Dobrosława Ciborska „Sława Barks”
Nazywam się Dobrosława Ciborska, urodziłam się w Wieluniu, gdzie ojciec prowadził dużą aptekę, był kierownikiem. Urodziłam się w 1920 roku, w listopadzie.
- Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie, mamie, rodzeństwie.
Po trzech latach rodzice wrócili do Czambrowiny. To była własność mojej mamy, własność Mierzejewskich. Zastaliśmy dziadka, który przeżył cały marsz bolszewików spod Warszawy. Straszne to było, bo dziadka zabrali bolszewicy. Pędzili dziesięciu czy jedenastu ziemian, bo ich przede wszystkim zabrali. Szedł razem z dwoma ciotecznymi braćmi Ostrowskimi, którzy mieli majątek trzydzieści kilometrów od nas. Dziadka musieli bić, uderzyć, bo miał dwa razy złamaną nogę. Zemdlał i został w rowie, leżał. Oni uważali zresztą, że on nie żyje. Pewnie go jeszcze bili. Jakaś przejeżdżająca furmanka (pewnie prosił o pomoc) przywiozła go do domu, ale nie było nikogo poza gosposią.
- Państwo zamieszkali z dziadkiem, jak państwo się przenieśli?
Rodzice zamieszkali później, przyjechali dopiero po jakichś dwóch latach. Rodziłam się tam i babcia pojechała do córki, prosta rzecz. Później, po jakimś czasie, [przyjechał] ojciec. Nie można było tak od razu zostawić wszystkiego. Musiał ktoś przyjść na zastępstwo. [Przyjechał] dopiero po jakimś czasie, nie umiem dokładnie powiedzieć, jak dużo, ale wiem, że już chodziłam.
- Jak długo pani mieszkała w Czambrowinie?
Jeszcze chciałam powiedzieć o mamie. Moja mama skończyła pensję warszawską pani Łabusiewicz. Skąd znam i pamiętam to nazwisko? Bo całe życie modliła się za swoją przełożoną. Jej przełożona zginęła. Były wtedy tramwaje konne. Konie, nie wiem, czy zbiegały [z drogi], czy coś, a ona jechała rowerem. Niestety najechały na nią, ona zginęła. To była mamy ukochana nauczycielka. Ojciec skończył gimnazjum w Pułtusku, później farmację w Warszawie.
Później byłam [w Czambrowinie, tam] spędziłam dzieciństwo. Niestety miałam nauczycielkę w domu, nie chodziłam do szkoły podstawowej. To było wielką moją męka przez wiele lat, bo byłam piekielnie nieśmiała. Naturalnie poszłam do gimnazjum koedukacyjnego. Był śmiech, bo jak poszłam do tablicy, to w ogóle nic nie można było ze mnie wydębić. Długi czas klasówki dostawałam. Było tak, że czytałam źle na lekcji, aczkolwiek u nas był zwyczaj, mama zwykle bardzo tego pilnowała (było nas cztery siostry), że wszystkie dziewczęta, które umiały czytać (bo jeszcze najmłodsza nie umiała), musiałyśmy czytać wieczorem. Była godzina czytania różnych książek, od bajeczek do Sienkiewicza. Tak mi przeszło gimnazjum. Zawsze miałam jakieś kłopoty do momentu takiego, że nauczycielka pani Gorgoniowa, polonistka, kazała mi czytać. Zaczęłam bąkać, nie czytać. Powiedziała: „Niech przyjdzie mama”. Mama przyszła. Była zdziwiona, bo naprawdę umiałam czytać. Pani wzięła gazetę i kazała mi czytać. Naturalnie bezbłędnie czytałam, bo nie było nikogo obok, była mama i pani nauczycielka, którą zresztą bardzo lubiłam. Od tej pory siedziałam, jak była klasówka, na oddzielnym stoliku i wtedy dostawałam normalne oceny, najczęściej niezłą. Tak wyglądało moje gimnazjum, tak było do pierwszej liceum. Liceum kończyłam humanistyczne. Pierwszą [klasę] liceum zrobiłam w Ostrołęce. Był taki przedmiot: przysposobienie do obrony kraju, miało to skrót PDOK, pierwsze litery. Zaraz w 1939 roku, jak tylko zaczęła się okupacja, w Ostrołęce, wraz z moją kuzynką i przyjaciółką, złożyłyśmy przysięgę u pani… Uciekło mi nazwisko.
To była nauczycielka, pani Halina, zapomniałam nazwiska.
- To była przysięga harcerska?
Nie, normalna przysięga.
To nie było jeszcze AK, przed tym było ZWZ. Przysięga na wierność ojczyźnie: „Przysięgam Panu Bogu…”.
To był rok 1939, to było w dwa miesiące po rozpoczęciu wojny.
- Gdzie zastała panią wojna? Gdzie była pani 1 września?
Tutaj, [w Czambrowinie]. Pierwszego września było tak: zjawiła się u nas pani Gorgoniowa, później inni nauczyciele, bo mama moja była bardzo bezpośrednią, kontaktową osobą. Personel nauczycielski bardzo się do nas przyzwyczaił, bywali. Pani Gorgoniowa przyjechała z prośbą do ojca, żeby zabrał jej trochę rzeczy, bo Ostrołęka od razu była zajęta przez Niemców, od razu dostała [nazwę zmienioną na] Scharfenwiese i Niemcy bardzo zaczęli tam buszować. Ojciec sam pojechał, bo to był taki okres, że służba się zbuntowała. Pojechał, przywiózł panią Wandę. My naturalnie wyciągałyśmy mamie prześcieradła (byłam zresztą najbardziej agresywna pod tym względem) szyłyśmy fartuchy, że idziemy jako sanitariuszki na wojnę. Pani Wanda natychmiast nas usadziła na właściwym miejscu. Powiedziała, że czas się uczyć, kończyć szkołę, a nie jakieś brednie, że gdzieś idziemy. Prześcieradła wróciły do szaf, nie było szycia.
Po miesiącu, może trochę więcej, może po sześciu tygodniach, przyszedł do nas pan dyrektor Radomski. Zresztą dziewczynki były przed wojną u nas na wakacjach, Janka i Maria były u nas. Pan dyrektor przyszedł, od razu mówi: „Pojedziesz do Warszawy”. Przerażenie mnie ogarnęło, myślę sobie: „Boże, z prowincjonalnego gimnazjum, jeszcze w dodatku z tym, że się wszystkiego boję? To jest straszne!”. Tymczasem trafiłam najpierw do jakiejś szkoły szycia, ale to może był miesiąc. Później przeszłam na komplety. Zajęła się mną bardzo pani Zofia Zbyszewska. Była nauczycielem historii. Była bardzo poszkodowaną w czasie bolszewii. Jej rodzice mieli majątek na wschodzie Polski. Wyrzucono ją przez okno z pałacu, była kaleką. Jeszcze na studiach jeździła wózkiem na wykłady. Pani Zofia bardzo się mną zajęła.
Jak już przeszłam na komplety, to zaczęłam być normalnym człowiekiem. Normalnie odpowiadałam, normalnie mówiłam. To był chyba 1939 rok, listopad. W 1940 roku, w czerwcu, w dniu świętego Antoniego (a to jest mój patron, bo przecież imię mam słowiańskie, drugie miałam Antonina) złożyłam maturę. Ojciec chciał, żebym studiowała farmację, bo myślał, że może na starość aptekę gdzieś sobie kupię, będzie miał pomoc. Miałam taką historię z pracą: jak pisałam pracę z polskiego, miałam słowo „Wajo”. To cytat ze Słowackiego. Przepisując z karteczki, zrobiłam błąd, napisałam to przez „F”, zrobiłam błąd ortograficzny od razu na początku. Ale na szczęście w pracy dużej, zresztą obszernej, powtórzyłam, pisząc normalnie: „Wajo”, przez „W”. W związku z tym w ogóle nie dostałam oceny, bo jakże na maturze zrobić taki błąd ortograficzny? Uczyła pani Nicze, która była bardzo srogą nauczycielką. Zobaczyłam przy rozdaniu matur, że leży moja praca. Aż się bardzo zdziwiłam: ostatnia byłam z tych, które dostały maturę. To było tylko zaświadczenie, matury dopiero po wojnie żeśmy dostały. Pani dyrektor powiedziała: „Teraz, Sławko, twoja praca, za zgodą pani Nicze. Pani Nicze ci darowała ten błąd, a ja ją oceniłam”. Wówczas to się nazywało… Dziś szóstki stawiają, ale dostałam celujący za tą pracę. Pani dyrektor powiedziała: „O nie, dziecko, żadna farmacja. Ty masz możliwości, niekoniecznie musisz robić biznes − wówczas nie było słowa biznes – nie chodzi o pieniądze, możesz mieć zawód, który pewnie będzie mniej płatny, ale absolutnie musisz skończyć polonistykę”. Tak się zaczęło. Rzeczywiście, skierowali mnie na polonistykę. Nie skończyłam polonistyki, bo przyszedł taki rok… Jak studiowałam, to przyjeżdżałam [do Czambrowiny], bo pani Wanda kazała mi uczyć. U nas zaczęło się gimnazjum „Golesin” (taki kryptonim), bo przybyli różni nauczyciele.
- Gdzie pani mieszkała w Warszawie? Jak wyglądały studia? Jak czas okupacji w Warszawie mijał?
U pani Zbyszewskiej, która się mną bardzo zajęła, przeszłam na komplety. Na kompletach zrobiłam maturę, to był 1940 rok, czerwiec.
Mieszkałam na ulicy Grójeckiej. Nie wiem, jak jest dzisiaj, ale wtedy to był plac Narutowicza. Było gestapo w dawnym akademiku męskim. To była wąska uliczka Mochnackiego. Kawałek od ulicy (bo były piękne trawniki) były trzy domy: Grójecka 41, 43 i 45. Dalej była szeroka ulica, chyba na Mokotów szła, może na dalekie Okęcie, gdzie było lotnisko. Mieszkałam w pierwszym domu, pod pierwszym numerem, bo rodzice kupili tam mieszkanie. To było piękne mieszkanie. Były cztery dziewczyny. Ojciec nie bardzo był rad, żeby dziewczyny miały wyższe wykształcenie, uważał, że pewnie wyjdą za mąż. Ale mama powiedziała: „Nie”. Mama przeszła trochę bolszewii, jak była na wschodzie, bo dziadkowie uciekli z nią w 1914 roku. Była trochę na wschodzie i widziała bolszewików.
- Mama chciała, żeby wszystkie panie studiowały?
Absolutnie. Wszystkie moje siostry skończyły studia, tylko ja przerwałam. Przyszedł rok 1943 w Czambrowinie. Jak miałam wolny czas, nie było wykładów, to przyjeżdżałam do domu. Wtedy musiałam uczyć polskiego różnych ludzi, którzy byli na kompletach. Z tym że pani Wanda Gorgoniowa zawsze mnie pytała, dawała mi temat, co mam robić. W ten sposób uczyłam. Tak to trwało do roku 1943.
- Nie było problemów z podróżowaniem?
Naturalnie, były. Były łapanki, w pociągu były przeróżne rzeczy. Pociągiem przyjeżdżałam. Zawsze konie miałam na stacji, bo do stacji było różnie.
- Proszę powiedzieć o tych podróżach z Warszawy do domu.
Różnie było, bardzo było niebezpiecznie. Były ciągle łapanki, w Warszawie łapanki, wszędzie łapanki. Przyjeżdżałam naturalnie pociągiem. Różnie bywało, często zatrzymywali pociąg, robili rewizję, głównie na linii Warszawa-Gucin. Była blisko stacja, trzy kilometry od nas. [Niemcy] szukali szmuglerów, co mięso wozili do Warszawy, różne rzeczy. Przede wszystkim oni byli w niebezpieczeństwie. Ale kiedyś wracając do Warszawy… Naturalnie rodzice ciągle mieli jakichś gości. Muszę powiedzieć, że od 1939 roku w domu, gdzie jest pięć pokoi, kuchnia (wtedy nie było łazienki, bo nie było elektryczności, ale był jakiś zakamarek) ojca gabinet był, szósty pokoik, to było dwadzieścia pięć osób. Moja mama pochodziła z ziemiańskiej rodziny i taką miała rodzinę. Niemcy wyrzucili ich z majątków, w związku z tym wszystko to przyjechało do nas. A poza tym byli jeszcze ludzie (jak personel nauczycielski z Ostrołęki), którzy przyszli. Później to ojciec wynajmował mieszkania gdzieś obok, bo już naprawdę był taki tłok, że czasami jak była łapanka w Ostrowii Mazowieckiej, a często były, to zaprzyjaźniony z nami doktór Winogradow (rosyjskie nazwisko, ale uroczy człowiek, cudowny Polak)… Od razu w kilku mężczyzn przyjeżdżali. Już nie było miejsca, gdzie [można] spać, na stole byli, na siennikach napchanych słomą. Mama owijała się burką, kładła się gdzieś w kąt, a nas zawsze jak śledzie dokładała do kogoś. Tak wyglądała u nas okupacja. Z jedzeniem, z żywnością nie było u nas trudno. Była gospodarka mleczna, było dużo krów, były cielęta, które się biło. Nie wolno było tego wszystkiego, za wszystko była kara śmierci, za nauczanie kara śmierci, za zabicie jakiegoś stwora w domu, w gospodarstwie była kara śmierci, za wszystko. Ale można było jednak po cichu coś zabić.
- W Warszawie nie miała pani problemów z żywnością?
W Warszawie były wielkie trudności z żywnością. Był tak zwany czarny rynek, gdzie można było po zupełnie horrendalnych sumach coś dostać. To były bardzo wielkie sumy, ale było. Ale zawsze, jak jechałam, to przywoziłam dla cioci babci, z którą mieszkałam. Ciocia babcia to była ciocia Zofia, najmłodsza przyrodnia siostra mojej babci. W ogóle pochodzę z rodziny zawsze związanej z czymś złym, bo mojej babci matka umarła bardzo młodo, nie pamiętała nawet swojej matki. Ojciec drugi raz się ożenił. Miała dużo rodzeństwa przyrodniego, ciocia Zofia była właśnie z tego przyrodniego rodzeństwa.
- Ona mieszkała z panią w mieszkaniu na Grójeckiej?
Nie, mieszkał z nią wuj, który miał majątek w Śniadowie, znaczy syn. On skończył SGGW, nawet zajmował dość niezłe stanowisko w Warszawie. Był inżynierem po SGGW.
- Pani mieszkała tylko z siostrami w mieszkaniu na Grójeckiej?
Z siostrami, babcia była z nami, ciocia babcia, była gosposia.
- Mówiła pani, że 1943 rok był jakiś wyjątkowy. Dlaczego?
Dla rodziny. Była noc. Była godzina między dwunastą a pierwszą, jak zaczęło się niesamowite walenie do drzwi i weszli Niemcy. Ojca z łóżka [ściągnęli], prawie że go w bieliźnie chcieli wziąć. Cały dom się zerwał, znaczy my przede wszystkim, rodzina. Na szczęście mamy mojej nie było w Warszawie, bo by się z nią źle skończyło. Ona była bardzo impulsywna, więc pewnie by reagowała. Myśmy ojca ubierały, dawały, żeby zdążył. Ręce się trzęsły, był strasznie zdenerwowany. Zabrali ojca. Zaraz rano wyjechałam, Niemcy kazali nam się do rana wynieść, żeby nikogo w domu nie było. Została tylko nasza ukochana ciocia, która nas wychowywała, ciocia Helunia. Ciocia została jako gospodyni. Zaraz się zjawił
Treuhänder, zarządca gospodarstwa, Niemiec, ale mówiący po polsku, nawet ładnie. Podobno miał gdzieś w Polsce majątek, na zachodzie Polski.
- W jakim celu przybył do państwa zarządca?
Jego przysłali, miał się zająć [majątkiem], bo zabrali gospodarza, a przecież było obsiane pole, trzeba było to zebrać, oddać im. On przyszedł w charakterze zarządcy, znaczy nowego gospodarza. On się przyzwoicie zachowywał, ale myśmy musiały wyjść. Ponieważ to były wakacje, to był pewnie czerwiec, może maj, tylko po jakichś świętach, już dokładnie nie pamiętam, myśmy były w Warszawie. Myśmy jeszcze były w dobrej sytuacji, bo miałyśmy dom, tylko przestałyśmy mieć cokolwiek do tego domu, to znaczy żywność i tak dalej. Była ciocia babcia, gosposia. Dlaczego podkreślam jej obecność? Bo w pewnym momencie zadzwonił wuj. Ich było dziewięcioro dzieci, czterech mężczyzn, wszyscy czterej skończyli SGGW. Wuj był w oflagu. Był zmobilizowany na wojnę, z oflagu napisał do babci, że bardzo prosi, żeby babcia przyjęła jego znajomego czy przyjaciela. Przybył do domu taki lekarz. To już był rok 1942 pewnie. Przybył lekarz, okazało się – żydowska rodzina. Zaczęli przybywać różni ludzie. Te cztery pokoje… W sumie miałyśmy jeden pokój.
- Mówi pani o mieszkaniu na Grójeckiej?
Grójecka 41, cały czas mówię o tym mieszkaniu. Przyszła później jakaś pani nauczycielka z córeczką, która muzyki udzielała, też Żydówka. Wszystko przychodzili Żydzi, wykształceni ludzie, kulturalni. Zapełnił się dom. Wszyscy zjawiali się za protekcją tego lekarza, który został przyjęty, a lekarz był z rodziną. Przyszedł jakiś profesor, który był tak niesamowicie Żydem, że to tylko Niemcy nie rozpoznawali na szczęście: szczupły, brunet. Później w innej sytuacji go spotkałam. Mama lękała się o nas, bo wiadomo, przecież oni prześladowali Żydów, a my poszłybyśmy natychmiast pod ścianę, więc zabrała nas. Ojciec miał kuzynkę farmaceutkę, która miała w Goworowie aptekę, to jest dziesięć kilometrów [z Czambrowiny]. Ona miała mieszkanie w Warszawie, mieszkanie puste w zasadzie, to były dwa pokoje z kuchnią, piwniczne mieszkanie.
Pamiętam numer domu 27, to było mieszkanie na drugim piętrze.
- Przeniosły się tam panie?
Przeniosłyśmy się do tego nowego mieszkania. Miało łazienkę to mieszkanie, nawet było spore, bo to naturalnie stare budownictwo, stare mieszkania: blok, podwórko ciemne prawie. Na wstępie, jak żeśmy się tam przeprowadziły, była jakaś straszna strzelanina. Wpadł chłopak, który był ciężko ranny, lała się z niego krew. Z kamienicy wyszłam zobaczyć, co się z nim dzieje. Chłopak mi powiedział: „Idź” – powiedział mi adres, gdzie mam iść. Niedaleko to było od nas. Zaraz byli Bracia Jabłkowscy, to była ulica Chmielna 27. Ten chłopiec mnie pilił, ale go jeszcze wciągnęłam do bramy. Naturalnie pierwszy wyszedł dozorca, krzyk na mnie urządził. (Naraziłam mu się też później jeszcze czymś innym). Poleciałam, bo on błagał, żeby lecieć, powiedzieć. Widocznie bał się, że będzie rewizja czy coś, nie mam pojęcia. Podobno Niemcy weszli, zabrali go. Jak już wróciłam… To było blisko, Marszałkowską kawałek poleciałam, któraś z przecznic. Pamiętałam ulicę, ale nie wiem w tej chwili. W domu już mieli zawiadomienie, że jest ciężko ranny. Niemcy go już w międzyczasie zabrali. Nie wiem, czy przeżył. Daj Boże, żeby nie przeżył.
- Co się działo z pani ojcem w tym czasie?
Mój ojciec siedział na Pawiaku. Powiem historię. Mama czasem przyjeżdżała, bo potrzebowała coś, rzeczy różne ciocia wyniosła. Mama jechała, wsiadła w Goworowie. Wąsewo to jest święte miejsce, tam jest cudowny obraz Matki Boskiej. Pewnie mama się modliła, może sobie popłakała, bo już biżuteria była sprzedana, wszystko. Naprawdę już nie mieliśmy nic, bo ciągle ktoś się zjawiał, kto mówił, że pomoże, żeby ojciec wyszedł. To nie była prawda. Mama jechała, pewnie się modliła czy coś. Wsiadł jakiś młody ksiądz, widział, że mama zwraca się w tym kierunku, gdzie Wąsewo. Mówi: „Pani ma jakiś kłopot?”. − „Tak, mój mąż siedzi na Pawiaku”. Mama w dalszym ciągu się modliła, ksiądz wysiadł. Mama nawet nie wie gdzie, ale wysiadając powiedział: „Pani mąż wróci”. Moje matczysko takie było, muszę powiedzieć, że pieniądze ją jakoś nie obchodziły, łatwo jej przez palce wszystko przeciekało. Jak miała parę groszy, to natychmiast musiała je wydać. Już na dworcu, jak mamę odbierałam w Warszawie, to ona mówi: „Chodź, wstąpimy do jakiejś cukierni, bo muszę kupić ciastka dla dzieci − znaczy dla moich młodszych sióstr, wtedy był u nas ktoś jeszcze przygarnięty. − Muszę kupić ciastek”. − „Mamusiu, bochenek chleba, a nie ciastek”. Bieda była. Mama nie, uparła się. Od [Dworca] Zachodniego myśmy szły piechotą, tam mama wysiadła. Była duża cukiernia. Już nie patrzyłam, gdzie wchodzimy, mama weszła oczywiście pierwsza. Boże! Wchodzę, a tam pełno Niemców siedzi, wielka sala. Mamę za łokieć, mówię: „Wychodź”. A mama mówi: „Ktoś się nam ukłonił”. Mówię: „Za chwileczkę za nami wyjdzie”. Ciągnę ją, bo ona gwałtem chciała iść po ciastka. Wyszłyśmy, mówi mi wciąż, że ktoś… Mówię: „Mamusiu, kto ci się w takim… Zobacz, to jest cukiernia
Nur für Deutsche, to jest tylko dla Niemców cukiernia. Nikt ci się tam nie mógł ukłonić”. Przed wieczorem, naturalnie na stary adres, przyszedł pan, który kończył Kunst Bewegte Schule w Wiedniu. Dwóch panów, jeden z nich pracował na Pawiaku, było właśnie w tej cukierni z nim. On przyszedł do nas, mówi, że się musi wytłumaczyć, bo widziałyśmy go w takim towarzystwie. „A poza tym wyglądały panie na bardzo zatroskane”. Mówimy, że ojciec na Pawiaku. On mówi: „Nic nie obiecuję, ale jutro przyjdę i coś powiem paniom. Nie wiadomo, czy żyje”. Pawiak to był przedsionek śmierci. Nie wiem, dlaczego pewnych ludzi trzymali dłużej, bo nawet doktor Winogradow, który razem z ojcem przyjechał na Pawiak, był razem z nim… Ojciec mówił, że był uroczym człowiekiem, że wszystkich załamanych pocieszał. Wiadomo było, już jak tylko robili przebiórkę, to znaczy, że na wykończenie. Tam był KL Warschau, to o czym [pisała] pani Trzcińska, wielki obóz warszawski, wykańczalnia z krematorium, z uśmiercaniem i paleniem ludzi. Długi czas, nawet jeszcze po wojnie, nie było wiadomo, jakoś było to bardzo dyskretnie, nie mówiło się o tym. Tam zginęły tysiące osób. […]
- Czy udało się uwolnić pani ojca?
Tak. Zaraz na drugi czy na trzeci dzień przyszedł pan Tadeusz, przyniósł od ojca kartkę: „Sprzedajcie wszystko, wyciągnijcie mnie z tego piekła”. Niemiec taką kartkę podał temu Tadeuszowi. Pan Tadeusz przyniósł tę kartkę. Mój Boże! Ojciec nie wiedział, że my już w ogóle nie jesteśmy w domu, że mamy zupełnie inne warunki. Za jakiś tydzień on przyszedł znowu. Mówi, że ojciec wyjdzie. Nie wolno mu wrócić do dawnego miejsca, dawnego powiatu. „Niech w Warszawie gdzieś się ukrywa, ale nie u was”. Ojciec wyszedł. Miał do kości obrobione kolana, bo jak ich pędzili do ubikacji czy coś, to na kolanach. Umyślnie to mówię – jacy byli Niemcy.
Pewnie dwa tygodnie upłynęło, jak ojciec wyszedł. Przyszedł, już wiedział, bo myśmy powiedziały, gdzie mieszkamy. Ojciec miał pewnie czterdzieści parę lat wtedy, tak pod pięćdziesiątkę może. Był siwiutki. Ojciec się ukrywał, nie złapali go już nigdy, przeżył. Natomiast doktor Winogradow, nasz przyjaciel, tułał się po różnych obozach i chyba w Mauthausen go zabili, bo nie wrócił. Z tej branki prawie nikt nie wrócił, a ojciec wrócił. Zupełnie nie wiem – taki los był. Nie wiem, te głupie ciastka, że weszłyśmy do cukierni, ocaliły ojca. Ten pan przyszedł do nas, powiedział, że Niemcowi musi coś dać. Nie tyle Niemcowi, ile on miał jakąś przyjaciółkę Polkę. Przyjaciółka lubiła brylanty. Naturalnie już nie miałyśmy na ten brylant, swojego nie było, ale ktoś z przyjaciół nam bardzo dopomógł.
Nie powiedziałam jeszcze o jednej rzeczy, że w pierwszym roku okupacji była urządzona wielkanocna wenta. Urządziła ją pani Zofia Zbyszewska. Odbywało się to na tyłach Marszałkowskiej, były wielkie hangary, pewnie to były warsztaty kolejowe czy jakieś. Były wielkie, na tyłach Marszałkowskiej, puste zupełnie. Tam się to odbywało. Było parę stolików, kilka pań. Pani Zofia pewnie myślała, że przyjdzie do mnie sporo osób czy coś takiego, więc też byłam, też miałam stolik, też uczestniczyłam w tej wielkanocnej wencie. Dochód był przeznaczony dla więźniów. Naturalnie zawiadomiłam rodzinę, ale pewnie wszyscy się oglądali, że wojna, że jest trudno. Nawet ci, co mogliby przyjść i coś dać, jakoś się nie spieszyli. Siedzę, nie ma nic. Wzięłam ze sobą jakieś grosze, które miałam. Tu przychodzą, tam przychodzą, do mnie nikt. Położyłam swoje pieniądze, z czego później te panie się strasznie śmiały. W pewnym momencie znalazło się dwóch bardzo eleganckich panów nie z rodziny. Miałam taką parę starszych państwa, którzy we mnie widzieli synową, a mieli dwóch synów. Przyszli obaj panowie, pan młody i pan ojciec, położyli mi złotą dwudziestodolarówkę. Przy obliczeniu miałam największą sumę. Tak to było.
- Przejdźmy teraz do 1944 roku.
Długi czas pracowałam, bo pani Zofia mnie tak ulokowała, w RGO, Rada Gówna Opiekuńcza. To była pomoc, którą Niemcy tolerowali, przez dwa pierwsze lata RGO istniało. Panie z RGO bywały przy więzieniach. Jak na przykład podawało się paczki, to zawsze Niemiec z psem siedział, ale były panie z RGO. Byłam trochę na posyłki. Byłam młoda dziewczyna, świeżo po maturze. Chodziłam też do domów, gdzie były aresztowania. Jak pani Zofia dostawała listę, gdzie są takie domy, gdzie zabrali ojca, czasem zabrali oboje rodziców, zostawały dzieci, trzeba było zobaczyć, co się dzieje. Na ogół przyjmowali bardzo serdecznie. Zastawałam różnie: że ojciec tylko pracował, jest troje, czworo dzieci i raptem nie mają ani pieniędzy, ani nic. Do mnie należało zrobić wywiad, dać znać, gdzie potrzeba. Tak pracowałam, dopokąd rodzice tu byli.
- Proszę powiedzieć o 1944 roku.
Tak mniej więcej było. Moje siostry się kształciły, siostra kończyła medycynę, ale nie skończyła, była chyba na ostatnim roku. W międzyczasie jeszcze przybyła do nas Żydówka, której całą przechowującą się rodzinę Niemcy zabrali, młodszą siostrę i rodziców. Bardzo zdolna dziewczyna, bardzo piękna. Wszyscy kuzyni moi kochali się w niej, śliczna była dziewczyna. Bardzo była daleka od ich rasy, ona była po prostu południowcem, bardzo piękna dziewczyna. Później Powstanie. Mój akowski przydział to była Ochota.
Pierwszego sierpnia [czy września 1939 roku? – red.] byliśmy [w Czambrowinie], bo nie wiadomo było, co robić. Myśmy powinni już być w Warszawie, ale ponieważ takie były nastroje, już była mobilizacja, już wiadomo było, że mężczyzn pobrali, w związku z tym myśmy nie pojechały do Warszawy. Myśmy wszyscy byli [w Czambrowinie] 1 sierpnia. Pierwsze samoloty się pokazały, były groźne, zostawiały za sobą wielką, białą smugę. Pierwszy raz samoloty coś takiego robiły, nie wiem, co to było. Później, na drugi, na trzeci dzień puścili bomby na łąkę. Tam kobiety kartofle chyba kopały, coś robiły. Dość nisko zjechał Niemiec. Była pani Gorgoniowa, która zaczęła od razu naukę, ponieważ było dużo tych, którzy przybyli do nas, była młodzież. Ktoś skończył cztery klasy gimnazjum, ktoś był przed maturą.
- Kiedy trafiły panie do Warszawy?
Mówiłam, że mama sobie życzyła, że stanowczo dziewczyny mają się kształcić, że co w głowie, to zostaje. Wszystko można stracić, a to co w głowie, to wtedy, jak się ginie czy jak się umiera. Mama zwyciężyła. Słusznie.
Cały czas należałam do organizacji. Od 1939 roku, jak złożyłam przysięgę, cały czas pracowałam, w całej okupacji należałam gdzieś. Bardzo mi przykro, nie umiem powiedzieć, jak się nazywała jednostka. Umiem tylko powiedzieć o moich bezpośrednich zwierzchnikach, z którymi miałam do czynienia, którzy dawali mi rozkazy. Uczyli nas na początku, że im będziemy bardziej dyskretni, im mniej będziemy wiedzieli o współpracujących z nami, to tym będą mniejsze wpadki. Bardzo słuchałam tego i jeżeli nie musiałam, to o nic nie pytałam.
Pierwszego sierpnia była godzina „W”. W międzyczasie już nie wróciłam na studia. Jak nas wyrzucili, powinnam iść na trzeci rok studiów. Nie poszłam, tylko na Ochocie dostałam pracę. Był ośrodek pracy i sztuki ludowej, ktoś mnie posłał, ktoś ze znajomych. Powiedział, że tam mnie zatrudnią. Rzeczywiście, zatrudnili mnie – urzędniczkę do wszystkiego. Wypłacałam pensję, wydawałam wełnę, bo to były warsztaty tkackie. Ale krótko pracowałam, bo to była mało płatna praca, a tylko jedna pracowałam. Na Ochocie ciągle byłam, bo tam pracowałam. Jak jest kościół na Narutowicza, bardzo bliziutko miałam pracę, tam były te warsztaty. Z tym że tkałam także. Tam zresztą była inteligencja. To były dziewczyny, które się dostawały, jak umiały to robić, miały siłę, bo tkanie było ciężką pracą fizyczną.
- Wróćmy do pani działalności w organizacji, do Powstania.
Teraz powiem, gdzie byłam 1 sierpnia. Mieszkałam w Śródmieściu. Była godzina W, szłam na godzinę, na którą się musiałam stawić [na Ochotę] i się stawiłam. Już tego dnia nie było pracy w warsztatach. Wyglądało na to, że Niemcy się cofają, ciągle ulica Grójecka była zajęta dużymi taborami. Zgłosiłam się nie pod numer 41, gdzie [było] moje mieszkanie dawne z babcią, tylko pod 43, gdzie była Maryla, mój szef. Tuśka była żoną oficera, była Żydówką, mieszkała na Grójeckiej, po przeciwnej stronie. Tam się zgłosiłam, miałam taki przydział.
Pierwszego sierpnia niosłyśmy pijaka. Był tak pijany, że leżał na ulicy. Przyniosłyśmy do szpitala Marii Curie-Skłodowskiej. Przyniosłyśmy, zostawiamy, lekarz mówi: „Pijany taki, że nie wie, co się z nim dzieje”. Mówię, że wychodzimy. Taki dostałam rozkaz, że dowodzę noszami. Chcę wyjść, doktór mnie za ramię, mówi: „Jakaś ty młoda! Jak ty nie szanujesz życia! Widzisz? Wszędzie strzelają. Poczekaj, będzie pora obiadowa, bo Niemcy muszą się nażreć, to wtedy wyjdziecie”. Rzeczywiście tak było.
W Powstaniu byłam bardzo krótko. Grójecką szły tabory, ale ulica była pusta, niewiele po niej chodziło. Później jeszcze dwóch chłopców (jeden był z organizacji, byli ranni) doniosłyśmy do szpitala. A później – już nie wiem ile. Nie chcę pomylić, czy byłam dziewięć dni, czy byłam osiem. Zupełnie mi przepadły. Byłam później bardzo ranna w głowę. Przyszłam do babci, żeby się umyć. Na szczęście zdążyłam się chociaż ubrać. Bez butów, boso byłam, jak wpadli „własowcy”. Lejąc nas w straszny sposób, wyrzucili z mieszkania. Byli wśród nich Niemcy. Wspomniałam tego profesora Żyda. Zaczął się trząść, tak się strasznie zląkł. Naturalnie wyszliśmy wszyscy wypędzani, bici kolbami. Ulica była rozgrzana, paliło się po jednej stronie, po drugiej. To zresztą już przedtem widziałam. Był strasznie gorący asfalt. Obok mnie był wypędzony z naszych bloków bardzo wysoki chłopak. On mówi: „Jak się boję!”. Młody chłopak. Mówię: „Uklęknij”. Ale zanim on się zdecydował uklęknąć, to usłyszałam: „szsz”. Chłopak już upadł, nie ukląkł. Tak wyglądało wypędzenie nas z Ochoty. Trudno mi powiedzieć coś o Powstaniu. Poza tym dzisiaj czasami spotykam ludzi, którzy niewiele robili, ale bohaterzy tacy, że jej! Dlatego powiadam, że nie lubię ani wywiadów, ani mówienia o sobie, ani niczego. Teraz dalej co było: spędzili nas na Zieleniak. To był dawny teren ogródków, które ludzie mieli.
Ogródki, działki małe z ogrodzeniem. To był ogrodzony teren, bardzo zresztą szczelnie. Dopychali nas, pędzili. W pewnym momencie kazali uklęknąć, ręce podnieść do góry. Przemówił do nas niejaki pan Kamiński. Ktoś mi zarzucił, że nie było „własowców”. Jak to nie było? Byłam w obozie, gdzie byli „własowcy”. Kamiński powiedział, że jeżeli ktoś zacznie próbować ucieczki czy coś, to będą strzelać. Przy okazji wpadło trochę pocisków, ktoś był ranny, jeden, drugi. W tym obozie najpierw było słychać tylko płacz niemowląt, bo były matki z małymi dziećmi. Dzieci płakały, był upał, gorąco. Później matki własnymi rękami grzebały je pod murem. Z jednej strony był mur, chowały tam dzieci. Jak ucichło, to było strasznie, bo już nie było nawet płaczu dzieci. Siedzieliśmy, bardzo było tłoczno, ale nie było nic, była tylko trawa. Nie było już i trawy, jak wychodziłam. Myśmy spali, leżeli. Byłam boso, w letniej sukience.
- Jak długo państwo tam byli?
Mnie się wydaje, że byłam dziewiętnaście dni. Ktoś mi zarzucił, że niemożliwe. Z tego obozu później spędzili nas do Włoch. Tam była kolejka. Do Włoch moja dzielna ciocia babcia poszła. Mówią, że niemożliwe, żebyśmy tak długo nie pili, nie jedli. Nie opowiadam bajek. Tak było. Byli inni ludzie, którzy tak samo mówili. Oni dobijali ludzi. Przyszedł mój wuj, uroczy człowiek, który powiedział, że już jesteśmy tu dziewięć dni czy dziesięć, czy osiem. On przyszedł, był dużo krócej z nami. Dlaczego o tym mówił? Bo miał trochę kostek cukru w kieszeni. Dawał babci i mnie, a sam nie wziął ani jednej. Powiedział: „Wy tu chyba siedzicie dwa tygodnie”. Nie było dwa tygodnie, on obliczył, że to musiało być dziewięć czy osiem dni. Siedział razem z nami do końca. On ani jednej kostki… Tych kostek było niedużo. Nie wiem dlaczego. Może chwycił, może była cukierniczka na stole, jak go wypędzali. Żeśmy doszli do Włoch. Mężczyźni byli, ale w obozie było bardzo mało mężczyzn. Było ogromnie dużo kobiet, młodzieży.
- Gdzie państwa zawieziono?
Zawieziono nas do Pruszkowa. W Pruszkowie znowu spędzili nas, ale była woda. To były wielkie hale.
Hangary. Była woda, myśmy wszyscy oblegali krany z tą wodą, było tłoczno. Tam można było chociaż twarz umoczyć i pić wodę. Mój bezpośredni szef, zaprzyjaźniony, to był pan profesor Kazur. Później został profesorem, wtedy był lekarzem, pan doktor Bartold Kazur. Szukałam tego Kazura. On też mieszkał na Ochocie. Myślę sobie: „On gdzieś tu musi być”. Dlaczego jego szukałam? Bo na Zieleniaku oni wypędzali kobiety, młode dziewczynki do domu uciech. Już wiedziałam, co to jest. Mnie też. Ja tego nawet nie mówię, bo ludzie różnie rozumieją. Szturchał mnie karabinem, jak mnie prowadził. Złapałam za ten karabin. Pomyślałam: „Nie doprowadzisz mnie draniu dalej, na to miejsce”. Złapałam za ten karabin. Za mną było jeszcze dwóch, zaczęli mnie strasznie tłuc. Od tej pory już nigdy nie słyszałam na ucho. Zalałam się krwią, pewnie straciłam przytomność, wybili mi zęby. W takim stanie szłam. Później jeszcze siedziałam wiele dni na Zieleniaku, leżałam po prostu. Tak to było. Dlatego szukałam doktora Kazura koniecznie.
Trafiłam na lekarkę. Z Pruszkowa wynosili rannych, byli ludzie, którzy zemdleli, starzy, ledwie doleźli. Wynosili ich stamtąd noszami. Jak zapytałam tę lekarkę o pana doktora Kauzra, ona mówi: „A co panią łączy z doktorem Kazurem?”. − „Po pierwsze jest naszym znajomym, a poza tym moim bezpośrednim szefem, a jestem bardzo chora”. − „Widzę”. Już się trochę umyłam, ale krew zaschnięta, ciągle człowiek był umazany jak nieboskie stworzenie. Ona mówi: „Niech pani poczeka. − Wzięła mnie na bok, zobaczyła, jak wyglądam. − Ma pani siłę nieść jako czwarta nosze?”. − „Mam”. Na wszystko miałam siłę, przecież byłam młoda i już leżałam parę dni na ziemi po tej oprawie. Chyba drugiego dnia w Pruszkowie wyszłam z rannym. Już nie patrzyłam kogo, gdzie, po prostu niosłam. Cztery osoby wynosiło nosze, byłam jedną z nich. Pani doktor zaraz się mną zajęła, dostałam się do szpitala. Nie wiem, gdzie w Pruszkowie był szpital. Do jakiegoś punktu żeśmy zaniosły, tych rannych przyjmowali. Pani doktor zaraz mnie zabrała do siebie. Dała mi małą kromeczkę bułki z pomidorem. Wody to już się opiłam w hangarach. Zjadłam ten kawałek. Nie czułam głodu, a jak zjadłam ten kawałek, byłam piekielnie głodna. Pani powiedziała: „Nie mogę pani dać. Jak pani długo nie jadła?”. − „Od początku nie jadłam. Byłam parę dni w Powstaniu, to naturalnie coś jadłyśmy. Poza tym miałam blisko ciocię babcię i ze sobą miałyśmy coś, coś jadłam. Nie jem od…”. − „To niemożliwe. Wyście tam dwa tygodnie co najmniej byli”. − „Już nie wiem, ile dni. Mnie się wydawało, że dziewiętnaście dni, ale ktoś mi zarzucił na miejscu, że nie jesteśmy tyle czasu”. − „Wy jesteście od dwóch tygodniach. Ja wiem, jak tam było”. Dała mi kawałek bułki. Później musiała wrócić, wyszłam z nią. Powiedziała, żebym została, dlatego że lekarz mnie obejrzy. Zostałam tam, wróciłam. Byłam taka skołowana, że już nawet nie umiałam trafić do szpitala, który był o dwa kroki. Wróciłam, lekarz mnie obejrzał i powiedział: „Pani potrzebne jest leczenie. My pani nie możemy przyjąć. Po pierwsze jest straszny tłok, a przy tym my tylko z grubsza ludzi rozsyłamy, gdzie można”.
Zostałam na ulicy. Już nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Byłam zupełnie zagubiona. Wyszłam, trafiłam na jakiś przystanek tramwajowy, nie wiem jaki. Na tym przystanku stała ciotka, żona wuja, który był ze mną w obozie. Czekając na niego, codziennie stała na tym przystanku. Ona mnie wzięła, ale była w takiej sytuacji, że miała jedną dziewczynkę czteroletnią i druga malutką, może miało to rok czy ile. Była w Milanówku na wakacjach z tymi dziećmi. Sytuacja bardzo przykra, mieszkanie opłacone było na miesiąc. Byłam u tej ciotki, ale jakiś czas bardzo niewielki. Przyszedł wuj. Rozlepiałam kartki, bo on mi powiedział: „Napisz kartki”, bo ze mną w Powstaniu została siostra, wówczas studentka medycyny. Wszędzie były kartki. Na domach były specjalne poobijane słupki, gdzie się te kartki przyczepiało. Dawało się znać tym, co zostali w Warszawie, żeby wiedzieli, co się ze mną dzieje. Po jakimś czasie myślę, że i wujostwu się pieniądze skończyły. A odezwała się do mnie dziewczyna, z którą razem w Czerwinie składałam przysięgę. Znalazła moją kartkę. Ona już urządzona była. Nie była w Powstaniu, mieszkała w Podkowie Leśnej u pani pułkownikowej Postępskiej. Pan pułkownik był w obozie dla oficerów polskich. Ponieważ ona pracowała, natychmiast napisała list, żebym przyjechała do niej, podała adres. Mój wuj pojechał ze mną, żeby zobaczyć, czy rzeczywiście mnie tam przyjmą, bo byłam jeszcze niestety w bardzo złej formie. Wprawdzie już byłam obejrzana przez lekarza, ale nie udzielono mi pomocy. Naturalnie pani pułkownikowa była uroczą kobietą, zresztą to byli nasi znajomi. Była tam jeszcze jej siostra, ciocia, najserdeczniejszy człowiek. Ciotka była wdową po lekarzu, po zeszłej wojnie. Miała syna w Anglii, który został zrzucony przed Powstaniem jako cichociemny. Przyszedł do niej do mieszkania i już więcej go w życiu nie widziała, zginął w Powstaniu. Ludzie byli zupełnie cudowni, przygarnęli mnie jak swoją, odziali. U nich zostałam jakiś czas. Moja babcia znalazła się w Łowiczu. Znała moją sytuację, przecież siedziałam u kogoś w domu. Babcia trafiła do naszych wspólnych krewnych w Łowiczu. Wuj, jeden z Parowskich, który skończył SGGW, był dyrektorem cukrowni. Później zarządcą był Niemiec, ale [wuj] pracował jako fachowiec. U nich się zatrzymałam.
Złapali mnie w łapance. Tych, co połapali, zapytali: „Kto zna niemiecki?”. Po szkole średniej trudno powiedzieć, że się zna niemiecki, ale nie wiem, dlaczego powiedziałam, że znam. Dał mi arkusz, były długie kolumny cyfr, kazał, żebym podliczyła. Naturalnie zrobiłam to dość szybko, bo już nic łatwiejszego, jak podliczyć cyfry. Na co dzień mogłam się z nimi porozumieć. Natychmiast mnie zagarnęli do tak zwanej
Grosse Ausgabe, wydawca [magazynier]. To były duże magazyny z żywnością. Nie miałam tam nic do roboty, tylko musiałam wszystko notować, jak przyjeżdżało. Zwykle oficerowie przyjeżdżali, brali dla wojska żywność. Musiałam wszystko to dokładnie sprawdzić i zapisać. Prowadziłam buchalterię. Mój bezpośredni szef był Niemcem, ale normalnym, sympatycznym, nawet kulturalnym człowiekiem, chyba w randze kapitana. Był ogólny dyrektor magazynów, Preuss się nazywał. Ten był straszny. To była zima już, chyba styczeń, może grudzień, nie umiem powiedzieć dokładnie. Wciąż nie bardzo byłam odziana, bo wciąż byłam w jakiejś letniej sukience, miałam marynarkę cieplejszą. Marynarka, a mróz trzaskający i pantofle troszkę na mnie za małe ktoś mi dał. On mnie wysłał do kopania okopów. Po pierwsze od razu tak ścierpłam z zimna, że w ogóle nie mogłam kopać. Ale byli mężczyźni na tym kopaniu, mój odcinek podkopywali ze mną. Dali mi, żebym weszła głęboko, to tam cieplej. Rzeczywiście tak było. Jak wróciłam, to na drugi dzień (nawet pamiętam nazwisko tego kapitana, nazywał się Machowiak, pewnie Czech, coś takiego) Machowiak przyniósł mi ciepłą kurtkę, spodnie i duże buty. Powiedział: „Pójdziesz dzisiaj na okopy, bo tak sobie życzy Preuss”. Chciał się po prostu pozbyć mnie. Poszłam na okopy, ale już nie było mi tak strasznie zimno. A jak się ruszałam ze szpadlem, to w ogóle zrobiło mi się dobrze. Ale na tych okopach było się długo. To był mój drugi dzień kopania okopów. Machowiak powiedział: „Mam córkę w twoim wieku, bardzo mi ją przypominasz”. Stąd wiedziałam, dlaczego był taki łagodny. Ale byłam tak głodna! Tylko raz jeden dziennie dostawałam zupę. Zupa była taka, że po niej nie byłam głodna, ale to było jedyne jedzenie, więc ciągle byłam głodna. Naturalnie były różne rzeczy w magazynach, ale o tym, żebym wzięła, mowy nie było. On mi nigdy niczego nie przyniósł, a czekolady jedli sami. Później jakiś podoficer gwałtem się mą zaopiekował, czego się bardzo bałam. Gwałtem mnie chciał odprowadzać, ale poprosiłam kapitana, żeby odprowadzał mnie żołnierz, który ze mną pracuje. Zawsze mnie odprowadzali do domu, do wujostwa. Nie mieszkałam u nich. Później zebrali o mnie wywiad, wiedzieli kim jestem. W domu mieszkałam, ale raniutko o siódmej musiałam tam być i siódmej ciemno już było zupełnie, jak mnie odprowadzał żołnierz, bo o siódmej zamykali.
Do odejścia Niemców. Szli bolszewicy, to już było, jak Rosjanie weszli. W czasie Powstania Rosjanie stali dosłownie po drugiej stronie Wisły. Stefan Gorgoń przeszedł Wisłę do nich, syn pani Gorgoniowej, mojej nauczycielki. Był ranny w nogę, bo strzelali do niego, ale przeszedł, żeby ich prosić, żeby weszli do Warszawy. Nie wolno mu było do nikogo podejść, musiał z powrotem wracać gdzieś do jednostki. Wrócił.
- Wróćmy do momentu, jak pani przestała pracować.
Później byłam w Łowiczu. Nawet bolszewików nie widziałam na razie, Niemcy jeszcze byli. Piekarnia niemiecka nie sprzedała chleba, dostałam bochenek, z bochenkiem przyszłam. Jak mnie odprowadził ostatniego dnia żołnierz, to już nie wiem, co się działo z Niemcami w magazynach. Jak wyszłam na drugi dzień, jakiś Niemiec rozdawał chleb. Dostałam bochenek, ale pomyślałam, że chyba muszę iść do magazynów, bo bałam się, że po mnie Niemcy przyjdą, że będę znów karana przez tego Preussa. Magazyny były zamknięte, ale był bardzo niedaleko przejazd kolejowy, a tam Niemcy, którzy mieli obowiązek zostać, byli rozjechani: ręka, noga, głowa… Zrozumiałam, że Niemców już nie ma. Nie wracałam do magazynów, tylko wróciłam do domu. Ale to, co widziałam, było przechodzące pojęcie ludzkie.
- Miała pani w tym czasie kontakt z rodziną?
Tak.
Nie, nic podobnego, myśmy byli oddzieleni, nie wolno było im się dostać. Wśród tych uczących się w Golesinie… To było ostrołęckie gimnazjum Stanisława Leszczyńskiego, stąd był tworzony Golesin. Ojciec dyrektor prowadził, był wtedy dyrektorem gimnazjum Marii i Janki. Jeszcze była trzecia mała dziewczyna, Agnieszka, która już nie żyje.
- Jak wróciła pani z Łowicza w swoje okolice?
Długo nie wróciłam. Było tak, że nie miałam kontaktu z domem i nie mogłam mieć, bo nie można było przechodzić na Pragę. Natomiast (zupełnie nie wiem, jak) została tutaj ciocia Helunia, która została gospodynią tego pana, gotowała, robiła. Ona na piechotę przyszła do Warszawy, to było sto dziesięć, sto dwadzieścia kilometrów. Nie wiem, jakim cudem, ale ona przyszła do domu, gdzie zobaczyła ruinę. Tam nic nie było, bo później Niemcy palili domy. Nasze mieszkanie było takie: jak padła bomba, trochę zostało metalu, bo dom był solidnie przed wojną budowany, a do samej piwnicy była dziura. Myśmy mieszkały w [jednym] skrzydle, a [drugie] skrzydło ocalało. Jak wyszłam z domu, to przeszłam, bo zobaczyłam, że można przejść. Ponieważ strasznie się drapałam do siebie, to myślę sobie, że tu muszą być schody. Mówię o Chmielnej 27, gdzie mieszkałam.
Już po Powstaniu. U nas był taki mały Wojtuś Iwiński. Pani Iwińska była koleżanką z pensji mojej mamy, była sekretarką w gimnazjum. Jej dzieci u nas były, one się uczyły. Wojtuś był rycerskim chłopcem, siedział zawsze na wielkim drzewie, mówił: „Niemcy” – i wszyscy wtedy uciekali z domu, chowali się. Był park, były zarośla, gdzie można było się schować. Oni też się znaleźli w Łowiczu. Z tym Wojtusiem przyszłam. Wtedy leżały trupy rozkładające się, one musiały wcześniej być i leżały. Do Chmielnej żeśmy doszli. Jak już byłam w swoim mieszkaniu i tam nic nie było, tylko dziura – jak weszłam, to tam mieszkał [wcześniej] młody lekarz, lwowianin, z rodziną. Drzwi były otwarte, mieszkanie było całe jeszcze. Z tego mieszkania odezwała się pani, powiedziała: „Niech pani idzie, może pani chce coś wziąć”. Popatrzyłam. Matka tego lekarza mówi: „Zginął − nie pamiętałam jego imienia − zginął tu na schodach! Mój mąż umarł z rozpaczy, a ja tak zostałam”. Jakimś cudem ta kobieta została. Mówi, że była w piwnicy, ta piwnica niezrujnowana. Jak bomby rzucali, to ona mówi: „Czekałam, że już ze mną się skończy i pójdę na ten świat, żeby się z nimi spotkać, na ten dobry świat, ale się nie doczekałam. Doczekałam się pani pierwszej. Boże, proszę pani!”. Nie wiem, co się stało, bo tego dnia wracałam, ona została. Nawet jej proponowałam, żeby ze mną poszła, ale jak poszłam jeszcze raz, już tam nie było nikogo. Ale zastałam kartkę cioci Helusi. Ona na piechotę przyszła. Już nie wracałam do Łowicza, spotkałam znajomych. Wróciłam do Podkowy Leśnej, do Haliny, która później była logopedą w Pułtusku, wykładała. To była moja krewna zresztą, aczkolwiek była krewną ze strony ojca. Mierzejewska miała nazwisko, z męża. Wróciłam do pani Postępskiej, do pani pułkownikowej. Pan pułkownik był w oflagu i pisał rozpaczliwe listy, żeby jakimś cudem mógł wyjść. Nie wiem, jak ona to zrobiła, skorzystała ze znajomości Niemców pewnie i on wrócił z oflagu. Za dwa tygodnie była łapanka, wywieźli go do Oświęcimia i zaraz zginął. Pięknie malował, zdolny człowiek. Nie wytrzymywał zamknięcia, to go zamknęli gdzie indziej.
Warszawa, 9 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak