Krystyna Wetmańska [w czasie Powstania Konarzewska].
Mieszkałam… właściwie to jest Nowe Miasto – Rybaki róg Kościelnej. To był dom w ogrodach, niedaleko górki Panny Marii i kościoła Panny Marii.
Mój ojciec miał dwie stacje benzynowe, ale niestety w 1939 roku (akurat na Gwiazdkę, 24 [grudnia]) zabrali koncesję – koniec. Dali papierek – „proszę się upomnieć po wojnie”. Wtedy nie mówiło się „po wojnie”, tylko: „proszę się upomnieć w odpowiednim czasie”.
Tak, miałam siostrę, która zginęła w obozie.
Nie, młodsza o cztery lata.
1 września… Z entuzjazmem. W ogóle cała ludność warszawska z takim entuzjazmem budowała okopy, wiecznie dookoła były transparenty: „Będziemy się bronić do ostatniego guzika”. Wszędzie rozbrzmiewała pieśń: „Marszałek Śmigły, wódz nasz drogi, dzielny wódz. Gdzie każe – pójdziem z nim najeźdźców tłuc”. W ogóle entuzjazm był niesamowity. Ale to [trwało] tylko kilka dni, póki nie zaczęły się naloty. Jak się zaczęły naloty, to prezydent Starzyński przez radio ostrzegał: „Koma 42 – nadchodzi. Uwaga”. I wtedy zaczynały się bombardowania. Siedzieliśmy w schronach. Jakie te schrony były? Po prostu piwnice. Co się tam działo – lepiej nie mówić. Modlitwy, przekleństwa. I tylko jak były bomby, wybuchy, to ludzie oceniali – „daleko wybuchło czy blisko? Ojej, czy dom mój istnieje”. Bo przecież w piwnicach było zbiorowisko ludzi z różnych domów. My jakoś trzymaliśmy się razem, ale niestety w 1939 roku część domu zburzyła nam bomba. Nie mieliśmy mieszkania, bo bomba tak spadła, że zburzyła nam klatkę schodową, jeden pokój i kuchnię.
W czasie wojny było strasznie ciężko o żywność, ciężko było o wodę. Było dużo rannych. Mój ojciec wychodził z piwnicy z innymi mieszkańcami – przynosił żywność dla całej ludności stamtąd gdzie padały konie. Była spontaniczna życzliwość ludzka, wszyscy dzielili się tym, co mają (co teraz jest nie do pomyślenia).
Świat się walił, ale wierzyliśmy mocno w to, że jednak zwyciężymy. Niestety… Było zawieszenie broni – całym sercem wszyscy boleli nad tym. Ale cóż zrobić?
Najgorsze było to, jak wojska niemieckie wkroczyły do Warszawy. Pamiętam, jak szli z Pragi mostem Kierbedzia. (Most Gdański, który jest teraz, był mostem kolejowym.) Była już część autostrady… Mieszkałam przy autostradzie, która nazywała się Gdańska (a jeszcze było Wybrzeże Kościuszkowskie z drugiej strony mostu).
To był okropny okres. To był okres represji, kiedy były rozstrzeliwania, łapanki. Byliśmy poniżani, bici. Okropnie.
Poza tym był żywności, stało się w nocy w kolejce po chleb. Ponieważ mieszkałam blisko Wisły, więc nawet czasami z Wisły brało się wodę, ale zanim się tę wodę przyniosło, to już pół kubełka się wylało.
Tak, tak. Moja mama miała brata, który u nas mieszkał. Pracował na lotnisku na Okęciu. Został wywieziony. Najpierw był złapany w łapance. Był na ulicy Skaryszewskiej, ze Skaryszewskiej wywieźli go do Hannoweru. Poza tym miałam ciotkę, bardzo miłą, serdeczną. Była, można powiedzieć, sanitariuszką domową, chodziła do chorych, doglądała ich. Ją kiedyś złapali tam, gdzie była wsypa, na Dzielnej. Poszła na Pawiak, na „Serbię” i niestety już stamtąd nie wyszła.
W ogóle chodziłam do trzech szkół. Najpierw chodziłam dwa lata na Czerniakowską. Mając sześć lat poszłam od razu do drugiej klasy, dlatego że mój chrzestny ojciec był kuratorem szkół warszawskich i uważał, że ja jestem tak wybitnie zdolna – co było nieprawdą – i że muszę iść od razu do drugiej klasy. Druga i trzecia [klasa] była tam, u sióstr, a później [uczyłam się] w szkole na Rybakach.
W ogóle żadnej edukacji, bo w 1939 roku, w przyśpieszonym tempie, skończyłam gimnazjum Królowej Jadwigi.
Tak, pracowałam w Wytwórni Papierów Wartościowych na offsetach.
Czy ciężka… Chodziły maszyny, były olbrzymie bloki papierowe, długie, pieniężne i się [je] odbierało, a później trzeba było liczyć. Miałam tak sprawne palce, że nauczyłam się liczyć po trzy, a później po pięć. Już nie pamiętam, ile było pieniędzy. Oczywiście ryzy przechodziły przez kilkanaście maszyn, bo i kolor i numer – numery to były już na ostatku. W każdym razie to przechodziło przez dziesiątki rąk, zanim to się wyliczyło.
Z konspiracją zetknęłam się w 1943 roku. Dowiedziałam się, że mój narzeczony jest w konspiracji, ale był tak tajemniczy, że nie chciał mi nic zdradzić. Jako młodzież wyjeżdżaliśmy na różne, wszelkiego rodzaju wycieczki. Pracowałam wtedy w Wytwórni Papierów Wartościowych, więc miałam kenkartę. Miałam koleżankę, Krysię Baj, w której sympatyzował mój wujek – ten który został wywieziony. Kiedyś chłopcy zaproponowali nam, że pojedziemy na Bielany dorożką. Jaka frajda – dorożką, nie? Na Żoliborzu, przy źródełku zatrzymali nas Niemcy. My rozbawiona młodzież, śpiewająca – tylko sprawdzili nam kenkarty, nic nie podejrzewali. Ale proszę sobie wyobrazić moje przerażenie, jak pojechaliśmy tam, do leśniczówki – ręce mi opadły, jak zobaczyłam, że siedzieliśmy na granatach.
Przewoziliśmy broń.
Stanisław Zieliński.
Tak, w „Zniczu”, na Żoliborzu.
W 1938 roku. Kurs trzytygodniowy. Dostaliśmy świadectwa.
Tak.
To było w mieszkaniu prywatnym na ulicy Senatorskiej – nie zdradzę numeru.
Była młodzież w różnym wieku – i młodsi i starsi. Uczyli trochę obchodzenia się z bronią, orientacji w terenie, mapy. Ponieważ kończyłam kurs sanitarny, więc tak samo jeszcze było [powiedziane], jak udzielać pomocy, jak tamować krew – wszystko, co powinny wiedzieć pielęgniarki.
Przecież mieszkałam w dzielnicy, gdzie było bardzo dużo Żydów. Muszę powiedzieć, że Żydzi z Polakami jakoś umieli się porozumiewać. Śmieszne to było, bo w 1939 roku, jak Warszawa została trochę zbombardowana (co dla nas było [straszne], bo wydawało się, że nasza piękna Warszawa została tak [bardzo] zrujnowana), to Żydzi byli na tyle sprytni, że sobie robili sklepiki ze swojej odzieży. Po prostu, jak chciała pani kupić guziki czy coś, – odpinał jesionkę: „Proszę bardzo, co pani chce. Guziki, haft?”. Wszystko, sklep miał na sobie.
Chodził tramwaj, ale nie byłam w getcie. Przychodził do nas jeden [chłopiec] – myśmy go nazywali „Kapsel”, ale nie wiem jak miał na imię. Mały chłopiec, który przedostawał się z murów przy Franciszkańskiej i brał stąd chleb. Wiem o tym, że ludność kupowała bardzo dużo wełnianych skarpetek. Nieraz się dziwiłam (był bazar na ulicy Świętojańskiej), dlaczego te skarpetki tak idą? Okazało się, że w te skarpetki wsypują kaszę (przeważnie kaszę, mąki nie), sól i groch. Wtedy pędem jechało się dorożką, rzucało się skarpetki przez mur na Franciszkańską (oczywiście w różnych punktach).
Wiedziałam.
To było na Rybakach. Ludność w 1939 roku budowała nie barykady tylko zygzakowate schrony na ulicach. W jednym schronie na Rybakach (pod numerem chyba 24) ukrywało się dwóch Żydów.
Nie, nie wiem.
Trochę tak.
Czytałam podziemną prasę, a później tak przeżyłam całe Powstanie, że postanowiłam napisać wiersz, więc jeśli państwo pozwolą… Nie wiem, czy pamiętam go dobrze…
Data 1 sierpnia pozostanie długo w pamięci. Nikt z nas nie przypuszczał, co los nam przyniesie. Jakieś przelatujące cienie, pojedyncze strzały, Godzina siedemnasta była przeznaczeniem. Jak echo w lesie Wieść o Powstaniu Warszawskim całej Polsce niesie. Byliśmy silni, młodzi, pełni wiary. Wierzyliśmy w to mocno, że wroga przegnamy, Lecz cóż – to były marzenia. Jak pokonać wroga z nikłego uzbrojenia? Nie mieliśmy czołgów ani samolotów. Hart ducha w nas tylko był, lecz to było mało. Niewielu z nas przeżyło, co to piekło znało. Niemcy burzyli wszystko – domy, zabytki, pomniki chwały. To, co nie zburzyli, no to podpalali. Na małych skrawkach ziemi – rzędy mogił jak żołnierzy szereg. Jest ich tyle, co drzew w lesie, Którym tylko wiatr leśną piosnkę niesie. Choć lat nam przybyło, to jednak wspomnienia Powracają do nas jak wraca bumerang. Dziś duma nas rozpiera, żeś z gruzów powstała, Codziennie piękniejsza i taka wspaniała. Wznoszą domy się ku chmurom jak nasz orzeł biały. Jeszcze Polska nie zginęła – znów koronę mamy.
Wybuch Powstania zastał mnie na ulicy Piwnej.
Byłam taką łączniczką, że nosiłam bardzo dużo opatrunków. Brałam opatrunki z ulicy Kilińskiego i moim obowiązkiem było dostarczyć je do szpitali. Był dość duży szpital przy ulicy Zakroczymskiej naprzeciwko kościoła Franciszkanów. Później był drugi szpital – duży, wojskowy – Miodowa 7, to pamiętam. Niestety później, jak już było mało miejsc, to zostawiało się chorych w kościołach.
Tak, właśnie na Zakroczymskiej.
Udało się dotrzeć. Kilka razy tam docierałam, dlatego że nosiłam rannych i tak samo nosiłam opatrunki. Pamiętam doskonale dzień, to była godzina piąta, szósta (w każdym razie po obiedzie), już zmierzch, jak wybuchł czołg na ulicy Kilińskiego. Byłam wtedy na Piekarskiej, – właśnie już z opatrunkami z Kilińskiego – a czołg [wybuchł] na Kilińskiego. Była straszna, niesamowita detonacja. W ogóle zatrzęsły się mury, które jeszcze stały (bo przecież chodziło się po gruzach). Chcieliśmy tam pobiec, zobaczyć, ale nas nie puścili. My mamy swoje zadanie, musimy dostarczyć opatrunki i leki, bo były zastrzyki, morfina, jodyna, różne medykamenty. Musieliśmy [to] dostarczyć do punktu.
Było bardzo ciężko, bo przecież i wody nie było. Ci żołnierze biedni, spragnieni, trzeba było im zwilżać usta. Niestety, trzeba było wszystko przy nich robić, tak jak przy chorym, nawet potrzeby fizjologiczne… Trzeba było po nich sprzątać. W ogóle było bardzo ciężko.
Przez ludność cywilną. Mówiłam, że w 1939 roku padały konie, tak i podczas Powstania głównym pożywieniem były konie. Dobrze, że była woda. Ale też spontaniczność ludzka była taka, że wszyscy, co kto miał, wszystkim się dzielili.
Niekiedy były studnie, niekiedy były źródełka – wszystko było możliwe. Przecież nie było wodociągów, nie było światła – były karbidówki. Było naprawdę bardzo ciężko.
Tak. Ludność darła prześcieradła na paski i nam dawała, żebyśmy odnosiły do punktów.
Nie zaprzyjaźniłam się… Jak się zaprzyjaźniłam, to niestety zmarł. Dostarczyłam go do szpitala Bonifratrów, to był taki wariacki szpital na rogu Konwiktorskiej i Bonifraterskiej; i tam dowiedziałam się, że zmarł. Ale był mi naprawdę bardzo bliski.
Nie. Dopiero jak byłam w obozie, dowiedziałam się, że [on też] jest w obozie. [Dowiedziałam] się przez gryps.
Tak, w Szarych Szeregach. Była łączniczką.
Tak.
Byłam harcerką, ale to ile lat temu!
Ale miałam taki zabawny obrazek z Powstania. Państwo nie wiedzą, co znaczy „krowa”. Zmęczona, po trzech dniach staram się wrócić do domu, żeby przynajmniej umyć się. Mój ojciec powiedział mi, że zdobędzie trochę wody, żebym mogła się umyć. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Był nalot. Nie wiem, czy ojciec wstawił wodę do zagrzania czy nie, w każdym razie mnie kazał natychmiast uciekać do piwnicy, a sam został. Mieliśmy piękny, żelazny, niebieski piec – rzeźbione kafle. [Ojciec] został w pokoju, przycisnął się do pieca. Jak był podmuch „krowy”, to były [najpierw] trzy ryki i [później] następował wybuch. Wybuch był tak silny, że wszystko to, co stało przy ścianie, chodziło po prostu po mieszkaniu. Piec zawalił się, a ponieważ w piecu był tak zwany cieplnik (nieraz się w piecu paliło, żeby stała tam jakaś kawa czy coś) – te drzwiczki weszły ojcu na głowę! Proszę sobie wyobrazić, że nie ma go i nie ma! Nalot już się skończył, „krowy” przestały wyć, a ojciec nie schodzi ze schodów. Okazało się, że się tak wystraszył, że nie miał siły zejść. Różne były komentarze – i śmiechy i nie. Biedny, chodził chyba ze dwa dni z obudową tych drzwiczek na szyi, bo przecież trzeba było mieć jakieś kowadło czy coś, żeby to rozkuć.
Nie. Mój ojciec zginął we Flossenbürgu. Z matką i siostrą byłam w obozie w Bräsen. Moja siostra z matką zginęły podczas bombardowania, jak żeśmy były na „drodze śmierci” już po ewakuacji obozu.
Oczywiście nie szło się ulicą, tylko szło się po murach albo po piwnicach, które się znało, [o których było wiadomo,] że są przebite, mają wylot i wyjdzie się na innej ulicy, i wtedy można [dotrzeć] do swego punktu.
Tak. Po prostu dobijali rannych. Przecież kilka razy przechodziły ulice z jednych rąk do drugich rąk. Jak byłam na Starówce i na Rybakach – Wytwórnia Papierów Wartościowych i szkoła na Rybakach kilka razy przechodziły z rąk polskich do rąk niemieckich.
(Zresztą nie wiem, dlaczego na mapie nie ma teraz tej ulicy, przecież przy tej ulicy stała prochownia. Róg Boleść i Rybaków – tam była stara prochownia i ta prochownia istnieje nadal, w tej chwili jest tam teatr. A w ogóle na mapie nie ma tej ulicy.)
Tylko z Czeszkami – dwie Czeszki.
Na ulicy Zakroczymskiej – jedna z nich była ranna, a druga pielęgnowała tą ranną. Przyjechały z Bratysławy. Przyjechały do ciotki, później jakoś przywędrowały do Warszawy i zostały w Powstanie. Zaraz, chyba drugiego dnia, jedna z Czeszek była ranna.
Tak, cywilnej.
O, bardzo dużo.
Przecież my wszyscy byliśmy cywile, a że mieliśmy przynależność do AK, AL… Kiedyś nie wiedziałam, co to znaczy – szłam z opatrunkami, chyba na Mostowej [zatrzymał mnie] patrol: „Jak wy nosicie te opaski?!”. Przerzucili nam opaski z biało-czerwonych na czerwono-białe. Ja jedna naprawdę nie rozumiałam, co to znaczy, a to byli alowcy.
Ale cóż – serce [rosło], jak widziało się, że gdzieś jest punkt, stoi maluszek, zdobył jakąś panterkę, która zakrywała mu kolana, [nogi] aż do stóp, ale jest wojak, trzyma granat w ręku. Nie wiem, czy był prawdziwy [żołnierz]czy nie. Kask miał na głowie – był strasznie ważny! Spotkałam się z tym, że w bramach było bardzo dużo butelek z benzyną. Teraz nazywają to pociskami Mołotowa, ale przed tym to była butelka z benzyną, po prostu. Przeważnie mali chłopcy czołgali się pod czołg, brali butelkę, zapalali zapalniczką i rzucali. Czasami się to udało – wtedy [chłopiec] był wielkim bohaterem¬ – ale bardzo dużo ich zginęło.
Nie.
Właśnie to jedno. Później dopiero wytłumaczyli mi, co to znaczy. Ale przecież walczymy o jedno i to samo, prawda? O wolność.
Z początku bardzo dobra, ale później była taka zawiść… Nie wiem dlaczego. Sanitariuszki były z różnych dzielnic. Były tak samo i z „Parasola” – to były bardzo miłe harcerki, naprawdę bardzo miłe dziewczyny.
Wszyscy byli przyjaciółmi – nie było tak, [że] ten przyjaciel, [a tamten] nie. Kogokolwiek [się spotkało], to każdy był przyjacielem. Jak przechodziło się przez piwnice, to: „Jej, a skąd jesteście?” – „Jesteśmy ze Starówki”. – „Powiedzcie, czy ten dom stoi?” Nieraz człowiek nie miał zielonego pojęcia, czy stoi czy nie, ale [potakiwał]: „Tak, stoi”. Nie wiem, czy stoi czy nie, ale przecież trzeba było pocieszać ludzi.
W schronach? Tak. Bombardowanie – każdy modlił się: „Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko – a tu bomby lecą – żebyś ty (taki nie taki) złamał kark!” Takie były modlitwy. Były modlitwy nad rannymi – już nie pamiętam tej modlitwy, ale naprawdę była piękna.
Tak. Były msze polowe. Były msze – jak było dużo zmarłych [i] trzeba było ich pochować, to też były msze polowe. Nie dysponowałam swoim czasem. Musiałam iść tam, gdzie mi każą i wrócić przynajmniej o takiej oznaczonej godzinie, żebym była na miejscu.
Tak. Ksiądz Piejko.
Cóż mogę opowiadać? Był w kościele Najświętszej Marii Panny. Starszy człowiek, wiem, że był bardzo, bardzo tęgi. Ale błogosławił wszystkich i zawsze mówił: „Dzieci, nie martwcie się. To się już niedługo skończy”.
Tego nie wiem.
Oczywiście, że tak! Grypsy były!
Tak, to mali chłopcy nam przynosili i to była przecież cała nadzieja – jeszcze broniło się Śródmieście, Mokotów. „Ojej! Tu zdobyliśmy! Tam zdobyliśmy!” – to była taka otucha i nadzieja do walki, że ha!
Ale właśnie wtedy, kiedy [wybuchł] czołg – chyba 12 sierpnia, już nie pamiętam dokładnie – zostałam ranna pod sądami na placu Krasińskich i już się moja edukacja skończyła. To było [około] 22 [sierpnia].
Trafiłam do szpitala, ale przecież miałam tylko postrzeloną nogę. Przecież tam byli inni ranni, którzy potrzebowali więcej pomocy. Ja sama mogłam sobie udzielić pomocy, skrępować nogę. Najgorzej, że dostałam strasznej temperatury, byłam dwa dni nieprzytomna. Nie wiem, jak to się stało. kiedy to było? W każdym razie przed wrześniem – wszystkich wygrużyli, zaczęli trochę ewakuować szpital na Długiej 7. Masę rannych szło w kolumnach, razem z ludźmi cywilnymi, nieśli ich na zmianę. Pamiętam w 1939 roku szpital Kawalerów Maltańskich, który był na Senatorskiej, gdzie my, jako dziewczęta, chodziłyśmy do żołnierzy, kupując za swoje własne, kieszonkowe pieniądze papierosy, chleb; trochę z domu żeśmy ściągały, żeby im dać.
Po ewakuacji szpitala byłam w jakiejś piwnicy, ale jak nas Niemcy wygrużyli, [to] szłam w kolumnie ulicą Miodową do placu Zamkowego – kawałek placu Zamkowego – do Senatorskiej, do Leszno. To był straszny widok. Zamek Królewski palił się, wszędzie dookoła były tylko kikuty domów, bo Niemcy przecież podpalali te domy, które jeszcze stały. Szliśmy w płomieniach, dym dusił, do dworca. Tam nas załadowali do pociągu i pojechaliśmy do Pruszkowa.
W Pruszkowie byliśmy w fabryce… – Nie mam pojęcia, jaka to była hala. Tam właśnie spotkałam ojca, spotkałam matkę. Była poczta pantoflowa: „Dzielnica Warszawa- Śródmieście, jest ktoś?” – „Kto jest ze Starówki?” – „My jesteśmy!” – „Może jest ktoś o nazwisku…” – w ten sposób żeśmy się spotkali. Później, jak żeśmy się spotkali, to żeśmy powiedzieli, że już więcej nie możemy się rozejść, musimy się trzymać wszyscy razem. Zawsze nas [ojciec] pocieszał: „Dzieci, nie martwcie się. Wywiozą nas na roboty, to będziemy razem”. Ale nas wywieźli na roboty? Skąd!
Wywieźli nas do Oświęcimia. W Oświęcimiu – mężczyzn na bok, kobiety na bok, niektóre dziewczęta na bok. Zapędzili nas na wielki plac apelowy i była rejestracja. Zabrali wszystkie dokumenty, wszystkie ciuchy, jakie kto miał. Wiem, że moja mama z Powstania Warszawskiego wyniosła pół kubełka wody zamiast smalcu. Byliśmy zdziwieni: „Jak to? To jest ten Oświęcim? Przecież mówili, że ten Oświęcim jest taki straszny…”. A myśmy byli na takim przedoboziu. Widzimy, że biegają babki w granatowych fartuszkach, mają chusteczki na głowie. Pytamy ich: „Słuchajcie, jak tu jest?” – różne języki. Okazało się, że nas wprowadzili do lagru złego prowadzenia.
Prostytutki po prostu. [Wprowadzili] nas na plac apelowy prostytutek. Tam byliśmy segregowani i stamtąd chyba sześć kilometrów… Ale jakie męki! Przecież przechodziło się przez różnego rodzaju badania. Niektóre panie miały badania ginekologiczne i trzeba przyznać, że dużo złota Niemcy zdobyli w ten sposób. Wyrywali złote zęby. Nago, sześć kilometrów, pędzili nas do Brzezinki. W Brzezince znów jakieś pędzlowania, kąpiele – to było coś okropnego. Z Brzezinki chyba chodziłam na tak zwane… Nie tylko ja, bo różni ludzie… To było przesypywanie piasku z jednej strony na drugą, budowanie krematorium też. Byłam tylko raz na takim komandzie. Polegało to na tym, że brało się trzy cegły, z cegłami szło się na górę, zostawiało się jedną cegłę, z dwoma cegłami schodziło się. Dobierało się znów cegłę i znów schodziło się. Jeszcze nieraz kazali śpiewać: „Z dwunastu cegieł, z cegieł dwunastu…”. To było straszne.
W Oświęcimiu spało dziesięć osób na pryczy. Były trzy prycze trzypiętrowe. Posiłki odbywały się w ten sposób, że był jeden garnek na trzy prycze. Z początku nikt nie mógł przełknąć, a później było liczenie na łyki. Nieraz garnek, zanim przyszedł do trzeciej pryczy, to już był pusty, bo się tak kłócili, bili, że nie zostało nic w garnku.
Tu żadnego nie było. Jak pojechaliśmy do Ravensbrück, to można było trochę sobie pokombinować – jak ktoś miał złoto.
Trudno mi powiedzieć, musiałabym zajrzeć do papierów. W każdym razie najdłużej byłam w Buchenwaldzie, ale tu już były znośne warunki.
…w Ravensbrück. Zawsze byłam z całą rodziną – to znaczy z matką i ze swoją siostrą. Przeważnie to były rodziny, rodzeństwo. Byłam też ze swoją koleżanką, która mieszkała na Freta. Spotkałam się z nią w obozie, ale dopiero w Buchenwaldzie. Jak wróciłyśmy z Buchenwaldu, to żeśmy się nie poznały, bo to dwa czy trzy lata [minęły], zanim zapisałam się do klubu buchenwaldzkiego. Usłyszała moje nazwisko i mówi: „Boże kochany! To ty żyjesz?!”. Bo moja mama i siostra niestety zostały… Matka miała urwane nogi, siostra została [postrzelona] w brzuch z karabinu maszynowego.
Zbliżał się front, trochę już zaczynali ewakuować obóz buchenwaldzki. Poszliśmy na ewakuację. To była tak zwana rajza, chodzenie dookoła góry. Chodziliśmy tak chyba ze dwa tygodnie. Spaliśmy w oborach, w stodołach, to już były ziemie poniemieckie. Niemcy odnosili się do nas różnie – czasami były wyzwiska, a czasami rzucili kawał chleba czy dali wody. Podczas tej podróży żywiłyśmy się tylko trawą i polnym czosnkiem.
Nie, [przyszli] ruscy niestety. Zbliżał się front i zaczęli nas ewakuować po bombardowaniu.Po bombardowaniu pojechałam najpierw do Częstochowy. Z Częstochowy do Krakowa, bo musiałam się tam zarejestrować. Ale jakie dokumenty pani miała? Nic. Tylko takie, że powraca pani z obozu i koniec. Dla mnie wstrząsające było, jak w Krakowie szło wojsko polskie. Szło nas ulicą (już nie pamiętam jaką) chyba z pięć – takie obdartusy, w pasiakach, z numerami, z winklami, z gołymi głowami. Nie wiedzieli, co to za cudo. Wiedzieli, że obóz został ewakuowany, ale nie wiedzieli który. I padła komenda wojska: „Prezentuj broń!”. To było strasznie wzruszające.
Pracą. W Buchenwaldzie pracowałam w fabryce amunicji Hassa. Ale tak samo były apele. O godzinie czwartej rano był apel. W pasiaku, przecież bielizny osobistej nie było, tylko pasiak i buty, drewniaki – holendry… Było zimno, trzeba było stać na apelu z wyciągniętymi rękoma, jedna od drugiej prawie o kilometr. I nas liczyli, ale ciągle im się nie zgadzało, tak że apele trwały bardzo długo. Później była chochla kawy i do pracy. Szło się wtedy za obóz. Niestraszne to było, jak pani szła przez bramę i widziała pani tyle powieszonych. Z początku człowiek wzdrygał się, a później to już… – „lalki wiszą”. Martwiłam się, że jak wrócę do Polski (jeśli przeżyję), to czy w ogóle będę jakoś egzystowała, bo mogli porżnąć człowieka – to nie robiło [na mnie] żadnego wrażenia, bo spotykałam się na co dzień ze śmiercią.
To było po rajzie – naprawdę dobrze tego nie pamiętam. Już musiałam zostawić matkę i siostrę we wrzosowiskach. Sama, będąc w szoku, zostałam zabrana do grupy. Zapędzili nas na łąkę. W ciągu piętnastu minut łąka była cała czarna, bo po prostu był taki głód, że wszyscy trawę zjedli. Patrzymy – idzie jakieś inne wojsko i mówią: „Słuchajcie, jesteście wolni!”. – „Jak to – wolni?”. – „No tak, jest zawieszenie broni. Możecie jechać do Polski”. Umieścili nas w jakiejś szkole – to było chyba w Graslitz. Tam, jak tylko zaczął się tworzyć pierwszy transport kierowany do Polski, dostałam się do tego transportu i przyjechałam.
Widok był straszny. Przyjechaliśmy na Dworzec Zachodni – nie było mowy, żeby gdzieś stąpnąć, tak były zanieczyszczone perony. Wygruzili nas wszystkich i każdy szedł swoją drogą. Starałam się dotrzeć do swoich – tam gdzie mieszkałam – bo myślę sobie: „Może będę miała jakieś wiadomości”. A wszędzie w Warszawie, w ogóle gdzie była jakaś była brama czy coś, to było pełno kartek od bliźnich. [Szłam], żeby dostać się do siebie – może ktoś żyje. Szłam ulicą Miodową – sterta gruzów chyba na trzy piętra – taka ścieżka. Już [było] odgruzowywanie Warszawy. W pewnym momencie w moją stronę posypały się cegły i krzyk: „Eee, Niemka! Do Meinla po olej!”. Boże! Jak mi się przykro zrobiło! Bo przecież takie cudo widzieli – dopiero przyszedł pierwszy transport, w ogóle nie wiedzieli, że tacy ludzie istnieją. Wtedy zaczęłam płakać, [mówiłam,] jak się nazywam. Spotkałam tam panią, która mieszkała w pobliżu mojego domu (nazywała się chyba Lewandowska, ale nie pamiętam). Dała mi kawy i chleba. Ale pamiętam jeszcze, jak szłam przez plac Kazimierza. Szłam przez ten plac i zobaczyłam chleby – już na straganie. Człowiek by oczami wszystkie te chleby pożarł. Ale niestety… Myśli pani, że ktoś tam by chleba dał? Patrzył jak na stwór. Doszłam do kupy zieleniny, [były tam] odpady po rzodkiewkach, usiadłam i zaczęłam jeść. Jaki rezultat, to [można] sobie wyobrazić – wiele razy musiałam kucać.
Ugościła mnie, powiedziała, że mieszka na Żoliborzu. Powiedziała adres i koniecznie chciała mnie tam zabrać, ale byłam tak uparta, że [powiedziałam] – „Nie, muszę iść najpierw na swoje gruzy”. Rzeczywiście dobrnęłam tam. Wszędzie były kartki: Min niet – „min nie ma”. I tylko tymi ścieżkami można było iść. Nie szłam sama – cztery osoby ze mną szły. Tak żeśmy się bały – przeżyłyśmy i Powstanie, i 1939 rok, i obozy, a teraz możemy zginąć od głupiej miny? Jakoś dobrnęłyśmy i zastałam kartkę: „Krysia i Basia. Jak wrócicie z Niemiec, mieszkamy Sienkiewicza 4, Chwaszczowie”. Oj, jak się ucieszyłam. Ucieszyłam się, bo to była chrzestna mojej siostry. Nie poszłam już do tej pani, która tak mnie zapraszała na kawę do siebie na Promyka, tylko poszłam z powrotem na ulicę Sienkiewicza. Szłam przez plac, gdzie była poczta – plac Napoleona. Plac? To był cmentarz, nie plac! Grób przy grobie. Znalazłam numer, pytam się: „Gdzie Chwaszczowie?”. – „Tam jeszcze dalej, jeszcze dalej”. W końcu wchodzę na piętro, oni [podobno] na drugim piętrze, patrzę – a tu przecież piętra już są zburzone, już dalej nie ma pięter. Pukam w drzwi, otwierają mi, pytam się: „Czy tu Chwaszczowie?”. – „A nie, nie tu, tam dalej”. Nie wiedziałam, co to znaczy „tam dalej”. Okazało się, że to były mieszkania w amfiladzie, duże mieszkania i każdy zajmował jakiś pokój, kąt. Znalazłam Chwaszczów, mieszkali w kuchni, na samym końcu. Proszę sobie wyobrazić widok – cała miska klusek kładzionych. Więc nie mówiąc, jak się nazywam, nic, dorwałam się do klusek i rękoma, jak jakiś nie wiem kto, zaczęłam te kluski jeść. Ta pani tak na mnie patrzyła, przyglądała się i mówi: „Dziecko, a skąd ty jesteś?”. Mówię: „Z obozu”. Ona mnie nie poznała po prostu! To była chrzestna mojej siostry. Im się już wtedy dobrze powodziło, bo ten pan pracował w ambasadzie francuskiej. Był kucharzem, więc mieli pod dostatkiem jedzenia. Ale ponieważ byłam strasznie zawszona, więc wszystkie moje ciuchy spalili. Strasznie się martwiłam. Położyli mnie na żelaznym łóżku, tylko prześcieradło. Mówię – ale mnie ugościli! Tam miałam twardą pryczę, a tu przyjeżdżam do Polski i takie łóżko mi dają – bez poduszki, bez niczego. Miałam na ciele rany po dwadzieścia cztery centymetry. Jak Niemiec nahają machnął, to gdzie machnął, zahaczył – ciało się rozerwało. Nie czułam bólu, ale w tych ranach były wszy. Położyli mnie na stole, czyścili mi wszy – był porządny słoik.
Nie, to było w domu, na stole! Gdzie tam szpitala szukać! Warszawa w gruzach! Mówią tak: „My sprzedamy te wszy – myślałam, że żartują – i kupimy tobie odzież”. Rzeczywiście za te wszy kupili mi jesionkę z karakułowym kołnierzem. Może nikt nie wierzyć w sny, ale ja wierzę. Jak leżałam na tym łóżku, to mi się przyśniła moja mama, że idzie o kulach do mnie, głaszcze mnie i mówi: „Nie martw się, moje dziecko. Na pewno będziesz miała coś ciepłego na zimę”. Taki miałam sen.
Byłam chora, bo miałam krwawą dyzenterię. To było coś okropnego. Później, jak powstałam już na nogi, to starałam się odszukać jeszcze jakąś rodzinę. Odszukałam – już wtedy ludzie wracali z robót – odnalazłam siostrę ojca, która przyjechała z Breslau, też z obozu (ale to był obóz pracy) i odnalazłam siostrę mamy, która mieszkała na Dobrej. U niej, na Dobrej, zatrzymałam się.
Tak, od razu musiałam pójść do pracy. Dla mnie to było straszne. Cóż, przecież nie byłam taka przeszkolona, w domu wszystko było. Tylko w Wytwórni Papierów Wartościowych te papierki – to jest nic. Przyjęli mnie do Państwowej Centrali Handlowej do działu handlowego. Pamiętam jak dziś, przyjmował mnie chyba pan inżynier Przygocki i pytał się mnie: „Moje dziecko, a powiedz, czy byś umiała z książki księgowej wymazać żyletką cyferkę?”. Chciałam się popisać, że jestem taka mądra, mówię: „Ależ oczywiście, panie inżynierze, oczywiście”. A on mi mówi: „Nam takich nie potrzeba”. Rozpłakałam się. Wziął mnie za ramiona, mówi: „Nie martw się, dziecko. Tego nie wolno robić. Można skreślić, przy skreśleniu postawić parafkę, żebyś wiedziała na następny raz”. Takie było moje przyjęcie. W Państwowej Centrali Handlowej pracowałam dziesięć lat. Później przeszłam do Biura Zbytu Narzędzi. Później przez dwadzieścia lat pracowałam w dozorze technicznym.
Ach, jeszcze jak! Przecież to całe instytucje brały [udział]! Taki zryw!
Taki zryw był! Fajnie było w odbudowie Warszawy. Człowiek ledwo się na nogach trzymał, ale „podaj cegłę”, to było coś fantastycznego! Nikt nie baczył na to, że jest głodny, czy coś. „Stolica nasza będzie piękna!”.
[Nie]. Później dowiedziałam się, że zginął we Flossenbürgu, tam gdzie mój ojciec.
Niemców, tak. Starałam się [zdobyć] przez Czerwony Krzyż [informacje] w ogóle o całej rodzinie i było wielkie zaskoczenie dla mnie, że nie ma żadnych wieści. Później dostałam wiadomość, żebym zgłosiła się do Czerwonego Krzyża. Strasznie to przeżyłam, bo wyciągnęli kartotekę obozową, trochę nadpaloną, i czytali mi wszystko – z jakiego obozu do jakiego przechodziłam, o jakim numerze. I wszystko się zgadzało. Pamiętam swój ostatni numer: 34513.
Nie, nie żałuję, bo teraz Warszawa jest ładniejsza. Człowiek ma satysfakcję, że brał udział w odbudowie, że to jest też cząstka mego życia. A że tyle osób zginęło? No cóż, wszędzie ludzie ginęli, na różnych frontach, tak samo i w Warszawie.
Czy ja wiem… co mogłabym powiedzieć…
To nie było w Powstanie, to było przed Powstaniem. Na placu Krasińskich postawili karuzelę naprzeciwko getta. To była chyba Wielkanoc, przyjechali do nas goście – idziemy zobaczyć, na karuzelę, [to] pewnego rodzaju rozrywka. Nie wiedziałam, dlaczego ludzie się tak pchają do tej karuzeli, [a] po prostu, jak karuzela się kręciła, to widzieli getto, co się dzieje poza murami getta. Tylko to dobrze pamiętam.
Nie. Nie, nie dali mi rodzice. Tylko to było – tak jak mówię – w okresie świątecznym.To, co teraz powiem, to nie jest żart. Pamiętam, że moja mama była ubrana w kostium, [przy kołnierzyku] miała jakiś kwiatek. W pewnej chwili moja ciotka mówi: „Marychna, popatrz, kiełbaska ci osiadła”. Ktoś po prostu dostał „rigoletto” na tej karuzeli – jak się kręcił, to tak matkę urządził.
Wspomnienia… Ale to nie Powstanie – przed Powstaniem. Naprzeciwko stacji mego ojca był stadion „Polonia”. Stadion był ogrodzony parkanem. W parkanie, wiadomo – sęki. Pamiętam Żydów, w myckach, jak w te dziury patrzyli: „Ojej! Ajwaj! Ajwaj!” A my, jako dziewczęta, żeśmy miały długie szpilki od kapeluszy i ciach tych Żydów. Ale oni wcale się za to nie obrażali. Zresztą moja siostra zbierała mycki żydowskie. Mówię: „Jak tyś to zdobyła?”. – „Aa, to jest moja tajemnica”.
Tak. To całe moje życie.