Halina Kieszczyńska „Tęskna”
Nazywam się Kieszczyńska, moje imię jest Halina. Urodziłam się 18 czerwca 1928 roku w Łodzi. W Powstaniu miałam pseudonim „Tęskna” i byłam łączniczką w zgrupowaniu „Żubra”, to był „Żywiciel” na Żoliborzu.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną?
Przed wojną mieszkaliśmy w Zamościu.
- Ale urodziła się pani w Łodzi?
Urodziłam się w Łodzi, potem rodzice byli i w Lublinie i potem przyjechaliśmy do Zamościa i w Zamościu nas zastała wojna.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Bardzo dobrze zapamiętałam, bo były bombardowania oczywiście. Miałam jedenaście lat. Nie znosiłam... musiałam być na dworze. Jak były bombardowania... z moją mamą... ciągnęłam Ją na dwór. Nie znosiłam żeby być zamkniętą. Poza tym ojca nie było dlatego, że był od... znaczy nie brał udziału, nie był żołnierzem w 1939 roku, ale był w intendenturze, wobec tego jego nie było. Mama pracowała bardzo społecznie... byli uciekinierzy z terenów już zajętych przez Niemców, więc trzeba było jakoś zorganizować. Później jak zbliżał się front – i to front z dwóch stron, i niemiecki, i rosyjski – to jeszcze zanim Rosjanie weszli, ojciec nas wywiózł na wieś do ordynacji Zamojskich. Wróciliśmy jak się skoczyła wojna i to byli Rosjanie. Pierwsza rzecz – to było bardzo śmiesznie – bo pamiętam, że wszystkie panie natychmiast włożyły chusteczki... kapelusze, tylko moja mama jedna chodziła w kapeluszu. Widziałam wojska rosyjskie, okrutne. Karabiny były ze sznurkami, wyglądali paskudnie. I proszę sobie wyobrazić, że Żydzi z Zamościa, przybiegli do mojego ojca i powiedzieli: „Panie Kleszczyński, niech pan ucieka, bo pan jest na liście.” Rosjanie natychmiast wyłapywali inteligencję żeby wywozić. Wobec tego mój ojciec wrócił na wieś natychmiast. Potem był zaaresztowany w czerwcu 1940 roku, i został rozstrzelany w Lublinie na Rurach tego samego roku, 15 sierpnia. Byliśmy z moją mamą. Wyrzucali nas z mieszkania raz, wyrzucali nas z mieszkania drugi raz. Potem zajął się nami stryj, który był w Warszawie. To był kuzyn mojego ojca. Pomagał nam po prostu, przyjeżdżał od czasu do czasu, albo przysyłał pieniądze albo kogoś wydelegował, żeby nam jakiś pieniądz podrzucić.
- Wróćmy jeszcze tutaj do postaci pani ojca. Jak miał na imię tata?
Romuald. Zresztą na Rurach jest jego nazwisko, bo w tej chwili jest tablica pamiątkowa. Jest taki zrobiony pomnik, tam jego nazwisko jest.
- Jaki mu zarzut postawiono? Dlaczego został rozstrzelany?
Był Polakiem, był inteligentem. To był... wiele nie trzeba było. Poza tym ojciec był niesłychanie antyniemiecki. Jak przyszli zrobili rewizję i zobaczyli wszystkie pisma przedwojenne antyniemieckie, to wystarczyło.
- Czym się dokładnie zajmował pani ojciec?
Ojciec był profesorem historii języków obcych. Poza tym był ekonomistą, a ostatnio w Zamościu pracował w zarządzie miejskim. [...][Kontynuując] Moja mama... jeszcze jak byliśmy w naszym normalnym mieszkaniu, wynajęła pokój, żeby mieć oczywiście trochę pieniędzy. Był taki pan Mazur, niby Mazur, który wynajął ten pokój. Pan Mazur natomiast, to była jakaś figura w podziemiu od razu w 1940 roku. Ciągle jeździł między Warszawą a Zamościem. W pewnym momencie była jakaś wpadka, ale nas już z mieszkania wyrzucili. Dali nam dwa malutkie pokoje, więc jemu się odstąpiło jeden pokój, myśmy byli w drugim pokoju. Była wpadka, przyszło Gestapo i o mały włos mama by się wsypała. Tylko, że... bo ten gestapowiec przyszedł z taką panią, która bardzo dobrze mówiła po polsku. Gdyby się ona nie odezwała po niemiecku, czy on się nie odezwał po niemiecku, to moja mama myślałaby, że to jest siostra tego pana, który u nas mieszkał i byłaby wsypa absolutna. Przyszło dziesięć osób, które zostały zatrzymane. Gestapo było przez czterdzieści osiem godzin. Moja mama była młodą kobietą przecież, miała trzydzieści sześć lat wtedy. Moja siostra była w Lublinie u ciotki dlatego, że siostra była niezwykle utalentowana... [w dziedzinie] fortepianu. Jako pianistka zapowiadała się znakomicie. Była trochę starsza ode mnie, o półtora roku. Ciotka ją wzięła, bo w Zamościu nie było absolutnie nic, w Zamościu była szkoła powszechna i koniec. Potem już nie było ani gimnazjum, potem nie można już było żadnego uczenia, nie było fortepianu, było wszystko... Niemcy pozabierali. Z profesorami też nie było najlepiej. Wobec tego, ciotka z Lublina wzięła moją siostrę, gdzie mogła się... ponieważ większe miasto, więc były większe możliwości. Były już jakieś tajne komplety do nauki. Wobec tego jej nie było by… Ale, proszę sobie wyobrazić co za perfidia tych ludzi [z gestapo]. Ona napisała list do mnie, że zostawiła jakąś... nie wiem co, czy kurtkę czy coś i że się odpruła podszewka. Trzeba było zaszyć podszewkę. Ten gestapowiec się do tego przyczepił: „Gdzie jest córka?” Położył rewolwer i maltretował mamę żeby powiedziała, gdzie jest córka. Co to znaczy i co tam było w [liście]. I pamiętam jeszcze jedną rzecz, że moja mama pojechała (musimy jeszcze troszeczkę wstecz pójść teraz), mama moja pojechała do Lublina bo dostała wiadomość, że ojciec jest na zamku w Lublinie. Żeby się zobaczyć, że może dostanie widzenie – jakimś cudem. Pojechała do Lublina na zamek. Proszę sobie wyobrazić, że mama pojechała 16 sierpnia. 16 sierpnia poszła na zamek, do Niemców i jej powiedzieli po prostu, że ojciec został rozstrzelany 15 [sierpnia], to znaczy w przeddzień. Mamę coś tak tknęło, żeby koniecznie, ale to koniecznie odebrać ubranie ojca. Niemiec powiedział, że po bandytach się nie odbiera [rzeczy], że nie wydaje się.Ale zrobili jednak wyjątkowo mamie to, pozwolili, że mama odebrała ojca rzeczy. Ten strażnik, który ojca znał, bo w więzieniu byli strażnicy Polacy – inaczej nie mogło być – powiedział właśnie, żeby mama do podszewki zajrzała. Tam był taki mały skrypt, gdzie ojciec napisał pożegnanie. Jak było gestapo u nas, to mama pierwsza rzecz, którą zrobiła to podarła to – żeby nie wsypać tego strażnika – i wyrzuciła za piec – wtedy były piece takie kaflowe. Nigdy tego nie mogła odnaleźć potem. Prawdopodobnie czy wiatr, czy coś – to poleciało. Strażnik niestety został rozstrzelany ileś miesięcy później. Zaczęły się wysiedlania Zamojszczyzny. Wtedy mój stryj, a stryj jeszcze przyjechał i zabrał moją siostrę do Prokocima koło Krakowa, żeby mogła dalej kontynuować granie na fortepianie. Myśmy zostali z moim bratem i z moją mamą. Znowu nas wyrzucili z mieszkania. [...] Dostaliśmy mieszkanie akurat naprzeciwko obozu Niemców rosyjskich. To było coś niesamowitego. Widzieliśmy ludzi, którzy umierali z głodu. Oni wywozili takimi... to były furmanki, ale zrobione jak trumna, otwierało się... przykrycie – i widziało się rękę, która jeszcze, noga czy żyła i to wywozili. Coś potwornego. Były wypadki, bo ludzie pomagali, przerzucali przez druty, jak się Niemcy zorientowali, to jedną rodzinę rozstrzelali na miejscu. Łącznie z młodym chłopcem – z dzieckiem. Potem znowu nas z tego mieszkania wypchnęli. Dostaliśmy mieszkanie w rynku. Malusieńki jeden pokój i drugi taki ciemny jak nisza... tylko mała kuchenka. Zaczęły się wysiedlania Polaków. Niemcy przywozili Niemców – oczywiście. Chłopi palili swoje fermy, stodoły, wszystko co... Jakieś trucizny do studni wrzucali. Dużo było tych, którzy poszli do lasu. Dużo tych też, którzy byli złapani na roboty przymusowe do Niemiec, do obozów koncentracyjnych. Malutkie dzieci brali do Niemiec, żeby je zniemczyć. Szczególnie te, które były blond takie, bardzo w typie powiedzmy nie odbiegające od normy. Przypominam sobie też taką rzecz, że w pewnym momencie, nie wiem o co chodziło – Niemcy zarządzili, że wszyscy mają przyjść i robili pomiar głowy. Z profilu, czaszki... nie wiem. Albo szukali Żydów, którzy się ukrywali – to bardzo możliwe – nie było innego wytłumaczenia. Stryj nas koniecznie przysłał, przyjechał jakiś pan. Powiedział, że absolutnie, absolutnie żebyśmy przyjechali do Warszawy. Warszawa jest dużym miastem, że zupełnie jest miło wszystko, inne życie i tak dalej i myśmy pojechali. To znaczy moja mama, brat i ja. Tej podróży też nie zapomnę nigdy. Przede wszystkim na stacji nie było dużo ludzi – myśmy byli. Siedziałam w poczekalni tej małej, naprzeciwko mnie była chłopka – baba, która przewoziła jedzenie przecież, do Warszawy. Nie zapomnę nigdy jak ten Niemiec ją prał po twarzy. Tak potwornie bił. Oczywiście wszystko jej zabrał. Potem pociąg. Tłum ludzi. Weszliśmy do tego pociągu i w Dęblinie (to jest taka rozjazdowa stacja) krzyk, reflektory, psy, Niemcy oczywiście i wyrzucają wszystkich ludzi z tego, to myśmy [niezrozumiałe]. Nie zapomnę tego. Tu był strach, potworny strach, ale widziałam jeszcze, pamiętam jak przechodzili ludzie, wychodzili z drugiego pociągu a nasz pociąg ruszył. Szczęście. Przyjechaliśmy do Warszawy. Wpadliśmy na najgorszy okres.
To był 1943 rok. Gdzie było potworne... pamiętam myśmy przyjechali pod koniec grudnia. W styczniu zaczęły się obławy niesamowite, szczególnie na młodzież. Robili blokady domów, wyciągali ludzi. To były akurat imieniny mojego kuzyna Włodka. Przyszła młodzież mimo wszystko, była zabawa, moja siostra grała, był nastrój okropny, ja byłam młodsza siedziałam, byłam zazdrosna okropnie, bo ja siedziałam, mnie w ogóle nikt nie zauważał. Moja siostra była przecież jak... była w centrum zainteresowania. Byli [też] tacy Państwo (przyjaciele moich stryjów), którzy mieli majątek pod Radomiem. Oni przyjechali i po tym stryj, ponieważ jechał w krakowskie i miał taką kamionetkę, mówi: „Wiecie państwo, słuchajcie, zima jest (to była bardzo sroga zima, ślizgawica), to zatrzymajcie się u nas w naszym majątku a potem pojedziecie do Krakowa.” Istotnie tak pojechali. Pojechali a ja miałam jakieś przeczucia. Zrobiłam znakomite rękawiczki, były bardzo ciepłe a siostra... zawsze się oszczędzało rąk siostry bo przecież pianistka. Pamiętam ostatni raz jak ją widziałam, to jej dałam te rękawiczki. Pojechali, a potem dostajemy telefon, na drugi dzień (już nie pamiętam, jakaś służąca czy ktoś zadzwonił), że wszystkich zabrali. Wszystkich wygarnęli. Byli w Radomiu w więzieniu, a potem zostali wywiezieni do Oświęcimia. Moja siostra też. Moja siostra miała wtedy szesnaście lat. Zachorowała – bo to była epidemia tyfusu okropna – i zmarła. Może i lepiej, bo nie przeżywała tych okrutności niesamowitych. Myśmy nic nie wiedzieli, moja mama też nic nie wiedziała, że jej nie ma.
- Żadna informacja nie przyszła?
Podobno tak, tylko, że moja ciotka – bośmy potem mieszkały z ciotką, bo stryj nam wynajął najpierw mieszkanie, a potem jak został zaaresztowany to poszliśmy mieszkać w nieduże mieszkanie razem z ciotką. Podobno przyszedł list i ciotka nie chciała mojej mamie powiedzieć. Nie chciała jej dać, tylko sama poszła i jej powiedzieli, że... to od czasu do czasu się zdarzało, że Niemcy zawiadamiali. To nie było... zawsze, ale zdarzało się.
Grażyna.
Kieszczyńska oczywiście... Grażyna Kieszczyńska. Jest jej nazwisko w Oświęcimiu. Ja byłam zapóźniona w nauce mocno. Ale to był styczeń, mama mnie zaraz posłała na muzykę, na jakieś komplety. Od września poszłam do niby szkoły, bo co było możliwe? Możliwe były szkoły zawodowe, gdzie było parę przedmiotów. Języka polskiego nie było (już nie pamiętam), była matematyka, jakieś trzy czy cztery, przede wszystkim zawodowe. To była szkoła ogrodnicza, która się mieściła na Placu Inwalidów, na Żoliborzu. Myśmy mieszkali na [ulicy] Gdańskiej 2. Tutaj weszłam w towarzystwo młodych, mniej więcej w moim wieku, młodszych troszkę, i chodziłam na komplety. Potem w styczniu w 1944 roku zwerbowano mnie. Zapytali się, czy chcę wstąpić do harcerstwa.
Ta, która mnie zwerbowała nazywała się Ewa, nazwiska nie pamiętam. Byłam straszną patriotką. Nienawidziłam Niemców z całej duszy i serca. Przede wszystkim, że zajęli Polskę, że napadli, że zabili ojca i wszystko. No i były zajęcia – rozpoznanie terenu, pierwsza pomoc. To były młode dziewczyny, jeszcze dorastające przecież, niepełnoletnie. Byłam za krótko, żeby być zaprzysiężonym, bo żeby być rzeczywiście w Szarych Szeregach, mieć ten tytuł, że się było w Szarych Szeregach, trzeba było być zaprzysiężonym. To była wtedy organizacja wojskowa, ale ja byłam za krótko – wybuchło Powstanie. Mnie Powstanie zastało na Gdańskiej 2. Natychmiast włączyłam się do akcji. Byli ranni, trzeba było nosić rannych do szpitala więc robiłam co mogłam. Potem była cisza. Niemcy nie wiedzieli czy są powstańcy, czy nie ma powstańców. Jak się wychodziło... były ogródki działkowe i tam można było sobie pomidory [zerwać], trochę jarzyn, bo już zaczęło się... spiżarnie zaczęły być puste. Niemcy ostrzeliwali, nie można było wyjść na ulicę bo ostrzeliwali. Wszyscy byli w domu. Później przyszli powstańcy – część powstańców wycofała się do Puszczy Kampinowskiej. Ci z Puszczy Kampinowskiej brali udział w wypadach – ja tam nie byłam. Potem była akcja na olejarnię. Odbili na Marymoncie olejarnię – zajęli Gdańską. To było coś cudownego. Wtedy gdzieś musiałam się przyczepić – to było niemożliwe inaczej. Kapitan „Bolek” który był z wywiadu, mnie zwerbował. To wyglądało tak, że trzeba było pilnować ruchu po drugiej stronie Wisły, to znaczy ruchów niemieckich i tak dalej... Potem przydzielili mnie do III Kompani, gdzie zostałam zaprzysiężona i wybrałam sobie właśnie pseudonim „Tęskna”. Powiedziano mi, że trzeba mieć pseudonim.
Taki pseudonim, trochę poetycznie – tęsknota za wolnością po prostu. Wtedy byłam łączniczką przy III Kompani. Wiele nie było ataków niemieckich specjalnie, nie miałam żadnych poleceń specjalnych. Tylko między strażą – gdzie był przekop – i Gdańską, czasami na Marymont, bardzo blisko. Trochę mnie oszczędzali, powiedziałabym. Pamiętam jedną taką wzruszającą historię... bo w Powstaniu wszyscy, dziewczęta, chłopcy, wszystko to było razem przemieszane. To była najcudowniejsza demokracja jaka w ogóle mogła istnieć. Był student (bo w Polsce były uniwersytety podziemne) obok normalnego Antka z Powiśla. Przemieszanie było i rzeczywiście to była najcudowniejsza demokracja jaką sobie można w ogóle wyobrazić. Mnie chłopcy zawsze w jakiejś piwnicy... posłanie robili, żebym ja nie była z chłopcami. Bo tak wyglądało jak panienka może. Potem było uderzenie, odbili olejarnię Niemcy. Uderzyli na Gdańską. Wtedy byłam już przy „Żubrze”. Byłam jako łączniczka przy majorze „Żubrze” i byłam w straży ogniowej. Nas było chyba z dziesięć. Była „Ama”, „Cyganka”, ja, „Miła”, „Wisia”, „Duda” a reszty nie pamiętam.
- Pani była bezpośrednią łączniczką „Żubra”?
Tak.
- Jakie on dawał pani zlecenia, rozkazy?
Rozkazy były takie, że trzeba było rozkładać płachty, to znaczy prześcieradła do zrzutów. Trzeba było wyjść ze straży, pójść na [ogródki] działkowe i rozłożyć płachty. Jak się słyszało samolot (bo przecież nie wiadomo było [kiedy przylecą]), to leciałyśmy rozkładać te płachty. Zawsze nas Niemcy ostrzeliwali, bo to nie był samolot przyjacielski, ani rosyjski, ani angielski tylko niemiecki. Myśmy płachty szybciusieńko [zabierały], no i zwijałyśmy się. Potem było uderzenie na całą Gdańską i wycofanie. To był dzień okrutny. Wycofywaliśmy się chyba przez Krychowiecką... nie pamiętam ale wiem, że schodziliśmy poprzez te działki na dół, pod ostrzałem naturalnie, do szklanego domu. Te kompanie były rozbite. Jedna kompania była tu, „Żubr” był, ja byłam przy „Żubrze” wobec tego... część jednej kompani była przy „Żubrze”. Druga była – to była chyba druga, czy pierwsza kompania, – w Zniczu, w domu o ileś metrów [dalej], przez ulicę. To wszystko było rozkopane. „Żubr” mówi: „Trzeba nawiązać kontakt, musi ktoś pójść do Znicza”. „Ja.” Poleciałam tam, ale, to pierwszy raz rzeczywiście miałam wahanie. Przekop był prawie zakryty. Patrzę na lewo – „Tygrys” (czołg). Okrutny czołg, z tą lufą niesamowitą i to blisko przecież, na Placu Wilsona, to przecież bliziutko. Po prawej stronie miałam „Znicza”. Patrzę, a tam drzwi w poprzek. Wejście jest utrudnione. Tu miałam pierwszy raz zawahanie, ale się zebrałam, poleciałam, przeszłam przez te drzwi. Proszę sobie wyobrazić, że na mnie by się rzucili, bo ja nie wiedziałam, tam mogli być Niemcy, tam mogli być Ukraińcy – co było najgorsze. Nie wiedziałam. Przytuliłam się do ściany i raptem ktoś wchodzi po schodach. Uf, powstaniec. Jak mnie zrugał – to pani sobie nie wyobraża. „Co ty sobie wyobrażasz? Zdradzasz nasze pozycje!” „Przecież ja jestem od majora Żubra”. Nie wypuścili mnie w ogóle, bo oni się przekuwali, żeby wyjść, mieć jakieś z tyłu wejście. Potem przyszła druga łączniczka „Cyganka” i żeśmy wróciły do szklanego domu. Tam mnie zatrzymali, pamiętam, dosyć długi czas. Był projekt przeprawy przez Wisłę... Rosyjska… nazywaliśmy ją „klekotka”, taki samolocik rosyjski, który oblatywał, latał ale nic specjalnie nie robił. Przejdziemy przez Wisłę i pójdziemy razem z armią Berlinga na Berlin. Pomysł niesamowity, bo przecież by nas wszystkich wystrzelali. Przyszedł rozkaz kapitulacji.
- Wróćmy do Powstania. Jaki był pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?
Najgorszy dzień to był właśnie ten.
Najgorszy dzień to była kapitulacja, oczywiście, że tak. Poza tym byłam... Ludzie padali koło mnie, zabici, byli ranni a ja byłam, jakbym była poza tym. Byłam w jakimś stanie... w nienormalnym stanie. Zupełnie byłam nieświadoma niebezpieczeństwa na przykład. Jedno co było najgorsze to były „szafy”. [...] To rzeczywiście było paskudztwo. To naciąganie, naciąganie, naciąganie i nie wiadomo było gdzie oni uderzą. Już nie mówiąc o bombach, które bardzo źle znosiłam. Jak bomba padała to od ziemi była jakaś taka... miało się wrażenie, że ziemia się podniosła. Jakoś nie bardzo lubiłam to.
- Przyjaźniła się pani z kimś w czasie Powstania Warszawskiego? Miała pani przyjaciółkę czy przyjaciela?
Właściwie nie. Pamiętam tylko, był taki mały [chłopiec], „Kula” się nazywał. To był też chłopiec, który miał chyba z osiemnaście lat wtedy i się zakochał strasznie we mnie. To pamiętam. Tylko ciągle przylatywał, ciągle mi coś przynosił.
- Co się wtedy dziewczynie przynosiło?
Co przynosił? Kiedyś mi przyniósł jakieś placki na starym oleju i się rozchorowałam. A jeszcze nie powiedziałam rzeczy bardzo ważnej, o akcji na olejarnię... Gdańska 2 – tam gdzie byliśmy – była bardzo zagrożona. Po drugiej stronie była ulica Bieniewicka i był budynek, który się nazywał „Pekin”. Weszli Ukraińcy i wyrżnęli absolutnie wszystkich. Było dwóch chłopców „Obwieś” i „Boy” (zresztą tam jest tablica), którzy zatrzymali ich. Bo jak nie, to by weszli na Gdańską i by nas wszystkich wyrżnęli. Była studzienka, do której trzeba było po wodę chodzić. „Gołębiarz”, nazywało się „gołębiarza”, to znaczy, że strzelał zakamuflowany Niemiec do wszystkich kogo zobaczył.
- Tych dwóch chłopców, co właśnie zatrzymało to natarcie, to oni byli od „Żubra”?
Oni byli od „Żubra” oczywiście. Byli chyba z I Kompanii.
Nie.
Przeżyli. Myśmy się spotkali potem, jak wróciłam już z obozu. Myśmy się spotkali, jak najbardziej. Była „Ama”, która była bardzo, bardzo dzielną łączniczką. Też była trochę starsza ode mnie. Ja byłam jedną z najmłodszych.
- A tych dwóch chłopców pamięta pani? Bo pani pamięta tylko pseudonimy.
Ale pamiętam. Nazywał się Jurek Harland i Janek Ogulewicz.
„Kula” to nie była moja sympatia. Z nim nie wiem. Napisał mi kiedyś list do obozu. On też był w obozie. Potem straciłam kontakt.
Tego to nie wiem.
Tylko pseudonimy. Pamiętam pseudonim, był „Jacek”, „Kwarciany”, „Szarża”, „Żubr”, „Sęp”.
- Jak pani wspomina „Żubra”, swojego dowódcę?
„Żubr” to była postać. Ja go właściwie bardzo mało znałam. Byłam łączniczką, ale nie byłam [jedyna]. On miał swoją łączniczkę, jaki ona miała pseudonim, to już nie pamiętam. Miała dwadzieścia parę lat wtedy. Pamiętam, że nas wywieźli... Muszę opowiedzieć jak to było, jak był upadek Powstania. Zaraz przed tym pamiętam, że któremuś z chłopców zaciął się STEN, czy jakąś broń, którą miał. Ja zawsze miałam szczoteczkę do zębów przy sobie. Wyciągam tę szczoteczkę do zębów i mu dałam, żeby sobie [tą broń] odkurzył. W końcu mówią, że Powstanie to tragedia. Absolutna tragedia. To było takie uderzenie niesamowite. Szliśmy na Plac Wilsona, ta: klekotka klekotała nam nad głowami. Chłopcy składali broń i potem nas [gonili] oczywiście piechotą do... to było na Woli chyba na Pionier Parku... Co to było to nie wiem, gmach okropny w ogromnym stylu. Po drodze zabili nam dwóch powstańców. Jakiś upity Niemiec wyciągnął ich i zastrzelił. Potem nas przewieźli do Pruszkowa. Jak nas wsadzali do tych bud, żeby przewieźć do Pruszkowa, to myśmy byli pewni, że nas rozstrzelają. Mnie było absolutnie wszystko jedno. Tylko mi było strasznie mojej mamy żal i mojej siostry – nie wiedziałam, że nie żyje – no i mojego braciszka. Zresztą w Pruszkowie to było coś okropnego Wszyscy pokotem leżeli – ranni nie ranni – chodziło się prawie po ciałach. Potem powieźli nas do stalagu XIA, koło Magdeburga. Ale w Pruszkowie – dlaczego mówię, że „Żubr” to była postać – w Pruszkowie on zrobił wielkie przemówienie. Zebrał wszystkich powstańców i piękne przemówienie patriotyczne wygłosił.
Nie, no trzeba było utrzymywać... nie, no pewnie, że dla nas to było bardzo ważne, to było bardzo dużo. To był wielki patriotyzm. Trzeba sobie zdać sprawę, że ten okres w ogóle okupacji, ten okres i potem Powstanie, to był okres niepowtarzalny. Raz przez okrucieństwo, drugie przez poświęcenie – bo przecież w czasie okupacji wykonywali wyroki na Niemców... Polacy z poświęceniem najczęściej ginęli.
- Pamięta pani tak mniej więcej co mówił „Żubr”?
Jak on przemawiał? Nie przytoczę. Patriotycznie... że należy przetrwać. Tego nie umiem powiedzieć. On był bardzo elokwentny. Myśmy patrzyli w niego jak na Boga.
- A jeszcze jak państwo szli tutaj z Żoliborza, ten pijany Niemiec, on normalnie podszedł i zastrzelił tych dwóch powstańców?
No tak. Ale to było, ja byłam w kolumnie, jakoś na początku, a to się stało na końcu. Ja się dowiedziałam potem. Potem mi powiedziano. Rozeszła się wieść natychmiast, z ust do ust, że Niemcy zrobili w ten sposób.
- Chociaż państwo wychodzili jako żołnierze?
Jak najbardziej. Pod Konwencją Genewską. Ale Niemcy nie zawsze [przestrzegali naszych praw]...
- A czy w czasie Powstania Warszawskiego była pani ranna?
Nie. Przestrzelony miałam berecik, kula przestrzeliła mi beret. Jakiś odłamek czegoś mi opaskę [zrzucił]... a mnie się nic nie stało.
- Czy dostała pani jakieś odznaczenie?
Dostałam Krzyż Walecznych.
- Za co? Mogła by pani to opowiedzieć?
Może za cały mój udział, za całe moje [zaangażowanie]... no nie wiem. Moim zdaniem nic nie zrobiłam nadzwyczajnego.
- To było jeszcze w czasie Powstania Warszawskiego?
Nie, nie. To było w ostatni dzień.
To było w ostatni dzień Powstania. Tak.
- Mogła by pani opowiedzieć? Jak to było? Dowódca panią wezwał?
Nie wiem. Chyba tak.
- Coś przypiął, były jakieś medale?
A skądże. Tylko papierek, mam do tej pory. Że rozkazem nadaję takim i takim odznaczenie łączniczce „Tęsknej”. Potem robiłam weryfikację w Londynie, tego odznaczenia.
- Dużo osób dostało wtedy takie odznaczenia?
Myślę, że tak. Wszyscy zasługiwali. Ja się specjalnie myślę nie wyróżniłam od innych... z tym, że nie miałam w ogóle poczucia... nie wiedziałam, co to jest strach. Po prostu to było nieświadome.
- Czy w momencie wychodzenia do niewoli, pani miała wybór, czy iść z ludnością cywilną czy z żołnierzami?
Nie, wyboru to ja nie miałam. Mogłam uciec, jakby mi się udało – ale gdzie?
- A później pani próbowała już z Pruszkowa transportem, do jakiego obozu?
Do obozu stalag XIA. Obok był oflag, o parę kilometrów, gdzie byli oficerowie, a żołnierze i chłopcy... nie wiem gdzie byli, gdzie ich wywieźli. Tego to nie wiem. W stalagu to już były historie niesamowite dlatego, że przede wszystkim myśmy wyszły na prawach oficerów, wobec tego Niemcy nie mieli prawa nas zatrudniać w fabrykach. Postanowili jednak to zrobić, ale myśmy nie chciały. Pamiętam, że dotarły jakieś paczki Czerwonego Krzyża, bo myśmy były wygłodzone, przecież oni nam dawali raz dziennie tylko jakąś zupę badylówkę i był ryż. Ponieważ w barakach były takie, to się nazywało „kozy”, tam można było sobie coś upichcić. Dziewczyny z mojego baraku ten ryż ugotowały i każda jak mogła, czymś ten ryż jadła. Niemcy przyprowadzili z karabinami maszynowymi, takich starych Niemców, co już na front się nie nadawali i powiedzieli, że jak my nie wyjdziemy to oni będą strzelać. To my mówimy, niech strzelają. Niemcy z każdego baraku, każdą za kark i na dwór. Pamiętam jeszcze, żeby ten ryż utrzymać. Wywieźli nas do Burgu i do pracy w fabryce. To były jakieś części samolotowe w aluminium. Pamiętam, że mi coś wpadło w oko. Musiałam pracować z tym okiem [zranionym]... [Idę] do lekarza, dali nam pozwolenie... A nie, najpierw jesteśmy w cywilnym obozie pracy. Ale my nie jesteśmy cywilami, my jesteśmy z Powstania. Proszę sobie wyobrazić, że czwórkami wychodziłyśmy z tego obozu z pieśnią powstańczą na ustach i przechodziliśmy do fabryki. Niemcy nie wiedzieli, co się w ogóle dzieje. To tak trwało, nie wiem ile, może dwa tygodnie. Zdenerwowali się i nas zamknęli w takim domu, na jakimś – czy to była jakaś wysepka, coś takiego – bardzo, bardzo wysokim, były trzy-, czy czteropiętrowe prycze i myśmy tam [mieszkały]... i pod eskortą prowadzili nas do fabryki. Tam właśnie wpadł mi ten odłamek. Poza tym były dziewczyny, które były chore. Dano nam pozwolenie pójścia do lekarza. My przychodzimy do tego lekarza, a on nas zwymyślał od bandytek. To nie pierwszy raz, bo już nie pamiętam gdzie to było, że nas też zgrupowali. To było w czasie przejazdu, to było już w Niemczech – nie wiem – bo wyszedł taki esesman z opaską, ze swastyką i nas obrzucił błotem niesamowitym. Myśmy sobie z tego absolutnie nic nie robiły. Potem... zaczęły się bombardowania. Ale jak myśmy w tej fabryce pracowały, to przynajmniej miałyśmy jakąś zupę normalną do zjedzenia. Potem Niemcy się zdenerwowali, bo mieli dosyć i postanowili zgromadzić dziewczęta z Powstania, kobiety znaczy się, w obozie, który się nazywał Oberlangen. To było nad granicą holenderską. To był bardzo, bardzo ciężki pobyt. Oni nas przywieźli w grudniu, pamiętam to, akurat przed Bożym Narodzeniem... to była chyba nawet Wigilia, 23 albo 24 [grudnia] i nie mogli się na apelu doliczyć, to powiedzieli, że ktoś uciekł. Któraś uciekła. Jak nam nie powiecie, to będziecie tak stać na apelu, ile tylko [będzie trzeba]... Myśmy nie mieli ubrania, to była zima, było okropnie zimno. Pamiętam, był piękny księżyc, ja byłam zawsze bardzo romantyczna, stałam na tym i nic tylko na ten księżyc patrzyłam. W końcu się zorientowali, że po prostu pomylili się i nas do tych baraków. Były dwa baraki... Po lewej stronie baraki myśmy zajmowały... Było nas tysiąc siedemset kobiet, dziewcząt. Po drugiej [stronie] baraki były puste. Nam było zimno. Nam nie dawali w ogóle nic do palenia. To chodziliśmy, mówiliśmy – idziemy na szaber. Brałyśmy deski z prycz tamtych i przynosiłyśmy. Raz nas nakryli Niemcy. Złapali taką [dziewczynę]... ja uciekłam, bo nas było chyba z dziesięć dziewczyn. Taka była wysoka, bardzo wysoka, pamiętam, że deklamowała wiersze po łacinie, to pamiętam. Ją złapali. Ją postawili na baczność przy bramie. Bez jedzenia, bez picia. Nikt nie miał prawa do niej mówić. Ona nie wiem ile godzin, chyba ze dwa dni stała tak bez ruchu, przy bramie... Oczywiście były apele. Byłam tak potwornie wygłodzona, że byłam pokryta wrzodami. Calusieńkie ciało... ręce i piersi nawet, na sutkach miałam... to było z wodą, takie jakieś okropne. Nie było nic innego, tylko mogli mi dać tak jak papier toaletowy... żeby to... Taką bluzkę miałam z Powstania znaczy – to tak jakby powiedzieć, jakby jogging, to nie był jogging ale coś w tym rodzaju – sportowa taka. Mnie się to wszystko przyklejało. Było zimno. To było na mokradłach w dodatku. To co się nazywało „łazienką”... Szyby były powybijane. Jeszcze dobrze, że była woda. Więc się myło jak, jak tylko mogłam to schodziłam z tej pryczy rano, żeby się przed wszystkimi... żeby umyć się pierwsza, żeby nikt mnie nie oglądał w takim stanie. Potem już pod koniec, nie miałam siły zejść. Już byłam w takim stanie, że... Ale przecież zaczęły samoloty [przelatywać], angielskie, amerykańskie samoloty przelatywały, żeby bombardować Niemcy. To wszystko przelatywało nad nami. Od czasu do czasu z pomocą schodziłam sobie z pryczy i wychodziłyśmy... Jak było słońce, to się tak słońcu [twarz] wystawiało i to było bardzo dużą ulgę sprawiało. Ale już front się zbliżał. Już słychać było, że się front zbliża. No i było tak: „Idą!” Więc wszystkie dziewczyny jak to idą, idą, idą. Nieprawda. A to jakiś tam gdzieś chłop coś tam wiózł jakąś taką... Jeszcze były komenderówki do lasu. I były komenderówki, gdzie trzeba było wywozić z latryny wszystkie nieczystości. Ja na te komenderówki chyba nigdy nie poszłam, jakoś uniknęłam tego. Raz byłam na komenderówce, gdzieś na początku, w lesie. To daleko było. To były na jakichś moczarach, na czymś takim ... [...] Tak było, że idą, idą i nie przyszli. I któregoś dnia rzeczywiście przyszli. Ogromny tank angielski wjechał przez druty. Trochę było strzelaniny. Ja z Jadwigą zlazłam z tej pryczy. To był szał, bo to co, Polacy przecież. Dywizja generała Maczka, która nas odbiła. Jak oni się dowiedzieli, że jest obóz polski, że polskie kobiety są... w dodatku polskie kobiety, to zrobili wyłom z frontu żeby nas wyzwolić. Były wypadki, że jedna czy dwie koleżanki ojców spotkały. Pani sobie wyobraża co to się działo...
- To, że przyszło tak dosyć szybko te wyzwolenie, to pani te wrzody miała od czego i z czego pani dostała, faktycznie miała całe to ciało takie...?
Z głodu. Po prostu z głodu. Przecież myśmy mieli malusieńką, tycią kromeczkę chleba na calusieńki dzień. Rano dawali nam coś takiego jak mięta. W południe dawali nam niby jakąś zupę, gdzie pływały robaki, gdzie pływały jakieś... z jarmużu czy z czegoś. Po prostu z u jedzenia.
- W którym roku wróciła pani do Polski?
W 1946.
Dlaczego? A gdzie miałam jechać jak nie do mamusi?
- Bo pani już kontakt nawiązała, że mama żyje?
Ja z mamą nawiązałam kontakt.... Przede wszystkim pierwszy kontakt ja nawiązałam z moim stryjem, który znalazł moje nazwisko przez Czerwony Krzyż. Potem... przez Czerwony Krzyż mnie odnalazł, ale od mamy nic nie dostałam, od ciotki dostałam tylko i wiedziałam, że mama jest. Wtedy się zdecydowałam. Zorganizowana była zaraz szkoła, gimnazjum. Było dużo profesorów przecież, którzy byli w niewoli... z 1939 roku. Między innymi byliśmy z Waldeczkiem Kowaliną w jednej klasie. On był w innej formacji jak ja, z tym, że ja w czasie Powstania z nim nie miałam żadnego kontaktu.
Ale później, bardzo żeśmy się zaprzyjaźnili. Potem była wielka powódź, potem było to, internat i tak dalej. Potem można było jechać do Anglii, można było jechać do Włoch. Ja się zdecydowałam wrócić do Polski.
- Czy była pani represjonowana za udział w Powstaniu Warszawskim i przynależność do AK?
Ja osobiście nie. Ale moje koleżanki tak.
- Co sądzi pani o Powstaniu Warszawskim?
Co ja mogę sądzić? Inaczej być nie mogło. Z punktu widzenia... politycznego, militarnego, nie mogę zabierać głosu, bo to nie jest ani moja domena... Jestem za bardzo zaangażowana sentymentalnie, żebym mogła wypowiedzieć jakąkolwiek, dać jakąkolwiek opinię. Myślę, że inaczej nie mogło być, to była tak napięta sytuacja. Ta okupacja była tak okrutna. Tyle było rzeczywiście nienawiści. To była zgromadzona ogromna nienawiść. Nie można było inaczej. Zresztą, nawet gdyby Rosjanie nam chcieli pomóc, to Powstanie by się nie tak skończyło. To by była duża szansa, żeby Warszawę uwolnić od Niemców. Duża szansa. Bo przecież przed samym wybuchem Powstania Niemcy uciekali. Niemcy ewakuowali...
- Jakby pani miała znów szesnaście lat, to poszła by pani drugi raz do Powstania?
Teraz?
- Jakby pani miała szesnaście lat, czy by pani poszła do Powstania Warszawskiego?
No przecież poszłam.
- No tak. Ale teraz, mając tą świadomość?
O, na pewno. Na pewno.
- Była pani w Muzeum Powstania Warszawskiego?
Byłam.
Znakomite. Poza tym, ja niesłychanie się wzruszam. Ja się tak wzruszam, że jak idę do Muzeum Powstania, to zakładam czarne okulary. Bardzo się wzruszam. To są, wie pani, tego nie można zapomnieć. To jest karta życia, jedna jedyna. Zresztą... Bo to był odwet. Okupacja była potworna. I... to był odwet. I to poświęcenie. Nawet jak dzisiaj sięgam myślą. Jak sobie uprzytomnię, jak jadę na Powązki. Jak widzę te groby. Ile przecudownej młodzieży zginęło... z poświęcenia? To były te czasy. W ogóle śmierć to było coś romantycznego. Umrzeć dla Polski, umrzeć dla wolności. To była zupełnie inna mentalność. Ja wiem, że młodym dzisiaj jest bardzo trudno zrozumieć to. Ale tak było
Francja, 5 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama