Danuta Szydelska-Bobula „DANUSIA”
Jestem Danuta Szydelska-Bobula. Urodzona 16 kwietnia 1926 roku w Warszawie. Pseudonim „Danusia” – Zgrupowanie „Żniwiarz”. W czasie Powstania pełniłam funkcję sanitariuszki.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pani rodzice? Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam brata. Mój ojciec był najpierw oficerem, ale później przeszedł do pracy przy samochodach – w Warszawie – miał dużo do czynienia z samochodami. [...]
Stanisław. Biedny – złapany przez Niemców przez rok był na Pawiaku, a później go zamordowali w Oświęcimiu. Myślę, że w 1941 roku.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną?
Na ulicy Sułkowskiego na Żoliborzu.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Ojciec i mama wzięli mnie i brata – wyjechaliśmy do Lwowa. Wszyscy myśleli, że tam będzie bezpiecznie. Ale oczywiście nie było. Mój ojciec miał tam kuzynkę – byliśmy tam, we Lwowie, półtora miesiąca. Później wróciliśmy z powrotem do Warszawy.
Zaczęła się okupacja, oczywiście. W ogóle wszystko było zupełnie inaczej. Najpierw była szkoła, później Niemcy te szkoły zamknęli. Akurat poszłam do pierwszej klasy gimnazjum, jak wybuchła wojna. To było w Gimnazjum [imienia] Aleksandry Piłsudskiej na Żoliborzu.
- Tatę zaaresztowali, bo działał w konspiracji?
Tak, od razu był w konspiracji i Niemcy go zaaresztowali. Ale! Domki, gdzie mieszkałam, to były wszystko domki dla oficerów. Ale z tyłu tych domków były domki, które kto inny mógł kupić. Tam byli Niemcy. Wszystkie pieniądze, jakie mieliśmy, mama wydała na to, żeby ojca uratować z Pawiaka. Już nawet mieli go wypuścić, ale właśnie ci Niemcy – którzy byli tam na przeciwnej stronie – nie byli dla nas bardzo życzliwi. Oni kochali koty, a one ciągle do nas przychodziły – myśmy te koty pędzili. Mama mi mówiła, że mojego ojca na pewno [przez to nie wypuścili]. Ale czy to prawda – nie wiem. W ostatniej chwili [się nie udało], już wszystko było [załatwione], bo myśmy co mieli – wszystkie dolary, wszystko było dane kochankom Niemców. One miały ich namówić, żeby go wypuścili. No i nic z tego nie wyszło. Wyrzucili go do Oświęcimia i po paru miesiącach – dwa czy trzy miesiące – już nie żył.
- Przyszła wiadomość, zawiadomienie?
Tak! To było na samym początku. Wtedy nie było w Oświęcimiu żadnych Żydów ani innych, tylko byli ludzie polityczni –
prisoners. Przysłali nawet tak zwane prochy. Czy to były jego prochy – tego nikt nie wie. Pisał do nas nawet dwa czy trzy listy [...], gdzie pisał – trzeba było pisać po niemiecku, a mój ojciec bardzo dobrze mówił po niemiecku – że bardzo się martwi, bo jego brat jest strasznie chory i myśli, że niedługo umrze. On nie miał żadnego brata, to było jego drugie imię. Mama wiedziała, że to już jest koniec.
- Czy pani zetknęła się z konspiracją w czasie okupacji?
Tak, byłam chyba dwa czy trzy lata – nie pamiętam. Może to były dwa lata...
- Jak to się stało, że trafiła pani do konspiracji? Ktoś pani zaproponował – koleżanka, kolega?
Właściwie nie pamiętam, ale tam – na Dolnym Żoliborzu, bo tak się nazywało – wszyscy byli w konspiracji. Wszyscy moi znajomi naokoło byli w konspiracji.
Nie! Właśnie to dziwne, że nie. Właśnie nie składałam przysięgi. A może składałam i nie pamiętam tego faktu. Absolutnie nie pamiętam.
- Co pani robiła w czasie okupacji? Nosiła pani ulotki?
Tak, przenosiłam ulotki, gazetki, jeździłam na Pragę czy gdzie indziej. Bo miałam takie życie, że tak powiem...Warszawy właściwie nie znałam. Jak jechaliśmy do Warszawy, to ojciec nas brał samochodem na lody i to było wszystko. Myśmy w ogóle Warszawy jako takiej nie znali – ani ja, ani brat. Mieliśmy [w domu rygor], rodzice nas nigdzie samych nie puszczali. Ale wszyscy naokoło – cały Dolny Żoliborz – znali się. Wszystko było mniej więcej w tym samym wieku i właściwie wszyscy byli w konspiracji – tak można powiedzieć.
Brat też, tak.
Mama bardzo [przeżywała]. Pamiętam, jak u nas na strychu była skrytka i tam była broń. Któregoś dnia przyszli Niemcy – wiadomo było, że przychodzą, bo chodzili kolejno po domach – i mój brat poszedł do skrytki i siedział z bronią. Jakby go znaleźli, to od razu by go rozstrzelali. Ale na szczęście udało się. To było okropne.
- Widziała pani może łapanki, rozstrzeliwania?
Nie, rozstrzeliwań nie widziałam. Łapanek też na szczęście nie [widziałam]. Moja mama od razu miała tam kogoś znajomego i przez tego znajomego załatwiła mi kenkartę. W ogrodzie zoologicznym podczas okupacji Niemcy prowadzili farmę lisów. Lisy szły na ubrania dla żołnierzy, którzy byli w Rosji – żeby im było ciepło. Do tej pory mam zęby tego lisa. Moja mama – przez tego znajomego – zapisała mnie, że jeździłam i pomagałam hodować te lisy. Przez to [właśnie] miałam tak zwana kenkartę. Kenkarta była właśnie po to, żeby mnie uchronić przed łapanką. Ale nie widziałam łapanki. Widziałam, bo musiałam przejeżdżać z Żoliborza tramwajem na drugą stronę, żeby się tam dostać. Przejeżdżałam przez getto żydowskie – to było okropne. Raz widziałam, jak Niemcy mieli otwarty...właz i bagnetami pchali do tego świństwa Żydówkę – to było okropne, to było okropne... To było akurat na Wielkanoc. Ale tak to nie widziałam żadnych łapanek. Oczywiście wiedziałam o łapankach i o tych biednych ludziach, którzy zostali złapani. Na szczęście [ja] nie, mój brat też się jakoś uchronił.
- Czy pani lub pani rodzina pomagała Żydom?
Tak, przez jakiś czas ukrywał się u nas jeden Żyd. Znowu moja ciocia zajmowała się właśnie tym, żeby znaleźć miejsca dla Żydów. To ona właśnie załatwiła, że myśmy mieli tego pana.
- A jak się ciocia nazywała?
Ciocia nazywała się Gierulewicz. Jej córka jest tutaj, [w Anglii].
Halina. Halina Gierulewicz.
- Pamięta pani może, jak się nazywał ten Żyd?
Nie wiem, najpierw była para. Ale nie pamiętam, to była para Żydów...
- A ciocia po prostu wynajdowała Żydow...
Tak, robiła to, że tak powiem, [odpłatnie]. Dostawała trochę pieniędzy za to. Jej mąż był pułkownikiem tutaj [w Anglii], a ona była w Polsce. Oczywiście w ogóle nie miała pieniędzy. Później przyjechała [do Anglii].
- Państwo się nie bali? Przecież za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci.
Baliśmy się, ale co zrobić?
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?
U nas wybuch Powstania był wcześnie. Musieliśmy iść do parku na dół – nie pamiętam, jak on się nazywał. Myśmy musieli tam być już o trzeciej. Oficjalnie wszystko miało się zacząć o piątej, ale ponieważ coś się stało – nie wiem co, to... Pamiętam, że byli tam postrzeleni ludzie. Miałam jednego chłopca, który był przestrzelony i musiałam go zawieźć do szpitala. W tej chwili już nie pamiętam, gdzie był ten szpital. Moja pamięć nie jest bardzo dobra pod tym względem.
- Co pani pamięta z Powstania?
Z Powstania pamiętam natarcie na Dworzec Gdański. Był tam młody chłopak – dobry znajomy mojego brata. Został postrzelony w brzuch i też musiałam go wziąć gdzieś do szpitala. Pamiętam, że był bardzo biedny i zresztą później umarł. Drugie [wspomnienie] to pod koniec, ostatni dzień byliśmy w tak zwanym Oplu. Przenosiliśmy się stamtąd – już był właściwe koniec Powstania. Pamiętam, był taki [chłopak] – zdaje się, że on później był reżyserem – nazywał się Ścibor-Rylski. Stał z karabinem i jeszcze ze mną porozmawiał – to jest ostatnie wspomnienie, które pamiętam. Później nas już zabrali...
- Wróćmy do Powstania. Pani pełniła funkcję sanitariuszki i łączniczki. Gdzie znajdowała się kwatera?
Nie pamiętam, naprawdę bardzo mało pamiętam. Pamiętam domy ZUS-u, na placu Wilsona i gdzieś tam był kwatera. Ale gdzie... Naprawdę nie pamiętam.
- Nosiła pani rozkazy? Kto był pani bezpośrednim przełożonym?
„Szumski”, czyli Wysłouch – on był moim bezpośrednim przełożonym. A jego przełożonym był „Szeliga”. Nie wiem, jak on się naprawdę nazywał, bo „Szumski” nazywał się Wysłouch.
- Mówiła pani, że miała sympatię w czasie Powstania.
Tak, miałam sympatię – już też, biedny, nie żyje, ale nie [zginął] podczas Powstania. Nazywał się Chwalibogowski, Artur Chwalibogowski. To była moja sympatia. Chodziliśmy razem na tajemną szkołę. Po obozie ja pojechałam do Wielkiej Brytanii, a on wrócił do Polski. Tak się to rozeszło.
- On z panią walczył w tym samym plutonie?
Nie, nie pamiętam, ale chyba nie.
- Spotykała się z nim pani w czasie Powstania?
Tak, od czasu do czasu tak. Później jeszcze nawet jak... Ukraińcy dali nam cukier, to pamiętam, że jak przyszedł – dałam mu ten cukier. Nam się wolno było widywać raz na jakiś czas.
- Pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim.
Najgorszy chyba był, jak myśmy oddawali szwabom broń.
- Czy w czasie Powstania spotykała się pani z mamą?
Spotykałam się z mamą i z mamą mojego chłopaka. Moja babcia była właśnie u jego rodziców, dlatego że oni mieli lepsze warunki. Myśmy tam w ogóle mieli lepsze warunki, jak wszyscy inni – bardzo długo mieliśmy wodę. Później już nie było wody, ale koleżanka, która kanałem przeszła za Starówki, jeszcze się u nas w domu wykąpała.
- Mówiła pani, że pod koniec była pani plutonową i miała pani broń.
Właśnie nie pamiętam, czy ją dostałam w [czasie Powstania] – bo zawiadomienie o Krzyżu Walecznych dostałam w Pruszkowie.
- Za co pani dostała Krzyż Walecznych?
Nie wiem, naprawdę dobrze nie pamiętam wszystkiego – to już jest tak dawno. Dobrze pamiętam, że myśmy byli w fabryce czołgów.
- Pani wyszła z ludnością cywilną?
Nie, z żołnierzami. Wyszłam z Żołnierzami, ale ponieważ to było na Żoliborzu – myśmy pierwsi wyszli. Ci, co byli w Śródmieściu, mieli szansę wziąć sobie rzeczy i zabrać – a my nie. My tak, jakeśmy stali, musieliśmy iść do Pruszkowa. Po drodze właśnie wszyscy musieli dać Niemcom broń, a później już nie pamiętam, jak długo myśmy tam byli. Byliśmy w Pruszkowie jakiś czas i tam właśnie ogłosili osoby, które dostały Krzyż Walecznych. Za co – na pewno powiedzieli, ale [nie pamiętam]. Pamiętam podróż, gdzie nie było wody, nie było niczego – to był koszmar, to naprawdę był koszmar. Myśmy jechali chyba trzy dni bydlęcym wagonem. Wyrzucali nas na pole, żebyśmy się załatwili – pić nie dawali, jeść nie dawali – to było okropne. Ta podróż, to była najbardziej koszmarna rzecz. Bez żadnego napoju.
- Opowie pani historię z Ukraińcami.
Niemcy wzięli część nas do obozu w Kirchmaser niedaleko... Berlina, bardzo blisko Berlina. Próbowali nas tam przekabacić na cywilów – dali nam łóżka z prześcieradłem, dawali nam dobre jedzenie i różne cuda. Dostałam wtedy grypy – co roku, niestety, dostawałam grypy. Dali mnie do szpitala. W tym szpitalu byli Włosi, którzy byli dla nas, że tak powiem, przyjaźni. Potem wygrzebałam się z tej grypy, ale myśmy cały czas termometr nadawali wyżej i wyżej – właściwie w ogóle nie byłam w pracy. Ale moje koleżanki były. Mam na strychu notesik, w którym pisałam, jak tam było. Później Niemcy zdaje się skapowali, co to jest i nas wyrzucili – prosto z łóżka. Wzięli nas, ale jechaliśmy prywatnymi pociągami. Pamiętam, że patrzyłam na Niemców – którzy tam siedzieli – że oni mają normalne życie. Było to dla mnie bardzo dziwne. Na noc nas zatrzymali – nie wiem nawet, czy to było dwa razy, czy raz, w każdym razie raz na pewno – w obozie, w którym pracowali Ukraińcy. To był obóz, gdzie robili cukier. Na szczęście Niemcy nas zamknęli, bo ci Ukraińcy na pewno by nas zgwałcili. Wtedy podali nam cukier.
- Czy Ukraińcy służyli tam w armii niemieckiej?
Nie! Nie, to byli ukraińscy jeńcy. Byli tam zmuszeni do pracy. Nie wiem, czy byli zagrabieni z tych terytoriów, czy byli w wojsku – nie wiem. Później przywieźli nas do obozu – było tam bardzo dużo pań. Mnie dali do baraku numer jeden, to był barak dla chorych. Rzeczywiście byłam wycieńczona. Była tam pani, która kształciła się na lekarza. Pocieszała mnie i powiedziała: „Ty pewnie masz gruźlicę”.
- Pani tam robiła różaniec...
Tak. Teraz – tu w Anglii – mam BA, to znaczy
degree... Jak to się nazywa po polsku – nie wiem. W każdym razie skończyłam uniwersytet oraz specjalną szkołę – gdzie byli zresztą bardzo przychylni do Polaków. Nazywała się Sir John’s School of Art. Skończyłam tam trzyletni kurs – nauczyłam się robić biżuterię, miedzioryty,
chaseing – to znaczy wybija wypukle obrazy...
- A co pani zrobiła w obozie?
W obozie zrobiłam bardzo dużo rzeczy, zrobiłam bardzo dużo ryngrafów, malutki różaniec – brat podał do Muzeum. Pamiętam, że dostałam od koleżanki parę malutkich paciorków, maciupeńkich – oczywiście ja nie miałam. Wszystko było zrobione z puszek. Zrobiłam pięć czy sześć ryngrafów – zresztą bardzo ładnych. Jeden dałam mojemu bratu...
- Koleżanki przynosiły pani puszki i prosiły, żeby pani robiła?
Nie, sama robiłam, bo lubiłam te rzeczy. Moja rodzina była raczej artystyczna, mój wuj też był artystą – tak że pewnie mam to po rodzinie. W każdym razie tutaj – w Anglii – miałam kilka razy na wystawie moje rzeczy.
- Proszę opowiedzieć o dniu wyzwolenia.
Naprawdę też dobrze tego nie pamiętam. Wiem, że mówili, że już, że tego owego – myśmy tam miały wartę i różne takie rzeczy – ale naprawdę dobrze nie pamiętam.
- Dlaczego nie wróciła pani do Polski?
Po pierwsze komuniści – to dla mnie tragiczne. Po drugie mój wuj był tu – dwóch wujów miałam, którzy byli tutaj.
Przeżyła, tak. Przyjechała... kajakiem (który mój brat robił przez długi czas) na drugą stronę Wisły i tam dostała się do wojsk rosyjskich. Mało co ich tam nie zabili – powiedzieli, że to szpiedzy. Tak że mama przeżyła Powstanie.
- W którym roku przyjechała pani pierwszy raz do Polski?
Byłam bardzo dzielna – do Polski pojechałam samochodem sama z dwojgiem dzieci w 1965 roku. Miałam kilka, że tak powiem, strachliwych dni, nie dni – godzin. Mam paszport angielski, a koło Berlina zabrali nam nasze paszporty. Zostawili nas przez jakaś godzinę – miałam dobrego stracha, że coś się będzie działo. W ogóle podróż przez Niemcy wschodnie była straszna. Nie wolno się było nawet zatrzymać na siusiu.
- Czy jakby pani znowu miała osiemnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania?
Tak, poszłabym na pewno.
Londyn, 26 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła: Małgorzata Brama