Antoni Bieniaszewski „Antek”
Antoni Bieniaszewski, pseudonim „Antek”, w czasie Powstania podporucznik, dowódca trzeciego plutonu ósmej kompanii Kedywu Kolegium „C” batalionu „Kiliński” Armii Krajowej. Urodziłem się 23 grudnia 1919 roku w Kemerowie pod Tomskiem dokąd mój ojciec był zesłany do kopalni, matka tam pojechała i tam się urodziłem.
- Urodził się pan na Syberii, a później…
W 1921 roku rodzice wrócili do Polski, do Warszawy. Od tej pory mieszkałem stale w Warszawie, aż do pójścia do niewoli i później po niewoli znowu w Warszawie. Zresztą do niewoli szedłem dwa razy.
Owszem, miałem siostrę, która umarła w 1932 roku na zapalenie osierdzia, a w Kemerowie zmarło jeszcze moje starsze rodzeństwo brat i siostra.
- Rodzice długo przebywali na Syberii?
Od 1912 roku.
- Za co tata został tam zesłany?
Trudno mi powiedzieć, o tym się nie mówiło nigdy, a zmyślać nie chcę. Tylko tyle wiem, że był zesłany, że pracował w kopalni. To była osada górnicza Kemerowo. W zeszłym roku były komunikaty, że w tej kopalni była duża katastrofa górnicza, która pociągnęła za sobą pewną ilość zabitych górników. Ojciec tam przez jakiś czas pracował jako górnik. Ponieważ zobaczyli, że jest inteligentem, wzięli go do biura, a skończyło się na tym, że pod koniec już został dyrektorem administracyjnym kopalni. Zresztą takie były losy Polaków. Przecież wiemy, że Polacy na Syberii byli odkrywcami, wynalazcami i tak dalej. Ojciec mój był jednym z takich.
- Jak pan zapamiętał przedwojenną Warszawę?
Dzisiaj mógłbym wszędzie trafić. Już dzisiaj niektórych ulic nie ma, które jeszcze pamiętam. Jeżeli od trzeciego roku życia, drugiego, mieszkałem stale w Warszawie, chodziłem do szkół…
- Gdzie pan chodził do szkół?
Kończyłem gimnazjum Batorego w Warszawie. Mieszkałem wtedy w Alejach Ujazdowskich, właściwie Wilcza 1 róg Alej Ujazdowskich. Do Batorego miałem stosunkowo niedaleko. Kończyłem gimnazjum Batorego w 1938 roku jeszcze starego systemu – matura po ośmiu klasach gimnazjum. Natychmiast po maturze zgłosiłem się na ochotnika do odbycia służby wojskowej. Maturzyści, ci którzy mieli maturę, wszyscy szli do szkół podchorążych. Ci którzy nie czekając na swój rocznik poborowy, ochotniczo zgłosili się, mieli prawo wyboru broni. Wybrałem sobie, jak na ówczesne czasy chyba najnowocześniejszą broń, artyleria przeciwlotnicza i byłem w szkole podchorążych artylerii przeciwlotniczej w Trauguttowie pod Brześciem nad Bugiem. Pierwszy rok istniała ta podchorążówka. Pierwszy i jedyny rok istniała, bo w 1938 roku została otwarta, a później wojna.
- Wtedy był taki zwyczaj, że wszyscy po maturze szli do podchorążówek?
Wszyscy po maturze szli do szkół podchorążych. Służbę wojskową odbywali zawsze w podchorążówkach.
- Nie było takiego migania się jak teraz?
Za moich czasów to było zaszczytem pójść do wojska. Z mojej klasy, jak nas było w klasie trzydziestu dwóch, tylko jeden nie poszedł do wojska, reszta poszła na ochotnika wybierając sobie broń. Jeden nie poszedł dlatego, że nie dostał kategorii „A”, ze względów zdrowotnych nie został dopuszczony. Nikt się nie migał przed wojskiem za moich czasów, nie to co dzisiaj.
- Jaka atmosfera panowała w szkołach? Czy była nienawiść między Żydami a Polakami?
Nie. Mieszkaliśmy na Chłodnej 56 mieszkania 8, tego domu już dzisiaj nie ma. To jest na odcinku między Wronią, a Okopową, wtedy na tym odcinku był Plac Kercelego. Pierwszą klasę chodziłem do gimnazjum Zgromadzenia Kupców, gdzie przynajmniej pięćdziesiąt procent uczniów to byli Żydzi. Żadnych niesnasek między nami nigdy nie było. Pomimo, że się przeniosłem do gimnazjum Batorego, bośmy się przeprowadzili na Wilczą, do końca z jednym z kolegów z Żydem utrzymywałem stosunki aż do wybuchu wojny. Zaraz na początku wojny udało mu się wyjechać, wyjechał do Anglii. Jeszcze jego rodzinę odwiedzałem dopóki nie zamknęli ich w getcie, mieszkał na ulicy Żelaznej 64 o ile pamiętam, nazywał się Rachman.
Warszawa była nazywana Paryżem Północy…
- Jak wyglądało życie codzienne w przedwojennej Warszawie?
Po pierwsze, tak jak dzisiaj ulice w godzinach wieczornych są puste w Warszawie, tak przed wojną było wszędzie dużo ludzi. Chodzili na spacery, chodzili do lokali, do cukierni. Dzisiaj po godzinie dziewiątej to już Warszawa jest wyludniona, tak nie wyglądała Warszawa przed wojną.
- W 1938 roku jak był pan w szkole podchorążych, to czuło się, że wojna się zbliża?
Tak. Szkołę podchorążych normalnie myśmy powinni zakończyć w maju. Byłem w szkole podchorążych rezerwy, bo zawodowa szkoła trwała trzy lata a rezerwy jeden rok. Powinienem w maju przejść do pułku na praktykę, to nas już w marcu, całą szkołę podchorążych, rozesłali do COP-u , do zakładów przemysłowych w COP-ie. Szkoliliśmy w COP-ie robotników fabryk obsługi dział. Konkretnie byłem w Radomiu, tam była fabryka karabinów. Tam myśmy szkolili obsługę do dwóch dział przeciwlotniczych kalibru czterdzieści milimetrów licencji „boforsowskiej”, takich dział zresztą z jakich później w 1939 roku strzelałem na obronie Warszawy. To już się wyczuwało. Dużo wcześniej jeszcze były rozmaite prasówki, gdzie nas zapoznawano z sytuacją. Zwykle to się odbywało w sali jadalnej, zbieraliśmy się i oficerowie przeprowadzali prasówki, zapoznawali nas z bieżącą sytuacją polityczną. Po to zresztą byliśmy rozsyłani do COP-u, żeby szkolić obsługi dział przeciwlotniczych, żeby każdy zakład miał swoją obronę przeciwlotniczą.
- Wierzył pan wtedy w zwycięstwo?
Chyba myśmy wierzyli, po pierwsze myśmy sobie na pewno nie zdawali sprawy z potęgi militarnej Niemiec, zresztą cały świat sobie nie zdawał sprawy z potęgi militarnej Niemiec, dopiero wojna pokazała jaką potęgę militarną potrafili stworzyć Niemcy. Wystarczy popatrzeć po jakim czasie obrony Francja uległa, zresztą im się chciało walczyć jak psu orać.
- Gdzie pana zastał wybuch wojny?
W Warszawie. Dostałem przydział do pierwszego pułku artylerii przeciwlotniczej w Warszawie w maju, koniec maja. 27 sierpnia już zostałem skierowany na stanowiska ogniowe. Pobraliśmy dwa działa z Cytadeli. Zostałem przydzielony do grupy obrony mostów. Moje stanowisko było na barbakanie na Forcie Traugutta. Przed wojną w barbakanie było Archiwum Akt Nowych. Nasze działa były ustawione na wierzchu, na nasypie na barbakanie, tam były wykopane, rzecz jasna, miejsca na działa. Przez cały wrzesień tam walczyliśmy, strzelaliśmy. Każdy nalot na Warszawę był również nalotem na obronę przeciwlotniczą, tak że roboty mieliśmy dużo. W przeciągu niepełnego miesiąca obrony Warszawy z mojego działa wystrzeliłem ponad trzy tysiące sztuk amunicji.
- Jak pan wspomina obronę? Ludność cywilna bardzo pomagała?
Nam nie musieli pomagać, bo myśmy mieli pełną obsadę obsługi, każdy działon składał się z ośmiu ludzi – to jest pełna obsługa działa łącznie z podawaniem amunicji. Nam ludność nie musiała pomagać. Wprawdzie pamiętam, że kiedyś mój ojciec przyjechał do mnie na stanowisko, akurat trafił na nalot i podawał amunicję do mojego działa.
- Amunicji nie owało w 1939?
Nam konkretnie nie, niektórym jednostkom na pewno owało. Nam nie owało, dlaczego? Bo na Stawkach były olbrzymie magazyny. Magazyny zaczęły się palić, myśmy tam pojechali ciągnikami z przyczepami. Po pierwsze chodziło o zaopatrzenie w żywność. Ale jak zobaczyliśmy, że tam jest amunicja do dział przeciwlotniczych, tośmy sobie nawieźli mnóstwo amunicji. Nam do ostatniego dnia [obrony Warszawy] nie zało amunicji. Nie prowadząc specjalnego oszczędnego strzelania myśmy do końca mieli amunicje. O ile wiem, to nie wszyscy tak byli zaopatrzeni, nie wszystkie stanowiska. Grupa obrony mostów miała [amunicję], a tam było sześć plutonów nad Wisłą rozlokowanych z grupy obrony mostów.
- Jak pan przyjął moment kapitulacji Warszawy?
Z przygnębieniem na pewno. Pojechaliśmy do niewoli.
W zasadzie mógłbym, ale każdy z nas uważał, że to by było niehonorowo, bardziej honorowo było uciec z niewoli niż nie iść do niewoli. Poza tym nie wiadomo co by było gdybym nie poszedł do niewoli, raptem zjawił się w domu, a wszyscy lokatorzy wokół wiedzieli, że przecież Antek Bieniaszewski jest w wojsku, to niby skąd raptem się tu znalazł. Do niewoli szliśmy do Łowicza. W Łowiczu był urządzony wstępny obóz. Z tym że każdy rodzaj broni korzystał z takiego środka lokomocji jaki mu służbowo przysługiwał. Ponieważ artyleria przeciwlotnicza była zmotoryzowana, to myśmy samochodami ciężarowymi pojechali do Łowicza, piechota szła niestety pieszo do Łowicza. W Łowiczu byłem krótko. Tam robiono segregację kto do obozów, a kto do wypuszczenia do domu. Warunki kapitulacji Warszawy – to była honorowa kapitulacja Warszawy – mówiły o tym, decydowały, że prostych żołnierzy puszczali do domów dając im odpowiednią przepustkę, a oficerów i podoficerów, podchorążych, których uważali Niemcy za wstępną pozycję do tytułu oficerskiego również do niewoli. Nas tam było z dziesięciu wychowanków z Traugutta ze szkoły podchorążych, myśmy zorganizowali ucieczkę. Jak ta ucieczka była zorganizowana? Jeden z naszych kolegów, Jan Biskot, bardzo równy chłop, porządny człowiek, zakręcił się koło stolika, za którym siedział folksdojcz Niemiec w mundurze, ale mówiący po polsku i wydawał przepustki na podstawie okazanej legitymacji wojskowej jaki kto ma stopień. Przy naszej pomocy zginął Niemcowi jeden napoczęty bloczek, sześćdziesiąt cztery blankiety były jeszcze niewypełnione. Szereg oficerów i podchorążych dostało jedną kartkę. Każdy wpisał sobie swoje nazwisko i oficjalnie przez bramę wyszedł i poszedł do domu. Na górze przepustki byłą „gapa”, wrona niemiecka z roztworzonymi skrzydłami szeroko, pod spodem wypunktowane miejsce na wpisanie nazwiska, pionowa kreska, z lewej strony tekst niemiecki, z prawej polski. Polski tekst jeszcze pamiętam: „Okaziciel niniejszej legitymacji jako były niemiecki jeniec wojenny odprawia się w ojczyste strony na terenie zajętym przez władze niemieckie.” Pod tym pieczątka
Armee Oberkommando der Achter [niezrozumiałe]. Każdy z nas takie coś miał i oficjalnie przez bramę sobie wyszliśmy. Komunikacji z Łowicza do Warszawy jeszcze nie było uruchomionej. Z jednym z moich kolegów, ze Zbyszkiem Świderskim pojechałem pod Częstochowę do majątku jego rodziców. To był syn ziemian spod Częstochowy. W majątku byłem przez trzy tygodnie zanim nie uruchomili z Częstochowy połączenia z Warszawą. Wtedy wróciłem już do Warszawy. Przepustkę do końca Powstania miałem zawsze w portfelu, to była doskonała legitymacja. Mało powiem, jak po Powstaniu byłem w niewoli w obozie w Altengrabow, to była stajnia wielka z I Wojny Światowej. Siedziałem przy stole, któregoś dnia wyjąłem portfel i zacząłem rozkładać swoje papiery. Między innymi wyjąłem przepustkę. Przechodził wachman, folksdojcz zresztą łódzki folksdojcz nazwiskiem Jerke: „A co pan tu ma panie poruczniku?” Mówię: „A zobacz pan, panie Jerke.” „To po co pan tu siedzi? Przecież wyprowadzę pana z obozu, wsadzę pana do pociągu, pojedzie pan do siebie.” Ale to był już grudzień. Mówię: „Wie pan panie Jerke, ja już drugi raz nie mam zamiaru przepuszczać nad głową frontu, zaczekam sobie, wy się i tak już przecież kończycie, to niedługo i tak wrócę do domu.” Tak się też stało.
- Wróćmy do lat okupacji. Od kiedy pan miał styczność z konspiracją?
2 stycznia zostałem zaprzysiężony w Tajnej Organizacji Wojskowej TOW, to była pierwsza organizacja wojskowa…
2 stycznia 1940 roku zostałem przyjęty do TOW, która później w 1943 roku została włączona do Kedywu. Zresztą robiłem cały czas to samo, cały czas prowadziłem dywersję.
- Ktoś panu zaproponował przystąpienie do organizacji?
Tak, mój kuzyn także oficer rezerwy Edward Paszkowski, który później był dowódcą kompanii „kedywowskiej”. On mi wtedy zaproponował wiedząc, że dopiero co wyszedłem z wojska. Zostałem przyjęty. Najpierw przeszedłem przeszkolenie dywersyjne, przecież takiego przeszkolenia szkoła podchorążych nie dawała. W krótkim czasie doszedłem do tego, że miałem w swoim pododdziale siedemnastu dywersantów, żołnierzy, którzy do końca przez całą okupację byli razem ze mną. Myśmy prowadzili dywersję na terenie Warszawy i w promieniu stu kilometrów od Warszawy.
Głównie zwalczanie taboru kolejowego, wysadzanie pociągów, palenie magazynów niemieckich w Warszawie i w okolicy, palenie samochodów niemieckich. Do tego były specjalne cygara, które się wrzucało do baku. Wszystkie samochody wojskowe miały bak tak umocowany, że tylko nakrętka była na wierzchu. [Trzeba było] odkręcić, uruchomić cygaro, nastawić, bo ono miało zapalnik chemiczny, który się przegryzało, wrzucało się, o wyznaczonym okresie czasu to powodowało zapalenie i wybuch. W podobny sposób paliło się magazyny z tym, że już nie cygarami tylko większymi ładunkami. Na większe akcje, to szedłem osobiście, nie tylko moi żołnierze. Spaliłem wagon kolejowy na dworcu kolejowym, starym dworcu głównym, to była Warszawa Główna Towarowa, bo Dworzec Główny był na wylocie, naprzeciwko Widok, przy Marszałkowskiej. Tam była Warszawa Główna Towarowa i tam spaliłem wagon kolejowy, na którym były dwa nowe silniki lotnicze do samolotów niemieckich. Paliłem także magazyny na Woli, magazyny niemieckie. Co było w magazynach, to już nie pamiętam. Tam się już zakładało większe ładunki zapalające, tak zwane „sidolówki”. W puszkach od sidolu, materiał zapalający, zapalnik chemiczny się wkładało, który polegał na tym, że była ampułka z stężonym kwasem solnym, siarkowym, już nie pamiętam i materiał, który pod wpływem kwasu zapalał się i powodował zapalenie się zasadniczej masy zapalającej. To samo było w cygarach, które się wrzucało do samochodów, tylko to było w mniejszych rozmiarach, żeby to się zmieściło do baku przez wlew.
- Z czego się pan utrzymywał?
Początkowo to jeszcze mnie ojciec utrzymywał, ale to krótko. Później pracowałem, byłem na przykład bileterem w kinie „Hollywood” na Hożej, gdzie wtedy była rewia, nie kino. Później byłem strażakiem ogniowym w hotelu „Bristol”
nur für Deutsche, który dawał doskonałą legitymację, przepustkę, bo łącznie z przepustką nocną. To była bardzo dobra, wygodna praca. Do samego Powstania pracowałem w hotelu „Bristol”. Jednocześnie chodziłem jeszcze do Wawelberga, którego skończyłem w czasie okupacji. Tak to wyglądało.
- Mieszkał pan z rodzicami?
Tak.
- Nie wiedzieli, że pan działa w konspiracji?
Domyślali się. Na ten temat nigdy rozmowy nie było, ale doskonale sobie zdawali sprawę, że konspiracją się zajmuję. Myśmy początkowo mieszkali, jak mówiłem, na rogu Wilczej i Alej Ujazdowskich, Wilcza 1. Ponieważ tam była stworzona niemiecka dzielnica mieszkaniowa
Deutsche Wohnungs Bezirk, ojciec wynalazł mieszkanie na Tamce 45. To był ostatni budynek po prawej stronie na górze, przed schodami, które prowadzą do konserwatorium. W tym budynku myśmy mieszkali do wybuchu Powstania. Zresztą mieszkanie, jako jedyne w całym budynku, spaliło się, dostało pociski artyleryjski radzieckie od strony Wisły, od Pragi. Pocisk trafił w łazienkę i wszystko się wyżarzyło. Tam nie było płomienia, widać było, że to się wyżarzyło. Jak ojciec już po kapitulacji Warszawy dostał się do mieszkania, to patrzy, że wszystko stoi, meble stoją tylko szare, dotknęło się – wszystko się obsypywało. Z żarówek wisiały sople szklane. W szufladzie środkowej biurka miałem srebrne monety – podłoga, rzecz jasna parkiet się wypalił, tylko strop był – na stropie były kałuże srebra, bo monety się rozpuściły. W ten sam sposób wypalił się szyb dźwigowy, myśmy mieszkali na piątym piętrze, tak że winda była nieczynna.
- Wróćmy do lat okupacji. Czy były przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Na przykład nie miałem próbnego alarmu wstępnego, w Kedywie to nie było zarządzone. Natomiast wiem, że batalion „Kiliński” przechodził wstępny alarm, zbiórkę na Powstanie i później rozchodzili się do domu. Tego nie przeszedłem, byłem cały czas w Kedywie. Myśmy rozpoczęli Powstanie jako kompania Kedyw „Kolegium C” nie włączona do batalionu „Kiliński”, dopiero 3 sierpnia…
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał nas w okolicy Placu Napoleona, obecny Plac Powstańców Warszawy. Wtedy batalion „Kiliński” atakował po pierwsze Prudential, bardzo szybko „Hotel Warszawa” opanowali i Pocztę Główną czyli drugą stronę placu tam gdzie jest Bank Polski w tej chwili. Myśmy się włączyli do walki o Pocztę Główną. Później zostaliśmy przeniesieni na Zgoda. Jeszcze przed tym na rogu szpitalnej i Boduena, o ile pamiętam, unieruchomiliśmy czołg niemiecki, z którego wymontowaliśmy karabin maszynowy. Karabin maszynowy nam służył do końca Powstania. Było z piętnaście skrzynek amunicji już zataśmowanych. Jego stanowisko było nad bramą Aleje Jerozolimskie 22 czy 20, nad wyjściem na barykadę. 3 sierpnia jak zostaliśmy włączeni do batalionu „Kiliński” jednocześnie dostaliśmy zadanie opanować północną stronę Alej Jerozolimskich i spróbować zatrzymać ruch Niemców przez Aleje Jerozolimskie. Do 3 sierpnia czołgi jeździły Alejami Jerozolimskimi, a łączność między południową częścią Warszawy a północną przez Aleje Jerozolimskie była nie gońcami, tylko w puszce od maski przeciwgazowej po drucie przeciągało się meldunki z jednej strony na drugą. Od Widok przez piwnice opanowaliśmy dwa czy trzy domy w Alejach Jerozolimskich łącznie z narożnikiem róg Brackiej. Tam po wysokich budynkach, które tam stały przed wojną, były tylko parterowe sklepy na narożniku. To wypada mniej więcej jak dzisiaj na środku „Smyka”. Tam ustawiłem swoje stanowiska. To był numer Aleje Jerozolimskie 18 później 20, 22 i z bramy 22 rozpoczęliśmy wykonywanie przekopu przez Aleje Jerozolimskie. Na początku bardzo sprawnie szło, ale ze cztery, pięć metrów od wyjścia z bramy rozpoczynał się tunel średnicowy, już się wkopać nie można było tylko trzeba było ustawiać barykady z worków z piaskiem czy z płyt chodnikowych. Nie wiem, już nie pamiętam kto przeciął szyny tramwajowe, które szły nad tunelem, palnikiem acetylenowym, nie wiem skąd był spawacz. Po drugiej stronie naprzeciwko nas, był batalion „Bełt”, który ze swej strony robił już przekop. Tam tunelu nie było, tam oni mogli się zagłębić nawet dwa metry w głąb. To przejście, barykada, jak dzisiaj oceniam, to była jedna z najważniejszych barykad w Warszawie. To było jedyne połączenie północy i południa Warszawy, a jednocześnie jedyna zapora dla Niemców do korzystania z Alej Jerozolimskich. Nie było dnia, żeby barykada nie była ostrzeliwana czy to artylerią czy bombardowana z samolotów. Myśmy regularnie ją naprawiali. Przy jednym bombardowaniu zresztą zostałem nieciężko ranny w rękę, do tej pory palca nie zginam. Trzymałem w ręku granat plastikowy, a po placu dostałem ostrzał z karabinu maszynowego z BGK. Niezależnie od tego dostałem jeszcze inne rany w ramię co nie spowodowało zejścia mojego ze stanowiska, bez jednego dnia przerwy prowadziłem swój pluton.
- Pana zadaniem i pana podopiecznych było utrzymywanie tego przejścia?
Podstawowe zadanie tak, to nie znaczy żeśmy nie robili wypadów, innych zadań jakie nam wyznaczono. Na przykład na ulicy Górskiego, gdzie walczyła trzecia kompania batalionu „Kiliński”, tam została mocno zdziesiątkowana przez Niemców nacierających od strony Powiśla, myśmy tam też posłali jedną drużynę do pomocy. Zostaliśmy też wytypowani do Ogrodu Saskiego na przygotowywanie przejścia dla wycofującej się Starówki. Tam dowodziłem zbiorczą kompanią, która z ulicy Królewskiej wychodziła w głąb Ogrodu Saskiego. Jeden z moich żołnierzy doszedł wtedy do Palmiarni i w walce wręcz stracił wszystkie zęby, bo z Niemcem walczył dosłownie wręcz.
On żyje jeszcze, nazywa się nadal Zapałowski Tadeusz, pseudonim „Michał”, wszystkie zęby stracił w walce wręcz na terenie Palmiarni.
Wygrał i wrócił. Z tym że wrócił dużo później, myśmy już właściwie nie bardzo liczyli, że on wróci, a on się okazuje wrócił, przyszedł. Konkretnie wychodziłem z gmachu Giełdy, która była na ulicy Królewskiej…
- Mógłby pan opisać jak odbywało się przejście przez Aleje Jerozolimskie?
Po pierwsze trzeba było mieć przepustkę na przejście przez Aleje Jerozolimskie, bo przecież inaczej, to tam Bóg wie ile ludzi się pchało i wtedy masakra by mogła być. Jednak barykada była stale pod ostrzałem z jednej strony z BGK, a z drugiej strony z „Hotelu Polonia”. Trzeba było nisko schylonym przebiegać pomimo barykad zwłaszcza po naszej stronie, bo później jak się zagłębiło po stronie południowej Alej, to było mniej niebezpieczne. Tam ostrzał z BGK nie bardzo docierał ani z „Polonii”, bo to było po tej samej stronie ulicy. Myśmy byli akurat z jednej strony po skosem „Polonii”, a w drugą stronę BGK. Tylko za przepustkami się przepuszczało, maleńkimi grupkami po dwóch, trzech, nigdy większymi grupami bo to byłoby niebezpieczne.
- Dużo zależało do wyczucia osoby, która przepuszczała.
Tak, to myśmy przepuszczali, moi żołnierze z jeden strony, a „Bełta” żołnierze z drugiej strony. Najlepiej było przechodzić bezpośrednio po ostrzale, skok, zaczynał się ostrzał, stop.
- To był czas kiedy Niemiec przeładowywał broń?
Bo ja wiem czy to. Zanim się zorientowali, zanim wycelowali, to już się przebiegło, przecież to niewielka odległość, zresztą nie biegiem tylko to trzeba było prawie, że w kucki biec, nisko schylonym.
- Zdarzały się przypadki, że Niemcy trafili?
Zdarzały się przypadki. Jednego z moich żołnierzy rannego na Górskiego przenosili na południową stronę na noszach i on dostał jeszcze z BGK. Stracił życie w trakcie przenoszenia go przez niską barykadę.
- Pamięta pan jak się ten żołnierz nazywał?
Musiałbym zajrzeć, mam tu pełne spisy wszystkich poległych, zabitych, rannych moich żołnierzy. Zresztą mam spis całej kompanii, który odtworzyłem.
- Zdarzały się przypadki, że ktoś przychodził i prosił, żeby bez przepustki go puścić?
Nie wpuszczaliśmy. Już na ulicy Widok nie mógł wejść do przejścia, które prowadziło w Aleje Jerozolimskie, nie przeszedł już tamtędy.
Tak jest.
- Nie pomagały tłumaczenia…
Nie, tutaj nie ma brata, swata. Zresztą nie wiem, gdybym miał brata, a może by przyszedł, to może bym go przepuścił, nie potrafię teraz powiedzieć. W każdym razie żadnych protekcji nie było.
Na ulicy Widok mieliśmy kwatery, a stanowiska mieliśmy w Alejach Jerozolimskich. W piwnicach były zrobione przejścia. Przez podwórka domów na Widok i w Alejach Jerozolimskich pod budynkami to piwnicami [się przechodziło].
- Były dyżury? Ile godzin się stało, osiem, dwanaście?
[Były] normalne warty, z tym że nie po dwie godziny jak się w czasie pokojowym warty zmienia, tylko tam się stało sześć, osiem godzin i się zmieniało placówkę.
- Czy były chwile wolnego? Czy można było sobie gdzieś pójść?
Pójść to mowy nie ma. Pomimo, że były filmy w okresie Powstania w kinie „Palladium”, które było bliziutko, nie byłem ani razu w kinie „Palladium”, bo nie miałem kiedy, bo byłem stale zajęty. Nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby zostawić pluton i pójść do kina „Palladium”.
- Czym był pan zajęty? Nie było chwili wolnego?
Zawsze coś było. Jeżeli nie na tych stanowiskach, to gdzie indziej trzeba było. Opowiem przypadek. Zgłosił się do mnie na ulicy Widok pan z synkiem, dwunastoletnim chłopcem, nazwisko pan Jamiołkowski i powiada do mnie: „Panie poruczniku, niech pan go weźmie do siebie, on pana będzie słuchał, bo mnie on nie usłucha i on mi zginie.” Przyjąłem go na łącznika. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś przebiegając przez ulicę Widok, która była pod ostrzałem ze starego Dworca Głównego, który był akurat na wprost wylotu Widok na Marszałkowską, tam siedział snajper niemiecki, strzelił do niego i przestrzelił mu małżowinę uszną. Nie wyobrażacie sobie jaki chłopak był dumny, że on był ranny w Powstaniu, Klaudiusz Jamiołkowski pseudonim sobie wybrał „Cezar”. Po Powstaniu siedział w niewoli, po niewoli wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, mieszkał w Stanach Zjednoczonych, ożenił się z Polką. Kiedyś, już nie pamiętam w którym roku, przyjechał do Polski z żoną i z dzieckiem półtorarocznym i mieszkał u mnie w domu chyba z tydzień czasu.
- To znaczy, że jego ojciec miał rację, że pana będzie się słuchał?
Mnie się słuchał, to było wojsko, a w wojsku trzeba słuchać. W wojsku nie ma, że ja sobie pójdę tam, czy gdzieś.
- Żołnierze mogli brać przepustki?
Nie mieli po co brać przepustek, przecież oni nie mieszkali w najbliższej okolicy, nie mieli celu brania przepustek. Jeżeli jeden mieszkał na Czerniakowie, drugi na Mokotowie, trzeci na Woli, to trudno mówić o przepustkach. Raz pozwoliłem sobie pójść na Tamkę. Mojego zastępcę ustawiłem, bo miałem trzech oficerów w plutonie. Poszedłem na Tamkę przez Nowy Świat, przejście też trudne było, ale to tylko raz i koniec. Żołnierze nawet nie prosili, nikt się nie zwracał do mnie, żeby dać przepustkę komuś na odwiedzenie rodziny. Nikomu [to] przez głowę nie przeszło.
- Czy były chwile wytchnienia, czy zdarzało się, że można było usiąść, porozmawiać?
Jak osiem godzin miał służby, to szesnaście godzin miał wolnego, to mógł odpoczywać, miał czas na jedzenie, na sen.
W ogóle podobno tak, ale u mnie w moim plutonie nie było nic takiego.
- Były organizowane wieczory, że można było pośpiewać, kawały poopowiadać?
W moim plutonie tego nie było, wiem że nawet w mojej kompanii w ósmej kompanii…W innych plutonach było tak, że nawet robili sobie wieczorki. Byłem za blisko frontu, bezpośredniego kontaktu z Niemcami, ani jednego dnia w obwodzie nie byłem ze swoim plutonem, ale wiem że byli tacy. Tym bardziej, że w jednym z plutonów była pani Janowska łączniczka, ona urządzała śpiewy czy coś takiego, ale u mnie tego nie było.
„Zupa pluj” czyli jęczmień, który workami przynosiło się z browaru i właściwie nie było nic więcej do jedzenia, bo skąd?
- Pana najgorszy dzień w czasie Powstania Warszawskiego, co pan najgorzej wspomina? Śmierć kolegi?
Ze śmiercią to się kilkanaście razy zetknąłem, bo jednak z mojego plutonu niejeden polegał, zresztą mam listę poległych. Najgorzej wspominam kapitulację, że koniec Powstania, że idziemy do niewoli. To było chyba najgorsze przeżycie, bo tak to człowiek się raczej nie zastanawiał nad tym. Już człowiek zobojętniał na to, przyzwyczaił się do stałego niebezpieczeństwa, do kontaktu ze śmiercią, z rannymi. Najgorsza to była jednak kapitulacja.
- Co pan najlepiej wspomina z Powstania Warszawskiego, z czym panu dobrze się kojarzy?
Bardzo dużą frajdę, że tak powiem, miałem jak żeśmy unieruchomili czołg na Szpitalnej. Zresztą podchorąży z mojego plutonu Cisocki rzucił wiązkę granatów na maskę i silnik stanął. Kilku Niemców wyskoczyło, to ich ustrzelili. Jeden usiłował coś zrobić, nie wiem czy wysadzić czołg czy co, majstrował przy armacie, a otwarty był właz. Byłem na pierwszym piętrze, zobaczyłem to i z karabinu go unieruchomiłem. Później wymontowaliśmy karabin maszynowy, który nam przyniósł wielkie usługi. Niezależnie od tego, że on był, chronił barykadę, to jednak też był używany w rozmaitych akcjach.
- Miał pan sympatię w czasie Powstania?
Owszem, moją żonę.
- Ona była w „Kilińskim” sanitariuszką?
Ona w moim plutonie była łączniczką. Ona nie była w konspiracji. Zresztą dopiero w czasie Powstania doszła do mnie. Przyjęliśmy ją jako łączniczkę i była łączniczką u mnie w plutonie. Miałem sympatię przy sobie.
Już nosiła moje nazwisko, bo już była moją żoną.
13 maja 1944 pobraliśmy się przed Powstaniem.
- Pan w czasie Powstania był…
Żonatym człowiekiem. Chyba 13 maja, muszę sprawdzić… To nie ta obrączka, bo to jest obrączka po drugiej żonie.
- Jakie nazwisko panieńskie miała pierwsza żona?
Saska z domu.
„Wanda”, takie miała imię i taki pseudonim miała.
- W czasie Powstania cały czas była z panem?
Cały czas, tak jest. Z tym że do niewoli nie poszła, udało jej uciec się z Ożarowa właśnie z Zapałowskim, któremu wybili zęby. Udało im się uciec, bo wypuszczali po dwie osoby na zakupy do Łowicza z obowiązkiem powrotu. Musieli zostawić swoje dokumenty. Oni wyszli a dokumenty im się przerzuciło przez płot, już nie musieli wracać po dokumenty. Ona dostała się do Ostrowca Świętokrzyskiego, bo stamtąd pochodziła, a Zapałowski Tadeusz był jeszcze w partyzantce w kieleckim.
- Pan nie mówił, że w czasie okupacji wziął ślub.
Nikt mnie o to nie pytał.
Skromne wesele było. W Ostrowcu Świętokrzyskim zresztą ślub się odbył.
- Nie było dylematów, że jest wojna, że lepiej poczekać?
Przecież ile ludzi się żeniło w czasie wojny.
- Każdy przyjmował, że to jest życie codzienne?
Życie było życiem, trzeba było żyć. Jeżeli jednocześnie pracowałem i w dywersji robiłem i studiowałem u Wawelberga, to normalne życie się prowadziło, uregulowane rzecz jasna, żeby jedno drugiemu nie przeszkadzało.
- Moment wyjścia do niewoli? Jak pan to wspomina?
Szliśmy pieszo do Ożarowa. Na rogu Nowowiejskiej i Niepodległości, tam gdzie jest wnęka, wcięcie, w narożniku, na jednym rogu jest sklep z wojskowym wyposażeniem, tam stał pomnik Sapera i pod pomnikiem Sapera myśmy odkładali broń. Tam się odbyła ostania i zresztą jedyna defilada Armii Krajowej. Trzeba wiedzieć, że Warszawę opuszczałem po Powstaniu dopiero 9 października, bo nasza kompania została wyznaczona jako kompania osłonowa. Tu ciekawostka, że nasze legitymacje „akowskie” powstańcze były ostemplowane niemiecką „gapą”, mieliśmy prawo poruszać się na terenie Warszawy.
Z bronią, do 9 [października] myśmy z bronią chodzili.
- Obok Niemców się przechodziło?
Mało, myśmy chodzili w patrole wspólnie z Niemcami, bo się szukało ludzi, którym trzeba pomóc, starych ludzi, którzy nie opuścili Warszawy, bo nie mieli siły. Myśmy takich ludzi szukali. Ale były takie wypadki, że człowiek chciał do Niemców, z którymi szedł także strzelać. Na przykład sam kiedyś poszedłem na patrol na Marszałkowską w stronę Placu Zbawiciela i zobaczyłem jak „kulturtregerzy” niemieccy podpalali systematycznie dom po domu miotaczami płomienia. Podpalali tylko sklepy, wystarczyło sklepy podpalić, później to wszystko się paliło. Zobaczyłem jak podpalali dom, dzisiaj Marszałkowska 81, gdzie jeszcze jako panna mieszkała moja żona. Już frontu tego domu nie ma, bo Marszałkowska została poszerzona, fronty stanowiły poprzeczne oficyny tamtych budynków. Zobaczyłem jak oni podpalają Warszawę, wtedy niewiele owało, żeby doszło do strzelaniny, ale nie było sensu.
- Gdzie panowie wtedy spali?
Tak samo, na swoich kwaterach.
- Z bronią? Niemcy się nie bali?
Nie, przecież myśmy oficjalnie zostali za ich wiedzą, czego dowodem jest fakt, że nasze legitymacje „akowskie” zostały ostemplowane niemiecką gapą. Tylko w Śródmieściu Północnym dwie kompanie zostały, jedna to była z ósmej kompanii z naszej kompanii, a druga to była kompania osłonowa „C” a kompania osłonowa „D” została utworzona z resztek pozostałych kompani batalionu „Kiliński”.
- Na patrolu szedł jeden Polak, jeden Niemiec?
Nie, zwykle dwóch Polaków, dwóch Niemców i dowódca z naszej strony.
Tak.
Już wtedy byli potulni, wtedy się zachowywali jako tako.
Wehrmarcht. Jeżeli powiem taką rzecz, że myśmy mieli prawo iść do niewoli z białą bronią – takie były warunki kapitulacji. Wprawdzie mnie nie przysługuje taka broń jak szabla, bo w artylerii przeciwlotniczej przysługiwał kordzik, ale mnie któryś z żołnierzy przyniósł polską szablę i podhalańską pelerynę. Byłem w swoim mundurze oficerskim jeszcze ze szkoły podchorążych, bo już miałem stopień podporucznika i do niewoli z tym wszystkim szedłem. Pierwszy obóz to był Mühlberg Stalag IVB. Nas zatrzymali nie w samym obozie tylko przed obozem wybudowane były namioty i pod namioty nas wsadzili zapchlone w straszliwy sposób. Woliną wszystko wysłane, wolina aż się ruszała od pcheł. Jak się człowiek chciał położyć, to trzeba było sznurkiem sobie zawiązać rękawy, jeżeli ktoś był w długich spodniach zawiązać na dole spodnie i ciasno pod szyje również, żeby się pchły nie dostały. Jak weszliśmy do obozu, wyszedł komendant i prosi o złożenie broni, bo wie że my jesteśmy z bronią. My składamy, ja szablę, inny bagnet. „A gdzie rewolwery?” „My mamy prawo iść z bronią białą, a nie z bronią krótką.” To samo się powtarzało przy każdej zmianie obozu. Na drogę na zmianę obozu wydawali nam broń z powrotem, myśmy jadąc do nowego obozu pociągiem mieli białą broń. Przyjeżdżaliśmy, wychodził komendant obozu, a komendantami obozu byli oficerowie jeszcze z I Wojny Światowej, starzy oficerowie, prosili uprzejmie o złożenie broni tłumacząc, że w obozie są rozmaici ludzie, że mogłoby dojść do wypadków. Myśmy rzecz jasna białą broń składali, też się dziwił, że tylko biała broń, a gdzie pistolety. Ale pogodzili się z tym, że my jesteśmy tylko z białą bronią. Tak się powtarzało kilka razy, bo obóz zmienialiśmy kilka razy. Mühlberg, Altengrabow, Sandbostel, Lubeka – cztery obozy przeszedłem.
- Gdzie pana zastało wyzwolenie?
W Lubece. Po pierwsze do Lubeki myśmy przyszli pieszo z Sandbostel. W Lubece nas usadowiono w opróżnionych koszarach SS, które przylegały do samej autostrady otoczone ażurowym pięknym murkiem wysokości metrowej i wzdłuż murku chodził staruszek wermachtowiec, z pospolitego ruszenia prawdopodobnie. 2 maja usłyszeliśmy chrzęst gąsienic. Nasi wartownicy, którzy chodzili wzdłuż płotu, karabin bagnetem w ziemię, rączki do góry i tak czekali aż przejadą czołgi alianckie. Jeden z czołgów zawrócił, wjechał w bramę obozu i skończyła się niewola.
- Kiedy pan wrócił do kraju?
Późno, wróciłem do kraju późno. Wkrótce po oswobodzeniu obozu zgłosiłem się do dywizji Maczka. Po dziesięciu dniach z Lubeki wyjechałem do dywizji Maczka, tam dostałem przydział do zespołu oficera kontaktowego, który miał pod opieką obozy polskie na terenie okupacji sprawowanej przez dywizję Maczka. Do Polski wróciłem w lipcu 1946 roku.
Nawiązałem kontakt z rodziną, żona napisała żebym wracał, to wróciłem. W międzyczasie byłem dwa tygodnie w Anglii na urlopie, też z przygodami, bo akurat do Anglii płynąłem przez kanał La Manche, wtedy kiedy był bardzo silny sztorm na kanale i pół Holandii pod wodą się znalazło. Ciężarówką z portu jechałem przez Holandię zalaną wodą na teren dywizji Maczka. Tylko dlatego, że byłem oficerem, to mnie puścili, bo żołnierzy zatrzymywali w porcie i nie wpuszczali dalej, a oficerowie na swoją odpowiedzialność mogli ryzykować przejazd przez tereny zalane powodzią.
- Uważa pan, że podjął słuszną decyzję, że wrócił pan do kraju?
W rozmaitych czasach rozmaicie można było myśleć.
Aresztowany nie byłem nigdy, ale przesłuchiwany przez Urząd Bezpieczeństwa byłem szereg razy. Z tego jeden raz męczące przesłuchanie trwało bez przerwy siedemdziesiąt dwie godziny. Dostałem delegację służbową do Krakowa z miejsca pracy – pracowałem wtedy w Centralnym Zarządzie Hurtu Spożywczego w inwestycjach – na kontrole inwestycji prowadzonej [przez] Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Hurtu Spożywczego w Krakowie. Z peronu od razu zostałem zaproszony do samochodu, zawieziony do miejscowego urzędu bezpieczeństwa. Tam w dużym pokoju, sala ze sześćdziesiąt metrów kwadratowych, ściany na ciemno pomalowane, okna absolutnie zaciemnione, tak że nie można było widzieć czy to jest dzień czy noc, malutki stoliczek, taboret, naprzeciwko biurko i w końcu sali maszynista piszący na maszynie tekst przesłuchania. Przesłuchujący się zmieniali, a ja siedziałem jak się później okazało, siedemdziesiąt dwie godziny bez przerwy. Dopiero jak wyszedłem stamtąd po przesłuchaniu, przyjechałem do Krakowa była godzina ósma rano, wychodzę po przesłuchaniu, patrzę na zegar, bo zegarek mi zabrali, dziewiąta godzina – „O cholera, to całą dobę byłem.” Znowu jest rano dziewiąta godzina, kupuję gazetę, okazuje się trzy dni minęło. Później w Warszawie byłem jeszcze szereg razy przesłuchiwany, wzywany, telefonicznie byłem wzywany do ich lokalu kontaktowego prawdopodobnie na ulicy Puławskiej, już nie pamiętam pod którym numerem. Rzecz charakterystyczna, że za każdym razem przesłuchujący, chociaż się zmieniali, to przedstawiali mi się bardzo grzecznie: „Kruk jestem.” Wszyscy po kolei, którzy mnie przesłuchiwali nazywali się Kruk.
- Jakby miał pan teraz wybór czy poszedłby pan drugi raz do Powstania Warszawskiego?
Chyba tak, nie było wyjścia innego, nie było innej możliwości. Przecież nie po to byłem pięć lat w konspiracji, żeby czekać aż mnie ktoś wyzwoli, pięć lat konspiracji prawie, bo od 2 stycznia…
Warszawa, 30 maja 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama