Anna Bąkowska-Has „Hanka” „Dulka”
Nazywam się Anna Bąkowska-Has, mój pseudonim „Hanka”, „Dulka”. Należałam do Zgrupowania „Róg”, Batalion „Dzik”. Urodziłam się 25 lutego 1922 roku w Piłsudach, mam tak napisane w dokumentach. Piłsudy były na terenie ZSRR, to jest maleńka osada, blisko Grodna, która była nadawana uczestnikom pierwszej wojny światowej. Mój ojciec otrzymał za zasługi takie gospodarstwo rolne. Tam właściwie się urodziłam i pierwszy okres mojej młodości spędziłam, a wychowałam się w Warszawie. Mieszkałam na ulicy Senatorskiej, na ulicy Widok i w końcu na ulicy Olimpijskiej na Mokotowie.
- Proszę powiedzieć, czy była pani w Warszawie w momencie wybuchu wojny?
Gdy wybuchła wojna, mój ojciec, który był w wojsku, zdecydował, żebyśmy wyjechali na wschód.
- To znaczy przed wybuchem, tak?
Przed wybuchem, przed 1 września. Omijaliśmy Warszawę, prowadziłam jedno auto, mój brat drugie, [jechała] część rodziny i kierowaliśmy się na wschód, na Lublin, Sosnowicę. Po drodze było takie zdarzenie, że auto zostało zarekwirowane przez wojsko. Trzeba było przewozić broń, mój brat był do tego właśnie wyznaczony, z nim nawiązali kontakt. W pewnym momencie zaczęliśmy się zastanawiać, czy dalej jechać. Była krótka narada rodzinna, a nie było żadnych wiadomości, co się dzieje na froncie. Zdecydowaliśmy się zatrzymać i powoli wracać w stronę Warszawy.
- Czyli gdzie pani była 1 września?
1 września byłam… nie pamiętam, gdzie byłam.
- Może na drodze do Warszawy?
Nie, 1 września byłam jeszcze na wsi pod Skierniewicami. Nim jeszcze Niemcy doszli, posunęli się na przód, to myśmy zdążyli wyjechać i ominąć Warszawę. Mój ojciec brał udział w obronie Warszawy, a dzieci z matką i z resztą rodziny jechały na wschód.
- Pamięta pani, którego września wrócili państwo do Warszawy?
To było już pod koniec września, już po kapitulacji.
- Jakie były pani wrażenia, gdy pani wróciła do Warszawy?
Nie pamiętam, czy myśmy wrócili do Warszawy, czy na wieś. Bo były dwa auta i myśmy wieźli dużo osób, rodzina była z małymi dziećmi. Chyba nie wracaliśmy do Warszawy, chyba właśnie pod Skierniewice do domu letniego, gdzie ojciec miał gospodarstwo. Myśmy chyba tam wrócili, bo Warszawa była częściowo zburzona przecież. Nie tak zniszczona jak po Powstaniu, ale niemniej były ślady walk. Tego nie pamiętam, że byłam w Warszawie.
- Ale w czasie okupacji znalazła się pani w Warszawie?
Zaczęła się normalna egzystencja wojenna, nowy sposób życia. Powinnam [zaliczyć] ostatnią klasę maturalną… byłam przed maturą. Mój brat był młodszy ode mnie. Zastanawialiśmy się, co dalej robić. Naturalnie szkół nie było, były zlikwidowane. Była tendencja, że niepotrzebna jest młodzież wykształcona, inteligencja, ale istniały szkoły zawodowe. Wobec tego po powrocie do Warszawy nawiązałam kontakt z moimi koleżankami i zostały zorganizowane komplety tajnego nauczania, które odbywały się też w naszym mieszkaniu. Byłam zajęta wtedy przygotowaniem do matury, normalnie lekcje były w konspiracji… Trzeba było się pilnować, żeby się nie domyślono, że coś się dzieje w tym mieszkaniu. Normalne były przedmioty, przerabialiśmy takie jak w szkole. Maturę zdałam w 1940 roku, to pamiętam dokładnie, w dniu kapitulacji Paryża. Też w jakimś mieszkaniu prywatnym, chyba w okolicach Rakowieckiej.
Po zdaniu matury trzeba było się zabezpieczyć w jakieś dokumenty, żeby nie zostać wywiezionym na roboty. Wobec tego zapisałam się do szkoły. Były komplety uniwersyteckie, ale jakoś do tego nie dotarłam. Zresztą to nic nie dawało, komplety nie dawały żadnego zabezpieczenia. Chodziłam do szkoły rolniczej, której patronował profesor Wyższej Szkoły Gospodarstwa (SGGW), znana uczelnia w Warszawie. To jakoby miało dawać możliwość po wojnie zaliczania tych przedmiotów w dalszych studiach. Tak że skończyłam tą dwuletnią szkołę i w międzyczasie szukałam jakichś kontaktów, żeby działać, bo wszyscy gdzieś byli.
- W jaki sposób trafiła pani do konspiracji?
Właśnie nie pamiętam, kto mnie [wciągnął]… Bo wszystko było bardzo niebezpieczne, ludzie się bali po prostu. Były donosy i niektórzy się wkradali do tych struktur, żeby Niemcom donosić. Poza tym zawsze w każdym społeczeństwie są takie jednostki wredne. Nawiązałam kontakt, już nie pamiętam przez kogo, w każdym bądź razie…
To było na przełomie 1942 i 1943 roku. Pierwsza rzecz, jaka nas obowiązywała, to przeszkolenie sanitarne. Czyli już chyba myślano o tym czynie zbrojnym, bo sanitariuszki były potrzebne. Przeszkolenie sanitarne, następnie przeszkolenie bojowe. Zostałyśmy zaprzysiężone, to też się odbyło w naszym mieszkaniu w tajnych warunkach. Zostałam przydzielona do porucznika Zenona. Gdzieś mieliśmy się spotkać, hasło, odzew, nie znaliśmy się w ogóle i już działałam w konspiracji jako łączniczka.
- Czy poza szkoleniami brała pani udział w akcjach konspiracyjnych?
Cały czas to była konspiracja. Trzeba było prasę przenieść. Kiedyś kolega mi przypominał, jak żeśmy musieli broń dostarczyć, szliśmy do jakiegoś punktu. W magazynie porcelany trzeba było to zostawić, potem wrócić, naturalnie zachować maksimum ostrożności, bo różnie się działo. Wszystko było takie… Myśmy sobie nie zdawali sprawy.
- Pani między innymi przenosiła prasę, tak?
Prasę, meldunki. Nie było komórek, telefonicznie też nie, więc najprostsza sprawa to przenoszenie meldunków. Oni też musieli mieć jakiś kontakt ze sobą, ci poszczególni dowódcy.
- Czy miała pani w związku z tym jakieś szczególnie niebezpieczne sytuacje?
Nie pamiętam, czy miałam jakieś… Nie byłam ani zatrzymywana, udało się jakoś wszystko. Przebiegało to wszystko prawidłowo, myśmy byli w miarę ostrożni. Bardzo byliśmy wszyscy zdyscyplinowani, punktualni. Obowiązywała punktualność i przestrzeganie godziny policyjnej, żeby przypadkiem dłużej nie zostać. Tak wyglądała ta praca.
- Wiedziała pani wcześniej, że Powstanie jest przygotowywane?
Tak, właśnie Powstanie to jest taki temat… Zastanawiają się, czy powinno być, czy nie powinno. Myśmy wiedzieli od początku, że będzie coś takiego, że cały system szkoleniowy na tym polegał. Przecież mój brat kończył podchorążówkę. Mieli normalne ćwiczenia, uczyli się strzelać, [mieli] przeszkolenie bojowe. Zresztą on zginął w czasie w Powstania. Był cały program, który obowiązywał w szkole podchorążych. Myśmy były przygotowywane też, odpowiednio trzeba było mieć przygotowany sprzęt na pierwszą pomoc. Co trzeba było mieć, jak się zachować? Tak że o tym myśmy wiedzieli. Ponieważ myśmy z bardzo wielkim zainteresowaniem śledzili cały ten ruch wojsk i wiadomo było, że w pewnym momencie już ze wschodu szły wojska rosyjskie, że zaczęło się lądowanie na zachodzie. Czyli wiadomo było, że kiedyś to się musi jakoś wszystko spotkać razem. Jeszcze była taka sytuacja, że obserwowaliśmy, doskonale widziałam, co się stało z gettem, jak powoli było likwidowane. To było coś makabrycznego, strasznie to przeżyłam, dlatego że byliśmy bezsilni, nie można było nic zrobić. Pół miasta się paliło i ci ludzie tam byli. Teraz dopiero, po wojnie, jak czytam, to widzę jakie to było okrutne. Zrobili zryw w ostatniej chwili, zginęli. Pomyślałam sobie, że właściwie to powoli zbliża się i w naszą stronę, że w tym kierunku. Skończą jedno, zaczną drugie, prędzej czy później. Tylko czekaliśmy na zbliżanie się frontu, żeby był odpowiedni moment. Pamiętam doskonale, to był 1944 rok, byłam wtedy właśnie na wsi pod Skierniewicami, spędzałam tam wakacje. Tylko nie pamiętam, jak dostałam wiadomość, że trzeba być w Warszawie, że już coś się szykuje. Pojechaliśmy do Warszawy: brat, matka i ja. Pamiętam, jak mój brat wcześniej się szykował, mama mu szykowała plecak, żywność i on wcześniej już miał spotkanie na punkcie zbornym. Dużo wcześniej przed 1 sierpnia, ponieważ był w okolicach gestapo, Szucha. Był w 7. Pułku Ułanów. A ja czekałam na ten dzień i 1 sierpnia dostałam wiadomość, że musimy być na Wareckiej o godzinie piętnastej, bo o siedemnastej zaczęła się godzina „W”.
- W jaki sposób ta wiadomość do pani dotarła?
Telefonicznie prawdopodobnie albo ktoś przyniósł. Mieszkałam w dobrym punkcie, bo w samym Śródmieściu. Nie wiedziałam, gdzie będę przydzielona. W każdym bądź razie mieliśmy się stawić na ulicę Warecką. Moja koleżanka, z którą zawsze razem się trzymałyśmy, mieszkała we Włochach. Niestety przyjechała w tym dniu do Warszawy, ale nie wzięła swojego sprzętu, plecaka, torby sanitarnej i chciała jechać po to. Nie pozwoliłam jej, powiedziałam: „Słuchaj, niemożliwe, ty nie zdążysz wrócić”. Poszła tak jak stała. Były takie sytuacje, że ludzie szli po prostu w tym, w czym byli. Miałam już to wyposażenie, które obowiązywało, ponieważ to było w moim mieszkaniu na ulicy Widok. Odpowiedni ubiór i zapasy. Żeśmy się zgłosiły na Warecką. To było zupełnie obce mieszkanie, obcy ludzie, hasło, odzew naturalnie. Wiadomo, że swój. Myśmy się dopiero poznawali w takich sytuacjach. Dostaliśmy wtedy rozkaz, że musimy iść na ulicę Miodową i to już, natychmiast. To było takie przedziwne, bo widziałam po drodze maszerujących w różnych kierunkach młodych ludzi, odpowiednio ubranych. Myślę, że Niemcy się doskonale orientowali, przecież mieli wszędzie swoich informatorów. Doszłyśmy na Miodową, obce mieszkanie jakiegoś lekarza na czwartym piętrze. Tam byłyśmy bardzo krótko, ponieważ to polegało na tym, że myśmy się musieli wszyscy tam spotkać, a nie każdy tą informację otrzymał i mógł zrealizować szybko. Tak że część osób gdzieś utknęła, bo już się zaczęło, już się zaczęły pierwsze strzały. Już wiadomo było, że godzina „W” już jest. Wtedy już trzeba było się właśnie odpowiednio zachować, to już była wojna. Na każdej ulicy może paść strzał, nie wiadomo, co się mogło zdarzyć.
- Czy tam był zorganizowany punkt sanitarny?
Właśnie, sanitariuszki zostały na Nowym Zjeździe. Dostałam nawet rozkaz, ja „Hanka”, mój dowódca polecił żebym doszła na Nowy Zjazd i zasygnalizowała im, że jesteśmy na Miodowej. Przecież – jak im dać znać inaczej? Pamiętam to doskonale, mam jak na kliszy fotograficznej, że był jeszcze dzień i musiałam przejść Krakowskie Przedmieście. Przeleciałam, nikogo nie było, na ulicy pusto i widziałam z daleka tylko nadjeżdżający czołg. Schowałam się, nie wiem, co to był za budynek, filary były. Na Nowy Zjazd trzeba było zejść w dół, troszeczkę ta uliczka schodziła w stronę Wisły. Nie mogłam się ruszyć, dlatego że ten czołg się zbliżał. Było jasno, w ogóle nie miałam możliwości, pola manewru. Przeleżałam jakiś czas i jak on odjechał, to już nie poszłam, nie ryzykowałam, wróciłam. Powiedziałam, że niestety nie da się, bo to jednak był kawałek na Miodową. Ale tak się złożyło wspaniale, że te sanitariuszki z moją koleżanką, która miała cały patrol sanitarny (była ich jak gdyby przywódczynią), dotarły właśnie do nas i już nawiązały kontakt. Zaczęła się organizacja punktów sanitarnych, szpitali i już normalna walka. Tak że nie pamiętam dnia wybuchu Powstania, jaki to był dzień, czy to był piątek, nie pamiętam.
Ale pamiętam pierwszą niedzielę. To był rynek Starego Miasta, odbywała się msza polowa. Był zbudowany ołtarz, ksiądz, flagi były biało-czerwone, szalenie wzruszające. Ksiądz udzielił wszystkim błogosławieństwa, bo nigdy nie wiadomo było kto… Jak gdyby zbiorowe odpuszczenie wszystkich win było w tym dniu. Piękna to była uroczystość i potem już się zaczęła normalna walka, kontakt z poszczególnymi plutonami. Byłam przerzucana, raz byłam u jednego dowódcy, potem gdzieś. Ciągle były zmiany, ciągle ruch był jakiś.
- Pamięta pani swoich pierwszych rannych?
Pamiętam, w ogóle nie bardzo chciałam być sanitariuszką. Ale pamiętam rannego kolegę z roztrzaskaną nogą i musiałam mu robić opatrunek. To było dla mnie bardzo takie… Ale inaczej to jest w normalnych warunkach, przeżywa się, a tu jest wojna, więc trzeba pomóc. Musiałam mu w miarę możliwości opatrzyć tą ranę, dotrzeć do tego wszystkiego, unieruchomić tą nogę. Następnie skontaktowałam się z patrolem sanitarnym, który go przeniósł do szpitala.
- Zdarzyło się, że znalazła pani wśród rannych znajomego, kogoś bliskiego?
Spotkałam mojej ciotki męża, zupełnie przypadkowo. Spotkałam go kiedyś, idąc z jakimś meldunkiem. On też był w jakiejś organizacji. Mówi: „Ty jesteś tu?”. – „Tak, jestem właśnie na Starym Mieście w kwaterze u Baryczków”. Myśmy się spotkali kilkakrotnie i potem po kilku dniach dostaję wiadomość, że on nie żyje. Szedł z moją ciocią i został trafiony na ulicy przed barykadą. Tak że mnie zawiadomili, już nie pamiętam kto, ale ktoś mnie zawiadomił. Zapamiętałam sobie to miejsce, gdzie został pochowany, i przez to byłam prawie że naocznym świadkiem jego śmierci. Mogłam stwierdzić, że on zginął właśnie tego a tego dnia.
- Czy jak na tamte warunki uważa pani, że szpital był dobrze zorganizowany?
Szpital był dobrze zorganizowany, ludzie byli oddani, ale panicznie się bałam szpitala. Nie wiem, nie chciałam… Może przeskoczę troszeczkę ten okres, że już jak się zbliżał moment ewakuacji Starego Miasta, bo już taki był straszny ostrzał i Niemcy po prostu nacierali z każdej strony… A sama byłam chora już, bo tam panowała czerwonka. [Mówiłam:] „Błagam, tylko nie zostawiajcie mnie w szpitalu. Nie chcę do szpitala”.
Tak, wolałam być gdzieś na powierzchni, bezpośrednio mieć kontakt z ludźmi. Szpitale były przeważnie zorganizowane w kościele albo w jakichś podziemiach. Potem wiadomo było, jak Niemcy potraktowali tych chorych, że ich po prostu dobili.
- Moment szczególnego zagrożenia, na przykład bombardowania. Czy dotknęło to panią?
Na pewno mnie dotknęło, tylko że człowiek sobie nie zdawał sprawy. Myśmy z koleżanką razem akurat jakiś meldunek przenosiły i była taka broń, która u nas się nazywała „szafa”, a w Śródmieściu „krowa”. To polegało na tym, że przed uderzeniem tego pocisku było jak gdyby nakręcanie czegoś, jakby nastawianie i to różne dawało efekty dźwiękowe. Tak jakby zgrzyt niedomkniętych drzwi albo ryk krowy. I właśnie taką „szafę” kiedyś usłyszałyśmy i to po jakimś czasie, po kilku sekundach jest wybuch, który powoduje pożar, straszne zniszczenie. Myśmy się schowały w toalecie, w jakimś budynku, gdzie znalazłyśmy się przypadkowo. Słysząc nastawianie całej tej aparatury, mówię: „Słuchaj – »szafa«! Musimy gdzieś się schować”. Człowiek czuł się bardziej bezpieczny. W tym malutkim pomieszczeniu zaczęło się wszystko sypać, gruzu pełno, ale jakoś [przeżyłyśmy]… Ona tylko była lekko ranna nad okiem, mnie właściwie się nic nie stało. Tyle że brudne byłyśmy, przysypane, a obok pokoje były zniszczone. Taka ciekawostka.
- Czy poza mszą, która była dla pani niesamowitym doświadczeniem, ma pani jeszcze jakieś miłe wspomnienia z tego okresu?
To trudno nazwać miłe wspomnienia, bo się żyło w takim strasznym napięciu i stale były jakieś zmiany kwater, ponieważ bez przerwy było bombardowanie, ostrzał, nieprzyjaciel się posuwał, zacieśniał się krąg, trzeba było zmieniać nasze posterunki. Tak że nie było to wszystko takie przyjemne. Ale muszę powiedzieć, że przeżyłam też pewien odcień strachu, ponieważ był broni, więc produkowaliśmy butelki samozapalające. Zajmował się tym chemik. Były chyba wypełnione benzyną, tam był cukier i po rzuceniu takiej butelki na czołg ona się zapalała, powodowała jakieś zamieszanie. Kiedyś miałam przydział do kwatery, gdzie te butelki były zmagazynowane. Po prostu byłam tam, spałam, nocowałam. Półki wypełnione tymi butelkami, to tylko chwila nieuwagi czy wstrząsu i to by wszystko wyleciało w powietrze. Ale to było krótko, potem się zapominało, szło się dalej. Znowu się coś działo, coś trzeba było zanieść, coś przynieść, to trzeba się było zająć chorymi. Tak że stale była jakaś praca. Ale muszę powiedzieć, że zaczął też nam dokuczać głód. Początkowo Stare Miasto, ponieważ tam były magazyny niemieckie i były zdobyte przez powstańców, była zdobyta żywność, zdobyta odzież. Tak że myśmy zostali nawet umundurowani w niemieckie panterki, które dano nam tak po prostu, każdy dostał. Tylko odróżniała nas biało-czerwona opaska. Choć był to upał niesamowity, to w tych panterkach się chodziło. Człowiek czuł się bezpieczniej, że ta panterka może nas bezpośrednio nie narazi na jakieś uderzenie…
- Wspomniała pani o głodzie.
Oj tak, wtedy poznałam, co to jest głód.
- Jak się znajdowało coś do jedzenia, to co to było?
Różnie, koń kiedyś był ugotowany. Pamiętam, że koleżanka zajmowała się kuchnią polową. [Był] koń, którego jadłam, aż się sobie dziwię. Ale psa nie mogłam zjeść. Psa, którego widziałam kilka godzin wcześniej, jak sobie biegał. To już było w Śródmieściu. Potem mi pokazali w piecyku tego psa upieczonego, to już nie mogłam go zjeść, choć byłam głodna.
- A z tych bardziej powszednich rzeczy na Starym Mieście? Czy były jakieś zapasy żywności?
Na Starym Mieście to było wspaniale, bo myśmy mieli magazyny poniemieckie. Nawet jedliśmy chleb, który miał dwa lata podobno i Niemcy to gromadzili. Specjalny był, foliowany, dla lotników, bardzo mi smakował ten chleb. Jakieś konserwy były, tak że na Starym Mieście nieźle było z zapasami. Gorzej potem było w Śródmieściu, już się kończyły przecież zapasy, woda.
- Na jakiej ulicy w Śródmieściu pani była?
W Śródmieściu myśmy usiłowali przejść… bo już wiadomo było, że Stare Miasto pada, już nie da się utrzymać tych pozycji, bo tam był duży ostrzał z Wisłostrady. Był rozkaz, żeby przedrzeć się przez Ogród Saski i ta akcja się nie udała. Wtedy nawet transportowałam jednego z poruczników, który był ranny w nogę. Trzeba było go na noszach nieść, jego rzeczy. Myśmy prawie całą noc czekali w jakimś miejscu. Chłopcy poszli wcześniej, taka szpica, żeby zobaczyć, sprawdzić i dali znać, że się nie da. Strasznie dużo ludzi było, dołączyła do tego ludność cywilna, dużo ludzi chciało jednak dostać się do Śródmieścia i to się nie udało. W dwa dni później, z 31 na 1 września, dostaliśmy rozkaz przejścia kanałami do Śródmieścia. To było dobrze zorganizowane, udało się. Wchodziliśmy na placu Krasińskich do włazu i trzeba było się bardzo pilnować, trzymać, tylko jedna osoba mogła się zmieścić. Szło się w całkowitej ciszy, w ciemnościach. Był zawsze przewodnik, był to ktoś, kto już znał tą trasę, wiedział, jak trzeba prowadzić. Koleżanka nawet przeprowadzała. To były niezapomniane chwile, bo to trwało… Mnie się wydaje, że to było bardzo długo, ponieważ wchodziliśmy raniutko, to były wczesne godziny ranne, żeby niepostrzeżenie. Też trzeba było zachować maksimum ostrożności, żeby się Niemcy nie zorientowali. Po kolei się wchodziło po drabince, grzęzło się w wodzie po kolana, czasem i więcej. Byłam wtedy chora, wtedy się bardzo źle czułam, ale niebezpieczeństwo dodaje skrzydeł i siły. Wiedziałam, kto jest przede mną, kto jest za mną, podawało się rękę i tak się szło, mając tylko torbę na szyi, bez żadnych rzeczy. W całkowitej ciszy, po ciemku, ale nie było wyjścia. Wyszliśmy na Nowym Świecie przy ulicy Wareckiej. Pamiętam, że tam się jakby wchodziło do innego świata. Były kamienice nienaruszone, ludzie, spokój się wydawał, a myśmy wyglądali okropnie. Wszystko było w jakimś brudzie. Coś się deptało, coś pływało, nie wiem, co to było. Może ktoś tam został.
- W Śródmieściu też trafiła pani do punktu sanitarnego?
Tak, byliśmy przydzieleni na Okólnik. Ale ponieważ szybko się rozprawiono, Powiśle padło i trzeba było przejść za Aleje. Tam byliśmy już właściwie w samym Śródmieściu. Ulica Wspólna, Nowogrodzka, a sztab był na Wilczej. Ponieważ bardzo dużo sanitariuszek zginęło, dostałam trzy patrole, musiałam być sanitariuszką, bardziej sanitariuszką niż łączniczką. Było rzeczywiście , więc znowu szpitale, znowu opieka nad rannymi i dostarczanie ich. Kiedyś miałam takie zdarzenie, że szłam do sztabu na Nowogrodzkiej, miałam tam zanieść meldunek. W pewnym momencie usłyszałam zgrzyt, tą „szafę”, wtedy schowałam się do bramy. Wiedziałam, że nie muszę, bo to był jak gdyby powiew, nie wiadomo, z której strony to uderzy. Gdzieś niedaleko to uderzyło i po tym fakcie uważałam, że jest bezpiecznie i mogę iść dalej z tym meldunkiem. Przechodząc koło barykady, usłyszałam wołanie: „»Hanka«! »Hanka«!”. Zatrzymałam się, okazuje się, że to kolega, który szedł właśnie [wcześniej] z moją koleżanką i ona zginęła, a on został ranny. Notabene to aktor, po wojnie grał – Mieczysław Milecki, znane nazwisko. Występował w filmach, grał w sztuce, zresztą cały czas był z nami na Starym Mieście. Trzeba było opatrzyć i przetransportować go do szpitala. Ta koleżanka, to się dowiedziałam już od ludzi, którzy tam wcześniej byli, że zginęła. Nawet mu się tego nie powiedziało od razu. Tak że to było takie bezpośrednie zetknięcie prawie że zaraz po tym wybuchu.
- Czy kapitulacja panią zaskoczyła?
Właściwie już wiadomo było, że będzie kapitulacja, ponieważ tak się sytuacja przedstawiała, że przecież nasze wojska były już na Pradze, to był rzut kapeluszem – Praga, widać było drugi brzeg. Myśmy się zastanawiali, dlaczego oni nam nie pomogą? Dlaczego tak się dzieje? Gdyby się miało taką wiedzę, jaką się ma po tylu latach, to by było jasne. Ale przeciętny żołnierz? Myśmy się polityką nie zajmowali, nie wiedzieli. Raczej byliśmy ufni i oczekiwaliśmy, że będzie współpraca wzajemna. Tym bardziej że były oddziały AL-u na Starym Mieście i myśmy sobie nawzajem pomagali. Nie było rywalizacji, nie ważne, że oni tacy, my jesteśmy Armia Krajowa ci AL. Trzeba było, to był wspólny wróg. Jak zobaczyliśmy, że front tak bliziutko, już byli przecież za Wisłą i nic się nie dzieje, to wiadomo było, że Warszawa już nie da rady. Powstańcy nie mieli broni, już się wykańczali. Tak że widocznie trwały jakieś rozmowy z Londynem, dogadywali się dowódcy i kapitulacja nas właściwie nie zaskoczyła. Już wcześniej dowódca powiedział, że prawdopodobnie będziemy zmuszeni, nie ma wyjścia. [Powiedział to], jak już musieliśmy oddać Stare Miasto, które zniszczyli. Wtedy właśnie wyszedł z taką propozycją: „Słuchajcie, każdy na własną rękę niech się ratuje. Nie musicie iść z wojskiem”. Tak było, nie było przymusu. Zdecydowaliśmy, że kto chce, to idzie jako ludność cywilna, żeby nie mieć tego piętna, że się jest powstańcem, bo wiadomo było, że Niemcy byli tacy jacy byli, nieubłagani.
- Z Warszawy trafiła pani z ludnością cywilną do Ursusa?
Do Ursusa, tak. W Ursusie byłyśmy kilka dni. To była pusta hala fabryczna, pełno było ludzi, cywili. Czekaliśmy… Na coś czekaliśmy, nie wiedzieliśmy, na co czekamy. Potem podstawili bydlęce wagony kolejowe, docisnęli nas tam i dokądś jechałyśmy. Nie wiedziałyśmy, dokąd jedziemy, na zachód. Od razu powiedziałam do mojej mamy, że… a nie wiedziałam już nic o bracie, nie było żadnych wiadomości. Myśmy się z matką odnalazły, a brata…
- Czy z mamą odnalazłyście się jeszcze w Warszawie?
W Warszawie, tak. Jak przeszłam ze Starego Miasta kanałami do Śródmieścia, to od razu poleciałam do tego mieszkania, które wyczytałam w prasie podziemnej. Tam [znalazłam] moją mamę. Już byłyśmy w kontakcie, stale ją informowałam, gdzie będę, gdzie mam punkt. Ona do mnie przychodziła, zresztą też pracowała w jakiejś organizacji, coś robiła, pomagała. Potem razem żeśmy wyszły do Ursusa i powiedziałam, że uciekam, że nie dam się wywieźć. Ale było trudno, dlatego że wieźli nas od samego rana, a jak wypuszczali w celach sanitarnych na perony w poszczególnych miastach, to było jasno i pilnowali, nie dało się w ogóle nic zrobić. Z pędzącego pociągu nie dało się uciec, ponieważ drzwi były zaryglowane łańcuchami. To już był październik, więc krótsze dni. Już się zbliżała może ósma godzina… A nie wiedziałyśmy [dokąd nas wiozą], wiedziałyśmy tylko, że jedziemy na zachód. To był pociąg, który bardzo wolno jechał, zatrzymywał się na stacyjkach. W końcu się zatrzymał na jakiejś [kolejnej] stacji, byłam u wylotu drzwi, wyskoczyłam na tej stacyjce i udałam, w jakim celu uciekłam. Moja mama od razu też zrobiła ruch: „Ludzie wysiadajcie, tu można korzystać ze swoich potrzeb naturalnych”. Przecież ci ludzie byli tyle godzin pozamykani, więc zaczęli się wszyscy pchać i to się załatwiało publicznie, jeden przy drugim. Takie to były czasy, że się w ogóle na to nie zwracało uwagi. Myśmy z mamą tak sobie jakoś skacząc, kucając, troszeczkę się oddaliły. Ja pod pociąg i na bocznicy stał drugi pociąg towarowy. Moja mama też sprytnie się za mną posunęła i myśmy się położyły pod tym pociągiem towarowym, który tam stał już. Jakaś mała stacyjka. Jakoś nikt nas nie zauważył, ale ten pociąg mógł ruszyć. Tamten już się szykował do odjazdu, bo słychać było niemiecki rozkaz naganiający ludzi do środka. Bo się ludzie pewnie ociągali. Słyszałyśmy tylko szczęk zasuwanych rygli i potem wolniutko odjechał, a my leżymy, musimy iść w bok. Był rów, było bardzo ciemno, październik, stacja nieoświetlona. Myśmy do tego rowu skoczyły, a potem w pole. Zaczęłyśmy uciekać przez kartoflisko, były jakieś pozostałości buraków, czegoś i w stronę światełek, które w oddali się paliły. Jakaś wioseczka, jacyś ludzie. Tylko nie wiemy w dalszym ciągu, czy to jest Generalna Gubernia, czy już Niemcy, czy myśmy przekroczyli granicę. Ale musimy ryzykować, trudno. Noc, zapukałyśmy do gospodarzy i po polsku: „Kto tam?”. No więc: „Jesteśmy z Warszawy, chcemy tutaj przenocować”. – „A to idźcie do komórki”. Ci ludzie też bali się wpuszczać. Myśmy przenocowały, w dzień oni nas bardzo serdecznie ugościli. Okazało się, że to była taka stacja, która… Nie mogę tej stacji teraz znaleźć, Jackowice się nazywała. Gdzieś za Łowiczem, może to nie było przewidziane jako stacja, tylko jako przystanek, nie wiem, jak to nazwać. W końcu taki duży transport, tyle ludzi wieźli, coś musieli z tymi ludźmi zrobić. Myśmy wtedy tego gospodarza poprosiły, że jesteśmy właśnie z Warszawy, a mamy dom pod Skierniewicami, żeby on do Łowicza nas jakoś odtransportował. Myśmy mu zapłaciły, zawiózł nas do Łowicza i tak się udało.
- Wróciła pani jeszcze do Warszawy?
Nie, nie można było.
- Ale w późniejszych latach?
W późniejszych latach oczywiście, że wróciłam. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że moja matka genialnie jeszcze przed kapitulacją, przed zajęciem Warszawy, kiedy jeszcze Niemcy… Ponieważ mieliśmy w Warszawie zakopane cenne rzeczy, to mama wymyśliła, że ona musi te rzeczy odzyskać, że ona nie może tego stracić. Załatwiła sobie jakieś zezwolenie z gminy, wzięła furę wyściełaną sianem, słomą, woźnicę starszego i pojechała do Warszawy. Łopatę, ktoś jeszcze pojechał i wykopali ten kufer, gdzie były te rzeczy schowane.
- Gdzie ten kufer był zakopany?
To było na posesji, gdzie mój ojciec miał też mieszkanie. To był bazar w okolicach ulicy Czerniakowskiej, tak że można go było gdzieś… Ona wiedziała gdzie, wykopali to, wzięli te wszystkie rzeczy i przywiozła. Tak że uratowała część dobytku. Kiedy opuszczałam Warszawę, moje mieszkanie było całkowicie dobre. Stały meble, były ubrania, wszystko było, to nie było zniszczone. Tylko potem Niemcy systematycznie niszczyli, podpalali. Tak że już po wojnie zgliszcze były, nic się nie odzyskało. Moja matka długo nie chciała wracać do Warszawy, bo to się łączyło z przykrymi wspomnieniami i ciągle nie wiedziała nic o moim bracie, ciągle się go szukało. Żyła nadzieją, że on żyje. Właściwie nie wiadomo, w jakich okolicznościach zginął.
Wróciłam chyba w 1945 roku…
Nie w naszym mieszkaniu, tylko ojciec dostał przydział mieszkania i zaczął prowadzić jakąś… Nie, przepraszam, mój ojciec przecież był w wojsku.
Nie, właśnie był taki dylemat, czy się ujawniać, czy się nie ujawniać. Dowódca powiedział: „To jak uważacie, ale nie musicie”. Myśmy się nie ujawniali. Po co? Nie było potrzeby, tym bardziej że źle na to patrzono. Ale miałam taki problem. Ponieważ zgłosiła się do mnie wdowa po koledze, który zginął, a ja byłam świadkiem tej śmierci. Musiałam w sądzie [powiedzieć]… Myślę sobie: „Co ja powiem? Jak ja to powiem? Skąd go znałam?”. Ale jakoś nie pytano mnie, widocznie ulgowo patrzyli na te sprawy. Tylko powiedziałam: „Tak, mogę stwierdzić, że zginął wtedy…” tam i tam. Wtedy miałam ten dylemat, bo ten powstaniec zginął jako wojskowy, wiadomo było gdzie, kiedy, a ja musiałam potwierdzić to. Ale nie ujawniłam się.
Kraków, 13 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk