Nazywam się Andrzej Korzon, urodziłem się 10 stycznia 1932 roku w Warszawie.
Ojciec był urzędnikiem skarbowym, matka nauczycielką i w czasie mojego dzieciństwa parokrotnie zmieniali miejsce zamieszkania, między innymi było to Wysokie Mazowieckie, następnie w ostatnich latach przed wojną Grodzisk Mazowiecki, gdzie ojciec był naczelnikiem Urzędu Skarbowego, a matka nauczycielką.
Nie, nie było warszawskiego adresu, po prostu mama przyjechała rodzić w Warszawie, tutaj miała brata. Ślub rodzice brali w Warszawie, też tutaj w obecnej katedrze praskiej, Świętego Floriana, zdaje się, ale nie mieszkali w Warszawie przed wojną.
Tak. Głównie w Grodzisku Mazowieckim.
W Warszawie zamieszkaliśmy już w trzydziestym dziewiątym roku, w końcu tego roku, bo kilka dni po wybuchu wojny ojciec transferował urzędnikami, kasjerem przede wszystkim, i z kasą został ewakuowany zarekwirowaną ciężarówką z Warszawy w kierunku wschodnim. Po drodze zostawił kasę, w tej chwili nie pamiętam, w jakim mieście, i podróżowaliśmy dalej tą ciężarówką aż do Brześcia, gdzie zarekwirował ją nam wojewoda i zostaliśmy już bez środka lokomocji. Po 17 września cofaliśmy się do Kowla, gdzie jeszcze zanim Sowieci tam wkroczyli, wyruszyliśmy pociągiem z powrotem w kierunku Brześcia. Podróż trwała długo, więcej jak doba, no i tam już spotkali nas radzieccy wojskowi, którzy wyładowali [ludzi] z pociągu i zrobili przeprawę przez Bug na pieszo dla mężczyzn i chyba kobiet. Dla mnie z matką znalazło się miejsce na łódce i tam była jakaś taka kontrola tych wszystkich aresztowanych. Ojciec wykręcił się, mówiąc, że jest szeregowym urzędnikiem pocztowym, i został zwolniony. I tam zatrzymaliśmy się na krótko u znajomych, potem [jechaliśmy] przez Sokółkę, gdzie ojciec miał siostrę. Pobyliśmy tam chyba parę tygodni, następnie przechodziliśmy przez zieloną granicę gdzieś pod Małkinią i tam powitali nas Niemcy, prawda, i wypuścili, tak że w ten sposób dotarliśmy do Warszawy, gdzie już pozostaliśmy.
Szczerze mówiąc, w pierwszych latach tak bardzo tej atmosfery wojny nie odczuwałem, byłem dzieckiem, bawiłem się z chłopakami na podwórku. Jakoś nie utkwiło mi nic [w pamięci]. Potem stopniowo, szczególnie jak zamieszkałem w Śródmieściu, jakoś ciążyło atmosferą właśnie to SS często patrolujące ulice, legitymujące, zatrzymujące ludzi, prawda. Odczuwało się to już jako coś bardzo przykrego.
To było na ulicy Fałata, nie pamiętam w tej chwili numeru. Tam brat mojej matki, oficer zawodowy, miał duże mieszkanie i tam się zatrzymaliśmy.
Henryk Niedziałkowski. Chyba jest wspomniany tutaj w tych materiałach.
Maria.
Zygmunt.
Parę miesięcy. Pamiętam, że Boże Narodzenie jeszcze spędzaliśmy. Co prawda, gdzieś w listopadzie przyjechaliśmy, więc po paru miesiącach przenieśliśmy się na ulicę Puławską pod numerem 140, naprzeciwko Łazienek, potem na Odyńca i tam przyszła jakaś pani z poczty i powiedziała, że nasi urzędniczy przejęli jakiś list, z którego się dowiedzieliśmy, że Gestapo poszukuje ojca. Wtedy nie wiadomo, czy chodziło o te pieniądze zostawione po drodze w Urzędzie Skarbowym (w tej chwili wyleciała mi [z głowy] nazwa tej miejscowości, musiałbym spojrzeć na mapę), czy o to, że ojciec miał konflikty z przedsiębiorcami niemieckimi, że był urzędnikiem fiskalnym, tak że wtedy zmienił nazwisko i odłączył się od nas.
No a myśmy zostali jakiś czas z matką. Potem gdzieś jesienią roku czterdziestego drugiego zamieszkaliśmy na ulicy Bronowskiej.
Pracowała w ośrodku zdrowia, była urzędniczką rejestratorką i tam także ja dostawałem obiady przez jakiś czas w stołówce.
No nie, chodziłem do szkoły. Najpierw nieregularnie, uczyłem się w domu, ale gdzieś od chyba tego końca czterdziestego drugiego roku do Powstania prawie, czyli do wakacji, jeździłem do szkoły, do zmartwychwstanek, na ulicę Krasińskich bodajże. Tam teraz też jest ten klasztor.
No tak, tak. Mama chyba wstąpiła do AK w lutym czterdziestego trzeciego roku, jak relacjonował jeden z jej szefów, major, później podpułkownik Dzięcielewski.
Ojciec też był w AK.
No nie bardzo, przyznam się. No coś powinno świtać, jak kiedyś przyuważyłem, że mama ma schowek w desce do prasowania, i chciałem tam zajrzeć głębiej i wyrwała mi tę deskę. Później przychodzili jacyś panowie na zebrania, powiedzmy, siedzieli, rozmawiali, ale to nie była pełna świadomość, prawda.
Tak, tak.
Mur przebiegał przez ulicę Muranowską, więc po drugiej stronie już było getto i patrzyłem często na dom przeciwległy, ale nikogo tam nie było widać za firankami, tylko czasem [widziałem] butelkę mleka na oknie. Potem się dowiedziałem, że Żydom nie wolno było podchodzić do okna, prawda. A na samej Muranowskiej jakiś mały ruch był po tamtej stronie, tak że niewiele widziałem. A jak wybuchło powstanie w getcie, to matka wywiozła mnie na wieś do swojej przyjaciółki, w tejże właśnie Dąbrowie Zduńskiej koło Łowicza, tak że powstania też [nie widziałem]. Aha, pyta pani o getto? Nie, to cośkolwiek widziałem. Raz widziałem, jak z naszej bramy przy Muranowskiej 2 przerzucane były jakieś tam produkty w workach na drugą stronę muru. Tam był taki dom pod filarami, który jeszcze w latach siedemdziesiątych stał częściowo, trochę tylko był zburzony, i spod tych filarów wybiegał facet i co chwilę rzucał worek na drugą stronę. Widocznie tam była obstawa. Poza tym słyszałem, kiedyś mama powiedziała, że parę domów dalej z jednego z domów wykryto podkop do getta. To się zgadza z tym, co pisał Jan Karski w swoich wspomnieniach, że z Muranowskiej przeszedł do getta popatrzeć, co tam się dzieje, no i widział bez porównania więcej ode mnie.
Nie, nie. Nie, było. Jeszcze jak na Puławskiej mieszkaliśmy, to tam jeszcze byli Żydzi, no ale takie stosunki były różne – jak to dzieci, bawiliśmy się czasem, ale niewiele. Pamiętam, że kiedyś dostałem tam w nos czy w czoło, nawet ojciec się awanturował z ojcem tych chłopaków.
Tak, tak, po paru tygodniach mnie zabrała, ale już było po powstaniu.
Tak, właśnie na krótko przed Powstaniem mama zabrała mnie z kolejnych wczasów w tejże Dąbrowie Zduńskiej, prawda, bo już jak szła ta ofensywa sowiecka, nie chciała, żebyśmy zostali rozdzieleni i przywiozła mnie do Warszawy. Tak że 1 sierpnia przed godziną piątą stałem na rogu Muranowskiej i Bonifraterskiej, gdzie był szczególnie duży ruch, ponieważ tramwaje już na Żoliborz nie dojeżdżały, tam wysadzano ludzi, którzy nie wiedzieli, że Powstanie na Żoliborzu wybuchło gdzieś po [godzinie] drugiej chyba czy wpół do trzeciej, więc już tam nie było dojazdu i ci ludzie tam stali jak głupi, tłum stał. Przyjechało kilka czy kilkanaście samochodów ciężarowych z żandarmami niemieckimi, na końcu jakiś oficer z takim willysem niemieckim, no i w pewnym momencie rozległa się seria z karabinu maszynowego, tłum się rozbiegł, no i ja też wpadłem do domu, gdzie był mój ojciec, przyszedł właśnie zaopiekować się mną, jak mama była w pracy. I z nim spędziłem ten pierwszy dzień i pierwszą noc, a rano – chyba rano – mama dotarła z Woli ze Srebrnej i ojciec poszedł gdzieś zameldować się. Trafił do „Radosława” i tam był przy sztabie w kwatermistrzostwie przez chyba cały… nie wiem, czy przez cały sierpień, bo myśmy tam dotarli do niego po 20 [sierpnia] dopiero.
Tak.
Tak.
Tak.
Już Powstańcy się wycofywali. Tak byliśmy nawet w jednej piwnicy z porucznikiem „Torpedą” i jego żołnierzami, w jednym pomieszczeniu, i razem z nimi wycofaliśmy się w nocy 20 [sierpnia], o ile pamiętam, przez ten kawałek getta. Dziura była w murze przy Muranowskiej i przez ten kawałek getta doszliśmy do bramy, tam już jakieś trupy były, parę, trupy wyglądające jak śpiący, no i potem było emocjonujące przebiegnięcie przez ulicę Bonifraterską do szpitala Bożego Jana, ponieważ trzeszczał karabin maszynowy gdzieś w pobliżu, no, ale udało się chyba wszystkim. Potem poszliśmy stamtąd blisko na Sapieżyńską do przyjaciółki mojej matki, pani Honoraty Obuchowskiej, która nas gościnnie przyjęła i dzieliła się swoimi licznymi zapasami. No ale po paru dniach… I stamtąd był odwrót na ulicę Mławską, gdzie w ogromnych piwnicach siedziały chyba setki ludzi i był smród dla nas nie do wytrzymania, więc ulokowaliśmy się w jakimś mieszkaniu na górze, na krótko, na jeden dzień. Chyba stamtąd mama poszła szukać ojca i znalazła go właśnie tam, no i wobec tego przygarnął nas tam gdzieś przy tej kwaterze „Radosława”, no i tam, jako że był jednym z pomocników kwatermistrza, coś do zjedzenia było.
To było w fabryce Fuchsa na Miodowej, ale jaki to był numer Miodowej, to nie wiem.
Trudno powiedzieć, że mieszkaliśmy. Tam gdzieś leżeliśmy na jakimś korytarzu chyba. A tyle tylko zapamiętałem, że widziałem „Radosława”, prawda, raz, jak tam wyjrzał na podwórko. Poza tym chyba nic nie zapamiętałem.
Dzieci nie, nie było, nie przypominam sobie.
No to już chyba do 1 września i tegoż 1 września poszliśmy razem z tym, jak to powiedzieć, oddziałkiem, który tam przy tej kwaterze był, kwatermistrzowskim czy jak, nie wiem, co to było, w każdym razie było to kilkunastu, kilku ludzi, razem chyba z tym… z dowódcą zgrupowania to niekoniecznie, nie… W każdym razie poszliśmy do kanałów przy placu Krasińskich, do wejścia do kanału i długo, długo tam siedzieliśmy, starając się dostać. Na szczęście nie dostaliśmy się, wprawdzie i nie wytrwaliśmy do końca, bo tam aż do rana trwała ta ewakuacja, chyba w jakiejś istotnej mierze za moją sprawą, bo nie wytrzymałem nerwowo strzału, w trakcie którego cegły sypały się niemal na głowę, jak siedzieliśmy tam pod jakimś murem przy tym placu Krasińskich. I wycofaliśmy się, zresztą nie sami, bo potem jak wieczorem czy w nocy snuliśmy się po tej Starówce, to i ojciec był z jakimiś kolegami i potem się z nimi odłączył od nas. A myśmy z matką schowali się do jakiejś piwnicy na Podwalu, nie pamiętam, który to był numer, i tam przesiedzieliśmy do rana. No i rano mama powiedziała, że Niemcy są na podwórku, i za chwilę to się potwierdziło. Esesman stanął tam gdzieś przy wejściu i krzyknął: „Wychodzić!”, wyciągając granat zza pasa. No i wyszliśmy bez niczego, matka była przekonana, że oni zabiją nas od razu, tymczasem patrzymy, że tu na podwórku stoi już tłum ludzi z wielkimi tobołami, więc matka z powrotem do tej piwnicy, przy której stał jeszcze ten esesman, który przedtem ją przeszukał, i coś tam usiłowała go przekonać, że kleine Kinder – małe dziecko zostało, ale on nie pozwolił wejść, więc myśmy stamtąd odeszli. Ale jakoś dłuższy czas się stało na tym podwórku i potem zmiana nastąpiła przy tym wejściu, co zamiast esesmana stał jakiś, jak się wydawało, starszy już, w wieku dojrzałym taki człowiek z Wehrmachtu, no i matka jeszcze raz do niego podeszła i on pozwolił wejść, złapaliśmy nasze tobołki i wyszliśmy. No i potem poszliśmy z tym tłumem, tutaj przed tym domem przechodziliśmy, król Zygmunt leżał na placu, a tu gdzieś właśnie przed tym domem siedzieli Żydzi węgierscy wyzwoleni z Pawiaka, ale jeszcze w tych swoich pasiakach, z nieodrosłymi włosami. Tak że nikt nie zadbał o to, żeby ich przebrać. Chociaż i tak wątpliwe, żeby się ukryli, bo te włosy ich zdradzały, fizjonomia, plus włosy jeszcze. No ale może by się niektórym udało, a tak niestety zostali niewątpliwie tutaj rozwaleni, co upamiętnia tablica, tu, na sąsiednim domu, przy Świętojańskiej i chyba mówi ona właśnie o tych Węgrach. Bo tu napisano, że rozstrzelano trzydziestu chyba Polaków – tak jak [pisano] na innych tablicach, tylko trzydzieści osób – tutaj 2 września właśnie. No i dalej już szliśmy na Dworzec Zachodni. Pognali nas na Dworzec Zachodni, tam wsadzili do pociągu elektrycznego i wywieźli do Pruszkowa.
Podczas Powstania to ze swoimi nie. Poszła w pierwszych dniach Powstania do sądów na Lesznie, gdzie kwaterowała komenda główna AK, i zameldowała się u swojego szefa, chyba był to pułkownik „Kuczaba”, który kazał jej pilnować tych materiałów, po które miał się ktoś zgłosić, ale się nie zgłosił. I na tym skończył się jej kontakt.
No tak, tak, bo przecież nie zabieraliśmy ich ze sobą.
Tak.
Tak.
Z Pruszkowa przede wszystkim zapamiętałem selekcję, prawda, że jakaś Niemka czy folksdojczka tam sprawdzała i zapytała matki, jak stare jest dziecko. Mama powiedziała, że dziesięć lat, no i zwolniła nas, znaczy dała z tego pawilonu zwolnionych z wywózki do Niemiec.
No tak. Po przenocowaniu w tej hali fabrycznej w Pruszkowie załadowano nas do pociągu towarowego, który wywiózł nas do Gorzkowic pod Łodzią.
Tak.
Nie, krótko, najwyżej parę dni. Tam zaopiekowali się nami, wyładowała miejscowa ludność, nie wiem, czy pod kierownictwem RGO, czy tam już z własnej inicjatywy zabrali do domów. Myśmy też trafili do jakichś państwa, u których nie pamiętam, czy myśmy [spędzili] jedną dobę, czy parę dni, i stamtąd pojechaliśmy do Łowicza, gdzie zatrzymaliśmy się u przyjaciółki mojej matki, która była w Dąbrowie Zduńskiej. I tam zjawił się mój ojciec, proszę pani, który oczywiście był przeznaczony do wywózki, ale szukał nas w tych halach pruszkowskich i chodził po halach, wołając: „Marychna! Andrzej!”, a że był w czapce magistrackiej, bo był stróżem nocnym w magistracie, więc jakoś przeszedł ten kordon, być może wartownicy niemieccy uznali go za jakiegoś funkcjonariusza, prawda, polskiego, ale jednak w służbowej czapce, to coś dla nich znaczyło, i nie zatrzymali go, a on nie zauważył, że przeszedł kordon. Jak się zorientował, że jest już wśród tych przeznaczonych do zwolnienia, to przestał nas szukać, przycupnął gdzieś, no i też się dostał do transportu, który nie wiem, gdzie go wywieźli, w każdym razie znalazł nas w Łowiczu.
Nie, nie wróciliśmy do Warszawy. Po wyzwoleniu, że tak powiem, ojciec wyjechał do Gdańska, gdzie pracował w Izbie Skarbowej, a ja z matką zostałem w tejże Dąbrowie Zduńskiej. Bo mąż tej pani, tej przyjaciółki matki, zorganizował gimnazjum, jedno z pierwszych gimnazjów wiejskich tam było. To był bardzo przedsiębiorczy człowiek i świetny organizator, tak że zorganizował jakieś baraki, znaczy przywiózł jakieś rozebrane baraki i tam je postawił, ulokował szkołę.
Wyszomirscy, Leonida i Kazimierz. Później ten pan był przez krótki czas sekretarzem generalnym Związku Samopomocy Chłopskiej, ale jakoś tam Gomułka nie był chyba z niego zadowolony i stracił to stanowisko, i był potem prezesem Spółdzielni Turystycznej „Gromada”.
Parę razy tam jeździłem, tak.
Tak, tak, do czterdziestego ósmego roku. W czterdziestym ósmym przyjechałem do Warszawy, gdzie właśnie przeniósł się ojciec i mnie zabrał. Mama wyjechała na Mazury. Rodzice się rozeszli.
Tak.
Tak, tak.
No w taki sposób, że zakupiło je AK i dało w użytkowanie mojej mamie, która z kolei miała obowiązek przyjmować tych panów na zebrania, a także gdy wykonywali tam inne czynności, co szczególnie było aktualne w czasie powstania w getcie.
Trochę uczestniczyłem, bo tam były jakieś tak zwane czyny społeczne, na które chodzili uczniowie i potem chyba jeszcze studenci, a także… To pamiętam, oczywiście.
Tak, tak.
Aleja Niepodległości 145 chyba.
Na Starym Mieście, tak, w sześćdziesiątym roku tutaj, natomiast wcześniej – co prawda niewiele wcześniej, z rok, dwa lata wcześniej – na Nowym Mieście, na Franciszkańskiej. Bo ojciec się przeniósł, bo to na Niepodległości było takie służbowe, duże, wspólne mieszkanie z rodziną i jeszcze ktoś samotny mieszkał, tak że było to uciążliwe.
No, pamiętam. Pamiętam także odbudowę katedry. Pamiętam nawet, że spotkałem tam Bieruta, będąc przewodnikiem po Warszawie. I w czasach studenckich, prawda, pewnego dnia oprowadzałem wycieczkę dzieci ze Śląska i zmierzając tu gdzieś z dołu, w kierunku placu Zamkowego, zobaczyłem kilka limuzyn. To było wtedy w Warszawie rzadkością, więc przyspieszyłem kroku, no i tutaj przed katedrą po drugiej stronie, dzieciaki stanęły, [widzieliśmy], jak Bierut z Bermanem oglądali odbudowę katedry. Potem Bierut podszedł do dzieci, zapytał, skąd są, prosił, żeby pozdrowiły rodziców, i pojechał.
Tak.
Nie, tego nie pamiętam już dokładnie, nie byłem chyba przy stawianiu. Po prostu zobaczyłem któregoś dnia, że stoi, ale to już tak mi ten dzień nie utkwił szczególnie w pamięci.
No poza tym, co mówiłem tutaj o Żydach i także o młodym Powstańcu w mundurze niemieckim, prowadzonym przez żołnierza niemieckiego, to co jeszcze? Na przykład utkwił mi w pamięci pochód mieszkańców Starówki na Stawki, gdzie Powstańcy z oddziału A Kedywu Okręgu Warszawa zdobyli magazyny z żywnością, a także koszary SS i że tam w szkole się mieściły. Tablica tam nawet jest teraz wmurowana, przy okazji odsłonięcia której miałem możność przemawiać do byłych Powstańców i dziękować im w imieniu ludności cywilnej Starówki za zdobycie tych składów żywności, dzięki czemu nie było głodu na Starówce, ponieważ po tej stronie od getta pod murem szedł taki długi, ogromny pochód mieszkańców Starówki w jedną stronę, a w drugą stronę wracali z workami napełnionymi jakimiś puszkami z mięsem, cukrem. Ja też poszedłem, naładowałem do jakiegoś worka chyba tam zdobytego, nie wiem, czy wziąłem sporo tych puszek, i tam chodziło się po cukrze, no i przyniosłem tyle, ile mógł dwunastoletni chłopak przynieść. I też mieliśmy co jeść przez ten czas, jak byliśmy na Muranowskiej.
Warszawa, 22 maja 2019 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk