zupa. Dostawałyśmy dużą michę na pięć osób, a nikt nie miał łyżki, więc to było tak, że łyk czy dwa łyki i się przesuwało [michę następnej]. Każda chciała jak najwięcej, jak najbardziej pojemny łyk, zupa się nieraz rozlewała i w ogóle to było obrzydliwe, takie właśnie upokarzające życie to było. Tak samo załatwianie potrzeb fizjologicznych było bardzo upokarzające, też w asyście żołnierzy, którzy pilnowali, żeby za długo nad tymi dołami nie siedzieć. Było to upokorzenie, upokarzające, upodlone życie. Potem przeszłam następny transport do Ravensbrück, tam tylko trzy tygodnie…
Troszeczkę lepsze były warunki, bo nas pojechało już nie tak dużo, nie taka masa, już troszeczkę odpadło, trochę umarło. Właśnie ciotka umarła w Oświęcimiu. W każdym razie nas już nie było takiej masy, takich tłumów. Mieszkałam na przykład na koi, normalnej pryczy, jak więziennej, tylko we dwie. Z tym że ta druga dziewczyna umarła na gruźlicę przy mnie, a ja z nią tak spałam... Tak że potem to nie zostało bez wpływu i u mnie.
Nie, potem może ją wzięto na rewir już na ostatnie chwile, ale już wtedy wyjechałam do Buchenwaldu. Z tym że to było komando pracy przy fabryce broni [„Hasag” w Meuselwitz]. Tam już człowiek miał koję dla siebie, było zimno, bo to już zima była, oczywiście bez ciepłego ubrania. Na przykład, nie mogę sobie wyobrazić, jak można było [przetrwać zimę] mając tylko drewniane chodaki niezginające się, czyli pięta goła, cała noga goła i tak w zimie godzinami stać na apelu. Ale już jakieś więzi społeczne się zawiązywały, bo baraki były [podzielone na] sztuby około trzydziestu osób. To już było życie zbiorowe. Praca była w fabryce po dwanaście godzin przy maszynach. Mówiono, że to któreś „V” robiłyśmy na obrabiarkach. [Fakt produkcji broni dla wroga też był bolesny].
Prędko się poznawało, to było bardzo zmechanizowane. Kilka ruchów trzeba było wykonać, podłożyć coś, coś spuścić, czy rurkę nałożyć, przysunąć i wtedy się żłobiło rowki [czy dziurkę]. To nie była trudna praca, tylko to był akord, trzeba było kilkanaście tysięcy [sztuk] wykonać. Jak się nie wykonało, to się zostawało jeszcze [w fabryce]. To było od szóstej do szóstej przez tydzień, oczywiście bez niedzielnej [przerwy. A drugi tydzień na noc].
Na obiad była przerwa, na zupę z brukwi, a w nocy była też półgodzinna przerwa. Ale wtedy nie było co ze sobą zrobić [chyba położyć się na podłodze. Praca była na stojąco]. Przed pracą apel, po pracy apel, tak że to bardzo mało czasu zostawało.
Na piątą był apel, jeśli to była dzienna zmiana, a potem po osiemnastej wracało się do swojego obozu [piątkami], ogrodzony drutem [pod napięciem] ten obóz. Tak że przez bramę się wchodziło, znowu liczono na bramie, a potem się ustawiało na placu apelowym i znów było liczenie. Czasem specjalnie przedłużali, że coś się nie zgadza i nieraz trwało bardzo długo to liczenie. [Czasem ktoś usypiał na stojąco i padł]. Jak długie takie apele potrafiły być?
Różnie, czasem właśnie im się nie zgadzało i bardzo długo to robili, ale myślę, że to celowe. Na przykład pamiętam Boże Narodzenie, które przyszło tam spędzić, miałam pracę na noc, czyli już o piątej popołudniu na apel, potem na szóstą się szło do fabryki, o szóstej rano był powrót i apel. Ten apel trwał dwie godziny właśnie. Był wielki mróz w pierwsze Święto Bożego Narodzenia.
W noc wigilijną na szczęście byłam w tej fabryce, nic się nie rozmyślało, nie wspominało, żadnych namiastek nie próbowało się robić…
Tak, to było właściwie bardzo szczęśliwe, ale ten apel ranny to pamiętam, bo zupełnie skostniała byłam po tym apelu.
Przez przejścia przez te wszystkie obozy to [zmieniały się ubrania]. W Oświęcimiu łaźnia i parówka, to nam wieczorem wyrzucano stos tych ubrań i oczywiście się swojego nie dawało znaleźć, tylko każdy łapał, co popadło. Za każdym razem była zmiana. W Ravensbrück znów coś innego, a w Buchenwaldzie w tym komando, to jedno ubranie było [już do końca], zresztą można było sobie przeprać jakoś, [były łazienki z zimną wodą]. To była letnia sukienka kretonowa i jakiś płaszcz lekki. Z tym że właśnie ponieważ nogi mi bardzo marzły, a, że sukienka była dość długa, to obcięłam [dołem] pasy przed zimą, czy jak już zima mocno dokuczyła. Tak że sukienka się bardzo skróciła, ale za to miałam onuce troszkę do owijania na nogi. Był straszny głód, Oświęcim to jeszcze człowiek jakoś [miał w sobie zapasy]
Zresztą po tych wstrząsach to w ogóle o jedzeniu się jeszcze nie myślało i tego głodu tak się nie odczuwało. Na przykład zupełnie nie pamiętam, czy coś jadłam w dniach Powstania, ale chyba nie mogłam jeść i zresztą nie było gdzie [ i co] , ale nie byłam głodna. W Oświęcimiu jeszcze jako tako, choć już przecież tylko ta zupka jedna była dziennie i mały kawałek gliniastego chleba. Ale to niedożywienie narastało. W Ravensbrück to już właściwie na pierwsze miejsce w dokuczliwościach to wybijał się głód. Bo jakoś życie się regulowało, można było mniej więcej nieźle się przespać, do pracy też się człowiek przyzwyczaił. W fabryce było ciepło, a sztuba była nieopalana, więc to było troszkę gorzej, ale w fabryce można się było dogrzać. Człowiek się już tak wyrobił [w pracy], że nawet jakąś nagrodę dostałam w postaci pajdki chleba.
To było raz pamiętam, ale to było straszne [to wyróżnienie], bo na teren fabryki kosz wciągnięto z pajdkami chleba i niektóre osoby obdarowano tym chlebem. Oczywiście ucieszyłam się i zjadłam go od razu. Potem wracam na sztubę i po jakimś czasie przychodzą jakieś dziewczyny spłakane, że im odebrano dzienną rację chleba, więc [okazało się, że] ten chleb nie dodatkowy, tylko był zabrany innym. To było już wieczorem, strasznie to przeżyłam. Ale co miałam zrobić? Chleb był zjedzony, udałam, że nic nie wiem. Z tym że potem to mnie tak męczyło, że zaniosłam w takiej ekspiacji jedną swoją porcję dzienną chleba na rewir i zostawiłam.
Przeważnie była, tak. Choć funkcja, jak całe życie pokazuje, niszczy. Oczywiście to też cały rozdział o funkcyjnych w obozach koncentracyjnych. One okradały z chleba, żeby mieć więcej, ale mieć dużo więcej, tak żeby nawet jakimś rozdawać, swoim przybocznym, które im znowu coś załatwiały, coś organizowały. Też tak było, że u nas sztubowa była panią profesor, bo dobrze znała niemiecki, ale też [dzieliła chlebek na 5 a nie na 4 części].
Polka, tak, z naszej grupy. To tak było, ale między nami była solidarność, były przyjaźnie. Bardzo się zaprzyjaźniłam z kilkoma osobami. Potem wracałyśmy, ponad miesiąc wracałyśmy piechotą z Niemiec.
Wyzwolenie wyglądało tak, że [z początkiem kwietnia 1945 roku] zaczęło się słyszeć działania wojenne, to było koło Lipska. [Słychać było zbliżający się front Aliantów]. Pewnego dnia kazano nam wymaszerować, załadowano do wagonów i zaczęto wieźć. Niezadługo trwała ta podróż pociągiem, bo pociąg został zbombardowany. Widocznie wzięto nas za pociąg żołnierzy niemieckich. Lokomotywa poszła i część pierwszego wagonu. Zostali tam już ci ludzie, [nikt ich nie ratował]. Jechał z nami wagon chleba, każdy dostał wtedy bochenek i zaczął się marsz na wschód, ale pod eskortą Niemców – [rodzaj marszu „śmierci”] Bardzo pilnowali, żeby ktoś nie został, bo jak ktoś już nie mógł iść, to dobijali. Mówili, że oni nas nie wypuszczą, że w ostatniej chwili zlikwidują, na razie męczą tym marszem. Marsz był straszny, bo to było sporo kilometrów dziennie, a jedzenia to już nie było zupełnie, bo rozdany bochenek chleba wystarczył na dzień, dwa. To była wielka radość taki bochenek mieć na własność. Nawet to zatarło może to wrażenie, że zostały w tym wagonie zbombardowanym nasze koleżanki niektóre. [Czy można mieć potem normalną psychikę?] Tak żeśmy w dzień maszerowały, na noc przykucały na ziemi.
Marsz zaczął się 12 kwietnia 1945 roku, więc jeszcze był śnieg i te noce na ziemi. W dzień był też jakiś odpoczynek, to żeśmy zbierały już jakieś pączki na brzozach, czy szczawiu trochę też już było… może później, nie w pierwszych dniach i tylko to żeśmy jadły. Oni też niewiele mieli albo może mieli, ale dla siebie.
Pewnego dnia po nocy przedrzemanej troszkę, przecież takim zmęczonym, to się jednak drzemało, zbite w kupkę, żeby było cieplej. Budzimy się, przecieramy oczy, a tu jakoś nie ma tych naszych opiekunów. Siedzimy jeszcze, żeby jeszcze nie rozłazić się, bo może gdzieś się tylko skryli i wrócą, ale już nie wrócili. To już było blisko frontu wschodniego, oni już sami zadbali o swoją skórę, czy gdzieś się skryli, nie wiem, co się z nimi stało. W każdym razie nas zostawili, byłyśmy wolne. Zaczęłyśmy znowu iść. Trudno się było zorientować [gdzie jesteśmy], to były może Sudety, bo przez Karlsbad przechodziłyśmy, to znaczy Karlowe Wary. Zresztą właśnie zbliżyłyśmy się wreszcie do czeskiej granicy. Ale ta droga też była [trudna] już nie tak szybko, już nie zadawałyśmy sobie tych kilkunastu czy iluś kilometrów [dziennie]. Troszkę wolniej, troszkę odpoczywałyśmy, zresztą byłyśmy bardzo wykończone tym marszem, głodem i ranami na nogach, bo w tych drewniakach się szło. Ale już na wolności szłyśmy, troszkę dzieliłyśmy się na grupki, już się przyjaciółki dobierały ze sobą, już nie szłyśmy w takiej dużej grupie. Czasem dało się gdzieś zanocować, bo bywały opustoszałe domy poniemieckie, nawet otwarte czasem. Tak że nawet czasem nam się udawało zanocować w eleganckim domu. Niemcy uciekali, jeszcze nie było Polaków, ale nawet jeszcze wojsk rosyjskich nie było, a oni już z obawy przed nimi opuszczali [swe domy].
W ogóle nie, właściwie po pustym terenie szłyśmy, aż naraz którego dnia jakieś oddziały radzieckie się [pokazały]. Muszę powiedzieć, że oni trochę nas wspierali, jakiś cukier dali, zupę dawali, [proponowali] sznaps i nic nam nie robili, krzywdy nam nie robili. Właściwie nie było jakichś propozycji specjalnych. Niektórzy z powracających osób opowiadają, że bywało i tak właśnie, że grabili. Co tam mieli grabić? Ale, że gwałcili też. Myślę, że myśmy już takimi były szkieletami w obdartych łachmanach, że to dosyć był pewnie odrażający widok.
Potem szłyśmy aż do Czechosłowacji. W Czechosłowacji było wspaniale, byli bardzo życzliwi Czesi, bo właśnie karmili nas. Z tym że właśnie były różne kłopoty z jedzeniem, bo za dobrze karmili. [Niektóre osoby się pochorowały od dobrego jedzenia]. Ale dalej myśmy na dworze nocowały i szły aż do polskiej granicy i [tak] piechotą do Krakowa zaszłam.
24 maja. [Ten dzień był potem świętem rodzinnym „Dzieci jej powrotu”].
Dla mnie końcem było uwolnienie od Niemców. Jednak mimo że trudne warunki się nie zmieniły, ale już właśnie nadzoru i pokrzykiwania strasznego, czy jak człowiek nie mógł iść [to koniec] czyli była ta wielka obawa, żeby iść, żeby nie ustać. Tak że to był moment wyzwolenia i to było 9 maja… czy 8 maja, już mi się kręci, który to właściwie był dzień. Ósmy zdaje się był u nas obchodzony?
W każdym razie to był ostatni dzień wojny, kiedy oni nas opuścili. Oczywiście bez kalendarza to nie wiedziałyśmy. Mnie właściwie koniec wojny [niewiele] obchodził, mnie obchodziło [tylko] znalezienie domu i wielkie szczęście, że ten dom znalazłam.
Właśnie. Rodzice przetrzymali Powstanie w Śródmieściu. Jakkolwiek się dom [nasz] spalił wcześnie dosyć, ale się do krewnych przenieśli do Śródmieścia na Wilczą i tam do końca byli, do kapitulacji. Tak jak ludność, mieszkańców, dokądś wywieźli do jakiejś wsi pod Krakowem. Oni się jakoś potem przenieśli do Krakowa, a że ojciec miał rodzinę w Krakowie, [to przy ich pomocy] oni się tam ulokowali. A ja adres znałam tej ciotki, [dalszej] rodziny ojca mojego. Zaszłam z dwiema koleżankami najbliższymi czy trzema. Ona się bardzo przeraziła [naszym widokiem, ale] ucieszyła się oczywiście i powiedziała: „Czy ty wiesz, że rodzice są w Krakowie?”. Bo myślała, że jeszcze będę do Warszawy szła. Nie było pociągów, były pozrywane mosty, tory, tak że nawet przy życzliwości rodaków, to nie bardzo były szanse na jakąś luksusową podróż. Myślałam, że jeszcze będę do Warszawy szła szukać jakichś śladów. Rzeczywiście oni ślady jakieś zostawili na szkielecie naszego domu. Ciotka mi podała adres i z tymi koleżankami, bo im obiecywałam, że znowu zjemy [udałam się pod wskazany adres].
Dzwonię sobie normalnie, otworzył mi mój brat, wtedy już miał siedem lat i mówię: „Ty mnie nie poznajesz? To ja, Renia”. „Renia” to był pseudonim, ale tak też w domu na mnie mówiono. On idzie w głąb mieszkania i słyszę jak mówi do matki: „Mamo, przyszła jakaś kobieta i mówi, że jest »Renią«”. Tak że mimo że się dowiedział, że to ja, to jeszcze nie uwierzył. Słyszę mamy głos, troszkę krzyk: „Nie wierzę, nie wierzę, niemożliwe!”. Ale wybiegła i… to już trudno opowiadać, jak to było.
Nic nie wiedzieli [o mnie], bo jeszcze w tych, można powiedzieć, torturach obozowych było to, że myśmy nie miały możności dania znać [o sobie]. Mogłabym na ten krakowski adres coś napisać, ale nie było możliwości ani w Oświęcimiu, ani potem w Buchenwaldzie. Tak że moi rodzice nie wiedzieli nic, a przecież jak poszła do Powstania, nie ma jej tyle czasu. Po zakończonej wojnie też się nie pokazała, po zakończonych działaniach [wojennych] przede wszystkim. Szukali mnie po szpitalach pod Warszawą, wypytywali się. Oczywiście były na domu naszym różne napisy gdzie są, dla mnie. Jakieś mieli wiadomości nieraz, jakieś koleżanki, że mnie widziały, ale to były fałszywe wieści. Mama bała się tego rozdrapywania [ran] znowu, jakim jest wzbudzanie nadziei próżnej, dlatego tak zareagowała, że nie wierzy, ale to zanim mnie zobaczyła. Jak mnie zobaczyła, to poznała. Z tym że się potem zaraz pochorowałam, bo się odezwała gruźlica u mnie, [zapalenie opłucnej wysiękowe]. Zapalenie opłucnej, pierwszy objaw infekcji gruźlicy, to miałam już w obozie, w zimie, zresztą przechodziłam [i przepracowałam] to cały czas. Tak że w ostatniej chwili wróciłam, bo się pochorowałam już bardzo wtedy, tak że już nie mogłam chodzić długo, więc gdyby to wcześniej się odezwało, w czasie tego marszu, to byłoby gorzej.
Siedemnaście.
Właśnie siły życia.
W czasie obozu nie miałam takiego momentu bezpośredniego zagrożenia życia. Chociaż były bombardowania wielkie też naszej fabryki i nas zamykano wtedy w tej fabryce.
Nie, bo przede wszystkim krematorium nie widziałam, nam nie wolno się było ruszać, myśmy nigdzie nie mogli wędrować, [jedynie i też pod eskortę do Waschraumu, zwanym- Wysraumem]. To było wszystko, myśmy nie mogły się poruszać po obozie. Starzy więźniowie czy mający jakieś funkcje, czy jacyś mechanicy, to oni mogli i troszkę z nimi była komunikacja. Ale krematorium nie widziałyśmy, czułyśmy tylko zapach i w nocy łuna.
Jednoznacznie, tak.
Tak, tym bardziej że właśnie końca wojny też na ogół nie można było wiązać z wyzwoleniem, bo jednak wiedziało się, że oni nie oddadzą żywych, że oni likwidują jednak [więźniów]. Jakoś się o tym wiedziało, w każdym razie takie było przeświadczenie, że nas tak łatwo nie wypuszczą, że nas na razie wiozą pociągiem, potem pędzą marszem, ale że nas żywych nie oddadzą. Z tym że naprawdę troszkę byłam już zrezygnowana. W obozie były takie myśli nieraz, miałam starszą przyjaciółkę, zresztą znaną osobę, z którą żeśmy się umawiały, że jak już nie wytrzymamy, to przecież są druty, że zawsze jest taka natychmiastowa śmierć. Druty się nam widziały jako wybawienie i dobrze, że one są, jeszcze wytrzymujemy, jeszcze się dzieje, jeszcze się budzimy rano, ale są druty. Siły tego marszu też sobie nie wyobrażam, bo nogi w tych drewniakach. Czasem szłam boso, drewniaki niosłam, dlatego że one się nie zginały w ogóle, trzeba było suwać, a przecież jednak kilometry się robiło. Tak że sił trzeba było mieć bardzo dużo, ale doniosła właśnie ta myśl, że się wraca do kraju i że może znajdę rodzinę. Choć tych nadziei dużo nie było, bo o tym co się działo w Warszawie, to jeszcze się dowiadywałyśmy [w Oświęcimiu].
3 września przyszedł transport ludzi ze Starówki do Oświęcimia, to była ludność cywilna. Oni opowiadali straszne rzeczy o Starówce, a to już bliżej mojej dzielnicy, to dlaczego miała się uratować [moja] dzielnica. Tak że nadziei dużo nie miałam. To było wielkie szczęście, wielkie przeżycie radosne [jedno z największych w życiu. Zresztą dla obu stron]. Jakoś nie wyobrażałam sobie życia, startu w dorosłość sama.
Właśnie są ciągle [dyskusje], czy ono było potrzebne, czy ono było naszą klęską, czy zwycięstwem. To jest bardzo trudno powiedzieć. Jako uczestniczka, jako zaangażowana, całą duszą oddana tej sprawie, nie mogę powiedzieć, że nie warto było i lepiej żeby go nie było. Ale straty są ogromne, straty tego pokolenia, wyrwa olbrzymia. Pan już żyje w społeczeństwie, które jest powojenne, ono jest zupełnie inne. Dobrze pamiętam, to wszystko co mnie ukształtowało, co było przed wojną i czas wojny, który był też piękny i wzniosły. Uważam, że z naszym społeczeństwem jest kiepsko. To co się dzieje ciągle z nami, to głównie jest to, że zało tych ludzi [i wychowanych przez nich dzieci]. Gdyby oni żyli, to by wychowali swoje dzieci inaczej niż [ci, którzy się zjawili po wojnie]. Z tym że to wielka strata. [Na] moim życiu też [zaważyła]. Długo nie wróciłam do Warszawy, nie mogłam wrócić do Warszawy. Właściwie to moi rodzice już żyli w bardzo skromnych warunkach w Krakowie [i nigdy tu nie wrócili]. Wszystko stracili, kompletnie wszystko, bo oni z płonącego [budynku uciekali] to była też bomba zapalająca, mieszkanie się paliło, tak że nawet podstawowych rzeczy nie wzięli. Jakieś ubranie temu małemu dziecku, buty mu zostawili, bo trzeba było przez ostrzeliwaną ulicę [przebiec]. Tak że status materialny nam się bardzo pogorszył, właściwie już nigdy nie było takiego uregulowanego życia z pamiątkami, starymi gratami, z fotografiami. Nie mam fotografii siostry swojej, mama też ubolewała, że nie wzięła fotografii jej córki zmarłej.
Tego nie można powiedzieć, bo z kolei podobno byśmy mogli być siedemnastą republiką. Ale takie kraje jak Czechy czy Francja, wyszły obronną ręką i też im nikt tego nie wypomina, że oni nie walczyli, [czy wręcz kolaborowali].
Tak że nie mogę powiedzieć z całą pewnością, że to było warto i że to było dobrze. Miałam bardzo trudne losy, właściwie bez mieszkania długo i ciężko było. [Ten „zapluty karzeł” też się za mną ciągnął]. Dopiero to mieszkanie odzyskałam po stryjostwie, w 1979 roku żeśmy się przenosili [do Warszawy] z wielkimi perturbacjami. Bo nie można się było zameldować w Warszawie, a nie można było dostać pracy, jak się nie miało zameldowania. Błędne koło, ciężko było. W tym mieszkaniu mieszkało jeszcze kilka rodzin, tak zwanych dzikich lokatorów, razem z nami. Ale to nieważne, bo ważne, że jednak miałam rodzinę, oparcie, brat jeszcze żyje, bardzo jesteśmy przywiązani do siebie. Mały braciszek, który mnie nie rozpoznał. [A dzisiejsi Polacy mają już giętki kręgosłup].
Tak? No to się cieszę.