Seweryn Krzyżanowski „1581”, „Biskup”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Seweryn Krzyżanowski, urodziłem się osiemdziesiąt sześć lat temu. Z pochodzenia i z usytuowania rodziny czuję się jeszcze do dzisiaj lublinianinem, czyli pochodzę z Lublina i jeszcze moja dalsza rodzina dosyć licznie w tamtym rejonie mieszka. W czasie okupacji głównie należałem do Narodowej Organizacji Wojskowej, gdzie miałem jako pseudo numer „1581”, a przed Powstaniem uzupełniłem to jeszcze pseudonimem „Biskup”.

  • Co robił pan przed wybuchem wojny?

Przed wybuchem wojny kończyłem podchorążówkę czyli Szkołę Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. Bezpośrednio po zakończeniu jej w 1939 roku przeszedłem do jednostki, do 27. Pułku Artylerii we Włodzimierzu. Tam zaczęła się też historia mojego udziału w walkach z 1939 roku. Zostaliśmy przetransportowani trakcją kolejową na Pomorze i brałem udział w [działaniach w] Borach Tucholskich, krótko, ale jednak przebieg walki z Niemcami po wybuchu wojny był dosyć dramatyczny. Prawie od początku wojny rejon Pomorza był odcięty od reszty kraju, Niemcy nas otoczyli. Wszystko niestety zmierzało do likwidacji naszych oddziałów otoczonych przez Niemców. Konkretnie wtedy organizacyjnie należałem do 27. dywizji. Nawet na moich oczach dowódca dywizji na jakimś niedużym samolociku startował sprzed lasu, w zasadzie po przegranej już walce z Niemcami. Oddziały, które w tym okrążeniu pozostały, podjęły próbę przebicia się z tego okrążenia. W tym przebiciu brałem aktywny udział, bo tak się sytuacja złożyła, że nasze miejsce postoju było zbombardowane przez lotnictwo niemieckie. Była duża dezorganizacja i mnie jako podchorążemu przypadło, a w dodatku w wieku zaledwie dorosłym, bo miałem osiemnaście lat, przejąłem dowództwo baterii i brałem udział w próbie przebicia się przez okrążenie niemieckie. Nie skończyło się to sukcesem. Nie wchodząc już w szczegóły, muszę powiedzieć, że dostałem się do niewoli i zostałem (częściowo na piechotę, później transportem kolejowym) przewieziony do obozu Stalag II A w Neiderburgu. Z tego obozu jeńców właściwie cudem się wydostałem. Dlaczego to w ten sposób, trochę dziwny, określam? Udało mi się tam usytuować w roli kucharza. To była jedna z najwyższych funkcji, najbardziej korzystnych w życiu jeńca. Jako kucharz już nie głodowałem, a nawet ryzykując tą posadą, mogłem pomagać kolegom, przyjaciołom. Jeden z nich, który pracował jako pisarz w biurze obozowym, chciał mi się odwdzięczyć. Któregoś dnia, po mniej więcej dwumiesięcznym pobycie w niewoli, powiedział, że Międzynarodowy Czerwony Krzyż przeprowadził kontrolę, stwierdził w spisie jeńców pewną ilość małoletnich. Ponieważ wyglądam na takiego szczeniaka, którego można śmiało zakwalifikować na piętnastolatka, to on zaryzykuje i wpisze mnie na tą listę. Tak zrobił, ryzykując może nawet życiem, ale dzięki temu dostałem czarno na białym zwolnienie do domu, do mamy. Na Boże Narodzenie legalnie, za zwolnieniem, pojechałem do Lublina, budząc sensację i zdumienie, bo nie mieli ode mnie żadnych wiadomości, a tu nagle w łachach jakiegoś żulika pojawiam się w domu rodzinnym. W miesiąc po przybyciu, zaraz po Bożym Narodzeniu, od kolegów dowiedziałem się, że stworzyła się jednostka konspiracyjna ZWZ, do której należy się zapisywać. No to czym prędzej się zapisałem, bo w końcu jako podchorąży czułem się właściwie w stanie wojny z Niemcami. Nie skończyło się to sielanką, bo po niespełna miesięcznej działalności była duża wpadka, aresztowania i musiałem uciekać z domu rodzinnego. Ojciec mierniczy utykał mnie to w jednym miejscu, to w drugim poza miastem. Ale pobyt na wsi młodego człowieka też budził zainteresowanie i zagrożenie ze strony Niemców. Chcąc uniknąć kontaktu z gestapo, w końcu zdecydowałem się na przeniesienie do Warszawy. Warszawa była wtedy w naszym zrozumieniu miejscem najbardziej bezpiecznym, bo w dużym zbiorowisku najłatwiej się było znaleźć, nie budząc podejrzeń. W Warszawie zapisałem się do szkoły Wawelberga, do Wyższej Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki, gdzie kończyłem kurs trzyletni okrojony przez Niemców do dwóch lat. Niemcy uważali, że dla takiej kategorii podludzi studia w ogóle nie wchodzą w grę, a dwa lata nauki po maturze to ho, ho, aż za dużo. Na tym się skończyło. Kiedy byłem w Warszawie, przez osobiste kontakty i przyjaźnie nawiązałem kontakt z Narodową Organizacją Wojskową, gdzie mój przyjaciel mnie zachęcił i namówił do wstąpienia. W tejże Warszawie w rok po mnie pojawił się mój brat, który [przyjechał] właśnie z Lublina. Chciał też kontynuować naukę, studia, w sposób legalny czy konspiracyjny, różnie to już później bywało. Obaj wstąpiliśmy do Narodowej Organizacji Wojskowej. W sposób intensywny brałem udział w akcji szkolenia wojskowego młodzieży, która się pojawiała i wymagała jakiegoś przeszkolenia. Tak że nawet już po skończeniu tego skróconego kursu budowy maszyn w szkole Wawelberga z miejsca skierowany zostałem i przydzielony do pracy w Ożarowie, w fabryce kabli. Ale czas wolny poświęcałem właśnie pracy konspiracyjnej – na akcję szkoleniową jako instruktor wojskowy. Moja działalność była na tyle pozytywnie podsumowana, że awansowany zostałem do stopnia podporucznika. Tak że do Powstania to już się włączyłem i stawiłem jako oficer, jako podporucznik.

  • Czy pamięta pan, jaka atmosfera panowała w Warszawie przed wybuchem Powstania?

W środowisku zwłaszcza młodzieżowym nastawienie miało charakter patriotyczny, przygotowanie i podjęcie walki z Niemcami. Na temat celowości Powstania właściwie takich dyskusji sobie specjalnie nie przypominam. Były prowadzone może w innym środowisku, może przez ludzi starszych, bardziej mających ugruntowane poglądy i rozpoznanie sytuacji politycznej, wojskowej. Zróżnicowanie poglądów było znaczne, natomiast ogół ludności był jednak za Powstaniem. Uważał, że podjęcie walki jest konieczne. Tym bardziej że przecież Niemcy stosowali ostre represje, łapanki, egzekucje grupowe na ulicach. To były rzeczy porażające i to wpływało na determinację ludności Warszawy i nawet w szerszej skali. Tą samą opinię później mógłbym potwierdzić pewnymi spostrzeżeniami, przeżyciami już w czasie Powstania. To jest rzecz dla mnie jednoznaczna.

  • Pamięta pan sam moment wybuchu Powstania? Kiedy się pan dowiedział o tym, że Powstanie już się zaczyna?

Wybuch Powstania nie był jakąś niespodzianką w tym sensie, że Narodowa Organizacja Wojskowa podporządkowała się dowództwu Armii Krajowej. Byliśmy rozlokowani na wyznaczonych punktach zbornych, punktach oczekiwania na godzinę „W”, z odpowiednim wyprzedzeniem.

  • Pamięta pan, w którym miejscu był pana punkt zborny?

Oczywiście, mój punkt zborny to było Kopernika 37, na drugim piętrze, o ile pamiętam, mieszkanie Maćka Czerskiego. To był kolega z mojego plutonu, bo byłem dowódcą plutonu w kompanii „Genowefa”. Tam czekałem na hasło do walki, na godzinę „W”. To nastąpiło i ruszyliśmy do boju, co oceniałem jako już mający trochę doświadczenie nieduże, ale jednak doświadczenie frontowe i doświadczenie walki z bronią. Więc w sytuacji, kiedy się ruszało do walki prawie bez broni, to dla mnie była sytuacja jednoznaczna, że się idzie po prostu walczyć i zginąć z honorem, bo w mojej ocenie nie było szansy, żeby wynik mógł być inny.

  • Jakie uzbrojenie pan posiadał w momencie wybuchu Powstania?

W czasie Powstania miałem pistolet siódemkę FN. To jest taka pukawka, że można strzelać do tarczy. Raczej to jest zabawka niż poważnie licząca się broń. Sytuacja była taka, że dostaliśmy skrzynkę granatów konspiracyjnej produkcji, tak zwanych filipinek. Każdy z wojaków dostawał po dwie „filipinki” i to się traktowało, że już jest uzbrojony i może ruszać do walki. Ci, dla których „filipinek” zało, zostali na tym punkcie zbornym, czekając na jakieś dozbrojenie, na jakąś broń, która się miała pojawić, ale nawiasem mówiąc, się nie pojawiła. Tych, którzy ruszyli do boju, nasz dowódca, porucznik „Marabut”, zaprowadził… Ale po drodze zostaliśmy włączeni do akcji atakowania i zdobywania terenu Uniwersytetu Warszawskiego, który był opanowany przez Niemców, mocno odrutowany i bunkrami obstawiony. Tak że to była sytuacja bez zaskoczenia, też właściwie beznadziejna. Od ulicy Okólnik 10 atakowaliśmy uniwersytet. Moja walka i udział w Powstaniu zakończył się po pierwszej godzinie walki, bo miałem rozpoznać i zająć jakieś stanowisko ogniowe, umożliwiające strzelanie do Niemców. Skończyło się na tym, że kiedy to rozpoznanie jakoś… Niemcy, którzy nas obserwowali, zauważyli ruch pod dachem, no to jedna kulka została dla mnie przeznaczona, która mnie właściwie załatwiła, jeśli chodzi o udział w walce. Dostałem postrzał po lewej stronie, mniej więcej na wysokości boku. Na szczęście poszło bardziej po żebrach, serce zostało minięte i dlatego przeżyłem. Ale czułem się bardzo kiepsko, coś w klatce piersiowej bulgotało, plułem krwią i w ogóle lało się ze mnie jak z dziurawego garnka. Jako tako mnie sanitariuszki zaopatrzyły, zatamowały upływ krwi. Ale niestety walka nie rokowała sukcesu, Niemcy przypuścili ostry ostrzał granatnikami zapalającymi. Dom się zaczął palić, nawet zabudowania przyległe, gospodarcze – też się zaczęło wszystko palić i padł rozkaz wycofania. Wycofanie nie bardzo było ułatwione, wprost przeciwnie, trzeba było skakać przez ostrzał w kierunku Kopernika. Była taka sytuacja, że po kolei skakało się, do podskoków nie byłem już bardzo sprawny, ale nie było innego wyjścia. Dwóch kolegów rannych, którzy już rzeczywiście nie mogli skoczyć, to ich później – jak trzeci z nich zaobserwował – Niemcy wrzucili do palącego się budynku, gdzie się żywcem w płomieniach i w dymie udusili. Mnie się udało skoczyć. Mój poprzednik co prawda został rozszarpany na kawałki, bo widocznie kula z obstrzału niemieckiego trafiła go w „filipinkę”, którą miał przypiętą do boku. Mnie się udało jakoś przedostać na Kopernika. Tam się zaczął smutny dosyć obrzęd, bo próbowałem się wprawdzie wdrapać na drugie piętro, szło mi dosyć kiepsko. Ale na klatce schodowej pojawiła się… Właśnie tu jest pewna dygresja, do której jednak chciałbym wrócić. Dlaczego chcę do tego wrócić? Bo ta sprawa zadecydowała o moim losie w czasie Powstania i o moim życiu. Dlatego dla mnie ma zasadnicze znaczenie. Tą osobę poznałem przez mojego przyjaciela w sposób trochę przypadkowy. Po prostu on był zafascynowany wielką inteligencją, kulturą i patriotyzmem pani Zofii Cierniakowej, u której brał lekcje łaciny. Ona miała właśnie wykształcenie humanistyczne, klasyczne. Ona po prostu rozpoznała mnie na klatce schodowej i z miejsca mi zaproponowała: „Niech pan do mnie przyjdzie, ja panu te rany opatrzę. Chcę panu pomóc”. Potraktowała to w ten sposób, że robię jej wielki honor i zaszczyt, że jako powstaniec pójdę do niej, będę odkarmiany, opatrywany. Szczerze mówiąc, zgodziłem się, bo raz, że się ledwie na nogach trzymałem, a po drugie nie widziałem jakiejś szansy. Gdzie się z tym wszystkim podzieję; na razie była sytuacja zupełnie krytyczna. Smutny obrzęd, kiedy odpowiedni kolega upoważniony do tego, przyszedł do mnie i zaproponował, żeby mu oddać pistolet. Zostałem rozbrojony i zdawało się, że na tym się moja kariera walki z Niemcami kończy. Pani Zofia Cierniakowa, żona wielkiego, znanego zresztą Jędrzeja Cierniaka, działacza ludowego, działacza kulturalnego, w zakresie kultury ludowej, który zresztą przez Niemców został zamordowany jeszcze przed Powstaniem. Ona mieszkała z trzema córkami i ze staruszką matką. Jeszcze do tego sobie zafundowała takiego głodnego, dziurawego i rannego powstańca, żeby go pielęgnować. Miała worek zasuszonych kwiatów nagietka i z tego nagietka robiła napary jeden po drugim, codziennie dwa, trzy. Tym świeżym naparem robiła mi okłady. Moja rana miała ciekawą charakterystykę, wlot był wielkości ziarnka grochu, na piersi od przodu, natomiast z tyłu wylot był wielkości dłoni. Lało się z tego fatalnie, więc właśnie pani Cierniakowa swoimi opatrunkami, głównie z użyciem naparu z nagietka, w ciągu tygodnia doprowadziła do tego, że już mogłem wstawać, nie musiałem leżeć. Wiadomość o tym, że mój stan zdrowia się poprawia, przedostał się do przyjaciół, do kolegów z mojej jednostki macierzystej. To zaważyło na moim dalszym losie, bo miałem jeszcze z Wawelberga znajomego, kolegę, który również należał, był żołnierzem Batalionu „Harnasia”, należał w tym batalionie do jednostki trochę elitarnej, oddziału specjalnego. Dowódca tego oddziału specjalnego nie dotarł na miejsce koncentracji, bo został zaatakowany przez Niemców, wdał się w tą walkę z Niemcami i zaczął wyczyniać niesamowite rzeczy. Podporucznik Zapolski, który do swojego wojska nie dotarł, miał tylko pięciu żołnierzy uzbrojonych, kiedy z Woli przedzierał się do Śródmieścia, walcząc z Niemcami. Wykazał po prostu niesamowitą brawurę i zdolności organizacyjne. Walcząc z Niemcami, w ciągu tygodnia zdobył tyle broni, że uzbroił oddział prawie stuosobowy. Wobec tego major „Wola”, który był dowódcą właśnie tego odcinka Śródmieścia powiedział, że on decyduje, daje rozkaz, żeby on się zajął tym oddziałem jako dowódca, a już ze spraw tego przebijania się na miejsce wyznaczone godziną „W” zwalnia go. I zaczęła się zupełnie inna historia. Tam było około dwudziestu żołnierzy tego oddziału specjalnego, którzy byli podzieleni na sekcje i dowódca zgrupowania zdecydował, że po jednej sekcji poprzydzielał do poszczególnych już istniejących kompanii, dla ich wzmocnienia. To się bardzo tym oesowcom nie podobało, bo oni stracili swoją organizacyjną osobowość, przestali być oddziałem specjalnym. A to była ich sprawa ambicyjna, sprawa osobista i osobistych więzi. Zaczęli negocjować, jeżeli można mówić o negocjowaniu, bo w końcu z dowódcą się nie negocjuje. Ale Witek Kieżun, który miał zdolność przekonywania, potrafił to robić, w końcu z porucznikiem Krawczykiem czyli „Harnasiem” wynegocjował. Mówi: „Jest tutaj ten »Biskup«, podporucznik, oficer, to my meldujemy i prosimy o to, żeby jego przydzielić i postawić jako dowódcę OS-u. On podobno się już wykurował, wprawdzie był skreślony ze stanu, już na straty, ale nadaje się”. „Harnaś” powiedział: „Jeżeli ten »Biskup« decyduje się, że jest w stanie dowodzić, to ja to zatwierdzam i zostanie dowódcą OS-u, tego który tutaj pozostał w Śródmieściu”. Na tym się skończyło. Muszę powiedzieć, że nigdy w życiu nie przeżyłem poczucia tak wielkiego zaszczytu jak wtedy, kiedy zdawałoby się, że już takie odpadowe, resztka z tego co zostało ze mnie, nagle mam propozycję objęcia dowództwa takiego oddziału OS, który jest oddziałem elitarnym. Byłem tym zachwycony, a jednocześnie już nie muszę wisieć na garnuszku pani Zofii Cierniakowej i objadać te zacne, niesłychanie patriotyczne niewiasty. Na tym się skończyło. Tak że po 15 września objąłem właśnie funkcję dowódcy OS-u. Czyli już wyszedłem z jednostki poprzedniej, gdzie byłem dowódcą I plutonu w kompanii „Genowefa”, a objąłem dowództwo oddziału specjalnego. Formalnie to zostało potwierdzone 22 września, z tym że mój naprawdę bardzo dzielny porucznik, dowódca OS-u w walce z Niemcami został przez serię z broni maszynowej zlikwidowany z czynnej walki. Stracił rękę, wylądował w szpitalu i już z tego szpitala nie wyszedł do końca Powstania. Po Powstaniu jeszcze jakiś czas żył i pracował, ale to już jest inna sprawa. Dla mnie się zaczął nowy odcinek życia, kiedy właśnie po 15 września wróciłem do czynnej już akcji, do czynnej walki z Niemcami. Dosyć charakterystyczna była moja rozmowa z Witkiem Kieżunem, bo myśmy się znali przecież z Wawelberga, więc mu mówię: „Słuchaj Witek, co ty sądzisz? Czy ja mogę podjąć to dowództwo? Przecież ja lewą ręką nie władam!”. Miałem tak zharatane mięśnie podtrzymujące lewą rękę, że ta ręka była bezwładna. „Czy ja nie władając lewą ręką, mogę podjąć się dowództwa?!”. On mówi: „Słuchaj, trochę przesadzasz. Ty się zastanów, przecież OS-y to jest dobre wojsko! Nas nie trzeba do walki gonić! Jeżeli ty nie władasz lewą ręką, to ci wystarczy prawa ręka do tego, żeby dowodzić. Ty nie musisz lewą ręką machać!”. No i przekonał mnie. Na tym stanęło, zameldowałem „Harnasiowi”, że gotów jestem podjąć to zadanie. Pełniłem je już do końca Powstania. Zresztą po drodze były różne dramatyczne zdarzenia, ale to już jest inna sprawa.

  • Czym się zajmował pana oddział w ostatnich dniach września?

Nasz oddział był jednak taką formacją, która była przez dowódcę używana jako zapchaj-dziura. Gdzie się coś sypało, to nas posyłano. Ostatnia licząca się akcja, którą nazywam… Każdy miał w czasie Powstania różne odcinki życia i walki, ale każdy nawet z dowódców miał swoje pięć minut, kiedy odegrał jakąś liczącą się rolę. Moje pięć minut to była akcja w czasie, kiedy padło Powiśle i Niemcy parli na zachód, na Śródmieście. Chcieli w ogóle całe Śródmieście Północne zlikwidować i trzeba było ich zatrzymać. Przedtem swoim bombardowaniem lotniczym i bombardowaniem artyleryjskim takie szkody, takie straty wśród powstańców spowodowali, że właściwie gros naszych oddziałów rozpadło się. Po prostu to było materialne i psychiczne zniszczenie. My, to znaczy oddział specjalny, mieliśmy wtedy lokalizację w pałacu Staszica, czyli byliśmy na styku z Niemcami. Dzięki temu nie byliśmy przedmiotem ataku artyleryjskiego, nie ponieśliśmy takich strat. Wobec tego nasz około dwudziestoosobowy oddział był w stanie wymienić obsadę dużo większego oddziału, który był skoncentrowany w rejonie ulicy Czackiego i Mazowieckiej. Te oddziały zostały wycofane do reorganizacji i renowacji na Śródmieście Południe, a my zajęliśmy ten odcinek i udało się nam jakoś to utrzymać. Została zorganizowana kompania zbiorcza, której dowódcą został podporucznik „Kostka”, dowódca kompanii harcerskiej. On tą akcję przejął i nas prowadził. Tam była sytuacja postawiona ostra, on mi powiedział: „Słuchaj, sprawę stawiam jasno. Tobie się nie wolno wycofać nawet na krok bez rozkazu. Jest tylko jedna rzecz, którą mogę tolerować, jeżeli zostaniesz wyniesiony stamtąd, to jesteś w porządku. Wycofać tobie się nie wolno!”. Ten rozkaz został przyjęty poważnie i myśmy go wykonali. Przez cztery dni byliśmy bez przerwy w walce i porucznik „Kostka” nas odcinkami wycofywał, wtedy kiedy groziło nam już kompletne okrążenie. Byliśmy ostatnim oddziałem, który opuścił wschodnią część Nowego Światu, ostatni przekroczyliśmy linię Nowego Światu. Dalej byliśmy stale w pół otoczeniu, w walce. O tym wspominam jako przykład, kiedy się było w ostrej walce. Poza tym to normalna służba, gdzie na stanowiskach [jest] wymiana obsady, żeby linię utrzymywać i żeby stanowiska były obsadzone. Ale we wrześniu walki już zamierały, już od połowy września na naszym odcinku to były walki zamierające.

  • Kiedy dowiedział się pan o kapitulacji?

Byliśmy cały czas w normalnym układzie organizacyjnym. Tak że wszystkie sprawy nie dochodziły do nas w sensie jakichś pogłosek, pogłoski to swoją drogą, ale była decyzja. Dokładnie daty nie pamiętam, czy to był 1 października, czy 2 października, ale coś koło tego. Wtedy [zapadła] decyzja, że jest kapitulacja, że musimy oddać broń. Kwestia broni – co schować, a co oddać. Sprawę postawiłem, że już byłem w obozie jeńców i drugi raz się tam nie wybieram. Wobec tego zrobię wszystko, żeby z transportu uciec, żeby do niewoli nie pójść. Mówiłem o tym jawnie, nie traktowałem tego jako sekretu osobistego. Dowiedział się o tym mój brat, przyszedł do mnie i mówi: „Słuchaj Seweryn, są pogłoski, że ty chcesz uciekać, to może ja też? Uciekniemy może razem?”. Mówię: „Wiesz, ojciec umarł, matka ma nas tylko dwóch. Nie jest powiedziane, że ucieczka się uda. Mamy obaj zginąć? To może zróbmy tak, ty pójdziesz do niewoli, a ja będę uciekał. Jeden z nas prędzej przeżyje w tej sytuacji”. Wobec tego brat się zgodził i poszedł za moim zaleceniem do obozu jeńców, a ja wymaszerowałem razem z całą kolumną. Byłem już umówiony z Witkiem Kieżunem, że przy pierwszej okazji uciekamy. Tak się stało. Oczywiście [szliśmy] przez plac Narutowicza i dalej jakimiś bliżej nieokreślonymi trasami do Chrzanowa i właśnie w Chrzanowie kolumna się zatrzymała, już zmrok. Moment sprzyjający, że Niemcy patrzą w drugą stronę i nam się udało jednym skokiem przez ogrodzenie zadrzewione do ogrodu przeskoczyć. Ponieważ moja lewa ręka była kiepska, w ogóle byłem w bardzo mizernym stanie fizycznym, to swój plecak zostawiłem koledze, bo nie czułem się na siłach, że to ogrodzenie sforsuję. Bez tego obciążenia to łatwiej, więc zostawiłem. Przeskoczyliśmy, Niemiec nie zauważył tego, bo patrzył w drugą stronę, udało się. Od razu w kartofle, porzeczki, leżymy, już cali szczęśliwi, że się udało. Później była dosyć dramatyczna sytuacja, bo kiedy już nasza kolumna poszła do przodu, w kierunku Ożarowa, to mówię: „Witek, straszne głupstwo zrobiłem, bo przecież w mojej torbie zostawiłem kenkartę. Przy pierwszym sprawdzaniu dokumentów od razu leżę, bo ręka rozwalona, ranny, dokumentów nie ma, no to od razu mnie skasują. Nie przebiję się przez to”. On mówi: „Słuchaj, nie martw się. Wiesz co? Zaraz przyniosę”. Mówię: „Co ty? Zwariowałeś? Nie zgadzam się!”. – „Pomalutku, była już decyzja, że od tej chwili oddziały nie funkcjonują, działamy każdy na własną rękę. Wobec tego ja cię nie muszę słuchać”. Idzie do gospodarza, który nas jakoś, pewnie z duszą na ramieniu na swój teren przyjął – dróżnik nawiasem mówiąc – i prosi go o pożyczenie roweru na dziesięć minut. Ten się zgodził: „Niech pan bierze rower”. Wskoczył na rower i szosą wzdłuż kolumny jenieckiej pedałuje w kierunku Ożarowa, dogonił nasz oddział, zahamował i krzyczy: „Dawajcie tutaj plecak »Biskupa«!”. Konsternacja, co się dzieje? Potem on i koledzy opowiadali. Gębę rozdziawił Niemiec: „O co chodzi?”. Sytuacja nietypowa, zbaraniał, nie wie co robić. Złapał plecak, rower odwrócił i z powrotem. Niemiec nie wiedział, co ma robić, po prostu sytuacja go zaskoczyła. Przyjechał z plecakiem do mnie. Ale to był człowiek o tak niesłychanej brawurze, że w życiu takiego nie spotkałem.

  • Wrócił pan do Warszawy?

To jeszcze nie koniec wydostania się, bo nadal jest problem. Przecież ta szosa stale jest w ruchu i Niemcy kontrolują co chwilę jakieś oddziały, a to samochody niemieckie. Jak tu wyjść z tego wszystkiego? Znowu jakiś cud się zdarzył zupełnie nieoczekiwany, bo pojawił się na furmance mój kolega z Lublina, starszy ode mnie, Władysław Lenkiewicz, który w Błoniu się zainstalował. Nie wiedziałem o tym, dopiero wszystko później się objawiło. Widząc go na tej furmance, wrzasnąłem do niego. Zatrzymał się, poznał mnie. Co się okazało? Że on się wżenił w mająteczek i ten majątek dostał od Niemców. Ponieważ musiał dostarczać kontyngent Niemcom, to dostał pozwolenie, żeby z Warszawy ze spalonych domów, z piwnic, wybierać węgiel i brać na swój użytek. On grupę takich furmanek prowadził do Warszawy, żeby wybrać węgiel z piwnic i przywieźć do Błonia. Mówi: „Słuchaj, ja tu będę wracał za cztery godziny. Bądźcie gotowi, dla was będę miał miejsce”. Tak się stało. Za cztery godziny z furmankami nadjechał, już było przewidziane, gdzie mamy wskoczyć. Pojechaliśmy do Błonia. W Błoniu nas przyjęli, dali jeść, bo myśmy byli zagłodzeni. Wyrobili przez miejscową organizację akowską pozwolenie dla mnie z „wroną”, przystemplowane, podpisane przez Niemca, że mogę jechać tu i tu legalnie. Mam do dzisiaj w swoich dokumentach to zaświadczenie, które mi pozwalało opuścić rejon Warszawy i pojechać w strony rodzinne do moich stryjów, którzy w Kieleckim żyli i mieszkali. We dwóch tam pojechaliśmy, ale to już są historie …

  • Czy po wojnie w jakiś sposób był pan represjonowany za to, że brał udział w Powstaniu Warszawskim?

Właściwie trzeba było… Stale się trzymałem zasady konspiracji, nie chwaliłem się, że byłem w Powstaniu. To było wiadomo, że [jest] niebezpiecznie, a zwłaszcza jako porucznik takiej „faszystowskiej” organizacji jak Narodowa Organizacja Wojskowa, to nie miałem żadnych szans w ogóle do przeżycia. Setki moich kolegów ginęło w więzieniach i na zsyłkach. Tak że tutaj właściwie sprawy się tak toczyły, że trzeba było jeszcze studia techniczne uzupełnić, dokończyć i iść do pracy. Tak że właściwie pierwsza faza zagrożenia, które mnie czekało, to ze strony Niemców, bo Niemcy penetrowali teren i polowali na takich co przeniknęli po zajęciu Warszawy. To były dramatyczne sprawy, które wymagałyby dłuższego relacjonowania, bo byłem w tym okresie właśnie przez Niemców represjonowany. Nie tyle ja, ale cała wieś, miasteczko było spalone, poddane eksterminacji. Ludzie zamknięci w stodole, żywcem spaleni i tak dalej. To były takie sprawy w Kieleckim, w Przerowie, te okolice. Jak już front się przesunął, przyszła komuna, to dostałem od stryja dwie butelki wódki jako sposób na przeniknięcie do Lublina i na tych dwóch butelkach wódki do Lublina dojechałem, do matki.

  • Czy na koniec tego wywiadu chciałby pan powiedzieć coś jeszcze o Powstaniu? Czy chciałby pan jakoś podsumować to, co mówił?

Na pewno to było dla mnie przeżycie niezwykłe. Tym bardziej że w szeregu sytuacji w czasie Powstania i po Powstaniu, ale i również przed Powstaniem, w swoim głębokim przekonaniu, po prostu cudem zostałem uratowany przed jakimś tragicznym wydarzeniem, a właściwie przed zagrożeniem życia. To jest jedna rzecz. Drugie odczucie to jest to, że jednak ta walka w czasie Powstania to były niesamowite przeżycia i człowiek te przeżycia podsumowywał jakoś pozytywnie, że w końcu… Bo jednak walczyliśmy i zwyciężaliśmy. Tak że w odbiorze i w przeżyciu człowieka, zwłaszcza młodego człowieka, to jest element dominujący. A to, że później przyszła Jałta i człowiek się przekonał, że został sprzedany za mięso armatnie, które Stalin sobie w ten sposób zapewnił, naszym kosztem, to jest drugi dominujący moment i podstawa niestety niezbyt pozytywnej oceny Powstania. Bo jednak Powstanie przed tym Polski nie uratowało.
Chotomów , 7 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Nagranie uzupełniające

[Nazywam się] Seweryn Krzyżanowski, urodzony 8 stycznia 1921 roku w Lublinie.

  • Proszę powiedzieć, jaki pseudonim miał pan w czasie Powstania?

W czasie Powstania miałem organizacyjny, kodowy wyróżnik 1581, oprócz tego pseudonim „Biskup”.

  • Proszę nam opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. W jakim domu się pan wychowywał?

Urodziłem się w Lublinie i właściwie prawie całe dzieciństwo i okres szkolny spędziłem właśnie w Lublinie.

  • Kim byli pana rodzice? Jaki zawód wykonywali?

Mój ojciec był mierniczym, geodetą, a matka mu trochę w pracach biurowych pomagała.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Miałem brata młodszego o dwa lata.

  • Jak ma brat na imię?

Kazimierz.

  • Do jakiej szkoły pan uczęszczał w Lublinie?

Gimnazjum imienia Vetterów.

  • Proszę powiedzieć, jakie nastawienie było w szkole, w domu? Czy to było nastawienie patriotyczne, czy w ogóle tych spraw się nie poruszało? Jaka atmosfera była w środowisku, w którym się pan wychowywał?

Raczej jako podsumowanie to bym to określił, że to była atmosfera wychowania patriotycznego. Należałem do harcerstwa. Tam pełniłem jakieś swoje funkcje harcerskie: zastępowy, następnie przyboczny.

  • W którym roku pan ukończył szkołę?

W 1938 roku.

  • Gdzie pana zastał wybuch wojny?

Wybuch wojny zastał mnie w czynnej służbie wojskowej. Byłem podchorążym i odbywałem wtedy czynną służbę wojskową.

  • Kiedy poszedł pan do wojska? Zaraz po skończeniu szkoły? Tuż przed wybuchem wojny? Pamięta pan?

Można powiedzieć, że trochę z pewnym przyspieszeniem. To znaczy... Zaraz po maturze, po zakończeniu szkoły średniej zdecydowałem się najpierw odbyć służbę wojskową, a później, w wyniku pozytywnego egzaminu, który zdałem na politechnikę w 1938 roku, to planowałem ukończyć politechnikę i w tym kierunku pracować.

  • W jakim oddziale pan służył? Gdzie pan odbywał służbę wojskową?

Szkoła Podchorążych Rezerwy i Artylerii.

  • Gdzie?

We Włodzimierzu Wołyńskim.

  • Tam pana zastała wojna?

Tam mnie zastała wojna. Tak.

  • Proszę opowiedzieć, jak pan pamięta 1 września?

Parę dni przed takim formalnym wybuchem wojny już dostałem przydział na okres wojny i jako podchorąży przydzielono mi funkcję podoficera zwiadowczego. Razem z innymi jednostkami 27. dywizji byłem przetransportowany transportem, głównie kolejowym, na teren Borów Tucholskich, Pomorze.

  • Pamięta pan, kto był pana dowódcą?

Nie.

  • Proszę powiedzieć, co się dalej działo? Był pan w Borach Tucholskich i teraz jest 1 września 1939 roku.

Od razu pierwsze jakieś kontakty z przeciwnikiem, z Niemcami były właśnie na terenie Borów Tucholskich. Tam przemieszczaliśmy się, wypierani jednak przez Niemców, bo mieli jakąś przewagę nad nami. Dotarliśmy w pobliże miasteczka Świecie. Właściwie moja inicjatywa to była ograniczona. Było jakieś duże zamieszanie. Byliśmy bombardowani przez lotnictwo niemieckie.

  • Jak długo się broniliście?

Właśnie w czasie tego okresu, najbardziej może dynamicznego, to byłem ze swoją taką – powiedzmy – jednostką bezpośrednio podległą gdzieś w lasach. Tam miałem polecenie czekać na rozkazy. Tam mnie właśnie zastała taka sytuacja, że moi dowódcy bezpośredni zniknęli gdzieś z pola mojego widzenia. Okazało się, że gdzieś byli na odprawę taką już przed walką wezwani i nie było ich przy sprzęcie, tam gdzie [był] zwłaszcza sprzęt artyleryjski. To wszystko gdzieś się trochę pogubiło.

  • Który to mógł być dzień wojny?

Myślę, że to był jakiś drugi albo trzeci dzień wojny. Trochę mi jest trudno się w tym połapać. W każdym razie łącznik w stopniu oficera wyszukał mnie i wziął mnie na przepytywanie: „Kto jest tutaj dowódcą?”. Ja mówię: „Dowódca jest na odprawie, a gdzie i kiedy nie potrafię odpowiedzieć. Nie mam tej wiedzy”. Wobec tego ten oficer oświadczył mi, że sytuacja jest nagląca i wobec tego on mi przekazuje decyzję, że ja mam dowodzić oddziałem artyleryjskim bezpośrednio wspierającym działania piechoty. W aktualnej sytuacji mam pełnić dowództwo tej baterii, do której byłem przydzielony.

  • Czy to była duża bateria?

Bateria... To były cztery działa. Jedno się rozleciało w czasie bombardowania, to się zrobiły trzy. Tak że to nie była jakaś...

  • A ilu było z panem ludzi, którzy panu podlegali? Ile osób mogło być w tym oddziale?

Koło pięćdziesięciu.

  • Jak długo się tam broniliście?

Te nasze sytuacje były bardzo zmienne, bo usiłowaliśmy się poruszać szosą, poza tym trzeba by jakimś terenem gruntowym, co nie było łatwe. Wzdłuż szosy latały samoloty niemieckie, ostrzeliwali nas. Sytuacja zmieniała się właściwie z godziny na godzinę. Dostałem od łącznika piechoty wyznaczone zapotrzebowanie, gdzie należy ostrzeliwać, jaki rejon. Nie bardzo to też dobrze wychodziło, bo dostaliśmy się pod ogień niemieckiej broni pancernej, więc nie było innej możliwości, trzeba było gdzieś tam w dołku jakimś przycupnąć. Koń już tego nie wykonał. Miałem bardzo dobrego konia, który został, że tak powiem, zmasakrowany wtedy tym ogniem maszynowym przez czołgi. Mniej więcej cała ta akcja taka... Bo mnie tak ten łącznik, oficer piechoty, poinformował nawet, że naszym zadaniem, przed którym jesteśmy postawieni, to przebić się przez okrążenie Niemców. Mieliśmy się przebijać w kierunku Bydgoszczy. To trwało, powiedzmy, do wieczora. Zakończyło się jakimś nieporozumieniem. Trochę może dziwne określenie, ale to tak mi się nasuwa właśnie. Dlaczego nieporozumienie? Bo uważaliśmy, że nieźle wojujemy, że ostrzał nasz był skuteczny i jakiś jadący na rowerze podoficer zgłosił do wiadomości mojej i do wykonania, że należy cały sprzęt przygotować do marszu i maszerować, posuwać się szosą właśnie w kierunku Bydgoszczy. Później już, wieczór, ja się nie mogłem doczekać: nic się nie dzieje, nic się specjalnie sytuacja nie zmienia, robi się już zmierzch, ciemnawo, więc postanowiłem – nie widziałem innej możliwości – pójść pieszo do przodu i rozpoznać, o co chodzi. Jeszcze opierałem się na tym, że ten rowerzysta mnie poinformował, że jest zawieszenie broni, że trzeba się przygotować do marszu. To było takie – powiedzmy – gołosłowne, ale to jedyna informacja, która do mnie dotarła. Poszedłem do przodu. Tam już ciemno prawie.

  • Sam pan poszedł do przodu?

Tak. Słyszę szwargot Niemców i wyśpiewywanie, Haili Hailo i tak dalej, cieszą się, więc ja czułem się trochę poruszony. Jak to jest niby zawieszenie broni, ja uważam, że ja mogę, mam prawo przejść do przodu. A ten Niemiec zatacza się i do mnie karabinem mierzy, i celuje, i chce mnie jakoś w ten sposób...

  • Niemiec był pijany?

Niemiec był pijany.

  • Co pan zrobił?

Was ist los? – zacząłem go tam po niemiecku trochę rugać. A on do mnie Hände hoch i mierzy do mnie. Więc ja do niego podskoczyłem, złapałem go za ramiona i zepchnąłem do rowu. On tam się w tym rowie gramolił, a ja myślę sobie: „Idę dalej. No co robić”. Nie przyszło mi na myśl, że on może po prostu przymierzyć się i zastrzelić mnie. Nie, do przodu i koniec.

  • Poszedł pan dalej?

Poszedłem dalej, a tam dalej już oddział niepijanych Niemców i mniej takich wesolutkich obskoczył mnie wokoło, dobrze wymierzyli, rozbroili i wzięli do niewoli.

  • Tylko pana jednego?

Tylko mnie jednego.


  • Gdzie się pan dostał do niewoli?

Oni mnie gdzieś tam odprowadzili do jakiegoś punktu zbiorczego. Po ciemku to się w ogóle trudno było zorientować.

  • Dużo już tam było Polaków zgromadzonych, w tym punkcie zbiorczym, do którego pana zaprowadzili?

To były chyba Chojnosty [Chojnice, Chojnaty? – red.] i tam był taki punkt zbiorczy. Wszystkim jeńcom kazali się położyć: „Nie wolno wstawać. Kto się podniesie, zostanie zastrzelony”. Do rana tam nas trzymali. Były tam jakieś takie strzelaniny, niektóre konie padły. W zasadzie po prostu tam mnie już potraktowali jako jeńca. Niczego takiego jakiegoś ciekawego nie zdziałałem.

  • Proszę powiedzieć, co działo się dalej? Gdzie zostaliście przetransportowani?

Załadowali nas na wagony i pociągiem powieźli nas przez Szczecin do Neubrandenburg. W Neubrandenburg był obóz jeńców. Sami, już piechotką, pomaszerowaliśmy do tego obozu.

  • Pamięta pan datę, kiedy się tam znalazł?

To mogło być jakoś koło 8 września.

  • Jak długo był pan w tym obozie jenieckim i co pan tam robił? Jakąś funkcję pan tam miał?

To był w zasadzie [obóz] jeniecki dla żołnierzy.

  • Duży ten obóz był?

Jego stan liczbowy to był tak koło dwudziestu czterech tysięcy jeńców.

  • Czy to byli tylko Polacy?

Byli Polacy, byli też Żydzi. Oni byli jakoś osobno traktowani. Parę kompanii podchorążych było tam wydzielonych. Tych podchorążackich to były jakieś dwie kompanie i trochę inaczej byliśmy traktowani. W zasadzie stawialiśmy sprawę, że nas jako oficerów to nie wolno zmuszać do pracy.

  • Co robiliście całymi dniami?

Trochę się przymierało głodem. Głodno było i chłodno, bo nie było żadnych jakichś baraków, tylko były namioty i w tych namiotach nas trzymali. Rzecz, która zadecydowała o mojej karierze, to była jakaś taka chwila natchnienia. [Językiem] niemieckim na tyle operowałem, że mogłem się zorientować, o co chodzi – podoficer niemiecki w czasie zbiórki zawrzasnął: „Kucharze, wystąp!”. Jak „Kucharze, wystąp!”, to ja pyk – wyskoczyłem, że ja jestem właśnie kucharz. Skończyły się czasy głodne. Jako kucharz to nagle stałem się ważnym dygnitarzem.

  • Długo pan pracował jako kucharz w tym obozie?

Jakiś Austriak mnie wyciągał na rozmówki i nie wiem, czy nie za jego protekcją przeniesiono mnie jako pracownika do magazynu żywnościowego. Tam z takimi weteranami starymi jakimiś, już po służbie, operującymi raczej, Niemcami, byłem przez jakiś czas i nastąpiło zdarzenie, następna niespodzianka, że w obozie pojawiła się grupa kontrolna Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.

  • Pamięta pan, kiedy to mogło być? Miesiąc, rok?

To było stosunkowo wcześnie. To była gdzieś połowa października, może nawet bliżej listopada.

  • Jeszcze w 1939 roku?

1939 rok, tak. Kolega, którego tam znowu uważałem za swój obowiązek wspomagać jako kucharz jakimiś repetami i w ten sposób zasłużyłem na jego wdzięczność, to on mi powiedział, że pracuje w kancelarii obozowej i właśnie jest sytuacja taka, że komisja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża zakwestionowała prawomocność przetrzymywania młodocianych w obozie. Okazało się, że tam była grupa dwudziestu-trzydziestu chłopaków, którzy zostali zakwalifikowani jako młodociani. Więc mówi: „Słuchaj, ty masz osiemnaście lat, to ujmiemy ci jeszcze dwa i ja cię tam wpiszę na listę młodocianych”.

  • To znaczy, że pan w obozie miał szesnaście lat?

To znaczy tak zostałem wylegitymowany w spisie u niego.

  • W spisie u niego występował pan, że ma pan szesnaście lat.

Tak.

  • Rozumiem.

Naprawdę to miałem siedemnaście.

  • Przecież pan już maturę skończył, był pan w wojsku. Ile pan miał lat, jak pan maturę zrobił?

Wtedy właśnie te siedemnaście lat.

  • W 1938 roku?

Tak. Bo ja karierę – że tak powiem – szkolną, z takim przyspieszeniem załatwiałem.

  • Rozumiem. Czyli jak pan kończył maturę, miał pan lat siedemnaście, potem wstąpił pan do wojska, a jak się pan znalazł w obozie jenieckim, to wpisano panu datę urodzenia późniejszą. Czyli według tego wynikało, że ma pan lat szesnaście.

Tak, ale to już było działanie tego kolegi, który pobudzony wdzięcznością chciał mnie jakoś...

  • Rozumiem. Proszę powiedzieć, jak się nazywał? Pamięta pan?

Nie.

  • Co się dalej stało, jak on pana odmłodził?

Minęło jakieś dziesięć dni na załatwianie formalności, bo trzeba było to wszystko załatwić, dowód zwolnienia wypisać i po tych dziesięciu dniach, przebrany w jakieś szmaty cywilne, takie nędzne, dostałem bilet na powrót do Polski. I pojechałem na Boże Narodzenie do mamy.

  • W 1939 roku?

W 1939 roku, tak.

  • Czyli wrócił pan do Lublina?

Tak.

  • Proszę powiedzieć, co dalej się działo?

Tam już od razu kontakt z kolegami. Zapisałem się do organizacji ZWZ i tam już szykowałem się do konspiracji, działalności.

  • Na czym to polegało, to szykowanie się przez pana? Wstąpił pan do Związku Walki Zbrojnej i co pan w tym Związku robił?

Niemcy się jakoś tam od razu do nas dobrali i zaczęli wybierać jak ryby z worka.

  • Czyli zostaliście zdekonspirowani?

Zostaliśmy zdekonspirowani. Ojciec mnie ulokował gdzieś w biurze mierniczym swojego przyjaciela i ja tam na wsi usiłowałem się ukrywać. Ukrywanie nic nie dało, bo budziło tylko sensację i wyczuwałem, że skończyć się może tylko niedobrze. Wtedy właśnie ojciec dowiedział się, że w Warszawie uruchomiona będzie szkoła Wawelberga – Wyższa Szkoła Budowy Maszyn i Elektrotechniki. I tam mnie do tej Warszawy przeadresował.

  • Kiedy to było? Jaki to był miesiąc i rok?

To był 1940 rok.

  • A miesiąc?

Gdzieś latem.

  • Przyjechał pan do Warszawy. Gdzie pan zamieszkał?

Mamusia moja miała przyjaciółkę, która była moją matką chrzestną i tak dalej. Jednym słowem zainstalowała mnie tam. Zaczęły się już regularne zajęcia na uczelni. Uczelnia była dobrze wyposażona, jeśli chodzi o profesorów, o kadrę. Właściwie tam podstawą to byli profesorowie politechniki.

  • Polacy?

Tak.

  • Jak długo pan uczęszczał na zajęcia?

Niestety Niemcy przysłali odpowiednie wytyczne, że studia to nie dla Polaków i wobec tego skrócili nam te studia do dwóch lat.

  • Czyli dwa lata tej szkoły pan ukończył?

Tak.

  • W którym roku?

W 1942. I dostałem przydział do pracy.

  • Gdzie?

W fabryce kabli w Ożarowie.

  • Czy w tym czasie, kiedy pan studiował, zetknął się pan z konspiracją na terenie Warszawy?

Tak.

  • Proszę opowiedzieć o tym.

Moim przyjacielem był Jasiek Korewa, którego ojciec miał fabryczkę maszyn elektrycznych na Woli. Tam właśnie bardzo dużo czasu spędzałem. Miałem zainteresowania muzyczne. Jasiek Korewa grał na skrzypcach, ja akompaniowałem i tam spędzaliśmy całe wieczory.

  • A konspiracja?

Jednocześnie on mnie wciągnął do narodowej organizacji – NOW. W tej organizacji wykonywałem funkcje instruktora.

  • Na czym polegała ta funkcja?

Szkolenie z bronią, topografia, metody walki w mieście, jak to wszystko ma się... To było, powiedzmy, takie przygotowanie już do jakiejś walki zbrojnej w ramach konspiracji.

  • Gdzie się spotykaliście na tych szkoleniach?

Codziennie gdzieś indziej. To były ciągłe zmiany.

  • Czy w terenie też były zajęcia?

Tak.

  • Gdzie?

Głównie w terenie, w sensie orientacji jakiejś, organizacji walk ulicznych. To tak mniej więcej wyglądało.

  • Jak długo pan szkolił tę młodzież, przyszłych bojowników?

Dwa lata.

  • Do którego roku?

Do 1942 roku. Awansowany zostałem na porucznika.

  • W 1942 roku pan otrzymał awans i dalej pan szkolił?

I dalej ich szkoliłem, tak.

  • Do którego roku trwało to szkolenie? Czy do Powstania?

Do Powstania.
  • Proszę powiedzieć, na czym pana praca polegała oprócz tego szkolenia. Czy miał pan jeszcze jakieś dodatkowe zadania? Czy był pan już jako kadra – powiedzmy – przygotowywany do samego Powstania, czy coś pan na ten temat wiedział?

Ja w tej fabryce, to był zakład zbrojeniowy, Rüstungsbetrieb.

  • W Ożarowie?

W Ożarowie. Ja tam zostałem majstrem na oddziale mieszanek gumowych. Musiałem się nauczyć nowej techniki, o której nie miałem zielonego pojęcia. Ale jak trzeba było przysiąść, przysiadłem. Jakoś mi to tak szybko szło do głowy. Stamtąd już do samego Powstania...

  • Czyli w Ożarowie też była konspiracja, też pan działał w konspiracji?

Tak.

  • Czy pan dojeżdżał codziennie z Warszawy do Ożarowa?

Codziennie z Warszawy autobus z Młynarskiej, róg Wolskiej, zabierał pracowników, przywoził do Ożarowa.

  • Czy w tym okresie, do wybuchu Powstania, jeszcze coś godnego uwagi wydarzyło się w pana życiu?

Jakieś sprawy osobiste, sercowe.

  • Czy w okresie konspiracji brał pan udział w jakichś zadaniach przeciwko Niemcom?

To były przygotowania. Jako temat na czas Powstania już było przewidziane, że mieliśmy atakować zgrupowania Niemców na placu Piłsudskiego, czyli [placu] Hitlera.

  • Odbywały się akty zbrojne?

Nie odbywały się te akcje zbrojne, bo nie mieliśmy broni.

  • Czyli to były tylko szkolenia czysto teoretyczne?

Raczej teoretyczne. To znaczy mieliśmy obiecane, że jeszcze trochę i broń będzie, bo dostaniemy.

  • Czyli pan, jako instruktor, opracowywał strategię ataku, czy tylko uczył dokładnie posługiwania się bronią, jak zachować się w czasie akcji zbrojnej? Jak to wyglądało?

Właśnie organizacja i szkolenie wojskowe miało charakter taki niższy, względnie podchorążówka?

  • Co to znaczy: „niższy”?

Umiejętność posługiwania się bronią, czyszczenie broni.

  • A podchorążówka?

Podchorążówka to już zajęcia były bardziej regularne i bardziej czasochłonne.

  • Czego one dotyczyły? Szkoliły przyszłych dowódców czy szkoliły do organizacji grup zbrojnych?

Do organizacji i działania tych grup zbrojnych, żeby byli, powiedzmy sobie...

  • Czyli szkolono w tej podchorążówce przyszłych dowódców?

Dowódców drużyn.

  • Pan w tej podchorążówce szkolił?

I tak, i tak.

  • Zbliżamy się do wybuchu Powstania. Gdzie pan był w momencie wybuchu Powstania? Czy wiedział pan, że Powstanie wybuchnie? Czy otrzymał pan wcześniej jakieś konkretne zadanie?

To nie było na tyle jasno postawione, że będzie Powstanie i tylko czekać. Ale w każdym razie...

  • Co pan wiedział w okresie przed Powstaniem?

Miałem przydział do kompanii „Genowefa” jako dowódca plutonu i „Czuj duch!” – tak w pogotowiu niby.

  • Gdzie pan był w momencie wybuchu Powstania?

Tam, [w Ożarowie] niechcący to ja pseudonim dostałem.

  • Jaki?

Właśnie „Biskup”.

  • Dlaczego „niechcący”?

Niechcący dlatego, że na tej hali fabrycznej, gdzie były maszyny do przetwarzania gumy i tak dalej – to ogromny, duży zakład w ogóle i to wszystko tam się koncentrowało; ja już nabrałem takiej rutyny, że wiedziałem, kiedy się tam Niemcy pojawiają, wizytacje robią i sprawdzają, kto robi, co robi czy coś – tam właśnie jakaś cud blondynka mnie usiłowała podrywać.

  • Polka czy Niemka?

Polka. Ja się nie dawałem, bo jakoś inaczej byłem ustawiony i ona czerwona jak piwonia, jak rak, mówiła: „No, proszę pana, pan chyba chce biskupem zostać”.

  • I stąd ten pseudonim?

Stąd się tego pseudonimu dorobiłem.

  • Teraz się zbliżamy do wybuchu Powstania. Proszę opowiedzieć o pierwszym dniu Powstania, co pan robił, gdzie pan dotarł?

Mieszkałem w Warszawie, na ulicy Kopernika. Taki punkt zbiorczy był w pokoju, który ja tam miałem do dyspozycji, a oprócz tego część plutonu była w innym budynku, w innej kamienicy, ale też jako – powiedzmy – przygotowanie do koncentracji i do jakiejś akcji, kiedy godzina „W” w końcu padnie i trzeba się będzie jakoś do wojowania brać.

  • Kiedy się pan dowiedział, od kogo się pan dowiedział o godzinie „W”?

Właśnie tam na miejscu, gdzie się to moje wojsko gromadziło. Tam było kilkunastu tych – powiedzmy – żołnierzy na Kopernika. To wszystko tam przycupnęło. Dowódca kompanii miał już swoje jakieś wytyczne i wziął się do wykonywania tych zadań, które tam przypadły.

  • Pamięta pan nazwisko tego dowódcy kompanii?

To jest podporucznik „Marabut”, nazwisko Ciopa. Uzbrojenie mizerne. Moim uzbrojeniem była „siódemka”, pistolecina taki, to tyle że niby coś było. Do tego „filipinka” w kieszeni. I pomaszerowaliśmy pod dowódcą naszym, „Marabutem”.

  • Proszę powiedzieć, co to była „filipinka”?

„Filipinka” to były granaty produkowane – że tak powiem – amatorskim sposobem: w puszce konserwowej, nacięte żelastwa, jakiś materiał wybuchowy i to działało całkiem nieźle.

  • Pana kompania była uzbrojona tylko w „filipinki”?

„Filipinki”, poza tym przydzielono nam jeszcze jako wsparcie część OS-u, tego oddziału specjalnego. W pierwszych dniach Powstania się tam dorobili jednak dosyć sporo tej broni.

  • Ale pierwszego dnia Powstania nie miał pan jeszcze przy sobie tego oddziału specjalnego?

On był w dyspozycji „Marabuta”.

  • Rozumiem. Gdzie ruszyliście z „Marabutem”?

Ruszyliśmy z zadaniem zaatakowania Uniwersytetu, na ulicę... Mam to zapisane, ale nie chciałbym przekręcić.

  • W każdym razie ruszyliście na Uniwersytet.

Ulica Karasia? Nie chciałbym strzelić bez sensu.

  • Proszę mówić.

Usiłowaliśmy tam się jakoś przymierzyć, żeby tych Niemców, którzy na terenie Uniwersytetu byli mocno osadzeni – bo tam były i druty kolczaste, i bunkier przy wejściu – atakować.

  • To było 1 sierpnia?

Tak. Miałem zadanie rozpoznać na strychu – tam były takie wyzierniki i coś tam można było zobaczyć, więc niby patrzyć przez taki wyziernik – i dobrać się do skóry jakiemuś Niemcowi. Ale to mi nie wyszło, dlatego że starałem się, jak mogłem, tam się w tym wzierniku ulokować i nagle, ni stąd ni zowąd, Niemiec – widocznie jakiś niezły snajper – strzelił do mnie i załatwił mnie, można powiedzieć, od razu.

  • 1 sierpnia został pan ranny?

Zostałem ranny.

  • Gdzie?

Pocisk mnie trafił tutaj, w to miejsce.

  • Czyli w klatkę piersiową.

W klatkę piersiową. Niewielka to była [rana]. Taka dziurka wielkości grochu. Gorzej z wylotem, bo ten pocisk... Czy on poszedł jakoś po żebrach, czy jeszcze jakoś inaczej – jednym słowem wylot był wielkości dłoni.

  • Co się stało, jak pan został ranny?

Zostałem ranny. Czułem się bardzo kiepsko. Plułem krwią i w ogóle ledwo, ledwo. To zlazłem z tego poddasza na schody. Tam mi sanitariuszka jakaś opatrunek zrobiła, ale czułem się bardzo niekomfortowo. W międzyczasie Niemcy granatnikami mocno ostrzelali i jakimiś zapalającymi pociskami ten budynek, w którym my chcieliśmy im się dobierać do skóry. Sukcesów nie mieliśmy. Był rozkaz wycofania. Wycofujemy się na Kopernika z powrotem. Z wycofaniem też nie szło gładko, bo ta ulica Karasia i sąsiednia były w zasięgu Niemców, tak że oni starali nam się właśnie uniemożliwić to wycofywanie.

  • Czy pan się wycofywał o własnych siłach?

Nie bardzo miałem siły się wycofywać. Sanitariuszka to mnie rozebrała do koszuli i taki niezbyt dobrze ubrany przymierzałem się do tego, żeby kolejno, grupkami, po jednym, po dwóch przeskakiwać przez tę uliczkę na Kopernika, z powrotem tam, skąd startowaliśmy. Tam była sytuacja nieprzyjemna, bo Niemcy dosyć ostro ostrzał [prowadzili]. Nie żałowali tych pocisków i [był] taki kolega, który się ustawił i przymierzał, żeby odpowiednio skok zrobić, to ten skok się w ten sposób zakończył, że jakiś pocisk trafił widocznie w „filipinkę”, którą on miał zaczepioną przy pasku. Ta „filipinka” rozerwała go na kawałki.
  • Pamięta pan, jak on się nazywał?

Tutaj mam te sprawy trochę opisane we wspomnieniach, tak że to tam jest.

  • Panu udało się przeskoczyć tę uliczkę?

Mnie się udało. Wtedy rzeczywiście to był dobry traf, że jednak mi poszło. Doczłapałem się właściwie, bo ja taki szybki nie byłem już wtedy, ale doczłapałem się do budynku i tam taka pani, którą mój przyjaciel niesłychanie cenił, i nie bez racji... Ona, filolog z wykształcenia, uczyła go łaciny. Bo kolega postanowił wstąpić do zakonu.

  • Jeszcze raz proszę przypomnieć nazwisko tego pana kolegi.

Jan Korewa.

  • Pamięta pan, jak nazywała się ta pani?

Pani Zofia Cierniakowa.

  • Spotkał pan tą panią Zofię Cierniakową?

On mnie tam...

  • Ten przyjaciel zaprowadził pana do pani Cierniakowej?

On przedtem mnie... Żeby mnie skontaktować, to mówi: „To jest osoba nadzwyczajna. Ty musisz się...”.

  • Rozumiem. Czyli panią Cierniakową poznał pan wcześniej?

Wcześniej, a teraz pani Cierniakowa mnie dopadła. Mówi: „Proszę pana, przecież pan jest ranny. Ja się panem zajmę. Niech pan idzie do mnie i będzie pan zaopatrzony” – i tak dalej. Ta pani miała trzy córki i mamę jeszcze, staruszkę, i to wszystko to towarzystwo... A jej mąż przez Niemców został zlikwidowany.

  • Jak długo był pan w tym domu?

Tam właśnie nie czułem się dobrze, bo ta rana była taka owszem, owszem. Ale pani Cierniakowa miała taką metodę, że leczyła ziołami. Miała cały wór nasuszonych nagietków, to nagietki zaparzała i robiła mi okłady z kompresów. O dziwo, ja bardzo szybko zacząłem wracać do zdrowia.

  • Jak długo trwało leczenie pana rany?

Leczenie mojej rany trwało około dwóch tygodni.

  • Cały czas przebywał pan tam, w tym domu?

Cały czas, dopieszczany i karmiony. Ona w ogóle uważała, że jej robi zaszczyt i honor, że może mną jako Powstańcem, się opiekować.

  • Proszę powiedzieć, co działo się dalej?

Ale z kolei ja też miałem świadomość, że te cztery kobiety ja objadam i najwyższy czas, żeby się jakoś urządzić inaczej. Do mnie trafił jeszcze taki mój przyjaciel z Wawelberga, gdzie razem uczęszczaliśmy przed paru laty.

  • Jak on się nazywał?

Witold Kieżun. On był z tych takich chojraków. On się po prostu... To, co on wyczyniał, to włosy stawały dęba, nawet chyba i moje. On mówi: „Słuchaj, jesteś nam potrzebny. Potrzebny nam jest oficer, bo dowódca OS-u, on się tak rozkręcił, że utworzył własną kompanię i jego nadrzędny [dowódca] powiedział mu, że niech on się zajmie już swoim wojskiem, do tego OS-u nie musi się włączać. Brakuje nam oficera. Jak będziemy mieć oficera, to nasza ranga wzrasta. Ja już sprawę obgadałem”. „Ale powiedz mi, czy ja mogę, nie władając lewą ręką – ja tą ręką w ogóle nie władałem – czy ja mogę podjąć się dowództwa OS-u”. On mówi: „»Harnaś« powiedział, że jak się czujesz na siłach, to on się zgodzi”. Wobec tego ja mówię: „Co ty o tym sądzisz? Czy to nie jest z mojej strony bezczelność, że ja, nie mając ręki władnej, będę dowodził?”. On mówi: „Słuchaj, przecież to jest dobre wojsko. Ty nie musisz mieć władnej lewej ręki, wystarczy, że masz władną prawą i pokażesz: »Tu«, to my idziemy tu, albo »Tu«, to my pójdziemy tu. To po co ci lewa ręka? Sprawa jest w ogóle załatwiona, tylko decyzja. I już”.

  • Czyli pan się zdecydował?

Zdecydowałem się przyjąć funkcję dowódcy oddziału specjalnego.

  • 15 sierpnia?

15 sierpnia. To się właściwie przeciągnęło. Moja kariera mało nie padła, bo ten dowódca, który tak niesamowite wyczyny robił i własną kompanię stworzył, to serię maszynową dostał, która mu obcięła jedną rękę i jego kariera się załamała. Wobec tego „Harnaś” miał wątpliwości, czy dać mi tę funkcję, czy nie, ale po namyśle się zdecydował. Zostałem dowódcą OS-u.

  • Proszę powiedzieć, co robiliście jako członkowie oddziału specjalnego? Jak wyglądała walka?

Jeśli chodzi o przebieg walki, mnie się wydaje, że trochę jednak ten „Harnaś” to stosował wobec mnie taryfę ulgową. Ale chodziłem z tymi patrolami OS-owskimi na Grochowską, do Haberbuscha.

  • Proszę powiedzieć, w jakim rejonie pan działał?

Działaliśmy cały czas w rejonie Śródmieścia.

  • Proszę powiedzieć, na jakich ulicach? Na czym ta działalność polegała?

Mieliśmy swoją kwaterę na Świętokrzyskiej, gdzieś w pobliżu Czackiego. To była nasza podstawowa baza. Stamtąd różne jeszcze wypady [robiliśmy], bo wspomagano nas przez przydzielenie... Była na przykład taka sytuacja, że ci, co mieli broń, to musieli tą broń wykorzystywać. Jeżeli się chciał przespać, to brał jakieś zastępstwo. Na przykład kompania harcerska, która była na Starówce i później przedostała się kanałami do Śródmieścia, to oni – że tak powiem – byli przez nas wypożyczani, żebyśmy się mogli przespać. Oni wtedy broń wykorzystywali. To taki przykładzik. Później następna istotna sprawa, to był atak na kościół Świętego Krzyża i na komendę policji. Komenda policji to na Krakowskim Przedmieściu 1. To była granatowa policja. To było – ten atak na komendę policji – chyba 24 sierpnia.

  • Pana oddział brał udział w tym ataku?

Tak, z tym że jeszcze były sprawy tak stawiane, że ponieważ ja ruchowo nie byłem bardzo sprawny, to mnie przydzielono pałac Staszica, żeby go obstawiać i stamtąd ostrzał prowadzić, atakować tych Niemców, ile się da. Tak że tego oddziału specjalnego było w tym rejonie, powiedzmy, koło trzydziestu.

  • Trzydziestu członków?

Trzydziestu członków, tak. Były podzielone zadania. Na przykład Witold Kieżun bezpośrednio atakował komendę policji.

  • Jak długo trwało uczestnictwo w ataku na komendę?

Poza tym pierwszym przygotowaniem, kiedy się wszystko tam organizowało, to gdzieś 23 czy 24 sierpnia był konkretny atak na kościół Świętego Krzyża, przyległy teren policji i nie tylko. Tam jeszcze... Te sprawy są bardzo dokładnie opisane, co, kiedy, kto palcem ruszył.

  • Tak, ale mnie chodzi o pana wspomnienia. Co pan pamięta z tego okresu? Był pan w pałacu Staszica.

Tak. Stamtąd trochę asystowaliśmy tym kolegom, którzy bezpośrednio zdobywali komendę policji, a my mieliśmy ich wspierać obstrzałem. Mieliśmy dwa karabiny maszynowe, mieliśmy PIAT-a, mieliśmy lżejszej broni sporo, tak że byliśmy – można powiedzieć – nadziani bronią i trzeba było się wobec tego jakoś wykazać. A tymczasem Niemcy tyle tam ustawili przed pałacem Staszica sprzętu: działa samobieżne, czołgi bezpośrednio z Krakowskiego Przedmieścia, z Uniwersytetu. Tam mieli bazę potężną, bunkier, z którego robili wypady. Pod naszym adresem też były oczekiwania, żeby się [przyłączyć]. „Harnaś” bardzo dobrze miał zorganizowane przygotowania do ataku na komendę policji, [nawet] telefon był założony. Skutek był taki, że mój dowódca bezpośredni „Harnaś” telefonuje i odpowiedni „opr” [to znaczy głośną krytykę] słyszę: „Cholera! Czego wy nie strzelacie? Co wy tam robicie? Niemcy robią, co chcą, a tutaj nie ma waszego ostrzału”. Wiec ja się tłumaczę: „Panie poruczniku, melduję posłusznie, że przygnietli nas rzeczywiście tak, że nie dajemy rady, ale zaraz się pozbieramy. Zaraz się pozbieramy”. Układ budynku jest osobliwy w pałacu Staszica, bo tam jest potężnie rozbudowana część parterowa, a mniej więcej w połowie wysokiej zabudowy parterowej jest ogromna antresola wokół, gdzie [były] worki z piasku i inne sposoby, umocnienia [były] wykorzystane, żeby można było bezpiecznie przeprowadzać ostrzał Niemców. Ale niewiele czasu ci Niemcy potrzebowali, kiedy wypatrzyli błyski naszych karabinów maszynowych, które nie z dołu, nie z góry, tylko gdzieś po drodze się pojawiały. Przedtem to można było tak sprawę załatwiać, że jak się lufy tego działa samobieżnego przesuwały w prawo, to tup tup, przebiegło się i można było tam przycupnąć. A później już, jak jeszcze nas tak dowódca podkręcił, no to ja stanąłem przy tym karabinie maszynowym. Jeszcze kilka minut, seria jedna, druga i dobrali nam się do skóry. I na tym się – że tak powiem – moja kariera skończyła, bo ja straciłem przytomność.

  • To znaczy, został pan ponownie ranny?

Ponownie zostałem ranny. Później musiałem jednak pójść do szpitala na Konopczyńskiego, zaraz po drugiej stronie ulicy, żeby się jakoś pozbierać.

  • Dobrze, ale mówi pan, że stracił pan przytomność. Został pan stamtąd wyniesiony? Jak to było?

Wydawało mi się, że się wykańczam, że już zaraz nie będę...

  • Czyli o własnych siłach?

Usiłuję, próbuję się podnieść, obmacuję się wszędzie, gdzie dotknę, to krew się leje i kapie, i sika, i tak dalej. Przekazałem dowództwo zastępcy, a sam poszedłem na drugą stronę ulicy do szpitalika, żeby się jakoś tym wszystkim...

  • Jak się nazywał zastępca, któremu pan przekazał oddział?

Mietek Skrobik, „Zawada”.

  • Proszę powiedzieć, co się działo w szpitalu? Jak długo pan tam był?

Tam byłem chyba jakieś pół godziny, może godzinę. Później, co robić...

  • Został pan opatrzony?

Miałem odłamki pocisku, ale też odpryski gruzu. Tak że ja...

  • Był pan raczej pokaleczony niż głęboko ranny?

Tak. Kilkanaście takich mniejszych dziur, większych. Ale czułem się kiepsko. Myślę sobie: „W takim razie do pani Cierniakowej trzeba się przenieść”.

  • I 24 sierpnia ponownie pan poszedł do pani Cierniakowej?

I znowu do pani Cierniakowej na dwa dni poszedłem.

  • Co dalej? Pani Cierniakowa pomogła panu, opatrzyła i co po tych dwóch dniach robił pan dalej?

Przyszły ciężkie chwile, bo Niemcy zaatakowali Powiśle. Wdarli się ulicą Tamka i tymi innymi uliczkami w kierunku Kopernika i Świętokrzyskiej.

  • Pan w międzyczasie wrócił już do swojego oddziału?

W międzyczasie wróciłem, bo nie wypadało siedzieć cały czas u pani Cierniakowej.

  • Co dalej się działo? Niemcy napierają.

Niemcy napierają. Tam były przetasowania, ponieważ dowódca batalionu [był] w bardzo złym stanie zdrowia, musiał się kimś jakoś posłużyć... Jakżeż on się nazywał... Nic, przypomnę sobie. W każdym razie ten nasz oddział, który był rzeczywiście przez ostrzał i przez przebieg walki mocno nadszarpnięty, te bardziej już nadwyrężone jednostki przez dowództwo zostały przeniesione i przerzucone na drogą stronę Alei Jerozolimskich.

  • W tym również pana oddział?

Nie. Ja pozostałem z moim oddziałem w rejonie Świętokrzyskiej, w rejonie Jasnej i w rejonie placu Dąbrowskiego. Właściwie nasilenie walk to zaczęło się tak wyciszać i wygasać. Można powiedzieć, że ... Trudno mi to tak podsumować w skali dzielnicy, ale wyglądało na to, że szykuje się kapitulacja Powstania.


  • Mówimy jeszcze o sierpniowym okresie? Jak się te polskie grupy zbrojne zaczęły wycofywać, wy zostaliście w dalszym ciągu w rejonie, o którym pan powiedział i to ciągle jest sierpień czy to jest już wrzesień?

To już jest wrzesień, tak.

  • Ale początek września?

Początek, tak. Była taka reorganizacja, że z tego wojska, które się jako tako lepiej ruszało i miało lepsze uzbrojenie, to została utworzona kompania zbiorcza, której dowódcą mianowany został porucznik „Kostka”, dotychczas dowódca kompanii harcerskiej, i ja pod tego „Kostkę” się dostałem. On mówi: „Słuchaj, sprawę stawiam jasno: nie wolno się wycofywać. Niemcy napierają, komendę policji zajęli, pałac Staszica jest prawie zajęty, częściowo spalony, więc wycofywać się nie wolno. Jak ciebie wyniosą, nie mam pretensji, ale wyjść – nie”. My na tym terenie, na tyłach pałacu Staszica, ulica Ordynacka, ulica Warecka, tam jak mogliśmy trochę jakoś wojować, to byliśmy tam, ale to już właściwie Powstanie zamierało.

  • Do kiedy pan był w tym rejonie?

Do końca.

  • Do końca, czyli do kiedy?

Trzeci, czwarty października.

  • Proszę opowiedzieć, jak nastąpiła kapitulacja, jeśli chodzi o pański oddział i to zgrupowanie?

Wyglądało to w ten sposób, że trzeba było pozakopywać broń i zamaskować tak, jak się dało. Wymaszerowaliśmy w kierunku placu Narutowicza. Przedtem jeszcze na ulicy Jasnej, na placu Dąbrowskiego grupowaliśmy się, już przygotowując się do wyjścia do niewoli. Tak sprawy stanęły. Przed wyjściem ja do tego Witka Kieżuna się zwróciłem i do kolegów. Mówię: „Słuchajcie, w niewoli to ja już byłem i teraz nie chciałbym iść do niewoli. Zrobię wszystko, żeby nie iść do niewoli”. Całe to rozbrojone towarzystwo z jakimiś torbami, plecakami maszerowało ustawione w czwórki przez plac Narutowicza i dalej już w kierunku Woli. Akurat już była pora trochę wieczorna, taki lekki zmrok, a my tam ruchem takim robaczkowym: przeszliśmy kawałek – stop, Niemcy zatrzymują, znowu kawałek – Niemcy zatrzymują.

  • Szliście już prowadzeni przez Niemców?

Prowadzeni przez Niemców. Oni obstawili z karabinami tą kolumnę.

  • Pamięta pan, którego dnia października?

4 października. W takim momencie, gdy było już dosyć mroczno, można powiedzieć zaczęło się ściemniać, z Witkiem Kieżunem byliśmy umówieni, że jak się da, to pryskamy. Ale ta moja ręka to była kiepska. Ona, lewa ręka, cały czas niewładna. Wobec tego w pewnym momencie ja mówię do kolegi, który szedł obok mnie: „Ligęza, słuchaj, bież moją torbę i wszystko, co tam jest, bo ja pryskam z Witkiem.” A z tą lewą ręką to kiepsko: „Ja się przez ogrodzenie, przez żywopłot się nie przedostanę [z tym], to w takim razie ty się tym zajmij”. Tak się stało. Szczęście nam dopisało. Niemiec patrzył w drugą stronę, my przeskoczyliśmy przez taki rów, żywopłot, przez ten żywopłot przeskoczyliśmy, udało się.

  • Ilu was przez ten żywopłot przeskoczyło?

Dwóch. Ja i Witek Kieżun. Ale nie zawsze całe szczęście się chwyci. Ja mówię: „Słuchaj, ja się zgapiłem, bo w tej swojej torbie u Ligęzy, została kenkarta. Kenkartę trzeba mieć, bo jak będziemy gdzieś tam się ukrywać, sprawdzą nas i albo zastrzelą, albo...”. A Witek mówi: „Masz rację, no tak jest. To wiesz co, ja postaram ci się tą twoją torbę przynieść”. Ja mówię: „Mowy nie ma. Ja się nie zgadzam”, a on mówi: „Słuchaj, już się zmieniło. Już nie jesteś moim dowódcą, tak że ja za piętnaście minut, pół godziny sprawę załatwię”. I on poszedł do gospodarza. Ten jegomość to był dróżnikiem.

  • Do gospodarza, na którego terenie się znaleźliście po przeskoczeniu tego żywopłotu?

Tak. Witek do niego mówi tak: „Niech pan mi pożyczy roweru na piętnaści minut”. – „No dobrze”. On wziął ten rower, wskoczył. Ta kolumna poszła dalej w kierunku Ożarowa, ale on tam za nimi na tym rowerze, szybko ich tam dogonił i wrzeszczy do Ligęzy: „Torbę »Biskupa« dawaj!”. Ligęza zbaraniał, ale co miał robić: „No masz, masz tę torbę”.

  • A co Niemcy?

Później się pytam Witka, jak to było z tym: „A Niemiec?”. Mówi: „On zbaraniał. On myślał, że widocznie wolno. Jak ja mówię: »Daj torbę«, to [Ligęza] dał. Rower i z powrotem”.

  • Tak pan odzyskał dokumenty?

Tak.

  • Co później się działo?

Jeszcze następnego dnia przespaliśmy się w jakiejś drewutni, jakiejś szopce. Następnego dnia zupełnie nieoczekiwanie – ja wyglądam przez ten żywopłot, co się dzieje i widzę: jakieś wozy jadą ciężarowe, a na jednym wozie jedzie mój znajomy z Lublina. Więc ja wrzeszczę do niego. On się zorientował. I co się okazało? – Że on się ożenił z jakąś dziewczyną i jego teść to ma taki mająteczek w Błoniu i wobec tego: „My mamy przydział węgla do zabrania z Warszawy. Węgiel w wyznaczonych punktach jest do zabrania z piwnic i ja mam tutaj cztery furmanki i tymi furmankami ten węgiel za jakieś dwie, trzy godziny będę wiózł. Bądź przygotowany, ja ciebie i kolegę zabieram na te furgony węgla”. I tak się stało.

  • Wywiózł pana?

Wywiózł.

  • Dokąd? Do Błonia?

Do Błonia nas wywiózł.

  • Wróćmy jeszcze na krótko do Powstania. Wspomniał pan o tym, że w pana zgrupowaniu była zupełnie dobra komunikacja, działała między wami łączność. A proszę powiedzieć, jak było na przykład z zaopatrzeniem w wodę, z jedzeniem?

Jak był początek Powstania, to tu i ówdzie można było jakiegoś konia dorwać i mięso się do spożycia nadawało. A w ogóle były takie niektóre wybryki, takie nie do pochwalenia się. Kieżun kiedyś psa zastrzelił jakiejś paniusi. Dobrze na tym nie wyszedł, bo myślał, że mu na zdrowie to psie mięso wyjdzie, a tymczasem rozchorował się.

  • A czy was wspierała ludność cywilna? Coś musieliście jeść przecież.

Były na przykład jakieś browary, gdzie był jęczmień, gdzie było ziarno i ekipy zaopatrzeniowe były organizowane. Szło się gdzieś tam na Grzybowską, na te browary i tam czy owies, czy jęczmień... Nazywało się to zupa „pluj”.

  • Czyli była jakaś kuchnia powstańcza, która wam tę żywność dostarczała?

We własnym zakresie [było zaopatrzenie]. Nasze sanitariuszki i łączniczki gotowały. Mam tutaj dokumentację, ile ich jest. Bardzo dziarsko się spisywały.

  • A jak było na przykład z prasą, z radiem? Miał pan kontakt z tymi rzeczami?

Nie.

  • Proszę pana, wracamy teraz do Błonia. Jest pan w Błoniu, wojna się jeszcze nie skończyła. Co pan robił do zakończenia wojny?

Z tym Witkiem Kieżunem się trzymałem. W tym Błoniu dali nam suto pojeść. Można się było wreszcie najeść i oprócz tego miejscowa organizacja akowska tak jakoś potrafiła to rozegrać, że ja dostałem na rękę w języku niemieckim, przypieczętowane „wroną” pozwolenie, że wolno mi się poruszać do Koniecpola i jeszcze do takiej miejscowości, takiej miejscowości... Po niemiecku.

  • Czyli miał pan dokument. I co pan robił?

Pojechaliśmy tam, do tego Koniecpola. W tamtej okolicy miałem stryja proboszcza. Pełnił funkcję proboszcza i okazał nam dużą pomoc. Ale Witek to z miejsca gdzieś się do jakiegoś pociągu wcisnął i pojechał do Krakowa. Jego dzieje są osobliwe, mam to zresztą zapisane, bo on to pięknie opisał.

  • Co pan robił do końca wojny?

Koło 17 stycznia Niemcy wycofywali się na tyle skutecznie, że właściwie już przestali się liczyć. Zaczęli się liczyć Rosjanie. Ja do stryja po prośbie i dostałem parę butelek jakiegoś samogonu i na tym samogonie dojechałem aż do Lublina.

  • Czyli wrócił pan do domu rodzinnego. Tu zastał pana koniec wojny?

Niezupełnie do końca wojny tam byłem. Najpierw w tym Lublinie się pozbierałem. Kuzyn mój załatwił mi jakoś protekcyjnie, że mogę zatrudnić się w Departamencie Lotnictwa Cywilnego w Ministerstwie Komunikacji. On mi to załatwił. Drugi kolega, który był partyjny i miał wielkie chody, to też pobłogosławił moje działanie w tym kierunku i samolotem przewiózł nas do Łodzi.

  • Kiedy to było?

To... Nawet mam legitymację z tego czasu. Dokładnie to...

  • Ale czy to był już rok 1945?

Tak. 1945 rok.

  • A miesiąc? Czy to wiosna, czy to już po zakończeniu wojny, kapitulacji Niemców?

Jeszcze wojna nie była zakończona.

  • Gdzie zostaliście przewiezieni tym samolotem?

Do Łodzi.

  • Co dalej się tam działo?

Tam zostały zorganizowane takie lotnicze warsztaty doświadczalne, które budowały lżejszy sprzęt lotniczy do celów szkoleniowych. Ja tam zatrudniony zostałem jako technolog. Też te samolociny jakieś tam...

  • Tam pan pracował do kapitulacji, do zakończenia wojny, czy jeszcze dłużej? Jak długo pan tam był?

Jeszcze nawet wcześniej. Było dwóch braci Sołtyków, konstruktorzy lotniczy. Inżynier Sołtyk już na jakieś moje prośby zgodził się zwolnić mnie z tych zakładów lotniczych, bo trzeba było szkołę inżynierską Wawelberga dokończyć. Pojechałem do Wawelberga jeszcze studiować.
  • Kiedy to było?

To było gdzieś w kwietniu 1945 roku.

  • Skończył pan tę szkołę?

Tak.

  • W którym roku?

W następnym, bo miałem takie różne przykrości, bo mnie ciężarówka ruska, która zajmowała się wykańczaniem „tych Lachów”... On mnie tą ciężarówką rozmienił na drobne.

  • Znaczy miał pan wypadek?

On wjechał na mnie.

  • Jak to się stało? Zwolnił się pan z tych zakładów i co dalej?

Załatwiałem sobie tą szkołę.

  • A wypadek, gdzie i kiedy pan miał?

Na ulicy Rakowieckiej.

  • Już tu w Warszawie?

W Warszawie. Jechałem rowerem Rakowiecką, a z przeciwka ciężarówka jechała w przeciwnym kierunku i on zakręcił, i wpakował mnie w drzewo.

  • Który to był rok?

1945 rok.

  • A miesiąc?

To było jakieś dziesięć dni, dwa tygodnie przed zakończeniem wojny.

  • I znalazł się pan w szpitalu?

Straciłem przytomność. W szpitalu się ocknąłem po paru godzinach, kiedy już byłem operowany przez chirurga.

  • Jak długo pan dochodził do zdrowia?

Udało mi się tam wcisnąć do takiej bursy dla studentów, która została uruchomiona na ulicy Gutta i tam przez pół roku mieszkałem w tej bursie.

  • Uczył się pan w międzyczasie, tak?

Tak.

  • Kiedy skończył pan studia?

To właściwie jeden rok.

  • Czyli w 1946?

Tak.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pan zaczął pracować? Bo teraz tak – był pan w Powstaniu. Czy pan się w ogóle przyznał, że był pan w Powstaniu? Czy ci, którzy byli wokół pana, wiedzieli o pana przeszłości? Czy w związku z tym miał pan jakieś problemy, czy nie?

Nie.

  • Nie był pan represjonowany?

Nie byłem represjonowany.

  • Czyli po skończeniu studiów zaczął pan pracować?

Dostałem przydział do pracy. Zatrudniony zostałem w Zjednoczeniu Przemysłu Maszynowego. Zostałem tam zatrudniony w takim zespole projektowo-konstruktorskim, który powołany został dla uruchomienia produkcji czołgów. I ja te czołgi produkowałem.

  • Jak się dalej potoczyły pana losy? Pan pracował w ministerstwie do końca pracy? Co się z panem dalej działo? Pan powiedział, że nie był represjonowany, czyli mógł pan sam realizować swoją drogę życiową?

Jakoś realizować. W dodatku, można powiedzieć, miałem duże możliwości wyboru, tak że ja pracowałem a to w Centralnym Biurze Konstrukcji Narzędzi, a to w jakimś innym, w „Ursusie” pracowałem, w różnych [miejscach]. Trochę tak sobie grymasiłem, przeskakiwałem z miejsca na miejsce.

  • Czy chciałby pan na zakończenie naszej rozmowy podsumować na temat Powstania? Czy pana zdaniem Powstanie miało sens, było dobrze przygotowane? Jakie jest pana odczucie, co pan sądzi?

Mogę powiedzieć, że wiele różnych takich organizacyjnych ruchów... Przenosiłem się z jednego zakładu do drugiego, tak że w sumie wychodziłem na swoje, że jakoś mi się to wszystko nieźle układało.

  • Tak, ale mi chodzi o pana refleksje na temat Powstania.

A jeśli chodzi o moje refleksje z tego zakresu, to ja bym nawet powiedział, przytoczyłbym opinię tego mojego przyjaciela Witolda Kieżuna, który mówi: „Słuchaj, po co myśmy uciekali? Przecież gdybym ja nie uciekł wtedy i gdybyśmy we dwóch nie uciekli, to mnie by na pewno wyszło to na zdrowie i z dużą korzyścią”. Moje układy były zupełnie inne, a on został przez NKWD przechwycony w Krakowie, wywieziony do Krasnowocka nad Morze Kaspijskie i tam w straszliwych warunkach, po prostu cudem przeżył.

  • A panu się udało?

A mnie się udało. Miałem znowuż inne układy, bardzo niebezpieczne, bo też wielokrotnie – jak to się mówi – życie wisiało na włosku. Jeszcze u tego stryja udało mi się schować, a kilkadziesiąt osób zostało w jakiejś stodole zamkniętych, podpalonych...

  • Przez kogo?

Przez „własowców”.

  • Czyli jednym słowem, miał pan trochę szczęścia w życiu.

Miałem.




Warszawa, 26 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Seweryn Krzyżanowski Pseudonim: „1581”, „Biskup” Stopień: podchorąży, podporucznik Formacja: „Gustaw-Harnaś”, kompania „Genowefa” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter