Jerzy Szletyński „Gryf”
Nazywam się Jerzy Szletyński, urodzony 24 stycznia 1927 roku w Nieszawie.Mój pseudonim „Gryf”. W czasie Powstania miałem stopień szeregowego, czyli strzelca i byłem w składzie drużyny 200 plutonu 227 zgrupowania „Żyrafa” obwodu „Żywiciel” na Żoliborzu.
- Co pan robił przed wybuchem wojny? Urodził się pan w Nieszawie…
Tak, ale w Nieszawie mieszkaliśmy do roku 1931 roku, a potem przeprowadziliśmy się do Łodzi. Aż do wybuchy wojny mieszkaliśmy w Łodzi. W Nieszawie byliśmy dlatego, że ojciec mój, z wykształcenia pedagog, był wykładowcą. Tam było duże seminarium nauczycielskie, pracował w nim. Jak skończył tam pracę, wróciliśmy do Łodzi.
- Mieszkał pan z rodzicami?
Z tatą, z mamą i ze starszą siostrą. Mam starszą siostrę i dwóch młodszych braci z tym, że ich jeszcze wtedy nie było, była tylko siostra i potem ja w Nieszawie, pozostali doszli już w Łodzi.
- W 1931 roku przyjechał pan do Łodzi.
Przyjechaliśmy z rodziną do Łodzi i już mieszkaliśmy w Łodzi aż do wybuchu wojny.
- Gdzie pan mieszkał w Łodzi?
Przed wojną ta ulica nazywała się 11.Listopada, teraz nazywa się Legionów pod numerem pięćdziesiąt jeden. Numer został ten sam, dom jest ten sam i mieszkanie jest nasze to samo z tym, że teraz w naszym przedwojennym mieszkaniu mieszka mój brat.
- Czym się pana rodzice zajmowali w Łodzi?
Moja mama, jak myśmy się pojawili na świecie nie pracowała, ponieważ nas była czwórka plus tata i mama więc było sześć osób w domu, było się czym zająć. Natomiast tata pracował cały czas aż do wybuchu wojny w inspektoracie szkolnym na stanowisku podinspektora szkolnego. Wizytował szkoły, to było podstawowe zadanie. Prócz tego od najmłodszych lat był całkowicie pochłonięty ideą ZHP, zresztą nie tylko ojciec, ale mama też, byli bardzo zaangażowani. Mama oczywiście potem już mniej, bo miała dom i nas, natomiast ojciec cały czas aż do 1939 roku pełnił tutaj różne funkcje. Najdłużej był komendantem męskiej chorągwi łódzkiej aż do wybuchu wojny.
Stefan Szletyński.
Jadwiga.
Wocalewska.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Przez jakiś czas chodziłem do Skorupki, a potem mnie przeniesiono, już nie pamiętam dlaczego. Na Żeromskiego była szkoła ćwiczeń i tam chodziłem, ale krótko chyba tylko 1938 i 1939 rok i to też niecały rok dlatego, że pozwalałem sobie przed wojną na chorowanie, stale chorowałem. Miałem problemy z płucami. Z Łodzi mnie wyrzucali, żebym się leczył. Przeważnie chodziłem pół roku do szkoły, później wyjeżdżałem do prewentorium.
- Jak pan wspomina lata przedwojenne, Łódź? Tutaj było duże skupisko Żydów.
Z Niemcami nie miałem kontaktu zupełnie, natomiast miałem kontakt z Żydami, ponieważ było ich wszędzie pełno, nawet u nas w domu i naprzeciwko i w sklepie i w szkole też byli. Z tym, że tak jak pamiętam, to były bardzo sympatyczne stosunki. Pamiętam, że chodziłem do nich, oni imienin nie obchodzili, tylko urodziny. Odwiedzało się ich. Nie było żadnych niesnasek między nami. W ogóle nie przypominam sobie, żebym widział… Wiadomo, że były różne ugrupowania, którym się Żydzi nie podobali, natomiast ja się z tym bezpośrednio nie zetknąłem. Łódź jak Łódź, nie było to miasto specjalnie sympatyczne i ciekawe. Mimo, że ulica Legionów jest stosunkowo blisko Placu Wolności, czyli centrum, to jeszcze wtedy nie było kanalizacji. Łódź znana z rynsztoków – taką ją pamiętam. Potem się oczywiście to zmieniło.
- Stosunki z ludnością żydowską zmieniły się?
Były bardzo poprawne. W domu, w którym mieszkałem – muszę, dodać, że dom to była nasza własność i do dzisiaj jest nasza własność – także mieszkali Żydzi, nawet w tym domu mieszkali Niemcy na parterze i też byliśmy w bardzo dobrych stosunkach. Razem się człowiek na podwórku bawił z dziećmi i żydowskimi i niemieckimi, nie było żadnej różnicy, bo nikt nie miał na czole napisane, że jest chrześcijanin albo Niemiec. Przecież wszyscy świetnie mówili po polsku, więc skąd mogłem wiedzieć.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Rodzice się starali żebyśmy zawsze wyjeżdżali na wakacje. W 1939 roku byliśmy stosunkowo blisko. Pod Łodzią jest miejscowość Wykno na trasie między Koluszkami a Tomaszowem Mazowieckim na tej linii, myśmy tam byli. 15 sierpnia mój ojciec został zmobilizowany, bo był oficerem rezerwy, dostał powołanie do wojska. Z tym, że miał przydział, że był w domu. Na dzień szedł do wojska, a na noc wracał do domu, rano wychodził, wieczorem wracał. Natomiast jak się wojna miała zacząć, to już było chyba 29 albo 30, dokładnie nie pamiętam, ojciec przysłał sąsiada od nas z domu, który przyjechał specjalnie żebyśmy się natychmiast pakowali i wracali do Łodzi, bo już się zanosiło, że lada moment wybuchnie wojna. Faktycznie w nocy żeśmy się zwinęli. Na dworcu w Wyknie, to w lasach było, już było wszystko wygaszone, ciemno było okropnie, ani jednego światełka. Zapamiętałem, że na torach stały kolejowe transporty wojskowe. Było widać, że się coś szykuje. 31 sierpnia wieczorem już byliśmy w Łodzi tak że wybuch wojny zastał nas już w Łodzi w domu. Z początku nic się nie działo. Ojciec chodził do wojska codziennie rano, wieczorem wracał. Codziennie – to wszystko razem trwało pięć dni. Piątego dostał wieczorem telefon, żeby natychmiast się pakował i się zameldował na komendzie, jak oficer to, co musiał wziąć, to wziął. W tym dniu wycofywały się z Łodzi już wszystkie władze, policja, resztka wojska, wszystko się wycofywało. Piątego się to skończyło. Ojciec się z nami pożegnał i poszedł. Do dzisiaj nie wiem, gdzie służył w Łodzi, nie udało mi się tego nigdzie dowiedzieć, ale wiem, że gdzieś w Łodzi, bo na miejscu był, nigdzie nie wyjeżdżał. Dopiero jak się władze miasta wycofywały, policja, resztki komendy wojskowej, to się z nimi razem ewakuował. Wiem tylko, że na wschód mieli jechać, bo to wszyscy jechali na wschód. Myśmy zostali. Po dwóch dniach wkroczyli Niemcy. Akurat żeśmy dobrze widzieli, bo oni wkraczali od strony Konstantynowa, czyli musieli jechać naszą ulicą. Pierwszego dnia przyjechał patrol na motorze, a potem uroczyście wkraczali z orkiestrą na koniach, pięknie wszystko było. Z drugiej strony było to niesympatyczne, ponieważ w Łodzi jednak było dużo Niemców – jak się okazało wszyscy o tym wiedzieli ja nie – byli bardzo owacyjnie witani. To było przykre, w końcu wkraczali okupanci, a byli witani przez dość dużą ilość ludzi, zresztą z flagami, ze swastykami i tak dalej. Potem rozpoczęło się życie niezbyt wesołe, bo wiadomo kłopoty z żywnością. Natomiast Niemcy pozwolili otworzyć szkoły, ale tylko podstawowe, powszechne. Poszedłem do szkoły. Zresztą nie tylko ja, bo moi bracia i siostra też. Żeśmy tak żyli do 12 grudnia, chodząc do szkoły i trochę pomagając w zdobywaniu żywności, bo z tym było najgorzej.
Trzeba było czasem gdzieś iść czy stanąć w kolejce. Na dole w domu mieliśmy dwa sklepy, trzeba było tam zejść i poczekać. Mimo, że to było u nas w domu i trochę się miało znajomości, ale jednak tak nie można. W miarę możliwości ludzie, którzy mieli dostawy, starali się dzielić to między obywateli. Tak to trwało do 12 grudnia. 12 grudnia poszedłem normalnie do szkoły. Przyszedł po mnie umundurowany Niemiec. Kazał mi iść ze sobą. Mówił świetnie po polsku, bo to był folksdojcz. Oni mieli specjalne mundury, to była pomocnicza służba policji niemieckiej. Okazało się, że w domu było ich trzech – był normalnie niemiecki policjant i dwóch folksdojczów ze służby pomocniczej. Niemiec siedział z mamą w gabinecie ojca, co oni tam robili, nie wiem, a ci dwaj Niemcy kazali nam pakować ciepłe rzeczy, ciepło się ubierać: „Wszystko, co macie ciepłe, zakładajcie na siebie.” Byli na tyle sympatyczni, że pozwolili nam wynosić cośmy tylko chcieli. Ponieważ siostra mojej mamy mieszkała piętro niżej, więc kursowałem, wynosiłem z domu co się dało. On nic nie mówił, stał z karabinem przy drzwiach, nic nie mówił. Pomyślałem sobie, że pewnie im było głupio, bo taką dostali funkcję – z kim oni walczą? Z dzieciakami. Byliśmy bardzo młodzi, moi bracia mieli po sześć, siedem lat. To trwało dość długo, bo moja mama celowo przedłużała pobyt Niemców, ponieważ moja siostra już w tym czasie była na kompletach i byliśmy w strachu, że oni nas zabiorą i ona tu zostanie w Łodzi. Ale szczęśliwie to się przeciągało i ona zdążyła wrócić. Jak żeśmy byli wszyscy, kazali nam się ciepło ubrać, pozapinać. Tobół pozwolili mi wziąć z koca i poduszeczkę, małą kołderkę. Cały czas nam tylko mówili… Była zima. Zima w 1939 roku była bardzo ciężka. Zaprowadzili nas ulicą Gdańską do Kościuszki i na Kościuszki było prezydium policji, tam gdzie teraz jest łączność.Okazało się, że tam już dużo ludzi było posprowadzanych z miasta, między innymi byli koledzy mojego ojca z inspektoratu i było dużo nauczycieli. Podobno to był drugi rzut. W drugim rzucie było dość dużo pedagogów, nauczycieli, dyrektorów szkół, pracowników oświaty, tak się to zebrało. Tak żeśmy tam siedzieli do wieczora. Jak nastała godzina policyjna podjechały tramwaje, wpakowali nas w tramwaje i tramwajami nas zawieźli na Radogoszcz. Na Radogoszczu było nowe więzienie. Tam była fabryka i z fabryki zrobili więzienie. Tak że to było nowiutkie więzienie. Tam nas puścili do hal, prycze stały, trzeba było sobie zajmować miejsca na pryczach i tam się rozgościć. Tam żeśmy byli krótko, już nie pamiętam, chyba dwa dni, znaczy się tego dnia, co nas przywieźli w nocy byliśmy do rana, na drugi dzień cały dzień i w następną noc znowu do tramwaju, tramwajami na Dworzec Kaliski, na Dworcu Kaliskim do towarowych wagonów, zamknęli wagony i do widzenia, jedziemy. Gdzie jedziemy – nie wiedzieliśmy. Akurat w tym wypadku nas bardzo mało, po dwie rodziny, ładowali do wagonu. Był duży mróz, więc gdyby nas było więcej, byłoby nam cieplej. Oni w tym wypadku byli bardzo uprzejmi, bo tylko po dwie rodziny do wagonów. Jechaliśmy całą noc. Z siostrą jako starsi żeśmy nie spali, bośmy chodzili w kółko po wagonie, żeby było ciepło, młodsi spali w rzeczach cośmy zabrali. Okienka są w towarowych wagonach więc troszkę było widać, żeśmy się zorientowali że jedziemy na Piotrków, rano przyjechaliśmy do Krakowa. W Krakowie otworzyli wagony, już było PCK na dworcu. Dostaliśmy gorącą zupę i różne rzeczy, po czym znowu zamknęli i jedziemy dalej, znowu nie wiemy, gdzie. Okazało się żeśmy jechali na wschód, dojechaliśmy do Krosna. W Krośnie otworzyli wagony, powiedzieli: „Możecie wysiadać, jesteście wolni z tym, że do Łodzi wam wracać nie wolno.” Łódź została przyłączona do Reichu, myśmy jeszcze o tym wtedy nie wiedzieli. Byliśmy niepożądanymi w III Rzeszy. „Tu sobie możecie robić, co chcecie.” Sytuacja była tragiczna, bo mama znalazła się z czwórką dzieci na dworcu w Krośnie, w życiu w Krośnie nie była, my też nie, nic człowiek nie wiedział, nie znał nikogo. Ale tam była zorganizowana akcja, przyjeżdżały podwody spod Krosna, z okolicznych wsi, mieszkańcy samego Krosna, ci ludzie byli naprawdę dobrze ustosunkowani do wysiedleńców, bo tak nas oficjalnie nazywano. Nas też wzięła pani do siebie i zamieszkaliśmy w Krośnie. Warunki tragiczne, przecież mama miała trochę pieniędzy przy sobie, ale niewiele, trudno, żeby pracowała, w jednym pokoiku żeśmy siedzieli i co dalej? Przecież tak nie można żyć. Nie wiem, jak by się to skończyło. W każdym razie myśmy tam byli kilka tygodni, jeszcze w styczniu byliśmy tam.Potem w jakiś sposób znalazła nas najstarsza siostra mojej mamy druhna Maria Wocalewska. To była osoba opatrznościowa w naszej rodzinie, cudem się dowiedziała, gdzie transport pojechał i przyjechała do nas. Wtedy już się zaczęły narady, obrady, w których oczywiście nie uczestniczyłem, ale siostry ze sobą zaczęły planować, co dalej robić. W pierwszym etapie wyjechaliśmy do rodziny mojego ojca do Krakowa, ale jako punkt, żeby się gdzieś zaczepić, żeby się wyrwać z Krosna, dopiero potem dalej coś. Tam byliśmy krótko. Potem znalazły nam lokum, ciocia i mama, w szkole rolniczej koło Sandomierza. Już nie będę tłumaczył skąd to się wzięło, bo to są też sprawy rodzinne. W każdym razie nas tam znano. Szkoła rolnicza duża działa, więc mogliśmy się tam przytulić. Tam byliśmy parę miesięcy. Tam byli Niemcy, szkoła była z tym, że część budynków zajmowali Niemcy, wojsko tam stało. Im się jednak nie podobało, bo my nie byliśmy pracownikami szkoły. Kto my jesteśmy? Skąd żeśmy się wzięli? Z początku się mówiło, że to rodzina którejś z wykładowczyń czy nauczycielek. Przenieśliśmy się na pobliską wieś, tam znalazło się lokum, stary dworek zresztą bardzo ładny. Wyżywienie mieliśmy z tej szkoły, a tam żeśmy mieszkali. Zima minęła, zaczęła się wiosna, potem lato 1941 roku, myśmy tam jeszcze siedzieli. Z tym, że siostra mojej mamy Maria Wocalewska mieszkała już w Warszawie. Wróciła do Warszawy.W Warszawie organizowały się internaty i ona jeden z internatów prowadziła. Zaczęła robić starania, żeby nas ściągnąć do Warszawy, umieścić w internatach, bo nie było innego wyjścia. Skończyło się na tym, że pierwsza do Warszawy pojechała moja siostra. Wtedy internat żeński był jeszcze nie na Pańskiej i nie na 6 Sierpnia, tylko w teatrze „Ateneum” na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Ona tam pojechała, po niej ja pojechałem, chyba to był październik. Do dzisiaj nie wiem dlaczego, ale nie pojechałem normalnie do Warszawy, tylko przypłynąłem do Warszawy statkiem Wisłą. Domyślam się, ponieważ byłem sam, jechałem sam, Warszawy nie znałem przecież więc chodziło o to prawdopodobnie, że wysiądę ze statku na Wybrzeżu Kościuszkowskim, prawdopodobnie w ten sposób łatwo trafię do „Ateneum”, bo trudno nie trafić jak się tam wysiądzie. Tak zresztą było. Z siostrą się spotkałem, później skontaktowałem się z ciocią i zostałem przekazany do internatu na Czarnieckiego. Natomiast mama z dwojgiem pozostałych braci została jeszcze w Sandomierskim i dopiero przyjechała na drugi rok. Tu w międzyczasie zostało załatwione miejsce dla moich dwóch braci, a mamie zaproponowano żeby jako harcerka, nic za darmo – harcerki prowadziły internaty, trzeba było też coś robić, nie tylko korzystać.
- Który internat prowadziła pana ciocia?
Nie w Warszawie, a w Skolimowie, bo w Konstancinie był internat, w Skolimowie, w Józefowie chyba i w Otwocku. Poza Łodzią też były. Moi bracia jak przyjechali z mamą, to poszli do internatu w Konstancinie. Byli w takim wieku, że jeszcze do Warszawy nie. Wtedy akurat powstał internat na 6 Sierpnia dla starszych dziewcząt, mama objęła internat jako zastępca kierowniczki i prowadziła jako intendentka, w ogóle prowadziła internat. Tak się to ułożyło. Rodzina nam się właściwie rozleciała, bo każdy był gdzie indziej, siostra gdzie indziej, ja gdzie indziej, bracia gdzie indziej, mama gdzie indziej. Z tym, że ja miałem o tyle dobrze, że miałem z mamą kontakt na co dzień. Internat był na 6 Sierpnia przy Placu Zbawiciela, a ja chodziłem do szkoły na Śniadeckich. Wracając do domu wsiadałem na przystanku na Placu Zbawiciela, więc mając pięć kroków do mamy, trudno żebym nie wszedł powiedzieć chociaż dzień dobry.
- Wtedy już państwo mieli informacje o tacie?
Tak, już były. Jak nas Niemcy wysiedlili, to przyszedł pierwszy list z Kozielska. Przyszedł oczywiście na adres łódzki. Ojciec nic nie wiedział, że nas wysiedlili. List nam dostarczono z Łodzi do Warszawy i to był pierwszy kontakt. Potem przyszły jeszcze dwa listy, żeśmy już wiedzieli, że jest w niewoli w Kozielsku, siedzi tam. W Warszawie każdy w swoim miejscu był i swoje robił, to znaczy my młodzi uczyliśmy się. Bracia młodsi byli w Konstancinie. W zamiejscowych internatach nie chodziły dzieci do szkoły, tylko szkoła była na miejscu w internatach. Myśmy byli w internatach, mama prowadziła internat i tak czas płynął.
- Kiedy pan się zetknął z konspiracją?
Z konspiracja zetknąłem się troszkę wcześniej. Miałem troszeczkę inną historię, mianowicie u nas w internacie byli chłopcy, którzy już mieli skończone osiemnaście lat. Oni wtedy przechodzili na taką formę, że im wynajmowano mieszkania na mieście i oni tylko przychodzili i się żywili w swoim macierzystym internacie, bo nie mogli już tu być, bo tylko do osiemnastu lat. Między innymi był u nas w internacie jeden ze starszych kolegów, nazywał się Wojtek Rzymowski. On mnie i Zenka Bolińskiego „Morskiego” zagadnął, nie wiem dlaczego, nie pytałem się go przecież: „Czy byście chcieli brać udział w walce konspiracyjnej?” My oczywiście tak, bo jak żeby nie. Wtedy wszyscy chcieli, szukali kontaktów. To nie było tak proste znaleźć kontakt z organizacją. Okazało się, że on był przedstawicielem batalionu „Wigry” i pokierował nas, gdzie się mamy zgłosić. Wiem, że gdzieś na Pradze byłem, nie byłbym w stanie odtworzyć tego miejsca. Z Zenkiem żeśmy pojechali, tam z nami rozmawiano. Niby oficjalnie zostaliśmy zakwalifikowani, że możemy być. Potem to się pokręciło, bo równocześnie w internacie tworzyła się drużyna „szaroszeregowa” „akowska”. Myśmy się tam znaleźli. Przypuszczam, że musiała się kierowniczka porozumieć z naszym starszym kolegą i myśmy przeszli. Ciekawostką jest to, że ja w tymże internacie 17 grudnia jak wszyscy na górze w jadalni jedli kolację, to z Zenkiem na dole składaliśmy przysięgę. Wydaje mi się, że jeszcze składałem przysięgę w batalionie „Wigry”. Dzisiaj ciężko jest to odtworzyć, przecież ludzi nie znałem oprócz kolegi, z którym do dzisiaj mam kontakt. On mieszka w Gdańsku.
1943 rok. W sumie żeśmy się wszyscy potem znaleźli w drużynie na Czarnieckiego 49. Tam żeśmy byli aż do wybuchu Powstania z tym, że chodziliśmy do różnych szkół. Najpierw do podstawówki, potem do zawodowych, bo tylko mogły być zawodowe, inne nie. W międzyczasie przechodziliśmy szkolenie, braliśmy udział w rożnych akacjach. Bardzo często dawano nam coś do przeniesienia. Raz to pamiętam, że wiedziałem co niesiemy, bo była taka akcja, że trzeba było przenieść pistolet czy dwa pistolety i granaty. To było w puszkach blaszanych, a na wierzchu było nakładzione paczek kawy zbożowej, herbaty. Gdyby ktoś nas zatrzymał, niby że my niesiemy do internatu zaopatrzenie. To było otwarte, było widać paczki. To jeszcze tak było zorganizowane, bo zawsze się tak robiło, że ktoś niósł puszki i szło tak zwane ubezpieczenie. Byłem wyznaczony jako prowadzący, szedłem pierwszy i miałem powiedziane, że gdybym się natknął, że wyjdzie zza rogu czy naprzeciwko patrol niemiecki, to miałem zdjąć czapkę. Oni wiedzieli, że trzeba skręcić do bramy czy gdzieś, żeby nie włazić na nich, bo po co się samemu pchać, to nie ma sensu. Najlepszy numer, bo w pewnym momencie zapomniałem, nie wiem czy mi się czapka zsunęła, ale czapkę poprawiłem. Odwracam się, moich kolegów nie ma. Matko, co się stało! Oni się znaleźli za chwilę, wyszli z bramy i do mnie z pretensjami – co daje sygnały ostrzegawcze jak nie ma żadnych Niemców? Po prostu się pomyliłem. Różne dokumenty żeśmy musieli przenosić. Człowiek nigdy nie widział co, bo była zasada jak najmniej wiedzieć, żadnych nazwisk, żadnych imion. Przecież myśmy w plutonie nikogo nie znali. Myśmy się w internacie niestety wszyscy znali, tu nie było konspiracji, bośmy się wszyscy znali. Ale reszta, to nikogo się nie znało.
- W internacie jeden o drugim nie wiedział czy działa w konspiracji?
Myśmy byli ze Sławkiem w jednej grupie, bo byliśmy podzieleni na grupy i w tejże grupie, to nas było chyba trzech czy czterech, a reszta – razem żeśmy mieszkali w tej samej sali spali i nikt nie wiedział.
- Po ile osób spało się w sali?
Różnie było, ale maksymalnie to nas było dziesięć osób, bo to były przedwojenne klasy. Łóżka stały, różnie się je przestawiało. Opiekę mieliśmy fantastyczną, mieliśmy ze wszech miar wspaniałą opiekę, bo pani kierowniczka nam zabezpieczała…
- Tam były dzieci oficerów?
To się tak nazywało, że internaty prowadzone nieoficjalnie przez harcerki, były dla dzieci rodzin wojskowych, głównie dla sierot i półsierot. Olbrzymia większość chłopców nie miała ojców, bo ojcowie byli albo w oflagach albo zginęli na wojnie albo w więzieniach, czasami i mam nie mieli, czasami mieli, czasami nie mieli, różnie to było, bo niektórzy potracili wszystkich w 1939 roku. Od tej strony byliśmy w podobnej sytuacji, bo byliśmy albo półsierotami albo pełnymi sierotami.
Niemcy nie przychodzili. Raz nam się zdarzyło tylko, że się przyczepili. Był obowiązek zasłaniania okien, żeby nie było widać świateł jeśli chodzi o samoloty. Podobno światło przechodziło i przylazł patrol, ale oni tylko obeszli, kazali zasłonić i poszli. Mieliśmy szczęście, ale trzeba przyznać, że nasza pani kierowniczka była bardzo surowa. Dzisiaj to jestem jej bardzo wdzięczny za to. Może nam się to nie zawsze podobało, ale przecież dzisiaj to rozumiem, przecież ona za nas odpowiadała wobec rodziców. My nie mogliśmy iść do mamy kiedyśmy chcieli, my mieliśmy co drugą niedzielę wychodną. Było ściśle określone od godziny do godziny. O tej godzinie wieczorem, już nie pamiętam czy to była osiemnasta czy dziewiętnasta, była zbiórka w sali grupami, wszyscy musieli być. Nie daj Boże, żeby się któryś spóźnił, koniec nie ma wyjścia następne dwa tygodnie. Nam się to trochę nie podobało, co to za straszny rygor! Ale dzisiaj to my rozumiemy, że przecież ona odpowiadała wobec naszych rodziców za nas. Jeżeli jeden z drugim by sobie gdzieś za długo posiedział, tu godzina policyjna, niech go złapią. Bardzo ciężko byłoby później takiego wyreklamować i wyciągnąć.
Nie przypominam sobie, żeby któregoś od nas zatrzymano. Wiem że były tam możliwości, ale my mieliśmy wszyscy odpowiednie dokumenty, żeśmy chodzili do szkół. Na przykład chodziłem na Śniadeckich, to była szkoła ogrodnicza. Praktyki miałem na Rakowcu, tam bardzo nam się podobało, bo tam były ogrody i Palmiarnia była, najprzyjemniejsze zajęcie w ogrodach. Mieliśmy wszystkie dokumenty, ale oni się za bardzo nie liczyli, jak była łapanka na ulicy co ich to obchodziło kto jestem i skąd jestem. Mieli obowiązek wyłapać ileś tam ludzi, bo było potrzeba ich rozstrzelać, bo była strzelanina w Warszawie albo gdzieś wysłać na roboty i koniec. Oni się zupełnie nie przejmowali. Mieliśmy szczęście. Mi się raz udało, przy Placu Zbawiciela szedłem do mamy po szkole, a oni od Placu Zbawiciela weszli Marszałkowską i zamknęli ulicę. Jechał tramwaj, skoczyłem z tyłu na bufor, przykleiłem się do tramwaju na buforze, żaden z Niemców się nie obejrzał, przejechałem. Wjechałem na Plac Zbawiciela, zeskoczyłem i poszedłem. Raz mi się trafiło, że byliby mnie złapali, bo nie miałem się gdzie schować. Oni od razu obstawili bramy, potrzebowali jakąś liczbę osób, załadowali dwie ciężarówki i pojechali. Nie przypominam sobie żeby któryś z naszych wychowanków miał problemy, żeby kogoś złapali, żeby wywieźli, to nam się udawało szczęśliwie. Organizacja RGO była uznawana przez Niemców, oni zdaje się w jakimś sensie, może niewielkim, pomagali, może pieniędzmi może czymś, może przydziałami i nie czepiali się, traktując to, że to jest lojalna organizacja, nie mam pojęcia. My mieliśmy pełne patriotyczne wychowanie w internatach, przecież my mieliśmy historię, wszystkie przedmioty gimnazjalne myśmy przerabiali, mieliśmy chór. Mieliśmy duże przeżycie nawet dla nas młodych ludzi, bo pani która z nami prowadziła chór nauczyła nas Bogurodzicy. Pamiętam w maju, w czasie któregoś z nabożeństw majowych, bo się zawsze na majowe leciało, przecież mieliśmy blisko do Świętego Stanisława, na chórze śpiewaliśmy Bogurodzicę. Było powiedziane, że zaraz po skończeniu wszyscy się ulatniają z kościoła i różnymi drogami wracają do internatu. Raz żeśmy zrobili taki numer. Nie wiem czy to nie było 3 maja, ale chyba nie, bo to by było ze strony naszych dorosłych opiekunów trochę niemądre, ponieważ wiadomo, że Niemcy mogli w tym dniu specjalnie mieć nasłanych konfidentów. Mieliśmy też występy teatralne, to było organizowane i latem wyjazdy poza Warszawę, tak, że byłem w Zalesiu. Już jak wyjeżdżaliśmy do Zalesia, to moi bracia już przyjechali do mnie do internatu, bo już byli w tym wieku, że przeszli do Warszawy. Znaczy zdążyli przyjechać, wyjechali do Zalesia i więcej do internatu już nie wrócili, bo się później Powstanie zaczęło.Byłem w Zalesiu z grupą kwatermistrzowską, bośmy najpierw pojechali, bo trzeba było dom zagospodarować. Dostaliśmy zezwolenie od nadleśnictwa na wycinanie młodych sosenek i z tego, jak na obozie, robiło się prycze, trzeba było urządzić dom. To były normalnie mury, stropy i nic więcej. Potem nas wezwano do Warszawy, bo już było ostre pogotowie przed Powstaniem. Cała reszta została. W internacie się znaleźli tylko ci, którzy byli konkretnie w organizacji „akowskiej” reszta nie, reszta została tam. Przyjechaliśmy do Warszawy, tu żeśmy byli. Powstanie na Żoliborzu zaczęło się faktycznie wcześniej. Myśmy nic nie mogli zrobić, bo musieliśmy czekać na kontakt, bo tak było ustalone, że przyjdzie po nas łącznik, który nas doprowadzi do plutonu. Myśmy czekali, czekali… Przez okna żeśmy patrzyli, widzieliśmy grupy uzbrojonych powstańców biegających Czarnieckigo, a my tu siedzimy. Przecież nie mogliśmy wyjść i gdzieś iść. Gdzie iść? Nie wiemy w ogóle gdzie. Już mieliśmy opaski, już mieliśmy powyjmowaną z schowków bardzo szczuplutką broń, bo naprawdę była szczuplutka i żeśmy czekali. Dopiero wieczorem… Aha, bo w gmachu gdzie był nasz internat na czas Powstania był szpital, przynajmniej w pierwszej części Powstania, bo później przenieśli do fortu. Tam już była obsługa szpitalna. My też żeśmy siedzieli, czekali, bo nikt się nie pojawia. Ponieważ na Żoliborzu zaszły pewne komplikacje, za wcześnie się to zaczęło, dowództwo doszło do wniosku, że zaskoczenie już odpadło, Niemcy już wiedzą, mieli czas żeby ściągnąć większe siły i była obawa, że to się bardzo dla nas źle skończy dla Żoliborza. Okrążą całą dzielnicę, a to było łatwo zrobić i wszystkich wyłapią. Trudno mi to dzisiaj wszystko zrozumieć, bo działały normalnie telefony, 1 sierpień jeszcze się nic nie działo, można było do Warszawy wszędzie dzwonić. Czy nie było łączności, co się stało, nie wiem, w każdym razie pułkownik „Żywiciel” podjął decyzję czy sam, czy w porozumieniu z dowództwem, że trzeba wycofać zgrupowanie z Żoliborza, żeby ocalić ludzi. Poszliśmy do Kampinosu. Więcej żeśmy leżeli jak szli, bo co chwila było padnij. Czujki szły na przedzie, szukały. Trzeba było mieć pewność, że nikogo nie ma po bokach. W tamtą stronę nam się udało, ponieważ wyszliśmy jak było ciemno, a do puszczy doszliśmy jak było widno. Puszcza była przyjazna, nic nam nie groziło, natomiast w drodze powrotnej było gorzej, bośmy wyszli z puszczy po ciemku – a niestety to sierpień, wcześnie się widno robi i na Bielanach już było widno. Niemcy nas odkryli. Tak to by nas nie odkryli. W samej puszczy miałem przygodę. Pełniliśmy funkcję plutonu osłony dowództwa, więc używano nas do rożnych celów. Między innymi z Zenkiem „Morskim” dostałem rozkaz, że mam odszukać drugą część zgrupowania żoliborskiego, które się gdzieś w Kampinoskiej Puszczy schowało. Teraz szukaj igły w stogu siana. Mieliśmy wskazówkę gdzie iść, mieliśmy się udać do gajowego do gajówki. Po drodze żeśmy zobaczyli z daleka partyzantów na koniach, żeśmy się w krzakach chowali, bo przecież nas złapią, nie uwierzą nam, że jesteśmy z Warszawy, bo dlaczego mają nam uwierzyć. Mieliśmy po jednej „sidolówce” w kieszeni, granacie i to wszystko.
- Żadnych legitymacji, opasek nie mieliście?
Legitymacje mieliśmy. Przecież w ogóle nie wiem kto to jest, jacyś partyzanci… Myśmy się schowali, oni przejechali, wyszliśmy. Poszliśmy do gajowego, a gajowy w ogóle gadać z nami nie chciał. On nic nie wie, on nic nie widział i tak dalej. Przecież zrozumiałe – ludzie się bali. Nikt nas nie znał, dwóch chłopaków przyszło i chcą, żeby [im] wskazać drogę do ukrytego zgrupowania. W końcu dał się przekonać, kazał nam wyjść z gajówki, była łąka i za łąką rozpoczynała się ściana lasu, mówi: „Idziecie do lasu, jak podjedziecie do lasu, to dalej sami zobaczycie.” Faktycznie, nim żeśmy podeszli do lasu, to już się zrobił krzyk: „Stój, ręce do góry!” Na szczęście po polsku. Tam siedziało ubezpieczenie zgrupowania. Kazali nam wejść do potoku w butach i potokiem nas prowadzili, żebyśmy śladów nie zostawiali, a oni bidaki siedzieli na mokradłach, komary ich gryzły. Dowódcą zgrupowania był porucznik „Tatar” nasz późniejszy dowódca. Myśmy mu tylko przekazali informacje, że zgrupowanie przyszło, jesteśmy w Sierakowie. Mieliśmy coś na piśmie, żeśmy oddali dowódcy. Oni prawdopodobnie też dostali informacje, że maja wracać. Wróciliśmy z powrotem. Żeśmy trochę wypoczęli. Następnej nocy z powrotem w drogę na Żoliborz. Na Bielanach nas dorwali i to na odkrytej przestrzeni tak że było niewesoło, żeśmy się chowali za byle kopczyk, bo w końcu to jest wojsko, wojsko ma doświadczenie, my nie. Myśmy sobie szli dość luźno nie przypuszczając, że oni tam siedzą pochowani. Ale udało nam się na Kolonii Robotniczej ukryć w domkach. Były pierwsze straty, bo tam ktoś zginął, ale żeśmy wyszli szczęśliwie z tego. Myśmy mieli na tyle nieprzyjemną robotę, bo dostaliśmy szpadel i żeśmy kopali szerokie rowy przeciwczołgowe i obsypywali domki piachem, żeby oni nie wjechali czołgami między domki, bo to były małe domki. Oni tłukli po domkach ale można się było w piwnicach pochować. Tak żeśmy się utrzymali. Niemcy z wielkim zacięciem nie atakowali, oni się jednak bali. Podchodzili od otwartej przestrzeni ale między domy bardzo niechętnie. Tłukli, strzelali z czołgów, ale trochę jednak oddaleni od domów. Żeśmy się utrzymali do wieczora. Oni wieczorem zawsze się wynosili, oni wieczorem nigdy nie byli bohaterami, zawsze się wycofywali. Zresztą 1 [sierpnia] jak się wcześniej zaczęło Powstanie na Żoliborzu, wieczorem już ich nie było, zostały tylko dwa czołgi, a oni wszyscy się zmyli. Była okazja, jedyna okazja – oni się wycofali, tu się robi ciemno, w końcu z Bielan na Żoliborz nie jest daleko, ale trzeba przejść między wojskiem. Niestety podzieli nas, kto miał jakąkolwiek broń, to szedł w zwartej grupie. To było teoretycznie tak pomyślane, że [idziemy] jako osoby cywilne.
Byłem w pierwszej. Wiem że ktoś mi dał pistolet, już nie wiem kto, pewnie zbrojówkę , która nie miała amunicji, ale coś miałem, to trafiłem do pierwszej. W zasadzie tośmy prawie razem szli, bo oni szli zaraz za nami. Trwało to bardzo długo, bo znowu żeśmy na brzuchach się czołgali, bo co któryś powstań, to za chwilę padnij. Była cały czas obawa, żeby oni nas nie zobaczyli, już było widno. Potem się zaczęło robić szaro i trzeba było minąć stanowiska artylerii i dostać się na działki, bo na działkach to już się człowiek chowa, działki są zarośnięte, a tak jest otwarta przestrzeń. Na otwartej przestrzeni jest strasznie niebezpiecznie. Udało nam się przejść, Niemcy nas nie zauważyli, nie było żadnej strzelaniny. Tak dotarliśmy na Żoliborz.
- Później pan był w łączności kanałowej?
Z naszego plutonu duża grupa została oddelegowana. Z tym, że nikt nas się nie pytał, nikt się nas nie radził, nie było naboru, nie było żadnych ochotników, po prostu nas wyznaczono. Dlaczego, co, do dzisiaj nie wiem czym się kierowano. Znaczy, my się domyślamy, nie będę zarozumiały jak powiem żeśmy się wyróżniali wśród plutonów żoliborskich, bo byliśmy jako harcerze przede wszystkim bardzo zdyscyplinowani, zgrani bardzo, to było widać na każdym kroku.
- Wszyscy byli z internatu?
Nie, z internatu było nas tylko dziesięciu czy jedenastu a cała reszta plutonu to byli chłopcy z Żoliborza, wszystko z harcerskich drużyn przedwojennych. Oczywiście mieli do nas większe zaufanie niż do innych plutonów, które były zbieraniną przeróżnych ludzi. Tu była zwarta grupa młodzieży, zorganizowana z pewnymi ideami – to wiedziano. Mieli na pewno do nas zaufanie, trzeba było składać przysięgę, bo to była ściśle tajna służba. Miałem w związku z tym potem przygodę. Nie wszyscy braliśmy w tym udział. Pluton był dość duży, miał cztery drużyny, a właściwie tylko dwie brały udział. Dlaczego dwie? Ktoś tam się tym zajmował. Przede wszystkim na Żoliborzu było tak zwane dowództwo służby specjalnej z porucznikiem „Gałązką” na czele. Oni tym kierowali, myśmy byli im odsyłani. Na czas kiedy byliśmy w kanałach i w służbie kanałowej, to podlegaliśmy dowództwu grupy specjalnej. Potem wracaliśmy do siebie. Wszystko było na tym samym terenie tylko w innym bloku, nie w tym a w tamtym. Jeśli chodzi o kanałowe sprawy też było różnie. Nigdy nie byłem na Starówce a od nas z plutonu część chłopców chodziła na Starówkę nosiła broń, przeprowadzała partyzantów, bo z Kampinosu przychodziły później posiłki, partyzanci przychodzili przez Żoliborz i kanałami przechodzili na Starówkę, żeby brać udział w szturmie na Dworzec Gdański i w ogóle w walkach. Dość dużo ich przechodziło, ich się przeprowadzało. Na przykład nie brałem w tym udziału. Był podział – jednych wykorzystywano do przenoszenia broni, do przeprowadzania, innych tak jak Sławka do szukania innych dróg, znalezienia wyjścia. Zresztą później też w tym brałem udział.
- Kiedy pierwszy raz zszedł pan do kanału?
Pierwszy raz to było gdzieś koło połowy sierpnia, myśmy bardzo wcześnie zaczęli, dlaczego? Dlatego, że cała akcja kanałowa, która najpierw się zaczęła, to była Starówka, kontakt ze Starówką, to było najbliżej. Starówka uzupełniała amunicję i broń, a broń przynoszono z Kampinosu z Puszczy na Żoliborz, z Żoliborza transportowano na Starówkę, bo Starówka była przecież najbardziej bita i szturmowana. Natomiast druga część naszych kolegów była przeznaczona do współpracy z fachowcami do kanałów, tak ich nazywam, bo to byli fachowcy. Oni mieli przede wszystkim plany. Był jeden pan, który przed Powstaniem czy przed wojną pracował w kanalizacji. To byli ludzie, którzy mieli pojęcie, przecież my byśmy sobie nie dali rady w kanałach. Przecież to jest tragedia. Człowiek wchodzi, jest zakopany żywcem w grobie. Tam nie ma jednego promyka światła. Co mogłem w takich warunkach zrobić jak nic nie wiem, jak jednego kroku nie mogę zrobić, nic nie widzę. Idzie przede mną mój kolega, nie widzę go, a on jest tuż przede mną, rękę wyciągam, to go za pasek trzymam, żebyśmy się nie pogubili. Musiał być ktoś, kto coś wiedział. Cała akcja polegała na tym, że ci którzy znali coś z kanału, mieli plany, mieli rozeznanie, szli szukać tras i wytyczali trasy. My stanowiliśmy tak zwane ubezpieczenie. To były patrole ubezpieczeniowe. Tak było pomyślane, że jeżeli czołówka idzie do przodu, to musi mieć z tyłu zabezpieczone, żeby nie było niespodzianek, bo oni mogli później zmęczeni wracać na Żoliborz, nagle się okazało, że w kanale są Niemcy i że oni są nagle zaskoczeni i zlikwidowani. Były tak zwane patrole ubezpieczeniowe w dwóch punktach, oni wracając nas musieli zwinąć. Później razem wszyscy wracaliśmy. Śmiem twierdzić, że to była – przynajmniej dla mnie – najgorsza służba jaką w ogóle mogłem trafić. Bardzo tego nie chciałem. Pierwszy raz zobaczyłem kanał w trakcie powstania w getcie, ponieważ getto się broniło. Idąc do szkoły musiałem przejść wzdłuż murów getta, bo tutaj nic nie jeździło, a chodzić wolno było. Szedłem kiedyś, Niemcy stali i pilnowali. Był otwarty właz i to duży właz na rogu Franciszkańskiej i Bonifraterskiej. Spojrzałem do środka, wtedy sobie powiedziałem: „Nie, ja bym tu nie wszedł.” Jaki to jest pech! Wpakowali mnie do kanałowej służby, ale mnie się nikt nie pytał. Właśnie od tego się zaczęło. Pierwszy raz wszedłem do kanału. Ci dorośli jak myśmy na nich mówili, oni nas traktowali jednak trochę jak dzieci. Do kanału wpuszczał mnie porucznik „Gałązka”. Podałem mu dwie ręce, on mnie wpuścił do środka, tam była szpara, albo po linie trzeba było, albo on mnie wpuścił. Każdego przytulał, całował w czoło, ręce do góry i zjeżdżał człowiek na dół. Wrażenie niesamowite, pierwsza rzecz jak się dotknęło nogami wody, to jest straszne uczucie, bo najpierw bucha smród z kanałów, bo to nie jest zapach, to jest smród, nie ma co ukrywać, potem nogi wchodzą w wodę. Człowiekowi w głowie lęgną się myśli co tam w wodzie, szczury nie szczury, czy trupy. Człowiek jest zestresowany strasznie. Nie będę ukrywał, bo to bardzo przeżyłem. Do tego można się naprawdę przyzwyczaić i potem można chodzić, ale pierwsze zetknięcie z kanałem jest strasznie ciężkie. Na górze jeszcze stoi karbidówka, [po] opuszczeniu na dół, szumi woda, nic [się] nie widzi, bo jest kompletnie czarno. Gdzieś mam iść? Przecież nic [nie] widzę. Nie wiem czy mam iść tu czy tu, nic nie wiem. Nigdy nie wchodziłem sam, bo musiał być przewodnik. To jeszcze ciekawe, że mnie pierwszy raz w kanale prowadziła łączniczka, ale to już na Śródmieściu, na patrole, które ubezpieczały nie, to żeśmy sami chodzili. Szedł główny patrol, który szukał drogi, a my żeśmy po drodze zostawali i żeśmy siedzieli. Robiło się to w ten sposób, że kładło się deskę – kanał ma owalny kształt jak jajo – jak się deskę położyło, to ona się oparła na ścianach i na tym można było usiąść ale nogi cały czas człowiek trzymał w wodzie. W kanale całe ściany [są w] kożuchu, przecież nie można iść w kanale tak sobie, trzeba się rękoma trzymać, przecież to jest wszystko śliskie. To nie jest przyjemnie gołą ręką, przecież rękawic nam nikt nie dawał, po kożuchu brudu…Przecież to jest kanał, to są odchody ludzkie, nie ludzkie, wszystkie śmieci, świństwo śmierdzące. Potem żeśmy kołeczki już brali, bo się nam ścierały od wody od wilgoci palce, przecież zakażenia można było dostać od brudu. Na nogach miało [się] stare okropne buty, których się normalnie nie nosiło, zawiązane na bose nogi. Można było w każdej chwili obetrzeć nogi, w takich warunkach od razu jest gangrena. Warunki makabryczne, było ciężko i do dzisiaj każdy z nas to pamięta.
Nie musiałem ręką dotykać do ścianki, tylko mogłem kołeczkami. Od naszego włazu na Śródmieście jest pięć kilometrów. Kiedyś zadałem sobie trud i przeszedłem tą trasę górą, teraz tą trasą jedzie metro. Kanał jest dość prosty, specjalnie nie kręci na Śródmieście, ale się idzie. My nie mieliśmy zegarków, tośmy nie wiedzieli ile idziemy, ale to się idzie naprawdę pięć kilometrów.
- Ile tak mniej więcej trwała akcja kanałowa?
Nie mam pojęcia, tak samo jak nigdy nie wiedzieliśmy ile my siedzimy na patrolach. Przecież to była makabra. Jeżeli się szło na Starówkę czy na Śródmieście to miało [się] przynajmniej tą pociechę, że z tego [się] wyjdzie, dojdzie na miejsce, wyjdzie na powietrze. Żebyście wiedzieli jak człowiek pragnął, nieraz pragnąłem, żeby skądś [zaświeciła] iskierka światła, bo człowiek czasem już nie może, ma dosyć ciemnoty, bo to jest dosłownie grób, tam nie ma żadnego światła, człowiek marzył, żeby zobaczyć iskierkę światła, żeby chociaż drobny powiew powietrza. Przecież ile można oddychać smrodem? Jak człowiek szedł na Śródmieście, czy na Starówkę, to wiedział, że dojdzie do włazu, wyjdzie, odetchnie powietrzem, zobaczy światło, trochę się podreperuje psychicznie. A na wściekłych patrolach, które były jako ubezpieczanie, człowiek siedział, nie mieliśmy pojęcia ile my siedzimy, kompletnie nie mieliśmy pojęcia, [czekaliśmy] aż tamci wrócą. Nie wiem, mogłem siedzieć godzinę, dwie, pięć, mogłem pół dnia tam siedzieć aż oni wrócą. Jeszcze było w ten sposób, że my mieliśmy latarki i był sygnał. Wszystko polegało na uszach, nic innego w kanale tylko uszy, trzeba było słuchać, woda cały czas płynie, ona też wydaje mały plusk, to nie jest szum, bo ona płynie wolno, zresztą wody było [niedużo]. Natomiast jak ktoś idzie, suwa nogami, to słychać „szy, szy”. Trzeba to wyłapać i to dużo wcześniej trzeba wyłapać, że ktoś idzie. Wtedy trzeba wystawić rękę z latarką i zapalić, mieliśmy umówione sygnały, trzy światła i on ma odpowiedzieć. Jeżeli nie odpowie, to za drugim razem mrugamy trzy razy, a za trzecim razem już trzeba strzelać, bo już nie ma czasu, oni idą, nie wiem kto to idzie, jeżeli on nam nie daje sygnału. Raz mieliśmy taką sytuację, że nam się latarka popsuła. Tamci idą, dają sygnały, a my nie możemy im dać odpowiedzi. Dobrze, że Gieniek miał zapałki, skąd on miał zapałki, nie wiem. Zapalił zapałkę i przez rękę. Między palcami jest czerwone światło i oni się zorientowali, że to my. Nie wiem czy by nas… Nie zatłukliby nas, bo myśmy szykowali [się] w boczny kanał. Tośmy chodzili długo na patrole, to była najgorsza służba. Mało się o tym wie i mało się o tym mówi dlatego, że była niby nieefektywna, a ona była bardzo ważna. Byli koledzy, którzy szli do przodu, oni pisali kredą pod jaką ulicą jestem. Przecież jak bym trafił? Musiałem mieć napisane kredą, że to jest Królewska, albo że jestem pod Dworcem Gdańskim. To było napisane kredą białą na kanale. W ten sposób żeśmy szli, a oni szukali drogi. Najpierw jedną szli drogą, potem znaleźli drugą drogę. Były dwie drogi na Śródmieście. Jedną raz tylko żeśmy nią szli, wyszliśmy gdzieś na Wroniej, a normalnie żeśmy chodzili główną, to wchodziło się przy Zmartwychwstankach, wychodziliśmy przy PKO na Sienkiewicza, to był właz wyjściowy.
- W dwie osoby chodził pan najczęściej kanałami. Co to był za kolega?
Jezierski Eugeniusz pseudonim „Ghandi” też z naszej drużyny z naszego plutonu, żeśmy się dobrali. Ponieważ myśmy zostali wydelegowani do łączności bezpośredniej Śródmieścia czyli dowództwa Powstania z Żoliborzem, już raczej starano się, jeżeli to było możliwe, bo nie zawsze było możliwe, [utworzyć] stałe parole, dwójki. Po prostu się znało, dobrze się razem chodziło, człowiek się raczej zgrywał, uzupełniał. Myśmy razem chodzili. Jak to się odbywało? Pierwszy raz nas prowadzili, potem już żeśmy chodzili sami. Jak pierwszy raz ktoś przeprowadzi, to jak wiem, że kanał idzie prosto i mam nigdzie nie skręcać, to mogę spokojnie iść. Zresztą latarki mieliśmy i napisy były. Mieliśmy na trasie na Śródmieście dwie zapory po drodze, z tym że jedną to koledzy trochę [rozebrali]. Oni jej nie wysadzili ale ją naruszyli. Jak [Niemcy] nasypali tam tego wszystkiego, to spiętrzyli wodę, nie można było po tamtej stronie wejść, bo było pełniutko wody, człowiek by się utopił. Poprzez podłożenie domowej roboty chyba była bomba, to się naruszyło i woda tam ciurkała, obniżyła się. Niemcy byli przeświadczeni, że zasypali kanał – oni zasypali jak idzie łuk, a wyżej było pusto, więc tu się wygrzebało, po prostu trzeba było odgrzebać, wybrać gruzu, można się było wyczołgać i po drugiej stronie z powrotem do wody wciągać, tak to wyglądało. Drugą zaporę to tak zrobili, że narzucali belek gruzu. Ale kanał ma [owalny] kształt więc łuk można było wybrać, a tutaj belki stały. Oni nic nie wiedzieli. Tu się można było przecisnąć, szpara była. My byliśmy chudzi jak szczapy, kajtki, więc człowiek się wszędzie wcisnął. Pewnie trochę się tym kierowali, że nas dawali do takich zadań, bo nam było łatwiej się poruszać w kanale. Są bardzo wysokie kanały, ale są i niskie, trzeba iść cały czas schylonym. Technika była prosta. Najpierw nam kazali, żeby się jeden drugiego trzymał, żeby się nie zgubić, nic nie widać, więc trzeba się trzymać. Potem żeśmy szli na pamięć jeden za drugim, to się człowiek już nie trzymał. Szło się normalnie. Oczywiście, że nie uda się, żeby nie było słychać. Jak idzie [się] na Śródmieście, idzie [się] pod prąd szurając nogami „szy, szy”. W kanale jest cisza, więc to z daleka słychać. Nie uda się tego wygłuszyć. To jest nieprawda, bo się da. Jeżeli na przykład szło się kanałem i doszło się do miejsca, że już z daleka było widać, że Niemcy otworzyli właz, bo w tym miejscu była smuga światła, to tam się podchodziło bliżej, to już się szło inaczej. Trzeba było nogę wyjąć, wstawić do wody, drugą… To się szło bardzo długo, bo trzeba było nie wydawać żadnego plusku. Przecież nie wiem czy on tam nie siedzi z granatem w ręku i czeka. Potem się dochodziło do słupa światła, jeden zostawał trochę z tyłu, drugi podchodził pod słup, delikatnie wychylał głowę. Gdyby Niemiec go zobaczył, to on jeszcze zdążyłby uskoczyć i trzeba było wiać. Nawet wybuch prawdopodobnie by już nic nie zrobił, mógłby tylko pochlapać. Jak zobaczył, że nikogo nie ma, to znowu metodą przekładnia nogę za nogą stawiając do wody w ten sposób, żeby nie wydawała żadnego plusku przejść pod włazem. Dalej można było znowu normalnie iść. Tak aż pod Marszałkowską. Pod Marszałkowską przy Sienkiewicza była zaznaczona strzałka, że trzeba skręcić. Tam był już [ciasny] kanał, kawałek na czworaka do włazu. Tam się wyłaziło na górę, człowiek szczęśliwy łapał powietrze. Miałem pecha, pierwszy raz poszedłem na Śródmieście, wyłażę z kanału, a tu stoi babka z Żoliborza: „O! Jurek!” A tu stoją różni oficerowie. Już koniec ze mną, przecież tajemnica, przysięga, co zrobię? „Pani Krysiu, co pani! Ja nie z Żoliborza, przyszedłem ze Starówki.” Starówka już padła, ale ona się nie skapowała i uwierzyła, że idę ze Starówki. Udało mi się, nie miałem żadnej konsekwencji. Co jestem winien, że mnie kobita poznała? Wyszedłem, ona mnie od razu poznała. Faktycznie ją znałem.
- Pan nie mógł powiedzieć, że jest z Żoliborza?
A skąd! Miałem siostrę na Śródmieściu. Powstanie się już kończyło, tam przychodziłem, chciałem koniecznie ją odnaleźć, a naprzeciwko naszej siedziby na Złotej – my mieliśmy na Złotej pod piątym siedzibę – było dowództwo WSK Wojskowej Służby Kobiet. Tam różne dziewczyny się znało z internatu. Mówię: „Jak byście Zośkę, gdzieś złapały, to powiedzcie, że jestem. Tylko niech nie wchodzi, niech zapuka, wywinę się.” Nas dosłownie tam zamykali. Wychodziło się z włazu, szło się do „Palladium”, bo w „Palladium” było dowództwo. Tutaj mieliśmy przyczepiony chlebak, tam były pisma. Nie mówiąc o tym, że człowiek szedł przez Warszawę, [to robił] potworne wrażenie. Możecie sobie wyobrazić jak my wyglądaliśmy, oblepieni, śmierdzący, z nas kapał brud, ludzie się stali, patrzyli. Matko kochana, człowiek nie wiedział jak tu iść, gdzie oczy podziać, w krótkich majtkach, strasznie. Jak nie było ostrzału, to ludzie żyli na Śródmieściu normalnie przecież, a cały czas nie strzelali. Do „Palladium” oddawało się meldunki. Mieliśmy pokoik, tam łączniczka była, ciepła woda, żeśmy się myli. W kącie był siennik napchany nie słomą tylko papierami, na siennik i spać, bo zaraz mógł być rozkaz, że z powrotem trzeba będzie iść, trzeba było być wypoczętym.
- Spotkał się pan z siostrą?
Spotkałem się. Powiedzieli jej, ona weszła do pomieszczenia i spytała się o mnie o Jurka Szletyńskiego. Oczywiście nikt takiego nie znał. Odwróciłem się do ściany i udaję, że nic nie wiem, bo przecież tu już bym miał nieprzyjemności. Siostra wyszła, łączniczka powiedziała, że to pomyłka, że żadnych takich nie ma. Wyskoczyłem za nią i się spotkałem. Tyle tylko, raz się z nią zobaczyłem.
Tak, też była w AK. Później była w Oberlangen.
- Był pan może w „Palladium” w momencie jak puszczali kroniki?
Nigdy nie widziałem, żeby tam filmy wyświetlali. Myśmy wchodzili za ekran, za ekranem były pokoiki i tam było dowództwo. Zresztą bezpośrednio nigdy się nie widziałem z „Monterem”, bo ktoś inny odbierał od nas materiały.
- Ile raz pan tam przeszedł?
Nie pamiętam, ale sporo razy, kilkanaście na pewno. Myśmy później chodzili jak zegarki. Nieraz w ciągu jednego dnia dwa patrole szły. Nas została szóstka na Śródmieściu, już nie mogliśmy wrócić, bo poza nami jeszcze dwa przyszły, a myśmy mieli wracać. Myśmy już nie mogli wrócić.
- Ktoś przyszedł i powiedział, że Żoliborz padł?
Poszedł patrol, wszedł do włazu, ale Niemcy już siedzieli, wołali
Komm! Komm! Oni w tył zwrot, z powrotem do kanału, w nogi i uciekli. Właz był już zajęty na Żoliborzu.
- Co panu na Śródmieściu powiedzieli, że Żoliborz skapitulował?
Myśmy się dowiedzieli, że Żoliborz skapitulował ale dopiero 30 [września]. To było nie 30, bo ja wracałem wcześniej, już zajęli odcinek między Zmartwychwstankami a naszym blokiem, tam był właz, już nie można było wyjść.
Trzeba było wrócić. Wtedy już wszystkie włazy były otwarte. Niemcy przecież po ewakuacji Starówki przez kanały już na tyle byli mądrzy, że już na Żoliborz się przygotowali, pootwierali włazy, ale nie siedzieli przy włazach, można było przejść. Tylko je pootwierali. Nam było o tyle wygonie, że mieliśmy światło, bo co kawałek był snop światła. Paskudna służba niewdzięczna, niebohaterska, medali za to nie dają, ale potrzebna. Warszawa nas bardzo ładnie uhonorowała, bardzo jesteśmy wdzięczni Miastu Stołecznemu Warszawie. Dostaliśmy odznaczenia „Zasłużeni dla łączności”, dostaliśmy specjalne odznaki „Zasłużony dla Miasta Stołecznego Warszawy”. To wszystko bardzo miłe.
- Po wojnie kiedykolwiek zszedł pan do kanału?
Nie, nie miałem okazji.
Właz na Żoliborzu jest, można by wejść. Teraz jest zupełnie inna sytuacja, bo nie bardzo sobie wyobrażam jak tam można wejść, ile teraz jest wody. Jak myśmy chodzili, to było [niedużo] wody, a teraz jest pełno, przecież cała kanalizacja pracuje, wszystkie wodociągi. Tam się przewala masa wody. Nie wiem jak tam można w ogóle wejść. Przecież pracownicy kanalizacji tam muszą wchodzić, to jest troszkę inaczej.
- Upadek Powstania zastał pana w Śródmieściu?
Jeszcze powiem, myśmy nawet swego czasu uważali, były plotki w czasie Powstania jak myśmy po kanałach chodzili, że Niemcy rzucają karbid, że karbid się lasuje i gaz się wytwarza. Czy to prawda, nie wiem. Karbid był niebezpieczny, bo to nie tylko, że trujące, ale gdyby ktoś zapalił zapałkę, to jest wybuch, bo to jest gaz łatwopalny, a wybuchu nie było. Może rzucali, nie wiem. W każdym razie różne świństwa rzucali. Miałem przygodę. Szóstka, która została na Śródmieściu, już nie mogła wrócić. Wysłali nas gdzieś, mieliśmy dojść do samego końca kanału, otworzyć właz i szukać [wyjścia]. Była koncepcja, że dowództwo Powstania kanałami wycofa się poza Warszawę i ucieknie. Nas wysłali. Matko kochana, jak nas wrobili! Nic z tego nie wszyło, bo myśmy poszli naprawdę bardzo daleko, hen za pozycje niemieckie. W pewnym momencie było coraz mniej wody, a w końcu wody nie było, tylko była maź. Jak nogę się włożyło, to było ciężko wyciągnąć. My tyle godzin w kanale, już po prostu powietrza nam ło.
- W którym to było kierunku?
Już dzisiaj nie pamiętam, w którejś książce gdzieś się tego doczytałem, wiem tylko żeśmy całą grupą byli. Mieliśmy próbować otworzyć właz i tam coś wypiłowywać, znaleźć wyjście. My byśmy mogli też przy tej okazji uciec, ale musieliśmy się wycofać, po prostu nie było możliwości w iść mazi, byśmy się tam wykończyli. W pewnym momencie kolega, chyba Wiesiek Chodorowski zdecydował, żeby wracać, bo się wykończymy, nie starczy nam sił na powrót, a to już było po kapitulacji. Ginąć po kapitulacji, to nie jest przyjemne.
- Już była kapitulacja i jeszcze dowództwo wysłało panów do kanału?
Rozmowy kapitulacyjne były już od 1 października o ile pamiętam, a myśmy wyszli z Warszawy dopiero 5.
- Którego panowie weszli do kanału, żeby szukać trasy?
Nie wiem, może to był 3 może 4. W każdym razie to już ostatni raz byłem w kanale, więcej już nie byłem. Było okropnie, nas strasznie wymordowali. Tyle tylko żeśmy uważali, że nam już nic… To nieprawda, że nam nie groziło, gdybyśmy właz otworzyli i Niemcy by nas złapali, to bardzo wątpię czy by respektowali kapitulację.
- Kto wtedy zszedł? W którym kanale to było?
Nas było sześciu, tylko nie pamiętam, w którą stronę nas wysłali.
- Na Jasnej czy na Sienkiewicza pan zszedł?
Na Sienkiewicza, bo tam żeśmy tylko wchodzili. Chociaż podobno jeszcze można było wyjść przy Nowym Świecie, ale tam nigdy nie wychodziłem. Wychodziłem raz na Wroniej, to była jedna dodatkowa trasa, wychodziło się na Wroniej. Później trzeba było dojść do Złotej. Ale tam to nie wiem, to była trasa zapasowa.
Nas szóstka została na Śródmieściu, to był Chodorowski Wiesiek, Rybka, to są prawdziwe nazwiska, Jezierski, Tomiak, Mydlarz i Szletyński. Żyje nas czterech, bo dwóch już nie żyje, a w Polsce jestem sam. Trzej koledzy są jeszcze, tylko jeden mieszka w Kanadzie, jeden w Stanach jeden w Anglii z szóstki co była na Śródmieściu.
- Jak wyglądało pana wyjście do niewoli?
Z nami był kłopot, bo my zostaliśmy nagle bez swojego oddziału, szóstka żołnierzy AK bez przydziału.
- Jak pan wrócił z kolegami, to prawie nikogo nie było?
Tu już wszyscy się szykowali do niewoli. A my co? Gdzie mamy iść? Dowództwo kazało nam się dołączyć do „Wigier”. Stworzyliśmy ostatnią szóstkę. Szliśmy na końcu batalionu „Wigry” jako ostatnia szóstka. Za nami była przerwa dwadzieścia metrów i szło całe dowództwo. Na trasie od Warszawy do Ożarowa mogłem [się] poprzyglądać. Szczególnie mi się podobało jak podjeżdżali esesmani limuzyną odkrytą do „Montera”, żeby wsiadał, a „Monter” za każdym razem odmawiał.
Tak, bo w ostatniej szóstce szliśmy. Gdzie nas mieli dołączyć? Tam szło całe dowództwo, wszyscy.
- Wiele razy Niemcy podjeżdżali?
Chyba trzy razy przyjeżdżał Niemiec samochodem, że generał von dem Bach prosi, żeby generał wsiadł, on mówił: „Nie, nie.”
- Później się pan dostał do obozu?
Żeśmy się w ten sposób zupełnie rozbili, myśmy się już niestety nie mogli spotkać. Nas gdzie indziej wywieźli, w ogóle nie wzięli nas do Pruszkowa, tylko do Ożarowa. Z Ożarowa w wagony i do Niemiec. Sławek był w XIA, a ja byłem w XIB Fallingbostel. Tam po miesiącu, to już Niemcy robili, wybrali wszystkich, oni nas nazywali młodocianymi, nie mieliśmy osiemnastu lat i stworzyli grupę ponad pięćdziesięciu chłopaków, załadowali znowu w wagon wysłali nas do Westfalii do Dorsten aż nad Ren. Tam był mały obóz, było jako tako, można było spokojnie siedzieć. Ale też tylko część siedziała w obozie, bo normalnie wysyłali na komenderówki do roboty, głównie do odgruzowywania, bo tam strasznie bombardowali. Potem żeśmy przeszli całą ewakuację obozu, bo nas pędzili nocami z Nadrenii aż pod Hanower, a Amerykanie z Anglikami za nami. W końcu już [Niemcy] nie mieli gdzie uciekać, żeśmy się zatrzymali.
- Kiedy nastąpiło wyzwolenie?
Mnie wyzwolili Anglicy 15 kwietnia.
- Kiedy pan wrócił do kraju?
Wróciłem późno. Myśmy stworzyli z malutkiej grupy, która została na Śródmieściu, trójkę: Wiesiek Chodorowski, Gieniek Jezierski, który jest w Anglii i ja. Myśmy postanowili się wyrwać, bo nas przenieśli wszystkich do wielkiego obozu w Bergen – Belsen. Tam kiedyś był obóz koncentracyjny, a obok były olbrzymie piękne koszary – centrum wyszkolenia SS, to był piękny ośrodek. Oni całą ludność, nas też, tam wpakowali. Myśmy się stamtąd urwali. Dostaliśmy przepustkę na wyjście poza teren i żeśmy uciekli, bośmy się chcieli koniecznie dostać – bośmy się coś nie coś orientowali, nam się wydawało, że to niedaleko, to się okazało, że to jest daleko – na teren dywizji generała Maczka. Nie chcieliśmy być z Anglikami, bośmy się bali, że nas oddadzą do Rosjan. Udało nam się, dotarliśmy do pierwszej dywizji. Siostra już tam była, pracowała, Chodorowskiego siostra też tam pracowała, późniejsza siostra zakonna, która cały czas z nami była, już niestety nie żyje. Co tu dalej robić? Nam pomogli żołnierze z pierwszej dywizji. Wysłali nas do Włoch do Andersa, tam żeśmy trafili na mądrych ludzi, którzy nas przytrzymali. Powiedzieli: „Chłopcy, wojna się skończyła do szkoły!” Poszliśmy do szkoły we Włoszech. Potem ewakuowali drugi korpus do Anglii. Wróciłem dopiero w listopadzie 1948 roku.
- Dlaczego pan się zdecydował wrócić?
Miałem taką sytuację, że musiałem wrócić. Nawiązałem tutaj kontakt. Okazało się, że moi bracia żyją, ci co byli w Zalesiu, wrócili do domu, wiedziałem, że ojca już nie ma, mama się nie odnalazła.
- W czasie Powstania nie miał pan żadnego kontaktu, informacji, co się z mamą stało?
Nie, były różne plotki i do dzisiaj są plotki, ale faktów żadnych konkretnych nie ma. Oni zostali sami, siostra była w Niemczech, siostra pierwsza wróciła. Napisałem im tylko, że skończę szkołę, to przyjadę. Wróciłem, bo musiałem przejąć rolę opiekuna.
- Nie wrócił pan do Warszawy tylko do Łodzi?
Wróciłem do domu, myśmy jednak ciągnęli do domu. Dom stał, był trochę przerobiony, bo tam Niemcy mieszkali w tym mieszkaniu. Tyle tylko że rzeczy nie było. Wszystko poginęło ani dokumentów ani zdjęć.
- Czy był pan represjonowany za udział w Powstaniu?
Nie. Wróciłem po to, żeby iść do pracy, przecież oni chodzili do szkoły, ktoś ich musiał utrzymywać. Zaczęły się problemy, bo się wypisywało ośmiostronicową ankietę jak wszyscy wiemy i musiałem to wszystko podać. Każdy personalny jak popatrzył, to bardzo miło i chętnie ale niestety dziękujemy i tak dalej. W końcu udało mi się przy pomocy różnych dobrych ludzi przełamać tą passę. Miałem trochę… Po prostu, jak wiecie, były komórki Urzędu Bezpieczeństwa do różnych spraw. Mną się też zainteresowali. Poprosili mnie kiedyś na rozmowę, nic niby do mnie nie mieli, tylko mnie poprosili, żeby udowodnił swoją lojalność wobec Polski Ludowej i żebym z nimi pracował. Odmówiłem, powiedziałem, że się nie nadaję do takich rzeczy. To mnie chcieli najpierw zbić, później mi powiedzieli, że mnie wyrzucą z pracy, że mnie zgnoją i tak dalej, ale skończyło się w końcu na pogróżkach i pracowałem dalej.
- Skąd się wziął pana pseudonim „Gryf”?
Nie pamiętam skąd mi to do głowy wpadło, z niczym się to nie wiązało. W internacie byłem „Śledź”, wszyscy mnie do dzisiaj tak znają.
- Na zakończenie proszę powiedzieć, czy poszedłby pan drugi raz do Powstania?
Oczywiście, każdy by chyba poszedł. Przecież na co dzień człowiek jechał do szkoły, stał w korku na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, [widział] jak rozstrzeliwali ludzi, tablica jest do dzisiaj. Wracałem ze szkoły to na rogu Miodowej i Senatorskiej jeszcze wisiały strzępy mózgu na murach. To się na co dzień widziało, jak jeździły codziennie karetki, budy i straszne prześladowania. Społeczeństwo było tak potwornie napalone, przepraszam, że używam takiego słowa, na Niemców, a zwłaszcza młodzież… Człowiek uważał, że tak nie może być, w którymś momencie musi przyjść odwet. My się musimy za to wszystko zemścić, za plakaty na czerwono wywieszanie, że po sto po pięćdziesiąt ludzi rozstrzelali Bogu winnych, dlatego, że Niemca gdzieś ktoś zastrzelił. Za jednego Niemca stu Polaków – przecież to jest coś potwornego co oni wyprawiali! Była nienawiść do Niemców, bo oni byli okrutni, żadnej litości. Przecież z Mokotowa jak złapali co z kanału wyszli, wszystkich rozstrzelali.
Poszedłbym na pewno, bo atmosfera, jaka była wtedy… Gdyby do nich ludzie nic nie mieli, to by Powstania nie było.
- Proszę jeszcze opowiedzieć historię z koltem.
Miałem w kanale brzydką przygodę. Myślałem, że to są ostatnie chwile życia. Szliśmy z Gienkiem jak zawsze na Śródmieście, z tym, że akurat szedłem pierwszy, raz on szedł pierwszy, raz ja, wszystko jedno. Ten, co idzie z tyłu ma lepiej, bo nic nie myśli, oczy zamknie, idzie, nogami rusza, mnie się trzyma z tyłu za kapotę i idzie. Ten, co idzie pierwszy, to troszkę musi uważać. Mam latarkę, żeby patrzeć czy dobrze idę. Nam zawsze mówiono, gdyby nam powiedziano, że ktoś jest w kanale, to my byśmy byli zupełnie inaczej nastawieni. My spokojnie idziemy, jest ciemno jak w grobie. Idziemy sobie: „ciach, ciach” i to dość szybko, bo człowiek jak później zaczął chodzić, to się trochę wprawił. Idziemy w czerni i nagle błysk. Jak zapalą latarkę w oczy, to człowiekowi się wydaje, że mu oczy wyjdą. Poczułem, że mam przystawioną lufę pistoletu. Nie wiem kto, nic nie widzę. Czułem, że zaraz padnie strzał, myśmy myśleli, że Niemcy zrobili zasadzkę. A tu patrol szedł ze Śródmieścia i oni nas słyszeli, bo myśmy szli pod prąd, a my ich nie, bo szli z prądem. Też nie wiedzieli, kto idzie. W ciemności żeśmy się zeszli, tylko, że oni byli górą, bo oni nas słyszeli, a my ich nie. Jak on mi latarkę skierował z pistoletu na siebie i na twarz, mówię: „Matko, żebyś ty się wściekł, człowieku coś ty zrobił? Myślałem, że tutaj umrę na serce.”
Łódź, 18 maja 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama