Andrzej Brzęczek „Księżyc”
Andrzej Brzęczek, pseudonim „Księżyc”.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Mieszkaliśmy razem z rodziną w Ciechanowie mazowieckim przy ulicy Sienkiewicza 17. Zdałem do szóstej klasy [szkoły] powszechnej.
- Czy był pan dobrym uczniem?
Niespecjalnie.
- Nie przekonał się pan do nauki. Dlaczego?
Troszeczkę łobuzowaty byłem. Niemniej jednak za wyniki [w nauce] dostałem od ojca piękny rower firmy „Kamiński”, produkowany w Mławie, który mnie potem Wojsko Polskie zarekwirowało. Tak się moja przyjemność skończyła.
- A tata i mama czym się zajmowali?
Mama była gospodynią w domu, zajmowała się wychowywaniem nas trojga, mnie, Janusza i Jacka najmłodszego. Ojciec był księgowym, o ile mi wiadomo, to był także księgowym przysięgłym, pracował w syndykacie rolniczym, a ostanie lata przed wojną pracował w elektrowniach mazowieckich, ale dokładnie to nie wiem, co robił, bo jakoby miał być kontrolerem, prawdopodobnie buchalteryjnie.
- To była dobra posada, taka która pozwoliła utrzymać całą rodzinę?
O tak, tak.
- Jaki wpływ na pana wywarło wychowanie przez rodzinę, przez szkołę?
Rodzina była bardzo patriotyczna. Ojciec za czasów I wojny światowej był w POW, walczył w 1920 roku pod Warszawą. Matka też była wielką patriotką, tak że prawdopodobnie po nich odziedziczyłem to, kim jestem.
- Czy ojciec opowiadał czasem o kampanii 1920 roku?
Nie. Ojciec bardzo mało mówił na ten temat, dopiero po wojnie dowiedziałem się, że cały czas dwudziestolecia pracował także w II oddziale Wywiadu Polskiego.
- Wiadomo, co on tam robił?
Nigdy mi o tym nie mówił. Nigdy.
- Jak zapamiętał pan sam wybuch wojny?
Wybuch wojny był bardzo prosty.
- Czy 1 września 1939 roku miał pan jedenaście lat?
Tak. Ze względu na to że żeśmy mieszkali niedaleko stacji kolejowej, żeśmy [wkrótce] przeżyli pierwsze bombardowanie, które było bardzo przykre. Nasz dom nie został zbombardowany, niemniej jednak za radą rodziny matka przeniosła się do centrum miasta, bardziej na Augustiańską, w Ciechanowie. 3 września rodzina zdecydowała się na ucieczkę przed armią niemiecką ku Warszawie. Ucieczka trwała trzy czy cztery dni, żeśmy dojechali chyba pod Wyszogród, jak sobie przypominam, przez Płońsk. Żeśmy się tam zatrzymali. Dowiedziawszy się, że most w Wyszogrodzie jest wysadzony, oczywiście trzeba było zawracać z powrotem do domu. Po powrocie żeśmy stwierdzili, dowiedzieliśmy się, że dom i mieszkanie jest absolutnie zrabowane i zniszczone. Zostaliśmy bez domu, bez mieszkania. Ojca nie było, bo ojciec był z armią polską w 1939 roku, mama była pod opieką męża i jej siostry, przez cały czas, ja natomiast zostałem przydzielony, przerzucony na granicę do Warszawy w 1940 roku, na początku 1940 roku, aby dalej studiować. Tak zaczęła się moja gehenna bez matki i bez ojca.
- Pan znalazł się w Warszawie na początku 1940 roku? U kogo pan zamieszkał?
U siostry ojca Moniki Satkowskiej, która mieszkała na Wspólnej 26, mieszkania 26.
W samym centrum, niedaleko Kruczej.
Nie, wtedy mieszkanie cioci było okupowane przez rodzinę, którzy się przemieszczali z miejsca na miejsce. Jedni byli wysiedlani z Wielkopolski, drudzy – wiem, że rodzina była, przyjechała także na pewien okres z Krakowa, w każdym bądź razie zajmowała [miejsce] na Wspólnej. To było duże mieszkanie, trzy pokoje, przedpokój, kuchnia, łazienka, tak że było wygodnie.
Tak. Zapisano mnie do 171. szkoły powszechnej, która mieściła się na Hożej 13. Potem ze względów, że Niemcy szkołę zajęli na szpital, przeniesiono nas na Żurawią 9. W dalszym ciągu kontynuowałem naukę. Potem z Żurawiej 9, o ile się nie mylę, przenieśli nas na Mazowiecką, ale który numer na Mazowieckiej, nie dam rady powiedzieć.
- Może gdzieś w okolicach placu Dąbrowskiego?
Nie, chyba prędzej placu Małachowskiego, ale to tak mniej więcej było w połowie na Mazowieckiej. A stamtąd szkoła została przeniesiona do domu „Ladgerego” na alei Marszałka Piłsudskiego, dzisiejsza Trasa Łazienkowska tamtędy przebiega.
- Czy rodzice przesyłali panu pieniądze?
Nie. Matka cały czas była w Ciechanowie, a ojciec był w Rumunii, bo jak się potem okazało, on konwojował złoto polskie, wyruszając z Warszawy 5 czy 6 września, konwojował złoto do Rumunii, które potem znalazło drogę do Francji czy Stanów Zjednoczonych, nie wiem dokładnie. Z Rumunii ojciec w 1940 roku, chyba w marcu przeniósł... Znaczy nie uciekł z Rumunii, ale dostał papiery na wyjazd do Turcji, a z Turcji do Syrii. Był w Syrii, wstąpił do Brygady Karpackiej. [...]
- Czy może pan opowiedzieć, jak wyglądał pana pierwszy kontakt z konspiracją?
Pierwszy kontakt z konspiracją nastąpił pod koniec 1943 roku.
- W jakich okolicznościach?
To były zbieżne okoliczności. To były okoliczności, że byłem ministrantem w parafii świętego Aleksandra, de facto nasz cały zastęp to byli ministranci z parafii świętego Aleksandra i żeśmy w ten sposób zapisali się do „Szarych Szeregów”.
- Czy to jest parafia przy placu Trzech Krzyży?
[Tak]. To był gdzieś 1943 rok. Potem każdy miał swoje zadanie.
- Czy pamięta pan moment, kiedy ktoś panu zaproponował wstąpienie do konspiracji?
Będzie ciężko powiedzieć prawdę, gdyż nie będę kłamał ani zmyślał, nie przypominam sobie, ale jeżeli ktokolwiek mógł mnie zaproponować to był Tosiek Rotuski, bo był zastępowym. I także ze mną służył do mszy świętej. Tak mi się wydaje, ale już w stu procentach nie jestem pewny.
- Co pan pamięta z działalności konspiracyjnej sprzed wybuchu Powstania? Jakie pan miał zadania?
Mieliśmy różnego rodzaju ćwiczenia w Strudze, w Markach. Żeśmy wyjeżdżali do Świdra, potem na różnego rodzaju treningi – jeżeli chodzi o pływanie, na Forty Czerniakowskie, nad Wisłę... Miałem za zadanie uczyć się o wszystkich domach przejściowych w Warszawie, Warszawa Śródmieście Południe, aby na wypadek... Raczej były domy, gdzie można było przejść, jak na przykład z Nowogrodzkiej można było się przedostać na Aleje Jerozolimskie. Czy na przykład z Chorzej na Wilczą, to trzeba było wszystkiego się nauczyć, zapisywać. Potem już na początku 1944 roku były przygotowywane różnego rodzaju przejścia. Piwnice były przebijane i domy były połączone, przejścia między ulicami poprzez domy.
- Czy pan też przebijał przejścia przez piwnice?
Nie.
- Czy ciotka wiedziała o pana zaangażowaniu?
Nie. Ciotka nic nie wiedziała, bo to do pewnego stopnia była tajemnica. Mówiłem o 1943 roku, kiedy przysięgę składałem, ale to już było wcześniej, już byłem trochę zaangażowany, tak że byłem uwięziony przez mego wuja, bo nie chciałem się przyznać, gdzie dwa razy na wagarach byłem, a faktycznie byłem na przeszkoleniu w Strudze. Tydzień czasu mnie trzymał o wodzie i o suchym chlebie, żebym się przyznał, nie przyznałem się, tak że dopiero się przyznałem, że należę, jak to chyba była Wielkanoc w 1944 roku, kiedy ciotkę poprosiłem, żeby mnie uszyła mundur harcerski. Ciotka mnie mundur harcerski uszyła. Jak dostaliśmy rozkaz, żeby się zgrupować na Marszałkowskiej 95, to wtedy byłem, to było lato, byliśmy na Okęciu, ubrałem się w mundur ze wszystkimi odznakami, założyłem płaszcz, pożegnałem się z ciotkami i wyruszyłem na punkt zborny na Marszałkowską 95 róg Żulińskiego.
To chyba było 29, chyba 29 lipca albo 30, w każdym bądź razie myśmy byli jeden dzień czy dwa dni zgrupowani na Marszałkowskiej. Jeszcze pamiętam, że 1 sierpnia w godzinach porannych poszedłem, żeby mnie podstemplowali taryfę ulgową na koleje i tramwaje, tak że legitymacja moja jest już w Muzeum Powstania Warszawskiego, pieczątka jest przybita.
- Jak pan pamięta moment wybuchu Powstania, który nastąpił kilka dni później?
No więc godzinę „W” pamiętam tak, że w przeciągu następnych dwóch godzin zostałem pierwszy raz ranny, bo pocisk czołgowy uderzył we framugę okna, do dzisiejszego dnia mam odłamek, został. Byłem ranny, to było już w pierwszym dniu Powstania. Potem z Marszałkowskiej żeśmy byli przeniesieni na Nowogrodzką. Na Nowogrodzkiej trzeba było budować barykady, jeszcze w tym czasie ludność cywilna niespecjalnie była przychylna do poświęceń i budowania barykad, tak że myśmy barykadę musieli budować, róg Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej. Właśnie w tym okresie, nie wiem, czy to był 2 czy 3 sierpnia, zawitał druh „Granica” i prawdopodobnie ze względu, że byłem w mundurku, mundurze, wyekwipowany elegancko, zwinął mnie i zrobił ze mnie osobistego łącznika, tak że cały potem czas spędziłem razem z nim, dzień i noc, na Wilczej 44.
- Co to znaczy? Co kryje się za określeniem osobisty łącznik?
Używał mnie do takich zleceń, jak na przykład musiałem chodzić, w nocy, o jedenastej w nocy po hasło do Śródmieścia Północ, do Banku Gospodarstwa Krajowego, do PKO na Świętokrzyską, tam była główna komenda i człowiek odbierał hasło na następny dzień.
- Od kogo odbierało się hasło?
Hasło się odbierało od oficera służbowego, który wtedy...
- Oficer służbowy już pana znał?
Pierwszy raz jak byłem, to byłem z papierami od druha „Granicy”, potem normalnie nie było, że tak powiem, ruchu bez hasła czy bez pozwolenia w obrębie Śródmieścia Południe i Śródmieścia Północ, albo była przepustka, albo się szło na hasło, jak się szło na hasło to znaczy, że się należało do oddziału, tak że zawsze szedłem na stare hasło o godzinie jedenastej, bo po godzinie dwunastej już było nowe hasło.
- Pamięta pan przykład hasła?
Przypuśćmy mogła być „Warta” i „Wanda”, w tym rodzaju, zawsze dwie litery pierwsze musiały się zgadzać.
Żeby łatwiej zapamiętać. Się nie chodziło samemu, może dwa albo trzy razy byłem sam, a normalnie to się chodziło z kolegą albo z koleżanką, bo w wypadku, jak jedno zginęło czy było ranne drugie musiało donieść hasło na placówkę na pocztę polową, aby mogli inni się poruszać, bo inaczej by nie mogli się poruszać.
- To było pańskie zadanie nocne, a za dnia?
Za dnia różnego rodzaju przesyłki, listy, które były normalnie zapieczętowane, chodziłem na Świętokrzyską 28, potem do konserwatorium na Tamkę zdaje się, potem na Lwowską 5/7 , to do Batalionu „Narew”, do Królowej Jadwigi, do Gimnazjum Królowej Jadwigi, to było tak at hoc, człowiek siedział na schodkach i w pewnym momencie druh „Granica” mówi: „»Księżyc« macie dostarczyć to i to”. Człowiek dostarczał.
- Dużo było łączników, z którymi pan siedział na schodach?
Były dwie dziewczynki, jedna to była „Dyzia”, która też ze mną chodziła.
- Chodziła z panem po hasło czy prywatnie?
Nie, niech ktoś by nawet pomyślał, żeby chodzić prywatnie – się po hasło chodziło. Pomagała w kuchni też, żyje do dzisiejszego dnia „Dyzia” w Warszawie, nie znałem jej prawdziwego nazwiska, wiedziałem, że „Dyzia”.
- Czy miał pan kolegę w swoim wieku w oddziale, w okolicy?
Był Tosiek Rotuski był i Leszek Kucharski, Wiesiek Kaszub, Andrzej Czaba, to był nasz zastęp, de facto będąc cały czas związany z druhem „Granicą”, to w ogóle swojej drużyny nie poznałem, pięciu to od czasu do czasu widywałem, bo przychodzili na Wilczą 41.
- Jaką funkcję pełnił druh „Granica”?
Był komendantem Poczty Polowej.
- Mówimy o panu Kazimierzu Grendzie?
Tak, był komendantem Poczty Polowej, jakie inne funkcje pełnił, to w tym czasie nie wiedziałem i do dzisiejszego dnia de facto nie wiem.
- Pan wspomniał, że za dnia biegało się z listem, z paczką, z pocztą, czy pan miał torbę, czy to były pojedyncze rzeczy?
Nie, to były pojedyncze rzeczy, z torbami nigdy żadnych przesyłek pocztowych nie nosiłem, nigdy.
- Teraz bardzo ważne pytanie, szczególnie dla takiego smyka, jakim był pan wtedy: marzył pan o broni, czy miał pan swoją?
W tym czasie nie miałem żadnej, potem gdzieś, nie wiem, ktoś, to już było chyba w połowie sierpnia, czy pod koniec sierpnia, miałem „Flower”, ale to była mała broń.
- Przepraszam, co pan miał?
„Flower”.
To jest mały pistolet.
Coś takiego, tak.
Dostałem od znajomego, który mieszkał na Wspólnej pod 28, nazywał się chyba Świderski, ale dosłownie już nie pamiętam.
Od czasu do czasu, jak dostałem pozwolenie od druha „Granicy” to zajrzałem na Wspólną, aby się dowiedzieć, co u rodziny słychać, wtedy był zaprzyjaźniony z ciocią, Monisią Szatkowską, dowiedziawszy się, jaki ze mnie jest zuch wielki i wojownik, to mi „Flower” dał, w ten sposób byłem posiadaczem wielkiej broni.
No tak.
- Z jak dużym ryzykiem i z jakimi trudnościami wiązała się pańska służba?
Pierwsze dni to były bardzo niebezpiecznie, dlatego że było bardzo dużo tak zwanych gołębiarzy, snajperów, którzy siedzieli na dachach i czekali na łup, jak to się mówi, ale potem to już się wiedziało którędy iść i jak iść, żeby uniknąć obstrzału. Już tak po 10 sierpnia to nie było tak źle, ale do 10 sierpnia to strzelali do mnie jak do kaczki, to trzeba powiedzieć prawdę. Potem się człowiek zorientował, gdzie się kryć i którędy iść, aby nieprzyjemnych rzeczy uniknąć.
- Czy widział pan żołnierzy nieprzyjaciela wziętych do niewoli?
Tak, widziałem, byłem wtedy nawet na Świętokrzyskiej jak padła PAST-a, na Zielnej, widziałem, jak prowadzili jeńców niemieckich do PKO.
Tak, to było dużo ich, fakt.
- Stu dwudziestu chyba kilku.
Nie liczyłem ich, ale w tym samym dniu przeżyliśmy bombardowanie, zdaje się, że to w tym samym dniu, kiedy „Berty”, duże pociski kolejowe, uderzyły w Prudential, to wtedy byłem na Świętokrzyskiej 28.
Nie, sierpnia, albo może i później. W każdym bądź razie wtedy, co spałem – spałem, bo czekałem na papiery, żeby przynieść z powrotem, żeby przynieść na Świętokrzyską 28.
- Jakie to jest uczucie – patrzeć na żołnierzy niemieckich, którzy idą do niewoli?
W tych czasach, to człowiek miał zupełnie inne pojęcie o wszystkim, był do pewnego stopnia pełen nienawiści do okupanta i mógł być gotów na wszystko. Z biegiem czasu się stosunek zmieniał.
To znaczy mówię już w czasach późniejszych, jak już dorastałem.
Czy po wojnie... tak. Pierwszy wypadek, gdzie zacząłem zupełnie innymi oczyma patrzeć na normalnego żołnierza, raczej na Wehrmacht, to było w Łodzi po kapitulacji, jak nas do niewoli wieźli. Jak nas do niewoli wieźli, to pociąg się zatrzymał w Łodzi na rozkaz oficera gestapo i zaczęli wyładowywać nas i wieźli nas do obozu koncentracyjnego w Rudzie Pabianickiej. Już prawie że połowę pociągu rozładowali, był w naszym wagonie Niemiec Wehrmachtu, był ze Śląska, ale ze strony niemieckiej, trochę po polsku mówił do nas cały czas. Jak żeśmy z Warszawy jechali, to była chyba stacja [Łódź] Fabryczna [...] i tam nas rozładowywali, to miał bardzo przyjazny stosunek do nas, Niemiec. De facto gdyby nie Wehrmacht, to by nas rozładowali wszystkich w Łodzi, ale Wehrmacht się nie zgodził na to. Musieli z powrotem przywieźć nas wszystkich, tych co rozładowali, już byłem którymś, nie wiem, ile wagonów było, ale prawie na samym końcu pociągu nasz wagon był, przecież leżałem, zagipsowany byłem po szyję. Ci którzy wrócili, to też mówili, że Wehrmacht się bardzo, bardzo ładnie zachował. Tak człowiek zmienił stosunek do Wehrmachtu, nie zmienił stosunku do SS i do gestapo, ale do Wehrmachtu zmienił.
- Chciałbym żebyśmy wrócili do czasów Powstania. Miał pan wtedy trochę wolnego czasu? Było w ogóle coś takiego jak wolny czas w pana przypadku?
Był, ale musiałem siedzieć na schodach.
- Musiał pan siedzieć na schodach i czekać?
Tak.
- Co człowiek myśli, jak tak całymi dniami siedzi na schodach i czeka na rozkaz?
Strasznie ciężka służba. Człowiek myśli... Różnego rodzaju myśli, czy przeżyje? Bo człowiek widział gehennę, jaka się rozgrywa na zewnątrz. Czy przetrwa? Co będzie z rodziną, myślami chciał być z rodziną, niestety obowiązki trzymały człowieka. Przyznać muszę, że karność była bezwzględna, nie było widzimisie, był rozkaz, to się wypełniało i bez słowa człowiek się z tym zgadzał. Może wychowanie było inne. Uczyli nas odpowiedzialności, punktualności, szacunku dla innych, człowiek musiał zrobić to, o co go proszono.
- Słyszał pan albo może widział przypadki niesubordynacji w innych oddziałach?
Nie.
- Nie słyszało się o takich rzeczach?
Nie, w każdym bądź razie ja nie. Tak jak wspomniałem na początku, żyłem w pewnego rodzaju izolacji, byłem odseparowany od wszystkiego.
- Chciałbym zapytać o pana podstawowe czynności, żywność, ubranie, higiena; czy były miejsca, gdzie można było się umyć?
U państwa Brzezińskich było bardzo ładne mieszkanie, bardzo ładne, sam pan Brzeziński był harcmistrzem, nawet na komplety do mieszkania chodziłem przed Powstaniem, uczyłem się geografii, historii Polski. Były warunki, że człowiek się mógł umyć, wykąpać, były warunki, ale nie wszyscy mieli tego samego rodzaju warunki jak ja miałem, na to nie mogę narzekać.
- Jak wyglądała sytuacja z wyżywieniem?
To był jeden kocioł, jak było jedzenie to było, jak nie było to nie było. Jak była tylko zupa, kasza „pluj”, to była kasza „pluj”.
- Pan dostawał to samo, co wszyscy?
To samo co wszyscy.
Nie.
- Widział pan, żeby Powstańcy odreagowywali w jakiś inny sposób?
Nie było takich.
- Czy uczestniczył pan w życiu religijnym podczas Powstania?
Bardzo mało. Dlatego, że parafia była oddalona ode mnie, kościół świętego Aleksandra. Jedyny raz, gdzie naprawdę było uroczyście zorganizowane, to było 15 sierpnia, to była uroczysta msza święta; oddziały, nasz zastęp poszedł w całości, ale nie cała drużyna, bo drużyna była zgrupowana właśnie w szkole na Chorzej 13.
- Czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych podczas Powstania?
Nie.
- Czy pan został ranny 2 września?
Tak, po raz drugi.
- Proszę powiedzieć, jak to wyglądało.
To było zupełnie, de facto mogę powiedzieć, że to było przypadkowe. Byłem wtedy na Lwowskiej 5, tam była 16. drużyna harcerska. W pewnym momencie przyszedł żołnierz, z drugiej strony ulicy Lwowskiej z Architektury, z zapytaniem, czy jest łącznik, który może donieść rozkaz do Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi, gdyż mając dwóch łączników, obydwaj zostali ranni, więc wracają z powrotem na Wilczą. Dano mnie do wykonania rozkaz pod warunkiem, że go doniosę na Wilczą 44. Jeżeli się druh „Granica” zgodzi, to doniosę dalej do gimnazjum Królowej Jadwigi. Jak wróciłem na Wilczą i przedstawiłem sprawę druhowi „Granicy”, jak to się ma, zgodził się na to, żebym poszedł z rozkazem do gimnazjum Królowej Jadwigi i przekazał to. Oczywiście zapytałem go także, czy mogę zajrzeć do domu, gdzie mieszkałem i zobaczyć jak rodzina, czy żyje, czy wszystko w porządku. Druh się zgodził. Byłem w tym czasie u cioci, dosłownie może dziesięć minut, wiem, że jeszcze mi dała pajdę chleba, skąd miała, nie wiem, ale była z dobrymi konfiturami. Pobiegłem na plac Trzech Krzyży, na placu Trzech Krzyży zastało mnie bombardowanie, więc nie było gdzie się skryć, a wiedząc, gdzie są okopy wykonane, gdzie trzy krzyże stały, a raczej dwa krzyże i posąg jako coś świętego, wiec się skryłem. Doświadczyłem pierwszy raz niesamowitego lęku, widząc, jak kościół świętego Aleksandra rozsypuje się w pyłek, jak się wieże, jedna na jedną stronę, druga na drugą stronę, rozsypują się, kopuła klap, i leży. Że tak powiem, czując do pewnego stopnia obowiązek ministranta – pomóc, bo wiedziałem, że jest masa ludzi, w podziemiach była masa ludzi, to żeśmy pomogli. Pomogłem wydobywać ze skarbca złoto, kielichy złote, monstrancje z innymi. Jak już, że tak powiem, prawie się to miało ku końcowi, to postanowiłem przebiec plac, bardzo blisko, prawą stroną placu Trzech Krzyży do Hożej i potem skręciłem w lewo, aby przebiec do Alei Ujazdowskich. Był rów wykopany, może do kolan, w rowie snajper, strzelec wyborowy, mnie wymacał, parę razy do mnie strzelał, kul świst słyszałem. W pewnym momencie zobaczyłem błysk na latarni, która do dzisiejszego dnia stoi gdzie stała, w tym miejscu, rykoszet uderzył mnie w nogę. Wyrwał dziesięć centymetrów kości.
Jeszcze dziura jest.
Oczywiście przewróciłem się, zdjąłem chustę, podwiązałem sobie kikut i czekam. Siostrzyczki, sanitariuszki nie mogły do mnie podbiec, to już była godzina gdzieś w pół do czwartej, chyba trzecia, po trzeciej, w pół do czwartej. Koniec końców dostały się do mnie i mnie stamtąd wyciągnęły. Jak mnie stamtąd wyciągnęły to pierwsza rzecz, żeby rozkaz oddać, więc oddałem. Nie pamiętam, kto ode mnie odebrał rozkaz, żeby dostarczyć, a rozkaz opiewał na zlecenie, aby jakiś pluton szturmowy, który przyszedł ze Starówki, przemieścił się na Politechnikę i na ulicę Lwowską, to było moje zadanie. Potem mnie przenieśli... pytały się mnie, bo widziały, że mam opaskę i widziały, że mam opaskę z numerem wojskowym, aczkolwiek miałem lilijkę, ale także miałem numer wojskowy, no to mnie zaniosły do szpitala wojskowego na Mokotowską 55. Tam pierwsze było orzeczenie, że mnie będą nogi amputować, więc, będąc bardzo dzielnym żołnierzem, wyjąłem „Flower” i mówię: „To sobie w łeb strzelę jak...”. Pamiętam, lekarz miał nazwisko Malinowski. Mówię: „To sobie w łeb strzelę, jak pan mi będzie nogę amputował”. Mówi do mnie, nie użyję słowa, byście przypadkiem się nie nauczyli brzydkich słów ode mnie: „To porusz palcami”. Palcami poruszyłem, nerwy były całe. To mówi: „Uratowałeś ją”. Tak się zaczęła gehenna leczenia. Potem leżałem w szpitalu, od 2 września do 4 października... nawet później. 3 października obchodził szpitale generał Komorowski „Bór” w asyście. Po jego wizycie i dostaniu żołdu za dzienną pracę i posługę wojskową oficer, który był jednym z ostatnich, który opuszczał nasz korytarz, w piwnicach byłem, w korytarzu leżałem, zwrócił się do wszystkich leżących, aby jeżeli zechcą, to zdali legitymacje akowskie. W jakim celu? Cel był zupełnie prosty, na odcinku na Wiejskiej był oddział, kompania była czy pluton żołnierzy Armii Ludowej, który nie podlegał umowie kapitulacyjnej, więc chodziło o to, żeby ludzi uratować w jakiś sposób. Poprosili nas, żebyśmy legitymacje oddali, aby mogli wyjść swobodnie do niewoli, żeby ich nie rozstrzelali, czy... Myśmy legitymacje oddali, którzy leżeli koło mnie też wszyscy pooddawali. Potem po kapitulacji to już był chyba 9 października, to zaczęli nas pomału wyciągać i załadowali do pociągu, ruszyliśmy w drogę do obozu jenieckiego...
- Ile czasu jechał pan do obozu?
Zastanawiałem się nad tym chyba dziesiątki razy, dziesiątki razy! Nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie ile, myśmy noc i dzień, czy noc całą jechali do Łodzi. W Łodzi żeśmy stali i zaczęli rozładowywać, oni rozładowywali rannych za pomocą tramwajów, na noszach do tramwajów, ile to trwało. Myśmy w Łodzi chyba byli dwa dni, Łódź nas fantastycznie przyjęła, bo potem jak wracali z Rudy Pabianickiej, to wagony tramwajowe były pełne żywności, pełne żywności były! Żywność później podzielili na cały pociąg.
- Dużo ludzi było w pociągu?
To był pociąg, wagony były bydlęce, w każdym bądź razie swoich rannych w nim ewakuowali z frontu wschodniego, więc tak były: raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy – dziewięć, osiemnastu w jednym wagonie.
Osiemnastu leżących.
- Pan też był jednym z leżących?
Tak.
- Jak wyglądała opieka medyczna w szpitalu powstańczym? Pan tam leżał unieruchomiony.
Pierwszy raz byłem ranny, pierwszy raz byłem w szpitalu. Ciężko mnie powiedzieć, czy to była opieka zła, czy dobra, nie miałem rozpoznania, robili mi opatrunki, tak jak uważałem za stosowane, jeńcy niemieccy mnie nosili po schodach do góry.
- Po co pana nosili po schodach do góry?
Bo nie było komu nosić.
- Czy nosili pana do góry...?
Nie, na salę opatrunkową. Bo tam widocznie były może dwie kondygnację, [...] dom w którym szpital, jak się okazuje, we wrześniu się spalił, a myśmy w piwnicach nie wiedzieli o tym, na Mokotowskiej 55.
- Do którego obozu pan trafił?
Do obozu IVB, Zeithain.
- Jakie tam warunki panowały?
Horrendalne. To był obóz, w którym Niemcy wykończyli trzydzieści tysięcy niewolników rosyjskich, wszy i pluskwy były nie do opisania! Jeżeli chodzi o jedzenie, też było bardzo marne, naprawdę było źle. Do tego stopnia było źle, że nam się już zaczęły wszystkim w październiku zęby ruszać. Jarzyn nie było, sierpień, wrzesień, to już ząbki można było wyjmować, jakby ktoś... Rozpaczliwe listy pisaliśmy jeszcze do Polski, do Krakowa do ciotki mojej, która mieszkała w Krakowie, żeby przysłała cebuli, tyle ile może. Przysłała nam paczkę cebuli – pięć kilo, to było nasze zbawienie. Każdy barak miał męża zaufania, było osiemdziesięciu zdaje się dwóch czy czterech... osiemdziesiąt cztery prycze potrójne, to znaczy trzy kondygnacje w pionie, mąż zaufania, jak dzielił jedną cebulkę, to jak ma krążki to każdy dostawał jeden kawałeczek, podzielony na pół, [...] ale nam to, że tak powiem po miesiącu czasu wszystkie zęby były, majątek, wszystko grało. Jeżeli chodzi o ogólne jedzenie no to cóż, bochenek chleba, wojskowy, jeniecki, bochenek chleba był na chyba szesnastu, to był półtorakilogramowy bochenek, to było ile... Niecałe dziesięć deko, kromka chleba, co drugi dzień to się dostawało krążek sera, jeszcze nie był dobrze przefermentowany, tak że był żółty na zewnątrz, w środku biały i z robakami jeszcze do tego, robaki też smaczne były. Zupa była z pokrzyw, różnego rodzaju zielska. Nie wiem na przykład, jaki był przydział ziemniaków, bo jak gotowało się czasami w baraku, czasami z kuchni się dostawało ogólny, tak że ciężko powiedzieć. W każdym razie głód był, nie ulega kwestii. Na Boże Narodzenie Anglicy się podzielili z nami paczkami Czerwonego Krzyża, no to jedna paczka była, zdaje mi się, że na ośmiu.
- Jak pan zapamiętał moment wyzwolenia z obozu?
To było tak, akurat miałem pierwszy gips zdjęty, zacząłem się poruszać, usiadłem i zemdlałem. Po paru dniach, to był środek kwietnia, zacząłem pomału trenować, wstawać, siadać, wstawać, siadać. Koniec końców 28 kwietnia oswobodzili nas kochani oswobodziciele ze wschodu, Niemcy zeszli z wież wartowniczych i nasi przyjaciele wleźli na nie. Człowiek znowu w niewoli.
- Aprowizacja się poprawiła?
Aprowizacja tak, ale się poprawiła ze względu, że mieliśmy już bardzo dużo wyleczonych, którzy wykradali się poza obóz jak warty rosyjskie były pijane, i przynosili różnego rodzaju produkty żywnościowe. Każdy barak kombinował na swoją rękę, to nie była akcja zorganizowana, to się żyło z dnia na dzień. Żyło się do tego stopnia z dnia na dzień, że mnie do ucieczki z obozu namówił Rosjanin, bo uciekłem od Rusków. Nasz obóz był nad rzeką, nad Elbą, niedaleko w każdym bądź razie rzeki. Forsując Elbę, ponieśli niesamowite straty, rannych przywieźli do naszego obozu potem, po dwóch dniach, po trzech. Koło mnie zmarł w styczniu chyba gość, który był ranny w żołądek, zmarł i położyli koło mnie Ukraińca, inżyniera, z Kijowa. Namówił mnie do ucieczki, powiedział mnie, że nas wszystkich z Armii Krajowej wykończą, że: „Baćko Stalin się z wami w ten czy inny sposób załatwi”. Tak mnie namawiał, namawiał, że myśmy w ośmiu... Wiedziałem, że inni uciekają.
- Czy Ukrainiec sugerował panu ucieczkę, żeby panu uratować życie?
Tak.
- Czyli to nie była jakaś forma dogryzania?
To była do pewnego stopnia forma podziękowania. Człowiek był lekko ranny w nogi, w rany się wdała gangrena, nasi lekarze amputowali obydwie nogi, jedną zaraz za kostką, a drugą po kolanem, ale uratowali mu życie. Myśmy dużo rozmawiali, on po ukraińsku, ja po polsku, ale się nawet przy nim nauczyłem po rosyjsku gadać, żeśmy nawet w szachy grali, no i mnie, że tak powiem, otworzył oczy na to wszystko. Przecież, myśmy się, widziałem ulotki przed Powstaniem, jak nawoływali nas do podjęcia akcji, żeby pomóc Armii Rosyjskiej w zdobyciu Warszawy i tym podobne, przecież ulotki nawet i na placu Trzech Krzyżów leżały. Tak że mnie nikt nie powie, że ulotek nie było. Człowiek miał tego rodzaju nadzieję, tak, ale jak się dopiero w niewoli dowiedział, co ma mnie czekać, co się działo z innymi oddziałami AK, szedł przez Wołyń, tak że prawdopodobnie więcej się stykał z oddziałami partyzanckimi, o których nic nie wiedziałem w tych czasach. W każdym bądź razie nas się zorganizowało ośmiu, grupa, żeśmy uciekli, na sześćdziesiąt kilometrów na kulach, na kulach...
Na piechotę. Kule sobie przygotowaliśmy, nas trzech było na kulach, Feliks Szebek, też z „Szarych Szeregów”, nogę stracił, też przed kolanem mu amputowali, ja, i też jego mam na zdjęciu trzeciego, ale już nie pamiętam nazwiska, był z oddziałów… plac Zbawiciela, ze zgrupowania „Narew”, daleko, nazwiska nie pamiętam.
- Ile czasu zajęło panu przebycie sześćdziesięciu kilometrów?
Trzy dni. Ponad trzy dni.
- To szybko żeście panowie szli.
Bo myśmy na skróty, nie drogami, przez pola.
- Z jakiej armii zobaczył pan żołnierzy najwcześniej?
Jak myśmy doszli, muszę powiedzieć, że część drogi myśmy przejechali, samochodem, pod słomą, tak że to nie było całe sześćdziesiąt kilometrów, nas dobre dwadzieścia kilometrów wywieźli nasi chłopcy pod słomą; aczkolwiek nie powinni tak daleko jechać, to nas wywieźli, tak że to było gdzieś może koło czterdziestu. Myśmy mieli do kul przyczepione dyski, żeby się kule nie zapadały i przez ugór, a człowiek był harcerzem, jak już wiedział, gdzie są Amerykany, gdzie się znajdują, to wiedział jakie namiary brać. Jak mnie w Strudze na ćwiczeniach w nocy wysadzili, oczy zawiązane w środku lasu i wróć do swoich. Trzeba było znać trik. Doszliśmy do przejścia na Elbie, po drugiej stronie było miasto, które się nazywało Grimma, idziemy. Idę pierwszy, a reszta to w ogonku, był ogonek, oczywiście zabrałem z obozu za pozwoleniem pułkownika Bętkowskiego wszystkie moje papiery, całą historię choroby, którą miałem na plecach. Przychodzę do Amerykanki, pięknie ubranej, pani która mogła mieć około czterdziestu paru lat, przechodzę granicę jako Holender, bo przecież nie mogę powiedzieć, że Polak, bo by mnie powiedziała, że: „Idź na wschód, po co ty na zachód idziesz?”. Wypytywała mnie, wypytywała, w pewnym momencie mówi do mnie po niemiecku: „Ty ani Holendrem ani Niemcem nie jesteś, ty się przyznaj, kim ty jesteś”. Powiedziałem wtedy: „Jestem Polakiem”. Jak jej powiedziałem, że jestem Polakiem, to przemówiła do mnie po polsku, prawie że się potem oblałem, bo zaraz dosłownie trzy kroki stała Rosjanka z pepeszą, mogła rozumieć, prawda, więc zwróciłem się jeszcze raz do niej po niemiecku, prosząc, żeby nie mówiła po polsku do mnie, dlatego że Rosjanka może rozumieć. Wypytała mnie się, dlaczego chce iść na zachód, mówię: „Mam ojca na zachodzie, jest w Armii Polskiej. Nie wiem, co się dzieje z matką, matka była cały czas w Ciechanowie, ja w Warszawie, z rodziną nie miałem żadnego kontaktu, prócz jednego listu i paczki z cebulą, a wiem, że ojciec jest w armii”. – „Gdzie, jakiej armii?”. Mówię: „Polskiej”. Jak to mogę udowodnić. Więc mówię: „Słuchaj, dostawałem od ojca raz w roku w Warszawie list, raz paczkę dostałem, ja ci mogę podać, bo pamiętam, numery poczty”. Podałem jej: MF 235, i tam jeszcze jeden 4, 2, 8 czy coś takiego, to jej to dało, ją to przekonało, że to były
Middle East forces numer taki i taki, to znaczy, że numery się zgadzają i nie kłamię. Pyta się mnie: „Sam jesteś?”. – „Nie”. – „Ile was jest?”. Mówię: „Jeszcze mam siedmiu kolegów, którzy są w takiej samej sytuacji jak i ja”. Znowu po polsku, znowu ją proszę, że jak mnie rozpoznają, to mnie zastrzelą. Zmitygowała się, przeprosiła mnie i że tak powiem, poprosiła, żeby inni wystąpili, wystąpili wszyscy, po prostu szczęście, że wszystkich nas puściła. Idę pierwszy, droga była kręta, bo wschodni brzeg nad Elbą, to jest wysoki, i tak ślimakiem na most pontonowy, idę na kulach, już mnie zadyszka złapała, i nerwy, że cały mokry jestem, cały mokry! Ze strachu, z choroby, nie wiem z czego, patrzę, stoi pani Amerykanka po środku mostu, w białych getrach, gumę żuje, bez broni, bez niczego, ani pistoletu nie ma, wszyscy chodzą z pepeszami. Doszedłem do szlabanu, szlaban podniósł, przelazłem za szlaban i padłem, zemdlałem. To wszystko, co pamiętam, obudziłem się w szpitalu już wojennym, amerykańskim, w Grimmie.
- Co działo się z panem potem?
Od momentu, kiedy się znalazłem w szpitalu amerykańskim, już nie rozporządzałem sobą, obudziłem się wykąpany, ubrany w piżamę, ostrzyżony, leżałem w łóżku, nowe opatrunki. Na drugi dzień zapakowano mnie do sanitarki i zawieziono do Lipska. W Lipsku byłem w koszarach poniemieckich, prawdopodobnie to były koszary broni pancernej. Znowu zmienili opatrunki. Byłem przeznaczony do transportu na zachód. Amerykanie się bardzo śpieszyli, dlatego że oddawali części Niemiec Rosjanom, wycofywali się z tych części, na zachód. Potem nas transportowali przez Erfurt, Gotha, Weimar, do Kassel. W Kassel żeśmy stali, pociąg stał chyba jeden dzień czy dwa, strasznie był zbombardowany i dowieźli nas do Northeim. W Northeim był obóz przejściowy dla wszystkich akowców na terenie Niemiec, ze wszystkich obozów, prócz Lubeki, wszystkich skupiali. Ze względu na to, że jeszcze potrzebowałem dalszego leczenia, byłem bardzo krótko w szpitalu w Northeim, był obóz i szpital był osobno wydzielony poza obozem, generał Maczek przysłał po nas, nas było nie wiem, chyba dwudziestu paru...
Warszawa, 6 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Radek Paciorek