Bożena Biel
Bożena Biel.
Co pamięta pani z okresu okupacji? W 1940 roku poszłam do szkoły na ulicę Królewską, do gimnazjum Mikołaja Reja. Stamtąd nas przerzucono do szkoły na Sewerynowie, gdzie byłam krótko, a jeszcze później przenieśli nas na ulicę Zgody. Byłam jeszcze w szkole na Drewnianej. Przez okres czterech lat nauki uczęszczałam do pięciu szkół. Okolice Krakowskiego Przedmieścia, właśnie Sewerynów, były dzielnicą zajętą głównie przez Niemców. Jednak tam najdłużej chodziłam do szkoły. Widywałam tam Niemców i mam do tej pory uczulenie na język niemiecki.
- Czy Niemcy odnosili się do pani nieprzyjemnie?
Nie. Jak przechodziłam, to oni szli swoją drogą, tak że z tego tytułu nie miałam żadnych przykrości. Tylko sam widok, samo słuchanie ich nie było przyjemne. Zachowywali się tak, jak się zachowują zresztą do tej pory, jakoś głośno, rubasznie. Poza tym wygrywane przez ich orkiestry –
Parademarsche – to na dziecku robiło niemiłe wrażenie. Niemców widywało się w tramwajach, a do szkoły dojeżdżałam tramwajem. Warszawa była gęsto zabudowana, tak że ze Złotej musiałam dojechać tramwajem. Przedziały
Nur für Deutsche były w pierwszych wagonach. Nie miałam jakichś nieprzyjemności poza tym, że raz, jadąc tramwajem, stałam na pomoście, był wielki tłok, pchnęli mnie i wybiła się szyba. Oczywiście nikt się nie przyznał, a ja byłam najbliżej. Mama musiała płacić karę za wybitą szybę. Ogólnie unikałam kontaktu z Niemcami, byłam tak nauczona, żeby ze szkoły do domu wracać i nie włóczyć się.
- Gdzie pracował pani tata podczas okupacji?
Od 1922 roku tata pracował cały czas na Poczcie Głównej, na placu Napoleona. W 1939 roku dostał polecenie, że jako urzędnik państwowy musi opuścić Warszawę. Wrócił w październiku, dlatego że oni [Niemcy] mieli wszystkie dokumenty personalne. Pracownicy państwowi musieli wrócić na swoje miejsca pracy pod ich dyrekcją. Cały czas pracował, właściwie do śmierci, bo po wojnie też wrócił do pracy. Mama przed wojną nie pracowała zawodowo – handlowała i wychowywała dzieci. W czasie wojny, ponieważ była nędza, skoro tata zachował tę samą pensję co przed wojną, a to starczało (zdaje się) na pół kilo słoniny, mama po prostu handlowała.
Mama handlowała galanterią, pończochami, skarpetami, sweterkami. Ponieważ mama swój towar musiała przynosić do domu, nie mogła tego przechowywać, to jak wychodziliśmy do Pruszkowa, mama zabrała walizkę i dzięki temu mogliśmy przeżyć, bo chłopi nie dawali jeść. RGO kierowało warszawiaków do nich, a oni narzekali: „Warsiawiaki! Powstania wam się chciało”. Wyżywienie było marne. Dzięki temu, że mama miała swój towar, to od czasu do czasu coś sprzedała. W tej chwili nie wiem, co by mi tak smakowało, jak suchy chleb wtedy.
- Pani miała starszego czy młodszego brata?
Starszego o siedem lat.
- Czy był on w konspiracji?
Nie. Był wywieziony do Niemiec w 1942 roku.
- Został złapany podczas łapanki?
Tak. Przeszedł przez obóz na Skaryszewskiej. Tam była szkoła, ten budynek jest chyba tam do tej pory.
- Do jakiego obozu w Niemczech trafił?
To był obóz pracy. Byli trzymani w Leverkusen pod Kolonią.
- Czy udało mu się wrócić do Polski?
Nie wrócił, bo po ofensywie 1944 roku dostał się do Francji. Został zmobilizowany i wstąpił do wojska. Skończył gimnazjum, bo tutaj chodził do Konarskiego, do drugiej czy do trzeciej klasy, zdał maturę. Była taka propaganda, że tutaj na białe niedźwiedzie wywożą. Postanowił zostać. W 1948 czy 1949 roku wyjechał do Argentyny.
- Czy otrzymywała pani jakieś listy od brata, podczas gdy przebywał on w obozie w Leverkusen?
Chyba ze dwie karty rodzice otrzymali. Prosił o to, żeby chleba przysłać, bo był głód. Jeszcze było takie zdarzenie, do którego się przyznał, mianowicie poszli z kolegą, ukradli bochenek chleba i właściciel oddał ich w ręce policji, ale jakoś się im upiekło. Nie męczyli go specjalnie. Pracował zdaje się w dużych zakładach firmy Agfa, praca była związana z fotografią.
- Czy była pani naocznym świadkiem łapanek w Warszawie?
Szczęśliwie nie, ale byłam złapana z moją mamą w 1943 roku. To była niedziela majowa. Ciocia mieszkała w Jelonkach, miała dom z ogrodem. Miło, słonecznie, ciepło, na dobrym powietrzu się siedziało, a mama powiedziała: „Już idę, już idę”. Na to ciocia: „Nie, jeszcze posiedźcie trochę”. Mama odpowiedziała: „Nie, już późno, idziemy, jeszcze kwiaty wezmę”. Tramwaju nie było, ale wreszcie przyjechał i wsiadłyśmy do środka. Zapełniony był, ale nie było tłoku. Tramwaj dojechał Chłodną do Żelaznej. Na rogu Żelaznej i Chłodnej mieściła się komenda
Schutzpolizei. Sznur tramwajów się zatrzymał, chyba ze trzy. Do wagonu wchodzili [niemieccy policjanci] – jeden z przodu, drugi z tyłu, blachy mieli, rodzaj ryngrafów. Powiedzieli: „Wysiadać!”. Zaprowadzili wszystkich na podwórko tego budynku. Było nabite, bo zabrali wszystkich z tramwajów. Godzina policyjna była. Mama się zastanawiała co zrobić, ale wreszcie usłyszała: „Ta pani z małą dziewczynką”. Mama mnie za rękę i zmierza w tym kierunku, skąd głos dochodził, ale jakiś pan mówił: „Nie, to nie ta”. Okazuje się, że chodziło o inną panią z inną dziewczynką, ale ponieważ mama się już dopchała tam, gdzie byli główni kierownicy całej imprezy, i ponieważ znała język niemiecki, to zaczęła tłumaczyć, mówi: „Wracam od kuzynki z Jelonek, mam kwiaty, z dzieckiem, nie było tramwaju”. Proszę sobie wyobrazić, że nas puścili. Mama później opowiadała, że leciała jak na skrzydłach na piechotę Żelazną do Złotej. To był koniec powstania żydowskiego w getcie. Gdzieniegdzie dawało się słyszeć jakieś pojedyncze strzały. Na zewnątrz muru Niemcy stali co jakieś sto metrów i jeden mówi: „Prędko, prędko!”. Mama na to: „ Wiem, że muszę prędko”. Jakoś żeśmy dobiegły do Złotej. Na Złotej bramy były już pozamykane. Było zdziwienie, że po rozpoczęciu godziny policyjnej przyszłyśmy, ale mama opowiedziała, jakie perypetie miałyśmy. Tak więc łapanka skończyła się szczęśliwie. Ludzie strasznie płakali, młoda dziewczyna rozpaczała, że ma pełną walizkę słoniny. Za słoninę to albo Pawiak, albo Oświęcim był, o czym się teraz nie mówi. Teraz się w ogóle nie mówi, że Polacy w Oświęcimiu ginęli.
- Czy wiedziała pani o jakichś ludziach, którzy pomagali Żydom w czasie wojny?
W Warszawie było za trudno, bo nikt nie chciał ryzykować. Polacy sami byli zagrożeni w centrum. Na prowincji, w rzadkiej zabudowie, też ludzie się bali. W mieście to było wykluczone. W „Zakazanych piosenkach” było pokazane, że jakiś Żyd był przechowywany w mieszkaniu, ale to się też przykro skończyło. Ludzie pomagali, jak mogli. Widziałam taki obrazek: zmieniali granicę getta, zmieniali bramy i wejścia, a do szkoły musiałam się przedostawać przez całą Złotą, bo rodzice mieszkali na odcinku między Sosnową a Żelazną. Na Wielkiej, w kierunku Pańskiej, była brama wjazdowa do getta. Pełno Niemców i granatowa policja polska. Kilku małych, obładowanych chłopców żydowskich tam widziałam. To pokazują na filmach, ale ja to widziałam na żywo. Mieli bluzy szerokie wyładowane w jakąś włoszczyznę, jarzyny, jabłka, i widziałam, jak oni to wysypywali. A co do pomocy, to nikt się do niej nie przyznał. Wiem, że sąsiad, który był policjantem, śniadanie im oddawał. W czasie Powstania przyszły po niego specjalne służby i zabrali go. Musiał złożyć zeznania, bo już był donos, że miał z czymś w getcie do czynienia. Chodził tam i pracował, ale też pomagał. Jeżeli ktoś pomagał to wszystko ściśle trzymał w tajemnicy, dlatego że to groziło obozem. Każdy się bał, każdy chciał żyć.
- Jak pani zapamiętała pierwsze sierpniowe dni?
W ogóle wybuch Powstania to huk, jakieś strzały. Sąsiad wpadł na podwórko i krzyczał: „Powstanie, Powstanie!” Zapytałam się mamy: „Co to jest Powstanie?”. Był szalony entuzjazm, ludzie powybiegali z mieszkań, były dyskusje: „Ile będzie trwało? Trzy dni będzie trwało”. Tymczasem chyba na trzeci dzień tak obsypali bombami tamten rejon, że drzwi otwierały się same chociaż pozamykane były na klamki. W naszą kamienicę też zresztą uderzyła bomba, ale jakoś nie wypaliła szczęśliwie. Bombardowania trwały z tydzień, bardzo dużo wtedy zrujnowali. Zrzucili też bomby zapalające. Dach zaczynał się palić, ale wody było za mało… Nie było wody ani prądu. Skład jakichś desek był ze trzysta metrów dalej. Mężczyźni nanieśli desek, jakiejś kantówki. Wybudowali studnię do użytku gospodarczego, do gotowania i do umycia się. Mieszkańcy z sąsiedniej kamienicy przychodzili i korzystali z niej. Nie był to duży pożar, ale zawsze jakoś wody starczyło. Męczyli, takie to było życie. Sąsiedzi byli głodni, ale kto miał jedzenie to pomagał drugiemu. Jakoś sobie każdy musiał radzić.
- Co się jadło w czasie Powstania?
To były warunki wojenne, każdy jakiś zapas miał niewielki: trochę kaszy, fasoli, grochu. Źle to wspominam, bo dzieci nie lubią takich ciężkich potraw, ale dzięki temu nie było głodu. Tęskniłam za owocami, tęskniłam za pomidorami. Wyobrażałam sobie pomidory, bo to był sierpień. Nie było pomidorów przez cały rok. Trzeba było poczekać akurat na okres, kiedy dojrzewały. Nie było też kartofli. Moja mama piekła chleb, bo rodzice mieli place pod Warszawą, które były niezabudowane i ktoś, kto to dzierżawił, płacił rodzicom żytem. Akurat wtedy było zebrane świeże żyto od sąsiadów, którzy mieli laboratorium. Młynek był też pożyczony. Tak że moja rodzina akurat nie głodowała, każdy w jakiś sposób się ratował. Jarzyn i owoców owało.
- Czy cały czas państwo byli w piwnicy?
Rodzice mieli mieszkanie parterowe i nie było sensu schodzić do piwnicy. Do piwnicy schodzili sąsiedzi z górnych pięter. Jak coś się działo, to schodzili niżej. Zabudowa była taka, że trochę to miasto było twierdzą. Nie było tak, jak w tej chwili, że blok od bloku jest odległy. Były tam tory kolejowe i trasa średnicowa. Na Alejach Jerozolimskich byli już Niemcy. Moja mama chciała wyjrzeć na Aleje Jerozolimskie, wzięła mnie za rękę, poszłyśmy na strych, tam były otwory dylatacyjne, szpary w murze. Mama wyjrzała i od razu były strzały w ścianę. Szczęśliwie zdążyła uskoczyć. Obserwowali wszystkie momenty. Później ustały bombardowania. Obrzucili, zrobili naloty skondensowane, chcieli od razu zniszczyć, ale to im się nie udało i później bombardowania ustały. Nocami czasem było słychać angielskie samoloty.
- Czy ktoś był ranny z pani kamienicy?
Nie. Później, jak myśmy wyszli, to zginął chłopiec. Stał przed bramą na ulicy i jeszcze jakiś snajper go zastrzelił. Budynek został cały, gdyż nie był zbombardowany.
- Czy jacyś powstańcy też w tym budynku kwaterowali?
Nie. Tutaj powstańców nie było. Powstańcy byli raczej na Żelaznej, tam był przecież dworzec pocztowy i tam trochę mój tata pracował w czasie wojny. To był śliczny budynek, nowoczesny, krótko przed wojną zbudowany.
- Miała pani okazję bezpośrednio zetknąć się z powstańcem?
Raczej nie. Sąsiad uczestniczył w Powstaniu, ale przybiegał do domu przespać się, umyć, zmienić bieliznę, ubranie.
- To był dorosły mężczyzna czy młody chłopak?
Siedemnastolatek, ale szczęśliwie ocalał. Widziałam tylko rannych. Naprzeciwko było gimnazjum Niklewskiego i tam odprawiały się msze polowe. Z mamą byłyśmy na mszy świętej i w tym czasie dał się słyszeć głos działa kolejowego, tak zwanej krowy. To był niesamowity dźwięk. Za kilkanaście minut rannych przywieźli, bo na górze w gimnazjum był szpital. Widziałam tych poranionych. Wtedy widziałam powstańców, sanitariuszki, ale nie rozmawiałam z nimi. Później, już po Powstaniu, spotykało się ludzi, którzy w nim uczestniczyli.
- Jak wyglądała msza polowa podczas Powstania? Czy był jakiś ołtarz?
Tak, oczywiście, to było przygotowane. Ksiądz ubrany był w ornat, w szaty liturgiczne. Wszystko normalnie się odbywało. Ponieważ parafia nasza była na placu Grzybowskim, tam był kościół Wszystkich Świętych, to mama się odważyła kiedyś wyjść i szarówką pobiegłyśmy zakamarkami. Nie ma teraz tych ulic, była tam ulica Komitetowa. Biegłyśmy zawijasami. Kościół był już częściowo zrujnowany. Powstańcy tam byli. Mieli punkty wysoko na wieżach, żeby stamtąd ostrzeliwać. Nie wiem czy w tym kościele odprawiały się msze święte. Tam było blisko, więc kilka razy byłyśmy tam z mamą.
- Dużo osób przychodziło na mszę polową?
Tak, było dużo osób. Z tym że to było tak usytuowane – był jakiś hol, schody na parter, naprzeciwko wejścia był ołtarz. Ludzie stali na podwórku. Nie było warunków, żeby wszyscy się zmieścili. Ludzie się modlili, uczestniczyli, informowali jedni drugich. Pytali: kiedy, ile, miało być trzy dni, trzy dni minęło, tydzień, kiedy się skończy… Rodzice zadecydowali, żeby wyjść, ponieważ Powstanie już trwało pięć tygodni i jedzenia zaczynało ować. Perspektywa taka była, że Niemcy wejdą, a chodziły pogłoski, jak się obchodzą z ludnością cywilną na terenach, które zajmują. Po prostu był normalny ludzki strach, a tutaj zapewniali spokojne wyjście.
7 września. Trasa była ze Złotej przez Sienną do Wroniej. Wronią do Wolskiej. Wolską prosto do Bema i Bema do Dworca Zachodniego.
- Dużo ludzi szło razem z państwem?
Tłum był. To był potężny orszak. Bardzo dużo ludzi wyszło z tamtej okolicy. Nie wiem, jak wychodzili z Centrum, z terenów zajętych przez powstańców. Na Jasnej, Brackiej, Mazowieckiej głównie powstańcy siedzieli.
- Co państwo wzięli z sobą?
Wszystko, co potrzebne. Mama napiekła chleba, ususzyła sucharów, bo w Pruszkowie był głód. Wzięła walizkę towaru, którym handlowała. Na siebie założyliśmy ciepłe ubrania, ponieważ była już jesień. Mieliśmy ciepłe płaszcze, palta, obuwie, bieliznę po parę sztuk. Garnka żadnego mama nie wzięła. Jakoś tymi sucharami żyliśmy, ale byliśmy w Pruszkowie tylko trzy dni.
- Do Pruszkowa dojechaliście pociągiem?
Pociągiem elektrycznym. Nawet żołnierze niemieccy pomagali wsiadać mniej sprawnym, bo to nie było przy peronie, a pomost takiego wagonu elektrycznego był dosyć wysoki. Ludzie wysiadali i była sortownia – młodych, sprawnych do Niemiec wysyłano, a dzieci, starsze osoby, kalekie wysyłano do GG. Sąsiadka miała dylemat, czy ma iść tu czy tam, bo jej syn był ranny. Jego oczywiście wysłali do Niemiec.
- To był ten siedemnastoletni powstaniec?
Tak. Do Niemiec go skierowali, matka z nim poszła, byli w Berlinie, pracowali na jakichś robotach. Moich rodziców zostawili tutaj, dlatego że tata był ranny w 1941 roku. Jak Rosjanie przylatywali Warszawę i Niemców bombardować, to tata wtedy wszedł pod bombę i został ciężko ranny. Kulał, więc jego nie wzięli do Niemiec, a mama też była po złamaniu nogi. Byłam dwunastoletnia, a sprawnych mieli dużo do wywiezienia na roboty. Tak że jakoś szczęśliwie na teren GG wszyscy troje zostaliśmy skierowani.
- Czy dali państwu coś do jedzenia poza zupą?
Nie, tam była tylko garkuchnia. Obóz był zorganizowany na ternie warsztatów kolejowych. Stała tam olbrzymia kolejka. Mama chyba coś pożyczyła od kogoś i żeśmy coś ciepłego zjedli. W ogóle mama nie chciała iść do hali, dlatego że po ludziach wszy chodziły całymi szeregami. Ludzie się na ciemno wtedy nosili, ciemne jesionki mieli i to było widać, nawet nie trzeba było się przyglądać specjalnie. W tych halach kanały były do remontu, najeżdżały na to wagony czy parowozy i w tych kanałach ludzie się załatwiali. Nie było warunków. Myśmy byli pod gołym niebem. Jacyś państwo zorganizowali ścianę wagonu kolejowego i na ścianie wagonu jakoś żeśmy się poukładali. W nocy zaczął deszcz padać. Nieszczęścia chodzą nie w pojedynkę tylko parami albo całym stadem.
- Czy państwo cały czas, przez trzy dni, spali pod gołym niebem?
Tak, całe trzy dni. Później w trakcie wyjścia też był straszny tłok. Każdy chciał wynieść się z tego obozu, już jak był zakwalifikowany, jak najprędzej. Wieźli nas takimi brudnymi węglarkami metalowymi, bez dachu.
Nie, każdy na swoim tobołku, dobytku przycupnął i tak żeśmy dojechali do Końskich. W Końskich dopiero żeśmy zjedli pyszną zupę zalewajkę ze śmietaną, z włoszczyzną, z kartofelkami, których tyle czasu człowiek nie jadł.
- Kto dostarczył zupę, RGO czy PCK?
RGO, ale włączyli się też do tego mieszkańcy, bardzo pomagali. Rodzice później żałowali, że nie zostali, bo to była inna rasa ludzi. Tutaj żeśmy trafili na takie „łowicoki”, oni byli bardzo nieprzyjemni. Myśmy chcieli tam zostać, ponieważ tam była wioska opuszczona przez kolonistów niemieckich.
- Czy długo byli państwo w Końskich?
Nie wiem, ile to trwało, dzień czy dwa dni. Tata chciał być bliżej Warszawy, liczył, że może będzie można wrócić do Warszawy. Powiedział, że ma rodzinę koło Łowicza. Dostał zezwolenie, ale to już na własną rękę szliśmy, gdzie oczy poniosą, na chybił trafił. Po drodze była wioska i kościół. Wstąpiliśmy do kościoła i ksiądz nas przyjął obiadem. Powiedział, że parę kilometrów dalej, osiem czy dziesięć kilometrów, jest wioska, z której Niemcy ewakuowali kolonistów, swoich Niemców. Będziemy mogli się tam zakwaterować. Rzeczywiście zakwaterowaliśmy się, ale zbliżała się zima, nie było nic, nie było się czym okryć – więc [poszliśmy] do chłopa. Do chłopa nas rozdzielili, tata był u innego, a mama ze mną u innego. Spanie było na barłogu, na podłodze, koty i myszy latały po nas. Byle czym byłyśmy okryte.
- Kto was skierował do chłopów? RGO?
RGO.
- Pamięta pani nazwiska tych gospodarzy?
Nie pamiętam.
- Jaka to była rodzina? Wielodzietna?
To była mama z dwojgiem dzieci już dorosłych. Był syn, miał chyba trzydzieści parę lat, córka [miała] ze dwadzieścia. Byli zamożni, bo to była bez porównania zamożniejsza okolica niż Mazowsze za Wisłą. Tam są lepsze ziemie, ale tacy ludzie, którzy mówili: „Warszawiaki! Powstania wam się chciało”. Tylko to powtarzali. Byli na tyle nieprzyjemni, jacyś pazerni, że potrafili nawet przepędzać warszawiaków. Zresztą pomogli nam, bo chcieli się nas pozbyć. W sąsiednim gospodarstwie był dom. Ktoś mieszkał tam z tych miejscowych, ale też była tam kobieta, która mieszkała stale na radze. Była z trojgiem dzieci i przechodziła przez taką wąziutką izdebkę, to miało siedem, osiem metrów. Izdebka była pusta. Rodzice jakoś załatwili, nie wiem jak, że myśmy tam zamieszkali. Już byliśmy prawie na swoim. Byliśmy razem, były dwie prycze, na jednej spała mama ze mną, na drugiej tata. Kuchnia także była i można było sobie jakąś wasserzupkę ugotować. Tak żeśmy egzystowali do wejścia Rosjan.
- Chłopi wam dawali coś do jedzenia?
Nie pamiętam. Dotarliśmy do wioski poniemieckiej, ponieważ trzeba było później gdzieś się zakwaterować. Oni zostawili na polach uprawy, kartofle. Tu też przeganiali warszawiaków. Mama chyba trochę kartofli miała nakopanych, a trochę dawali. Mama sprzedała je i dokupywała inne jedzenie, żeby nie chodzić i nie prosić się, bo to było strasznie upokarzające. Zostały lasy. Tata poszedł z takim panem do lasu. To był człowiek, który pochodził ze Śląska, sierżant przedwojenny. Zaprzyjaźnił się z ojcem, bo rozmawiali trochę o literaturze, o historii. Bardzo sympatyczny człowiek, młody jeszcze był. Zaoferował się, że ojcu pomoże drzewa ściągnąć, żeby można było napalić, żeby było ciepło. Mieli do niego pretensję, zwymyślali go, bo zachłanni byli. Pod każdym względem to było strasznie przykre.
- RGO nie pomagała wam w żaden sposób?
Na Wigilię Świat Bożego Narodzenia na trzy osoby mieliśmy jednego małego śledzia. Z RGO nic nie dostaliśmy, więc w charytatywne organizacje do tej pory nie za bardzo wierzę.
- W jaki sposób RGO udzielała pomocy? Gdy dawali jedzenie, to czy przychodziła do was jedna osoba czy kilka osób?
Nie, nikt nie przychodził. Trzeba było iść i prosić. To było tak daleko, że rodzice nie korzystali z pomocy.
Jak wyglądała Wigilia na zesłaniu? W ogóle nie wyglądała. Była świadomość tylko, że jest święto, a poza tym nic więcej.
Opłatek tak, bo kościół był trzy kilometry od nas. Mama nad tym czuwała. To wszystko było bardzo smutne, bardzo nieciekawe. Trudno teraz to porównywać do czegokolwiek.
Szybko byli, chyba 19 stycznia. Mama pogadała z pewną energiczną osobą, a ponieważ miała ćwiartkę wódki, to za wódkę pojechała z nimi do Warszawy. Do cioci na Jelonki razem przyszły. Ciocia miała syna, chłopaka szesnastoletniego. Razem w trójkę poszli na Złotą i zobaczyli, że mieszkanie jest całe. Starali się je zabezpieczyć. Mieszkanie było pełne pierzy. Ciągle opowiadała, że chodziła jak w morzu w tych pierzach. Pierze nie były cenne jak teraz. Cenne były wsypy. Szabrownicy jak przychodzili, to pierzyny czy poduszki rozpruwali, a pierze wypuszczali. Cała biblioteka ojca, a miał dużo książek, była wywalona w pierze. Okna pozdejmowane, żeby szyby nie powypadały, przewrócone, powybijane, a wszystko w tych pierzach. Całe mieszkanie, pokój z kuchnią, trzydzieści siedem metrów, trzeba było oczyścić. Mama to jakoś zabezpieczyła. Meldunkowych spraw chyba nie załatwiała. Mama zostawiła je jako tako zamknięte, przyjechała po nas i 28 lutego wróciliśmy do Warszawy całą rodziną. Już byliśmy u siebie.
- Czy w tej wsi, w której państwo mieszkali, byli jeszcze jacyś inni wysiedleńcy?
Byli. To była wieś typu kolonia o rzadkiej zabudowie. Wysiedleni bronili się przed warszawiakami. Za dużo ich nie było. Tam był dworek, ktoś w nim mieszkał, a każdy był zastraszony i żył własnym życiem. Od czasu do czasu się spotykali, rozmawiali, wymieniali poglądy.
- Chodziła pani może do szkoły?
Nie, o szkole mowy nie było.
- Czy zetknęła się pani z Rosjanami bezpośrednio? Czy widziała pani żołnierzy rosyjskich, którzy stacjonowali w okolicy?
Tak, byli towarzysze. Taki jeden wprosił się. Mój tata chodził do gimnazjum rosyjskiego, znał perfekt rosyjski. Wprosił się taki przyjaciel i spirytu przyniósł. Mój ojciec w ogóle nie pił alkoholu. Dwa kieliszki, naparstki przy wielkiej okazji. Rosjanin przyniósł spirytusu. Półlitrowym kubasem nalewał tego spirytu. Ojcu kazał pić. Ojciec się wymawiał, udawał, że pije, ale tamten się upił. Później mamie kazał iść szukać Germańca w oborze. [...] Mamę chciał… Kobieta, która mieszkała z tymi dziećmi, jakoś do niego wulgarnie się odezwała i powiedziała, że pójdzie do jego dowódcy. On po prostu mamę chciał zgwałcić. Mama jeszcze była młodą kobietą. Ta Ukrainka z kresów poszła do dowódcy i on podobno przy niej wytłukł go po gębie. Z Rosjanami mama miała drugi raz przygodę. Poszła do młyna, ponieważ mąki chciała kupić. Jeden chciał ją zastrzelić, dlatego że miała germańskie pieniądze. Wtedy nie było innych pieniędzy, tylko germańskie. Później wróciliśmy do Warszawy, szliśmy całą Wolą i na Wolskiej kopce już były usypane z prochów ludzkich.
- Proszę opisać powrót do Warszawy.
W tamtą stronę, jak szliśmy, ludzie byli zastraszeni. Właściwie nie za bardzo wiedzieliśmy, co nas czeka w tym obozie. Jak wracaliśmy, to ludzie z Woli zaczęli porządkować. Były kopce z prochów ludzkich, krzyże już były, na tekturkach coś było napisane. Zabudowa ulicy Wolskiej była taka, że tam były odkryte podwórka. Wszystko było widać z ulicy. [W okresie Powstania] dochodziły do Śródmieścia wieści, że Wola jest mordowana, rozstrzeliwana. [Po powrocie z zesłania] jakoś żeśmy się dowlekli przez gruzy na tą naszą Złotą. Było to strasznie przykre.
- Czy ulice główne były już odgruzowane czy jeszcze nie?
Nie, tylko przejścia były, bo samochody musiały jeździć, nawet wojskowe, ale wszystko było zawalone gruzami. [W miejscu,] gdzie była wyższa zabudowa, kamienice, wszystko było zawalone cegłami.
- Jak długo trwało sprzątanie państwa mieszkania na Złotej?
Mama sprzątnęła całkowicie, więc myśmy wrócili do sprzątniętego. Zamiast szyb wstawiono kartony, bo gdzieś była fabryka i były kartony, [więc] sobie sąsiedzi powstawiali szyby kartonowe.
- Czy rozszabrowano wam mieszkanie?
Tak, nic nie było. Meble były tylko, ale meble były ciężkawe, nie były stylowe, zresztą wtedy o stylu szabrownicy nie myśleli. Szabrownicy szukali dzieł sztuki. Ojcu parę wartościowych książek wynieśli. Nad tym bardzo bolał. Nic nie było, żadnej tkaniny nawet na owinięcie palca, tak moja mamusia [to] ujmowała. [...] Zostały naczynia, talerze. Trzeba było wszystko sobie później organizować, kupować. Był rynek, bo szabrownicy szabrowali, a później handlowali. Zdarzało się, że ludzie swoje rzeczy spotykali.
- Trzeba było swoją rzecz odkupić?
Trzeba było odkupić, jeżeli komuś zależało na tym.
- Jak się państwo ogrzewali w tym mieszkaniu?
Z ogrzewaniem nie było problemu, bo jak budynek był tylko zburzony, a nie spalony, to były futryny – wszystko było drewniane. Jeszcze wtedy o tworzywach sztucznych nikt nie myślał, szczególnie w budownictwie. Trzeba było chodzić i zbierać. Sama chodziłam na ulicę Chałubińskiego, bo na Chałubińskiego był bruk drewniany – tam były fajne kawałki drewna, tylko raz siekierą [wystarczyło uderzyć] i można było palić.
- W piecyku czy w kominku państwo palili?
W kuchni. [...] Piec był, ale to były piece kaflowe, a do pieca drewno się nie nadawało. Musiał być węgiel, bo musiał się rozżarzyć. Wtedy się zamyka i się ogrzewa. W kuchni się żyło. Myszy były, szczury się pokazywały na podwórku, bo nie było przecież kanalizacji, ludzie wszystko wylewali w gruzy. Czasem śmieszne zdarzenia miałam. Jak do domu wróciłam, taki gospodarz-dozorca do mnie mówi: „Panienko, gdzie jest rzodkiew?”, bo piwnica była odgruzowana. [...] Szczęśliwie, że studnia powstańcza się zachowała i wodę żeśmy [z niej] czerpali. Światło – z kałamarza zrobiona [była] lampa naftowa.
- Czy pani i pani rodzice brali udział w odgruzowywaniu Warszawy?
Oczywiście, parę razy do roku.
- Kto organizował prace odgruzowywania?
Zakłady pracy, szkoły. Dzielnica żydowska, [ulice] Muranowska i Nalewki – to morze gruzów było. [
- Jakie ulice pani odgruzowywała na terenie dawnego getta?
Głównie ludzi pędzili na Stawki, dawna Wołówka. Byłam dzieckiem, to Warszawy przedwojennej nie znam. Dzieciak właściwie poznaje najlepiej miasto dopiero, jak idzie do szkoły, ale to było wszystko morze gruzów. Ludzie szli, gdzie kazali, łopatę w rękę i się robiło.
- Daleko miała pani do szkoły zaraz po wojnie?
Po wojnie chodziłam do gimnazjum Słowackiego. Ze Złotej [był] kawałek. Musiałam iść do Żelaznej, [później] Lindleya do Krzywickiego i dalej do Filtrowej – na Wawelską.
- Nie żałuje pani, że było Powstanie? Przecież Warszawa była tak zniszczona…
Żałuję Warszawy, żałuję tych ludzi. Powstanie było potrzebne, bo to był jakiś impuls dla narodu. Naród miał naprawdę dosyć okupacji. Byli ludzie, który bardzo cierpieli, były takie tragiczne przypadki. Mojej mamy przyjaciółka miała dwóch synów. Było niespokojnie na mieście. [Ona] mieszkała na Pradze, na Jagiellońskiej. Powiedziała tym chłopakom, żeby nie wychodzili do szkoły, niech zostaną w domu. Jeden był bardzo grzeczny, bardzo posłuszny i nie wyszedł, a drugi poleciał do kolegi. Przyszli Niemcy i wygarnęli tego, co został w domu. Nieposłuszny ocalał, a tego matka widziała na spisie do rozstrzelanych.
- To było za okupacji czy w czasie Powstania?
To było za okupacji. Ludzie mieli okupacji dosyć. Za dużo cierpień było. Za dużo było rozstrzelań, łapanek. Nie można było się ruszyć, bo jak się człowiek parę minut spóźnił, to mógł się znaleźć w obozie (w najlepszym razie).
- Wybuch Powstania był, według pani, próbą odwetu za krzywdy, czy raczej wyrazem beznadziei – niech to się już skończy, zróbmy coś?
Jakaś nadzieja była na to, że się coś zmieni. Jednak oni [Niemcy] byli osłabieni bitwą rosyjską, frontem wschodnim i nie mieli tyle sił. Rosjanie byli blisko i powstańcy też liczyli na to, że Rosjanie pomogą. Przecież myśmy słyszeli armaty zza Wisły w czasie Powstania w nocy, a później ucichło wszystko. Cofnęli się. Takich mieliśmy przyjaciół. Tak że to była nadzieja na zmianę, ale nadzieja zwodnicza. Jednak nie przypuszczam, żeby warszawiacy żałowali. Żal miasta, żal świątyń pięknych, starych. Teraz człowiek się zachwyca świątyniami. Nieraz [jest] wioska zabita deskami, a ma piękny kościół. W Warszawie piękne kościoły [zostały] poniszczone. Katedra przecież była spalona, zrujnowana, zniszczona, właściwie zrównana z ziemią. Stare Miasto... O Zamku to już się w ogóle nie mówi, bo był dwukrotnie niszczony…
Warszawa, 26 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus