Elżbieta Grabowska-Piasecka „Doktór Pokrzywińska”
Nazywam się w Elżbieta Grabowska-Piasecka.
- Jakie nazwisko pani nosiła w czasie Powstania?
Nosiłam nazwisko panieńskie Grabowska.
1921.
- W jakiej dzielnicy była pani podczas Powstania?
Podczas Powstania byłam na Woli, na Starym Mieście i w Śródmieściu już jako ranna.
- W jakim oddziale pani była?
„Chrobry I”.
- Jaki pani miała pseudonim?
„Doktór Pokrzywińska”.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie pani się urodziła?
Urodziłam się w Warszawie. Przed Powstaniem mieszkałam na ulicy Żurawiej 10, w Śródmieściu. Chodziłam najpierw do szkoły Narcyzy Żmichowskiej, a później Królowej Jadwigi.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Kim byli rodzice?
Mój ojciec był dyrektorem Departamentu Chowu Koni w Ministerstwie Rolnictwa.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Nie. Jedynaczka.
- Jak pani wspomina pierwsze lata swojego życia?
Zawsze marzyłam o wsi i bardzo źle znosiłam pobyt w mieście. Tak że najmilej wspominam okres w Łącku, kiedy spędzałam tam wakacje jako dziecko, u rodziny w Żurawinie, w Płońskim. Zawsze starałam się z Warszawy uciekać.
- Wspomniała pani o szkołach, do których zaczęła pani chodzić przed wojną. Proszę przypomnieć, jaka była pierwsza szkoła?
Imienia Narcyzy Żmichowskiej.
- Jak pani tę szkołę zapamiętała? Jaki tam był nastrój, klimat?
Czy ja wiem. Ja w ogóle nie uwielbiałam szkoły jako takiej, tak że pamiętam... Ale byłam dobrą uczennicą, nie miałam żadnych problemów. Natomiast dużo sympatyczniejsze było Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi, gdzie były bardzo ciekawe wykłady i między innymi pani Jadwiga Doboszyńska, która prowadziła dział biologia, [to znaczy] obecnie się mówi biologia, wtedy to się nazywało przyrodą, w cudzysłowie. Bardzo ciekawe miała wykłady i ona nas wprowadziła w świat „Szarych Szeregów” i później, już w trzydziestym dziewiątym roku, kiedy gimnazjum nie było czynne, ale myśmy się do szkoły zgłosiły, wprowadziła nas w świat tak zwanej konspiracji.
- Pamięta pani, który to mógł być rok?
Trzydziesty dziewiąty.
Trzydziesty dziewiąty. I później dalej kontynuowałam naukę w tymże gimnazjum w konspiracji i zdałam maturę.
- To proszę powiedzieć teraz, jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku. Gdzie pani była?
Byłam w domu, w Warszawie.
- Jak pani ten dzień zapamiętała? Miała pani wtedy osiemnaście lat.
Osiemnaście. No, bardzo to przeżyłam. Moi rodzice byli bardzo wielkimi patriotami, przeżywali to również. Od razu jak zaczęło się oblężenie Warszawy, zgłosiłam się, również za pośrednictwem tej nauczycielki, jako ochotniczka sanitariuszka w szpitalu wojskowym w Alejach Ujazdowskich, Szpital Ujazdowski, wojskowy. I tam codziennie z tej Żurawiej, pod ostrzałem artylerii biegłam do swoich zajęć sanitariuszki. Przydzielono mnie na chirurgię, gdzie brałam udział we wszystkich zabiegach. Już tam zaczęłam się chirurgią bardziej interesować.
- A jak rodzice zapatrywali się na pani udział?
Nigdy rodzice nie powstrzymywali żadnych moich patriotycznych, że tak powiem, zapędów.
- Czy ojciec był zmobilizowany?
Nie, mój ojciec jako wysoki urzędnik państwowy był poza mobilizacją.
- Nie mieliście państwo nakazu opuszczenia Warszawy we wrześniu ze względu na stanowisko ojca?
Nakaz był ogólny, ale...
- Mówię z myślą o ojcu pani, który był wysokiej rangi urzędnikiem.
Nie, nie wiem, czy ojciec miał nakaz, czy nie miał, w każdym bądź razie nie zamierzaliśmy wychodzić z Warszawy.
- Jak długo uczęszczała pani do tego szpitala w Alejach Ujazdowskich?
Dopóki nie wkroczyły wojska niemieckie do Warszawy.
- Co charakterystycznego pani zapamiętała z tamtego okresu? Czy utkwił pani w pamięci jakiś szczególny dzień z pierwszych dni wojny?
[Wspomnienia] były dość tragiczne, wszędzie pożary, pamiętam te gaszenie pożarów. Ustawiali się wszyscy mieszkańcy z wiaderkami, podając sobie i to było jedyne gaszenie pożarów, ponieważ było jednocześnie i bombardowanie lotnicze, i ostrzał artyleryjski. I ten ostrzał artyleryjski był stały, a bombardowanie było okresowe i przeważnie sygnalizowane odpowiednimi syrenami, tak że w dzień po tym obstrzałem codziennie udawałam się w Aleje Ujazdowskie do tego szpitala.
- Proszę powiedzieć, jaki nastrój pani zapamiętała w pierwszych dniach wojny w Warszawie? Jak ludność reagowała, czy była przerażona, czy raczej czuło się jakąś solidarność?
Solidarność była bardzo duża. Wszyscy sobie wzajemnie pomagali, ratowali tych ludzi, którzy zostali poszkodowani w czasie bombardowań i pożarów. Wtedy nie było czasu, żeby się tak zastanawiać, obserwować, co kto myśli, co kto robi. Po prostu trzeba było żyć chwilą i walczyć.
- Czyli spontanicznie każdy reagował.
Tak, oczywiście.
- Co się z panią działo po wkroczeniu wojsk niemieckich do Warszawy? Czy pani dalej uczestniczyła jako sanitariuszka w szpitalu?
Nie, wtedy szpital zlikwidowano, a ja zajęłam się robieniem matury.
Nie, oczywiście w konspiracji, nawet pod groźbą kary śmierci w razie zdekonspirowania.
- Czyli trzydziesty dziewiąty rok to był rok, w którym pani powinna zrobić maturę, gdyby normalnie się toczyły zajęcia.
Tak. I zrobiłam maturę z bardzo dobrym wynikiem. Nauczycielki przychodziły do określonego miejsca i tam się spotykaliśmy.
- Czy dużo osób przychodziło jednorazowo na takie komplety?
Nie, po kilka, nie można było robić dużych zgromadzeń.
- A czy pamięta pani miejsca, w których się spotykaliście? Czy to były czyjeś mieszkania?
Mieszkania poszczególnych uczennic.
- Czy u pani w domu też były takie spotkania?
Też.
- Czy zapamiętała pani jakichś nauczycieli, którzy szczególnie zapadli pani w pamięć?
Właśnie ta pani Jadwiga, dyrektorka, bardzo też była... Nie pamiętam, jak się nazywała.
- Ta, która uczyła przyrody?
Pani Doboszyńska uczyła przyrody, tak. I bardzo aktywna była też dyrektorka szkoły. Ona uczyła antropologii, której teraz w ogóle się nikt nie uczy, ale w każdym razie ona organizowała wszystko. Może sobie przypomnę jej nazwisko, w tej chwili ciężko.
- Kiedy się odbyła matura, w którym roku?
W trzydziestym dziewiątym.
- W trzydziestym dziewiątym pani zdawała maturę?
Tak, na wiosnę, w lecie chyba w lecie.
Przyznam się, że nie pamiętam dokładnie.
- Bo w momencie jak wybuchła wojna, to była pani już w klasie maturalnej, zdała pani do klasy maturalnej, tak. Czyli obronienie matury było raczej w czterdziestym roku niż w trzydziestym dziewiątym.
Oczywiście, oczywiście, na wiosnę lub w lecie.
- Wspomniała pani o „Szarych Szeregach”, o konspiracji. Jak to się odbyło? Jaką rolę pani tam odegrała?
Odgrywałam taką rolę, że wykonywałam polecenia.
- Jakiego rodzaju to były polecenia?
Od razu wstąpiłam na studia medyczne po maturze, znaczy zdałam maturę i tego samego roku rozpoczęłam konspiracyjne szkolenie uniwersyteckie na Uniwersytecie Ziem Zachodnich, a takie praktyczne laboratoria i inne sprawy robiliśmy w szkole Zaorskiego, do której należeliśmy oficjalnie. To też właśnie ta moja szkoła zorganizowała nasz kontakt z Uniwersytetem Ziem Zachodnich, ta dyrektorka. Dzięki temu nie straciłam ani roku, ani pod względem zdania matury, ani wstąpienia na studia.
- Gdzie się te konspiracyjne zajęcia na studiach odbywały?
Odbywały się w domach prywatnych i bardzo dużo wykładów w moim mieszkaniu, gdzie mieszkałam. Po pięć osób najwyżej mogło być jednocześnie.
Do Powstania.
- Czyli właściwie trzy pełne lata, nawet cztery.
Cztery, w momencie Powstania byłam już na piątym roku medycyny i dlatego występowałam jako „Doktór Pokrzywińska” i później jako p.o. lekarza Batalionu „Chrobry”, nie lekarz, ale p.o. lekarza. A w międzyczasie odbywały się takie szkolenia z tym zespołem sanitarnym, bo do lekarza przydzielano pielęgniarki ze szkoły pielęgniarskiej na Koszykowej. Ja miałam stamtąd ten mój zespół, z którym ćwiczyliśmy różne takie...
- Czyli pani już była taką prowadzącą te zajęcia?
Ja byłam dowódcą takiego małego oddziałku złożonego z sanitariuszek i pielęgniarek. A mnie, nas wszystkich szkolono, nawet taka musztra była i pierwsza pomoc, opatrunki i takie.
- Czy pamięta pani, kiedy te szkolenia się rozpoczęły, w jakim roku?
Nie, tego już... Chyba dwa lata przed Powstaniem.
- A co pani zapamiętała z okresu okupacji. Pomijam już konspirację, ale mieszkała pani i żyła w okupowanej Warszawie. Czy była pani świadkiem jakichś niebezpiecznych sytuacji, typu rozstrzeliwania, łapanki?
Świadkiem rozstrzeliwania nie byłam, a łapanki odbywały się co chwila i wszędzie była godzina policyjna i każdy kto się spóźnił parę minut, nie zdążył do domu, to już mógł być aresztowany. Ja parę razy też tak się znalazłam na ulicy, ale miałam taki zwyczaj, że szłam prosto na tych Niemców, patrzyłam im prosto w oczy, z takim lekkim uśmiechem – nigdy mnie nie zatrzymali.
- Czy w czasie okupacji miała pani kontakt z Żydami? Czy w szkole miała pani koleżanki Żydówki?
Oczywiście, w każdej szkole były Żydówki.
- Czy coś charakterystycznego pani zapamiętała?
U koleżanek?
- Tak. Chodzi mi o to, że potem Żydzi jednak byli zamykani w gettach.
No tak. Mieliśmy kontakt z właścicielką domu, bo dom na Żurawiej 10 był własności żydowskiej i oni dzwonili do nas z getta i ojciec im udzielał jakichś rad. W każdym razie był żywy kontakt z nimi. No, oczywiście...
- Czy wie pani, co się z nimi potem stało?
Miałam kontakt z Żydami, którzy się ukrywali, między innymi sławny Brzechwa był moim dobrym znajomym.
- Czy pamięta pani, u kogo się ukrywał?
Nie wiem, gdzie się ukrywał, ale znałam bardzo dobrze, przyjaźniłam się z jego siostrzeńcem Stanisławem Koreckim i żeśmy się często spotykali.
- Czy znała pani osoby, które aktywnie uczestniczyły w pomocy Żydom w okresie okupacji?
Oczywiście, dużo ludzi, każdy aktywnie uczestniczył, jeżeli była taka konieczność czy możliwości.
- Ale przykładów konkretnych raczej pani nie pamięta?
Ja już nie pamiętam wielu nazwisk najbliższych znajomych, a co dopiero jakieś incydenty... Człowiek miał tyle spraw i tyle zagrożeń, każdy wykład był pod karą śmierci, każdy egzamin, tak że stroną taką, że tak powiem, dziennikarską się zupełnie nie zajmowałam.
- Proszę pani, przygotowywano was do Powstania. Przez te wszystkie zajęcia, ćwiczenia tak byliście przygotowywani. Jak pani była przygotowywana, pani jako pani, czyli czy pani wiedziała, kiedy nastąpi wybuch Powstania, jak ten termin się zbliżał, czy była pani informowana dokładniej?
Nie, nikt nie był informowany, tylko zostawaliśmy poinformowani przed Powstaniem, gdzie się mamy zgłosić i o której godzinie.
- I którego dnia to było przed Powstaniem?
To był dzień czy dwa przed Powstaniem.
- I gdzie się pani miała zgłosić?
Na ulicę Żelazną, numeru nie pamiętam, mieszkanie prywatne. I tam wszystkie te moje pielęgniarki były.
- Te, którymi pani jakby dowodziła.
Kilka, tak.
- Stawiłyście się na określoną godzinę.
Tak. I tam nikogo nie zastaliśmy, nikt nas nie odebrał, nikt nas nie poinformował. Wybuchło Powstanie, pierwsi ranni, żeśmy pobiegły ich ratować i wtedy ludzie z sąsiedztwa poinformowali nas, że jest opróżniona komenda policji obok i że tam są bardzo dobre warunki, żeby prowadzić punkt sanitarny. I tam żeśmy przeszły. To chyba była ulica Chłodna, komenda policji.
- Pani przeszła ze swoimi sanitariuszkami.
Tak.
- Czy tam inni też już się gromadzili?
Nie, żadnych innych nie było, bo myśmy prowadziły punkt sanitarny, a oprócz tego na Woli działały oddziały powstańcze i byli ranni, a myśmy tylko tych rannych zbierały z ulicy. Operowałam ich, wyjmowałam odłamki, opatrywałam rany.
- Czyli pani pracowała jako chirurg, właściwie już jako lekarz.
Jako chirurg, tak, cały czas. A te moje pielęgniarki przynosiły, przyprowadzały rannych. Nawet jednego rannego Niemca przyprowadziły, którego też opatrzyłam i potem razem z nami wyruszył w kierunku Starego Miasta. Ci pacjenci, te pielęgniarki [przechodzili]. Dostaliśmy sygnał, że trzeba uciekać z Woli i iść w kierunku [Starego Miasta]. To wszystko było bez żadnego dowództwa, ja to sama organizowałam. Dopiero na Starym Mieście skierowano nasz oddziałek na ulicę Barokową, gdzie już zajęły się nami władze powstańcze Armii Krajowej.
- Jak pani szła z Woli, z tego punktu sanitarnego na Starówkę, to mniej więcej ilu chorych pani ze sobą prowadziła?
Niedużo, z pięciu.
- I teraz wracamy na Starówkę. Tam już zajęto się wami, dowództwo Powstania.
Tak, wcielono mnie do Batalionu „Chrobry [I]”, jako p.o. lekarza i...
- Czyli tam dopiero pani dostała przydział?
Tak, tam dopiero dostałam przydział. Bo przydział dostałam [wcześniej] w konspiracji, ale tam nikogo nie zastałam, nikt się nami nie zajął, tylko działałam zupełnie samodzielnie, znaczy w grupie na własną rękę działałyśmy. A później to już po prostu podlegałam komendzie dowódcy Batalionu „Chrobry”.
- I gdzie panią skierowano?
Do Pasażu Simonsa, gdzie w podziemiu kazano mi otworzyć punkt opatrunkowy z moim zespołem.
- Czy pani pamięta, który to był dzień Powstania, jaka to mogła być data?
Nie, tak dokładnie to nie pamiętam.
- W każdym razie pierwsze dni Powstania.
Parę dni byliśmy na Barokowej, zaraz nas tam skierowano. Wtedy Pasaż Simonsa był w znakomitym stanie, wszystko było w ogóle na Starym Mieście spokojnie dosyć, więc...
- Kto jeszcze panią wspierał? Była pani tą, która zaczęła organizować ten szpital, ten punkt opatrunkowy, miała pani swoje pielęgniarki, sanitariuszki. Czy jeszcze otrzymała pani jakieś posiłki fachowe? Czy lekarze zaczęli się zgłaszać?
Nie, absolutnie nie. Sama jedna byłam prawie do końca. Dopiero jakiś tydzień przed zbombardowaniem Pasażu Simonsa dołączył doktor Komar, już lekarz po ukończeniu medycyny.
Z dyplomem, tak.
- A jak pani sobie radziła z lekami, z zaopatrzeniem medycznym?
Zaopatrzenie było dobre. Ja się tym zaopatrzeniem nie zajmowałam. Tam niedaleko były tak zwane Stawki. Wiem, że stamtąd masę żywności, opatrunków, wszystkiego przynosili, tak że głodu nie było i materiału opatrunkowego nie owało. A skąd oni to przynosili, to ja już nie wiem, bo ja nie miałam czasu, bo jak się zaczęła akcja na Starym Mieście to setki, mnóstwo rannych było, tak że ja po dwadzieścia cztery godziny siedziałam tam. Musiałam działać i ratować ludzi. Pamiętam, że kiedyś dali mi taką szklankę spirytusu, żebym nie padła. Ja to wypiłam, a nigdy alkoholu nie pijałam, i w ogóle nie poczułam i dalej zajmowałam się pacjentami. Więc przy takim szalonym wyczerpaniu jednak ten bodziec inaczej widocznie działał.
- Czy zapamiętała pani jakiegoś szczególnego pacjenta, którym się pani zajęła?
A nie, już tak dalece to nie. Znaczy ja również dostałam broń, dostałam pięknego nagana, dostałam taki granat ręczny. No bo oczywiście chodziło też o samoobronę. Niemcy od razu mordowali Powstańców. Współdziałałam z... on chyba był porucznik „Lis”. Ten jego oddziałek się tam zajmował nami w sensie zaopatrzenia, pomocy, czasem trzeba było pomóc dźwigać tych ludzi, prawda.
Ja byłam do końca.
W dzień, kiedy został zbombardowany całkowicie, bo początkowo był tylko ostrzał snajperów, artyleryjski, tak zwanych krów, i „goliat” tam podstawiony był, tak że cały narożnik tego Pasażu Simonsa zburzył. Czyli byliśmy cały czas pod ostrzałem. Ale w ostatnim dniu bombardowania no to Pasaż Simonsa uległ całkowitemu zniszczeniu. A ja tego dnia rano odprowadzałam grupę rannych – znaczy eskortowałam, nie odprowadzałam, bo byli przenoszeni na noszach – do kościoła Świętego Jacka na Starym Mieście, gdzie był zorganizowany taki szpital, pierwsze sito, że tak powiem, dla rannych. Ci ciężko ranni przenoszeni byli na Miodową, a lżej ranni leżeli w nawach kościelnych na takich materacach. No i tego samego dnia, jak tych rannych tam przeprowadziliśmy, to został zbombardowany kościół Świętego Jacka i ja tam zostałam ranna.
- W tym samym dniu, kiedy pani tych swoich rannych przeprowadziła, tak?
Tak, a parę dni później, jak już byłam w szpitalu na Miodowej, dowiedziałem się o całkowitym zbombardowaniu Pasażu Simonsa. I tam zginęła większość moich pielęgniarek.
- Gdzie pani była ranna? Chodzi mi o to, gdzie była ta rana i czy była bardzo poważna?
Ja miałam nogi poszarpane, zgniecioną klatkę piersiową i ranę głowy.
- Jak długo pani wracała do zdrowia? Chodzi mi o to, czy pani przy tak dużym zranieniu wróciła jeszcze do swojej służby medycznej w czasie Powstania? Już nie zdążyła pani?
Nie. To było tuż przed upadkiem Starego Miasta i tych rannych, którzy mogli jakoś się poruszać, przeprowadzono. Przeszłam z dużą grupą rannych kanałami do Śródmieścia. Te poranione nogi potąd w tym całym...
- Czyli jak panią niesiono, na noszach czy...
Nie, szłam, szłam...
Szłam, szłam, wszyscy szli. Ale to tak szliśmy, że trzymało się ręką, każdy musiał mieć pasek, mocny skórzany pasek, to było wymagane. Tak że trzymałam się jedną ręką paska, a z kolei ktoś się trzymał mojego, więc upaść było nawet trudno.
- Czyli tym paskiem była pani przepasana, tak?
Tak, szliśmy gęsiego w kanałach i każdy się trzymał paska poprzednika, czyli ja trzymałam się paska tego, co szedł przede mną, a mojego paska trzymał się ten, który szedł za mną. Czyli ja byłam w pewnym sensie unieruchomiona, że nie upadłam, prawda.
- Jak pani to samo przejście jeszcze pamięta, to koszmarne na pewno było?
Makabryczne. Przecież to się po trupach szło, które leżały w tej cieczy, [szło się] po kolana w tej cieczy. Przed każdym włazem przewodnik żądał całkowitej ciszy, musieliśmy się tak przeczołgiwać, bo Niemcy otwierali te włazy i wrzucali granaty, ale jakoś żeśmy przeszli.
- Czy pamięta pani, jak długo trwała ta pani wędrówka kanałami, ile godzin?
W takich sytuacjach to człowiek nie patrzy na zegarek, nie liczy godzin, żyje chwilą.
- Czy w ciągu dnia wchodziła pani do kanałów?
W ciągu dnia.
- A wyszła pani też, jak było widno?
Tak.
- Gdzie pani wyszła z kanału?
No, na placu Napoleona, tak się wtedy nazywał.
- I co się dalej z panią działo? Była pani przecież ranna.
Byłam ranna, więc przeszłam, przenieśli nas do szpitala na Wspólną 27. I ja już skontaktowałam się z rodziną, bo wtedy w Śródmieściu był spokój.
- Czyli rodzice wreszcie się dowiedzieli, co się z panią dzieje?
Do tej pory nie mieliśmy kontaktu.
- I co dalej było? Skontaktowała się pani z rodziną i została pani tam w szpitalu jako chora czy już się pani włączała w akcje leczenia i pomocy ludziom.
I to, i to. Pomagałam tam, bo już troszkę chodziłam, tak że pomagałam, opiekowałam się rannymi, którzy nie mogli się poruszać, do kapitulacji. No i później bardzo przeżyłam ten moment kapitulacji. Zostaliśmy objęci konwencją genewską i uznani za jeńców wojennych, tak że już nie groziło nam rozstrzelanie. Mało tego, nawet Niemcy osobiście nas na noszach nieśli do pociągu towarowego, w którym potem nas zamknęli i odstawili do Gross-Lübars, szpital lazaret koło Altengrabowa, takiego znanego obozu jenieckiego Altengrabow.
- Jak ten obóz wyglądał? Pamięta pani, jakie tam były warunki?
Tak jak wszystkie. Piętrowe prycze, latryna taka, że siedziało się na takiej desce. Pamiętam, taka urocza sanitariuszka spadła z tej deski do latryny, musiałyśmy ją myć. Tak że warunki były „odpowiednie”. Głód... Tak że to tylko się nazywało lazaret. Tam byli mężczyźni i kobiety. Ze znanych postaci był między innymi Gałczyński.
- Czy była jakaś opieka medyczna?
Teoretycznie była, bo codziennie rano przychodził pan doktór [niezrozumiałe] z asystentką i robił obchód. Ale poza tym nikt nami się nie zajmował.
- Czy wie pani, ile mogło być osób w tym lazarecie?
Tego to nie wiem.
- W każdym bądź razie byli i mężczyźni, i kobiety?
Tak.
W sali były tylko kobiety. Osobno były baraki, gdzie byli mężczyźni. Było ileś tych baraków. Wiem, że byli Cyganie, byli ruscy, nie wiem dlaczego.
- A jak się Niemcy w stosunku do was zachowywali?
Niemcy w porządku. Oni w ogóle prawie się nie pokazywali. Ale żadnych represji nie było, bo nie wolno im było stosować represji dla jeńców wojennych. Tak że pod tym względem nie mieliśmy żadnych problemów.
- Jak długo pani była w tym lazarecie, w tym obozie?
W przeddzień Wigilii załadowali nas do takich wagonów bydlęcych, zaplombowali bez możności wyjścia i chyba ze dwa dni czy półtora wieźli do Oberlangen. Oberlangen leżało gdzieś blisko granicy holenderskiej. Tam początkowo byłam w tak zwanym przedoboziu, gdzie niby też ci ranni byli, ale to też była fikcja. To już był obóz tylko dla kobiet. W tym wagonie też były tylko kobiety. Nie wiem, gdzie wywieźli mężczyzn.
- Czy jak jechaliście te dwa dni pociągiem, otrzymywałyście jakieś jedzenie?
Ani jedzenia, ani możliwości wyjścia do toalety, nic. Tak jak bydło.
- I co w tym obozie dalej się z panią działo? Jak długo tam pani była?
Później z tego lazaretu na przedoboziu przeniesiono mnie do baraku numer 6 w Oberlangen i tam byłam do wyzwolenia przez generała Maczka.
- Jak było zorganizowane życie w obozie?
Codziennie rano był apel i bezwzględnie trzeba było w tym apelu brać udział i liczyli nas ci… wachmani na takiej wieży. To byli przeważnie jacyś starzy emeryci, bo dla kobiet tam dali takich już Niemców… Spokojni byli, nic im nie można było zarzucić, tylko po prostu był głód. Był taki głód, że byłam spuchnięta z głodu. Niemcy dawali kawałeczek chleba z marmoladą z brukwi i na obiad zupę z brukwi. To było całodzienne pożywienie.
- Czy organizowałyście się wewnątrz obozu?
Tak. Prowadziłam jakieś szkolenia medyczne, aktorki występowały... W ogóle robiłyśmy, cośmy chciały. Poza apelem to nie wtrącali się do nas.
- Czyli starałyście się sobie zorganizować czas.
Jak najbardziej, tak. Było bardzo dużo aktorek w moim baraku, bardzo miłych i ciekawych.
Nie bardzo. Wyganowska była, ale to nie aktorka. Przeważnie to pseudonimami żeśmy się wtedy… Nie porozumiewałyśmy się nazwiskami.
- Czyli aktorki organizowały teatr, spektakle?
No, takie względne, bo nie można było tam... W każdym razie coś, jakieś takie małe przedstawienia. Ja szkoliłam te młode dziewczyny troszkę w takiej pierwszej pomocy medycznej.
- A jakie jeszcze zajęcia były prowadzone? Czy na przykład nauka języków, czy jakieś inne?
Może w innych barakach.
- Każdy barak organizował swoje zajęcia?
Niemcy poza tym rannym apelem zostawili nam pełną swobodę. Można było robić, co się chciało. Tak że w którym baraku, co chcieli zorganizować, to organizowali.
- Ale takiej ogólnej organizacji obejmującej wszystkie baraki…
A nie. Nie można było, dlatego że każdy powinien siedzieć w baraku lub tuż koło niego, nie można było sobie tak krążyć po całym obozie. Tylko w ramach baraku miałyśmy pełną swobodę.
- A jak pani pamięta Wigilię w obozie? Czy starałyście się jakoś ten dzień szczególnie spędzić?
Nie. Na pewno nie.
- Jak pani zapamiętała wyzwolenie obozu?
Wyzwolenie to było szał radości. Ci „maczkowcy” wpadli takimi dżipami. Dziewczyny te młode niektóre to tam… Nawet chyba dwie zginęły, bo Niemcy strzelali z ukrycia, tacy snajperzy. Ja nie uciekałam, nie wychodziłam z obozu w czasie tego wyzwolenia.
- Czyli zastrzelili dziewczyny, które próbowały wyjść z obozu, tak?
Nie. Te, które z polskimi żołnierzami pojechały do miasta, do Maczkowa. Jak się to miasto nazywało? [Wtedy] Maczków. To było w pobliżu obozu w Oberlangen, miasteczko niemieckie. I tam były wszystkie te tak zwane miejskie uciechy, bary, restauracje, no to polscy żołnierze tam się zabawiali z niektórymi koleżankami i potem jak wracali, to z ukrycia Niemcy strzelali.
- A kiedy pani wyszła z obozu?
Ja zostałam przeniesiona z dużą grupą jeńców, kobiet jeńców, do obozu Niederlangen. Obok to było, niedaleko. Duży, taki bardzo porządny obóz, porządne baraki i czysto. Ja jako lekarz dostałam cały dom, całą willę na brzegu tego obozu Niederlangen. I znowu dostałam polecenie… Uformowała się komenda obozu. Pani Milewska była komendantką obozu. Mam pismo z jej podpisem, oryginalne, gdzie zaświadcza mój pobyt w obozie. No i ja oczywiście jako ten lekarz znów dostałam polecenie zorganizowania szpitalika i punktu sanitarnego i z taką pielęgniarką Jadwigą Pigłoską żeśmy to zorganizowały. No i tam leczyłyśmy byłych jeńców wojennych. Później, jak się okazało, że można się dostać do Włoch, do armii generała Andersa, to żeśmy całą grupą się tam wybrali.
- Czy pamięta pani, jaki to mógł być miesiąc? To był czterdziesty piąty rok?
Upał był, bo żeśmy jechali na takiej otwartej ciężarówce. Jacyś księża coś tam wieźli i nas zabrali. No, w tym pudle, na słońcu...
- Jak duża grupa ruszyła do Włoch?
Sześć osób, pięć. Ile może się zmieścić w takim pudle. I zawieźli nas do Ankony, gdzie już był punkt rekrutacyjny armii Andersa, gdzie było bardzo dużo byłych jeńców wojennych, oficerów polskich i troszkę akowców. No i tam wcielili mnie do armii Andersa jako ochotniczkę czy jak tam... Bez stopnia. Na przeszkolenie wojskowe skierowali mnie do Maceraty, takie miasteczko we Włoszech. A stamtąd zostałam już oficjalnie oddelegowana z dużą grupą studentów na uniwersytet w Bolonii w celu ukończenia medycyny, ale w ramach wojska. Dostałyśmy przydział, umundurowanie, a nawet zielone pończochy, piękne buty wojskowe. W hotelu „Regina” była kwatera dla studentów wojskowych w Bolonii.
- Zajęcia odbywały się po włosku?
Zajęcia się odbywały po włosku, oczywiście?
- Czy wcześniej były jakieś lekcje włoskiego?
Skąd. Ja znałam francuski dobrze i w szkole na szczęście jeszcze była łacina bardzo wysoko postawiona. Tak że ja pierwszy egzamin po włosku zdawałam po trzech miesiącach z okulistyki, po włosku.
- Ta łacina panią uratowała, tak?
Łacina i francuski.
- W którym roku skończyła pani studia w Bolonii?
No, rok studiowałam, bo rok mi owało.
- Czyli w czterdziestym szóstym roku otrzymała pani dyplom?
Chyba czterdziesty szósty. Mam ten dyplom tu nawet, odpis.
- W czterdziestym siódmym to prawdopodobnie było.
Tak.
No tak, bo w tej Maceracie siedziałam rok, straciłam na te szkolenia wojskowe. Ale studiowałam rok.
- Te szkolenia wojskowe to były takie typowo wojskowe zajęcia?
Tak. Musztra, staranne ścielenie łóżek, takie jak w wojsku.
- Uczono was dyscypliny wojskowej.
Tak.
- Skończyła pani studia i co się z panią działo dalej?
No i miałam dużo różnych ciekawych propozycji. Do Australii, do Ameryki Południowej, do Anglii, ale postanowiłam wracać do kraju i wróciłam.
- Czy pani wiedziała, będąc w obozach, wychodząc już z Warszawy, co się dzieje z pani rodzicami?
Tak, tak. Jak byłam już po wyzwoleniu, to cały czas korespondowaliśmy.
- Tak że pani wiedziała, że rodzice są w Warszawie.
Nie, rodzice już Warszawie nie mogli być, bo Warszawy nie było, kochana pani. Rodzice przez Pruszków zostali… Byli gośćmi Radziwiłłów w Nieborowie. Ojciec zajmował się stadniną Radziwiłłów i tam spędzili te wszystkie chwile. Później, jak już Radziwiłłów aresztowali i wywieźli do Rosji, to przenieśli się do Walewic, do Grabińskich, gdzie też była stadnina koni.
- Czy rodzice wrócili w ogóle do Warszawy już po wojnie?
No, po wojnie wrócili oczywiście?
- Czyli jak pani wróciła do kraju, to rodzice już byli w Warszawie?
No skąd.
Warszawy w ogóle nie było.
Tam nie było gdzie mieszkać. Była kupa gruzów i piwnice.
- Czyli gdzie pani wróciła, jak pani wróciła z Włoch po studiach?
Do Walewic, gdzie byli moi rodzice. To jest taka stadnina koni koło Łowicza. W Walewicach ojciec był dyrektorem stadniny, później się przeniósł do Mosznej, też jako dyrektor. A my z mężem, który też był lekarzem, przenieśliśmy się do Szczecina, gdzie bardzo pilnie potrzebowano fachowców do akademii, otwierano Akademię Medyczną w Szczecinie. I tam od razu dostałam przydział na chirurgię.
- Czyli specjalizację zrobiła pani z chirurgii, tak?
Mam dwie specjalizacje. Mam specjalizację drugiego stopnia z chirurgii dziecięcej i specjalizację drugiego stopnia z chirurgii ogólnej. I mam dwa doktoraty: polski i włoski.
- Gdzie pani poznała męża? Już w Polsce, po powrocie?
Nie. Męża poznałam w czasie okupacji i cały czas we Włoszech byliśmy razem.
Też był jeńcem.
- Czyli w czasie Powstania był w Warszawie?
On był jeńcem w jenieckim obozie męskim i później doszlusował do mnie.
- I razem państwo skończyliście w Bolonii studia, tak?
Razem, tak. I razem wróciliśmy do kraju, specjalnym takim pociągiem. Bo ten punkt zborny był w Cinecittà, miasteczku filmowym koło Rzymu dla repatriantów. Tam poznaliśmy ciekawych ludzi, między innymi wicekróla Afganistanu, który pięknie mówił po francusku, rozmawialiśmy z nim. Masę Greków było tam, Cyganie... Cyganki kąpały się całe w tych wisiorach złotych, bransoletach i kolczykach.
- Czy po powrocie do kraju nie byliście państwo represjonowani?
Po powrocie do kraju nikt się nami nie interesował, natomiast jak przystępowałam do podpisania umowy z uczelnią, to zrobiono taki wywiad. Myśmy wrócili jako repatrianci, byli uczestnicy armii Andersa, więc to nie było żadną tajemnicą. No i ja wtedy to wszystko zadeklarowałam, że Powstanie i to. No i wtedy dostałam taką legitymację, już nie pamiętam, „Walka Zbrojna”, coś tam. Zapisali mnie tam i dali spokój, nie miałam żadnych problemów.
I mąż również. Wszyscy ci, co się ujawnili, spokojnie tam żyli. Natomiast było o tyle niebezpiecznie, że tam był garnizon sowiecki olbrzymi i oni po prostu sobie na ulicy strzelali do Polaków.
W Szczecinie, tak. Jednego kolegę, który szedł z mlekiem dla dziecka, z butelką zastrzelili na ulicy. Tak że tam tak bezpiecznie nie było, ale nie od naszych władz, tylko ten garnizon – tam były wtedy olbrzymie koszary sowieckie.
- Który to był rok, kiedy państwo pojechali do Szczecina?
Nie pamiętam dokładnie. Mam to wszystko udokumentowane, ale powiem pani szczerze, że nie zaprzątam sobie głowy zapamiętywaniem tych wszystkich dat. Jak ktoś ma dziewięćdziesiąt trzy lata, to by musiał mieć taką głowę, żeby wszystkie daty pamiętać.
- Czy jeszcze z tego okresu szczecińskiego, z tych początków, pamięta pani jakieś historie, tak jak pani wspomniała o tych żołnierzach sowieckich, którzy strzelali do ludności cywilnej?
Okropne to było. Jak myśmy dostali willę poniemiecką w takiej dzielnicy willowej, a żeby przejść do szpitala, to trzeba było iść po gruzach i tam ciągle napadali, tak że ja ciągle chodziłam z psem, owczarkiem, bo miałam dyżury ogólne, chirurgiczne, [a oprócz tego] jeszcze dodatkowo miałam dyżury tracheotomijne, bo bardzo dużo było dyfterytu, trzeba było tym dzieciom pilnie robić tracheotomię. Ciągle musiałam chodzić po tych gruzach. Tak że tam było bardzo niebezpiecznie, w dzień strzelali ruscy, a w nocy napadali bandyci.
- Czy chodziła pani z jakąś opaską, na przykład Czerwonego Krzyża?
A po co? To miało wzruszać bandytę? Wątpię.
- Czy jeszcze chciałaby pani podzielić się jakimś wspomnieniem, o czym do tej pory nie mówiłyśmy?
Nie, myślę, że już tyle opowiedziałam, że już nie.
- Czy zechciałaby się pani podzielić swoimi refleksjami na temat Powstania Warszawskiego, jak dzisiaj, z perspektywy czasu pani patrzy na ten okres? Brała pani bardzo aktywny udział w Powstaniu.
No, wolałabym... Proszę pani, cóż człowiek był wychowany w tradycji szlacheckiej, gdzie było pospolite ruszenie. Jest wojna, jest pospolite ruszenie, człowiek idzie do walki i nie zastanawia się, nie ocenia, nie kombinuje. Jak potrzeba, to w każdej chwili jestem gotowa do walki, a w czasie pokoju zajmuję się czymś innym. Obecnie hoduję konie.
Warszawa, 3 lutego 2014 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna