Andrzej Lamowski, pseudonim Lamus, rok 1929.
Praga Południe, dokładnie Wawer.
[…] Hufiec „Wierna Rzeka”, drużyna Bolesława Chrobrego, drużynowy Leszek Kołacz, pseudo Wichura, zastęp nr 1. […]
Urodziłem się na ulicy Puławska róg Rakowieckiej. Ochrzczony zostałem w kościele Świętego Michała na ulicy Puławskiej. Później mieszkaliśmy na ulicy Miłej. Tego okresu nie pamiętam, byłem za mały. Natomiast pamiętam bardzo dobrze już następne mieszkanie. Mieszkaliśmy na ulicy Starej 1, naprzeciwko zakonu i kościoła sakramentek. Młode lata spędziłem właśnie tam, bawiąc się na rynku Nowego Miasta, ewentualnie z dziadkiem chodząc do Cytadeli, gdzie jeździłem na sankach. I z góry, gdzie był kościół Świętej Marii, na saneczkach jeździłem wiele lat. Później przeprowadziliśmy się na ulicę Nabielaka. Do pierwszej klasy szkoły powszechnej chodziłem na ulicę Klonową. Zajęcia na powietrzu mieliśmy w obecnym parku przy Radzie Ministrów, gdzie był przed wojną jordanek w Łazienkach – Łazienki znam sprzed wojny dokładnie każdą alejkę, to był mój plac zabaw. Po kilku latach zamieszkałych na Nabielaka przeprowadziliśmy się na ulicę Ciasną. Ciasna wtedy nie była ulicą przelotową. Mniej więcej pośrodku gdzieś teraz jakaś szkoła [tam jest], stał nasz budynek, zamykając ulicę Ciasną. Z kolei mieszkając na ulicy Ciasnej, od drugiej klasy szkoły podstawowej do czwartej, chodziłem na ulicę Traugutta do szkoły Świętego Stanisława Kostki, gdzie dyrektorem był ksiądz Archutowski, który zginął w czterdziestym czwartym roku [na Majdanku]. Tak by było do czterdziestego chyba trzeciego roku. Nie, wcześniej. Niemcy wyrzucili nas wszystkich ze szkoły, zajmując całą szkołę, to znaczy 3, 5, 7.
3, 5 to było liceum i gimnazjum.
Tak. Siódemka był to prywatny dom, gdzie mieściła się podstawówka, do której chodziłem drugą, trzecią i czwartą klasę szkoły powszechnej. Później wyrzucili nas i chodziliśmy do szkoły na Świętokrzyską, przy placu Napoleona. Dobrze mówię, plac Napoleona? Tak. Teraz jest plac Powstańców. To by było… Aha, czym się zajmowali rodzice? Ojciec był prywatnym przedsiębiorcą budowlanym przed wojną, mama zajmowała się domem, jak to zwykle bywało, kobiety raczej nie pracowały. Powodziło nam się dobrze, dostatek był w domu, tak że nawet miałem korepetytora, bonę i kucharka była w domu. Zawsze zajmowaliśmy jakieś duże pomieszczenia. Na Nabielaka było pięć pokoi, na Ciasnej cztery, tak że wychowywałem się w bardzo dobrych warunkach. Ojciec w trzydziestym siódmym roku na państwowej loterii wygrał dość dużą sumę pieniędzy, w związku z tym przeprowadziliśmy się na Gocławek. Ojciec kupił tam piękną willę i mieszkaliśmy tam do czterdziestego czwartego roku, do wysiedlenia nas przez Niemców i zajęcia willi.
1 września pamiętam… Mieszkając przy samej szosie Warszawa–Lublin, przypominam sobie tabuny uchodźców. Był bardzo gorący dzień, był upał. Ludzie na ogół na furmankach i na platformach dwukonnych uciekali z Warszawy, furmankami, na pieszo. Ja siedziałem przed domem z moją mamą. Siedzieliśmy z kubłami wody, pojąc uchodźców, którzy po prostu padali ze zmęczenia, bo to nie byli tylko warszawiacy, ale i z rejonów podwarszawskich. Wszyscy uciekali w stronę Lublina, który został zajęty przez Niemców wcześniej jak Warszawa. Ojciec wtedy wyszedł właśnie na wezwanie Starzyńskiego, żeby mężczyźni opuszczali Warszawę, a jednostka wojskowa ojca była gdzieś pod Lublinem. Oczywiście ojciec był legionistą. Został ranny pod Oranami, kawalerzystą był. Konia zabiło, ojcu palec urwało u prawej ręki, ale przeżył nawałę bolszewicką.
Nie, nie, nie, wcześniejszym. O I wojnie światowej. Drugą, tak jak mówię, ojciec wyszedł na wezwanie Starzyńskiego. Wyszedł i oczywiście wpadł, bo był w Lublinie i wpadł pierwszy w ręce Niemców aniżeli Warszawa, tak jak powiedziałem. To by było na tyle na razie.
Tak, ojca nie było. Ale pamiętam [moment wcześniejszy]. Naloty niemieckie na Warszawę były okropne. Wtedy ojciec mnie wyciągał na ogród i oglądaliśmy łuny nad Warszawą. No, to na mnie zrobiło straszne wrażenie. Początkowo się bałem. Bałem się i siedziałem z mamą z piwnicy, ale kiedyś ojciec mnie wyciągnął i od tamtej pory już zawsze jak był nalot na Warszawę, już siedziałem na ogrodzie, nie bojąc się niczego
To byłem tylko już z mamą. Z mamą byłem właśnie… Siedzieliśmy u tego pana, pana Zalewskiego, właściciela jednopiętrowego budynku, który miał tę restaurację później dla Niemców.
To byli sąsiedzi.
Płowiecka 27 był ten bar dla Niemców. I ten folksdojcz, późniejszy folksdojcz, miał ten bar dla Niemców. I w związku z tym że był to dom większy, murowany… U nas też był murowany dom, ale to była willa parterowa z jednym pokojem na piętrze, dość dużym. Ale mama uważała, że solidniejszy budynek i tam siedzieliśmy u niego w piwnicy, na parterze. Bo jakoś byli, moi rodzice byli z nim zaprzyjaźnieni do czasów kiedy weszli Niemcy. Byli bardzo zaprzyjaźnieni. Tam można było bardzo wiele rzeczy u niego dostać, kupić, obiad zjeść i tak dalej. Tam ktoś przynosił jakieś obiady, pamiętam.
Wrócił wolny i to było po zajęciu Warszawy przez Niemców. Wrócił wolny, sprzedając konia, mundur, wszystko posprzedawał, a kupił furmankę… Nie, konia nawet nie sprzedał, bo przyjechał tą furmanką. Furmanka była zapełniona żywnością, bo wiedział, że w Warszawie nie ma nic, że jest głód, w związku z tym zaopatrzył się, tak że całą furę przywiózł żywności do domu. No i w domu później był przez jakiś czas, ale po… Chyba czterdziesty rok, koniec czterdziestego roku, początek czterdziestego pierwszego opuścił dom, przyjeżdżał albo w nocy, albo… No, w różnych godzinach i w różnych porach dnia i w różnych dniach. Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy ojciec…
Ukrywał się przez cztery lata.
Tak, tak.
Dom był cały czas obserwowany. Obserwowany i to obserwowany przez różnych ludzi od tego sąsiada, folksdojcza, tak że my dokładnie nie wiedzieliśmy, kto nas obserwuje. Dom stał pośrodku dużego ogrodu, gdzie przed domem, przed wojną, były kwiaty, krzewy i drzewa owocowe, natomiast w czasie wojny te klomby się zmieniły na warzywa, warzywa, ziemniaki. Ja hodowałem króliki, mama hodowała kury. Był kurnik. Nie pamiętam, kto to zrobił, ale był kurnik, gdzie było sporo tych kur i tak w ten sposób przeżyliśmy okupację.
Nie, nie wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy. Wiem, że tylko jakiś marynarz ukrywał się, mamy nawet zdjęcia, miałem gdzieś zdjęcia z jego podróży. Marynarz, który mieszkał u nas kilka miesięcy. Kiedyś wyszedł z domu i więcej nie wrócił. Nie znam nazwiska, nie znam człowieka, pamiętam twarz. Dość potężnie zbudowany, wysoki, szczupły, czarny.
Przychodzili, przychodzili. Przychodzili cywile. Nie wiem, kto to był, mama mówiła, że tajniacy. Niemcy w mundurach nie przychodzili.
Chodziłem do szkoły, chyba do piątej klasy już. Szkoła Stanisława Kostki została rozwiązana. W związku z tym że nie miał mnie kto odprowadzać, bo przedtem zawsze odwoził mnie kierowca do szkoły, już jak mieszkaliśmy na Gocławku… To był Gocławek tuż przy granicy z Wawrem, bo ulica Kmicica, obecnie ulica Nowowiśniowa, to był już Wawer. To znaczy trzy domy, [właściwie] dwa domy od naszego budynku już zaczynał się Wawer, tak że nasz jeden z ostatnich domów na Gocławku. Aha, moje zadania w czasie okupacji. W związku z tym, że mieszkałem blisko szosy Warszawa–Lublin, miałem takie zadanie, że w czasie wolnym, to znaczy po szkole, od jakiejś tam godziny, w soboty, w niedziele, w niedzielę od rana, leżałem w rowie i liczyłem kolumny samochodów, ewentualnie same ciężarówki z Niemcami jadące na wschód. To było jedno zadanie.
Stałe. Tak. Drugie zadanie, w związku z tym że niedaleko ode mnie była też linia kolejowa, Warszawa Wschodnia–Brześć, leżeliśmy – nie tylko ja jeden, ale koledzy z zastępu – leżeliśmy i liczyliśmy wagony i składy pociągów. Wagony i co jest w wagonach. Jak żeśmy się dowiadywali, co jest w wagonach, bo jeżeli to były czołgi i wozy pancerne, to były na lorach odkrytych, to nie było problemu. Ale kolegi, jednego kolegi, „Dudka”, pseudo Dudek, ojciec był kolejarzem, pracował na stacji kolejowej Wawer.
Dudzicki Jerzy. Dudzicki Jerzy, wywiadowca. O! A Dudzicki Janusz, młodzik. „Brzoza”, pseudo Brzoza. No i jeszcze jeden, ich brat cioteczny, Bogdan Adamowicz, Biber pseudo, który był po wojnie attaché, to już mówię po wojnie, był attaché wojskowym w Szwecji. Później, po ucieczce naszego pana ministra spraw zagranicznych do Szwecji, został przeniesiony do Warszawy i został szefem pałacu Mostowskich. Pięknie, prawda? Aha, i jeszcze jedno bardzo ważne zadanie, którego ślady mam do dziś. Mieliśmy zadanie na 3 maja wywiesić chorągiewki na słupach tramwajowych, na niedużej wysokości, cztery metry. Co drugi słup mieliśmy wieszać. Od ulicy Kwatery Głównej do pętli tramwajowej na Gocławku. No wieszaliśmy. I to któryś słup, któryś z naszych kolegów obsługiwał. Ja już prawie blisko pętli tramwajowej, tam pięć słupów od pętli czy sześć. Akurat wieszałem chorągiewkę i miałem to nieszczęście, że jechał patrol na motocyklu, a to była noc, a przecież była godzina policyjna. Nie zdążyłem zejść. Zszedłem, jak oni stali już pod słupem. Pobili mnie bardzo, skopali. A koledzy uciekli, bo z lewej strony było kartoflisko i gdzieś tam w bruzdach się pochowali, a ja nie zdążyłem, bo zawsze do każdego słupa było przeznaczonych trzech. No jakoś doczołgałem się do domu. Nie zastrzelili mnie, całe szczęście, jak widać. To był ten tak zwany mały sabotaż.
Odwoziliśmy w zimę… Staliśmy na pętli tramwajowej z saneczkami. Było nas dwóch, trzech, czterech…
Czterdzieści dwa. I zima. Zimy były potworne wtedy. Nie wiem, może byłem źle ubrany, ale wiem, że było mi zawsze zimno. I odwoziliśmy paczki, które nam podawali konduktorzy, motorniczy nieraz albo jacyś cywile. Nie wiem, w jaki sposób nas odnajdywali, odszukali, bo na ogół na pętli wysiadało sporo ludzi. To były godziny po pracy oczywiście. Podchodzili do nas i dawali nam paczki. My na razie, dokąd nam się jedna z paczek nie rozsypała, nie wiedzieliśmy, co to jest. Odwoziliśmy te paczki na ulicę Edisona, róg Płowieckiej do apteki. Tam była apteka. (Ta apteka była i po wojnie też). I dziwna rzecz, że nieraz się zdarzało, że ci sami ludzie, którzy nam podawali paczki, odbierali te paczki od nas, no ile to było od pętli, dwa kilometry. Ale oni wcześniej już tam byli. Nie wiemy, w jaki sposób, ale ja poznawałem dwie osoby, załóżmy. A w aptece, w tym pomieszczeniu, [to znaczy] na tej posesji, gdzie była apteka, był w podwórku sklep parterowy, gdzie dostawaliśmy wszystko na kartki. Obsługiwał ten sklep folksdojcz, pan Wolfram. Wolfram, który był właścicielem połowy Saskiej Kępy, [to znaczy] jego rodzina kiedyś, kiedyś, przed laty. Zamożni ludzie, ale też folksdojcze jednak. I uważałem, tak myślałem, że przesyłki w takim miejscu są bardziej bezpieczne, bo ten facet miał dwóch synów, którzy byli w Hitlerjugend. Bo widziałem ich, jak oni w tych mundurach tam w lato chodzili. No, w zimę to nie bardzo było widać, ale w lato było widać. Poza tym… Co ja jeszcze mogę sobie przypomnieć?
Tak, aha, dla tej sytuacji. I jeszcze chciałem coś powiedzieć. Zebrania „Szarych Szeregów” mieliśmy w willi na pograniczu Wawra i Anina, przy kanale, w takim budynku drewnianym, na górce. To był budynek parterowy z wykuszem balkonowym na pierwszym piętrze. I tam mieliśmy zbiórki, gdzie uczyliśmy się obsługiwać broń, a mieliśmy jeden karabin i visa jednego i na tym żeśmy uczyli się. Zajęcia, tam była musztra. Ale na dole mieszkały „panienki”, które przyjmowały esesowców, tak że czuliśmy się bardzo bezpieczni, bo tam ciągle niemieckie samochody przed tą willą stały i ciągle tam było pełno Niemców. Tam były trzy, cztery dziewczyny jakieś, nie pamiętam. Właściciele domu, też nie pamiętam właścicieli domu. Natomiast pamiętam bardzo dobrze, kto mnie zorganizował do tych „Szarych Szeregów”. Był to Andrzej Piasecki, który mieszkał niedaleko mnie, a poznałem go w ten sposób, że jego rodzice na ulicy Sępiej 17, Sępia 17 albo 19, mieli magiel i ja tam w czasie okupacji zanosiłem bieliznę do maglowania i odbierałem. I kiedyś poznałem tam Janusza Piaseckiego, i on mnie wciągnął właśnie do organizacji, on był moim zastępowym przez kilka miesięcy.
Czterdzieści dwa. Czterdzieści dwa, początek czterdziesty trzy. I w tym zastępie właśnie, w tak zwanym ogrodzie Pecia – to znaczy po drugiej stronie, ja mieszkałem pod dwudziestym dziewiątym, a to był naprzeciwko numeru dwadzieścia pięć, ogród Pecia, dziki ogród, zarośnięty – tam mieliśmy musztrę. Musztrę i też mieliśmy naukę strzelania właśnie z tego karabinu, który ukradliśmy z tym „Bibrem” Węgrom, którzy mieli ćwiczenia na obecnej ulicy Jubilerskiej, gdzie stoi Géant. Tam były przedwojenne okopy z trzydziestego dziewiątego roku. I jak byli Węgrzy w Warszawie, tam przyjeżdżali na ćwiczenia, bo tam były pola, później był kanałek i między kanałkiem… Za kanałkiem był duży wał przeciwpowodziowy i za wałem były bagna. I oni mieli ćwiczenia w tych bagnach. Umorusani, potopieni, nieraz do, do… A my siedzieliśmy na tym wale i oglądaliśmy sobie. Jak oni przechodzili przez ten kanałek i myli się, to karabiny i w ogóle cały sprzęt wojskowy zostawiali po drugiej stronie, a my tam żeśmy buszowali po tej drugiej stronie w tych trzcinach. No i udało nam się z tym „Bibrem” ukraść karabin.
I ten karabin służył nam do szkolenia cały czas i on był właśnie w tej willi, tam, gdzie ci Niemcy przebywali.
Ojciec był kolejarzem, właśnie. Uciekło mi. Ojciec był kolejarzem i udostępniał nam, nie pamiętam, w jaki sposób, otwieranie wagonów albo nam mówił, co jest w wagonach i dokąd jadą. I my to skrzętnie zapisywaliśmy wszystko i przekazywaliśmy dalej.
Dalej, czyli swojemu zastępowemu, Januszowi Piaseckiemu.
To co jest w książce, to jest późniejsze, a to co było w czterdziestym trzecim, to było tak: Dudzicki Janusz „Brzoza”, Dudzicki Jerzy „Dudek”, Józio, syn szewca, nie pamiętam nazwiska, „Hiszpan”, nie pamiętam nazwiska, Reluga Sylwek, Adamowski Bogdan „Biber”, oczywiście, Zawistowski Józef „Ziuk”. Zawistowski Józef był moim kolegą z drugiej, trzeciej i czwartej klasy, ze Świętego Stanisława Kostki (spotkaliśmy się przypadkowo na placu Szembeka), no i oczywiście Andrzej Lamowski „Lamus”. To był zastęp. Jan Piasecki, mój zastępowy, miał pseudo Borsuk. To by było raczej na tyle. Oczywiście byliśmy w Roju Ziem Zachodnich. No, jeszcze mój przyjaciel, który żyje, ale on już był w innej drużynie, z którym mam do dziś kontakt i spotykamy się, i rodzinnie, i świątecznie. No, niestety zachorował, alzheimera ma, nie pamięta. On nie pamięta, że ja byłem u niego rano, a wieczorem on nie pamięta, że był, ale pamięta, pamięta dużo z lat okupacji.
W czterdziestym trzecim roku, właśnie w tej willi, gdzie były te „panienki”.
Przypuszczam, że wiedział. Przypuszczam, że wiedział, bo musiał słyszeć stukot butów, a on mieszkał… To był dość obszerny budynek. Te „panienki” zajmowały jeden pokój, a on resztę willi, ten właściciel. To byli ludzie bezdzietni, to wiem na pewno. Nie pamiętam nazwiska, nie znam nazwiska. Nie wiem, kto to był. Chodziło się na piechotę, nie było autobusów. Ja miałem tam dość spory kawałek na te miejsca zbiórki, bo na przykład jak mieliśmy zbiórkę w tym tak zwanym peciaku, w tym ogrodzie, o którym wspominałem, to prawie było naprzeciwko.
Były, przeważnie do lasów koło Starej Miłosnej, po lewej i po prawej stronie. Pamiętam, mieliśmy jakieś, dzienne oczywiście, dzienne biwaki, nie nocne, no ale to też niedużymi grupami, nie więcej jak zastęp, siedem, osiem osób, dziesięć.
Tak, chodziłem na piechotę, bo tramwaje chodziły tylko do ulicy Wiatracznej, a ja chodziłem do szkoły na ulicę Czapelską, na Czapelską ulicę.
Do Stanisława Kostki to w czasie okupacji. Przed wojną i w czasie okupacji, na Świętokrzyską.
Czterdziesty pierwszy chyba.
Oj, niejednej, niejednej. Pamiętam, mieliśmy…
Sam, sam. Nikt z kolegów nie mieszkał tak daleko. Pamiętam, w czterdziestym trzecim roku, w gruzach pałacu Prymasowskiego zbiórkę „Szarych Szeregów”, licznej grupy, w samym Śródmieściu, na Krakowskim Przedmieściu. P później była defilada na ulicy, defilada „Szarych Szeregów”, na ulicy Nowy Świat. Oczywiście defilada pojedynczych osób, które maszerowały blisko jezdni, przy krawężniku, pojedynczo. I gdzieś przy ulicy Chmielnej stał ktoś, znaczy stali ludzie, którzy odbierali tę defiladę, a my pojedynczo… Było nas, skromnie licząc, setka na tej zbiórce i stamtąd żeśmy wyszli i szliśmy pojedynczo, przy krawężniku.
Nie pamiętam, ale był to na pewno czterdziesty trzeci rok.
Codziennie, codziennie była jakaś…
Codziennie była jakaś łapanka. Pamiętam, […] doszedłem do ulicy Okuniewskiej Grochowską i dalej stał Wehrmacht i żandarmeria. Cała ulica Grochowska była zablokowana i tworzyły się kolumny ludzi złapanych od ulicy Okuniewskiej do Czapelskiej, z tego rejonu, a właśnie w tym rejonie z tyłu była ulica Igańska, gdzie szedłem do szkoły. I wtedy nie doszedłem do szkoły, dlatego że ta dzielnica była obstawiana i wyłapywani byli mężczyźni, którzy zostali ustawieni w kolumnę na ulicy Grochowskiej i pędzeni na most Poniatowskiego. Pędzeni na most Poniatowskiego, w której to kolumnie znalazł się mój ojciec. Z tym że jak doszli na ulicę Waszyngtona… A! I ja dostałem się do tej kolumny, mnie też włożyli do tej kolumny i ja byłem gdzieś na przodzie tej kolumny. Ojciec, nie wiem […], skąd się ojciec tam wziął. Byliśmy na wysokości parku Skaryszewskiego i wtedy nadleciały myśliwce rosyjskie. Oczywiście wszyscy upadli na ziemię, położyli się na ziemi, a Niemcy, którzy pilnowali kolumny, pouciekali do domów, które stały gdzieś od ronda do Międzynarodowej. Dalej były pola, po lewej i po prawej stronie były pola. Nawet po prawej stronie, jadąc w stronę, idąc w stronę Wisły, były bagna. Pouciekali Niemcy. Ja wyturlałem się za… Bo park Skaryszewski był ogrodzony siatką, na betonowym podłożu stały słupki. W tym miejscu, gdzie ja się przeturlałem, była dziura wyrwana w siatce i ja przeturlałem się pod tą dziurą, i leżałem za tym betonem. I jak kolumna ruszyła i poszła dalej, to ja wstałem i znalazłem się na tych polach. Między obecną ulicą Kinową a Międzynarodową były pola. Proszę sobie wyobrazić, że szedłem w stronę wału przeciwpowodziowego na Gocław, żeby dojść do siebie, do domu, na Gocławek. I co ja widzę: jakąś postać z pół kilometra ode mnie, która też chyłkiem w tych trawach idzie w tym samym kierunku. No więc przyspieszyłem kroku, a już za mną nic nie było, kolumny nie było, Niemców nie było, przestrzeń pusta, wolna. I proszę sobie wyobrazić, że podchodzę bliżej i widzę, że to ojciec. No, dziwnym trafem… Zaskoczenie i zdziwienie było okropne, że właśnie w takim momencie spotkałem się z ojcem. No i szczęśliwie dotarliśmy do domu, jeszcze do domu na ulicę Płowiecką.
Owszem, tak. Wylądowali w obozie w Austrii. Z naszych znajomych nikt nie wrócił.
W obozie pracy gdzieś w Austrii. I na tym zakończyła się moja wiadomość o tych ludziach. Wiem tylko, że ojciec się dowiadywał, szukał, dowiadywał i dowiedział się, że nikt z ludzi znanych ojcu, z tego domu, skąd ojca zabrano, nikt nie powrócił. A zabrano pięciu czy sześciu mężczyzn. Tak że ojciec cudem się uratował.
I zniknął ponownie.
Do czasów wybuchu Powstania chyba do piątej klasy.
Nie, zaraz, zaraz. Nie, do siódmej, przepraszam, do siódmej. Skończyłem, bo poszedłem zdawać do liceum technicznego… Do technikum zdałem egzamin i wybuchło Powstanie. I później, po Powstaniu, chodziłem do pierwszej i drugiej gimnazjum, do Powstańców Warszawy na ulicę Kordeckiego. Później przeniesiono nas na ulicę Boremlowską, a później chodziłem do trzeciej i czwartej klasy gimnazjum, to znaczy maturę… A! Trzecia i czwarta, mała matura, to chodziłem do Powstańców na Boremlowską. Do liceum chodziłem do filii Władysława IV, na ulicę Grochowską, do albertynów.
W samej szkole się nic nie działo. Dyrektorem był profesor – nauczyciel, nie profesor – nauczyciel od niemieckiego, który na lekcjach niemieckiego po prostu nas katował. Jeżeli ktoś miał źle odrobioną lekcję, bił linijką, taką dość grubą, nie linijką normalną, tylko [grubą], bił w ręce. Był sadystą, moim zdaniem to był sadysta. Nazywał się Kochanowski, nie pamiętam imienia. Nienawidziliśmy go po prostu i baliśmy się go bardzo. Bił w kark i bił w otwartą dłoń. To, co zapamiętałem, inni nauczyciele byli normalnymi nauczycielami, zachowywali się normalnie. Jeden, jedyny on, który właśnie był dyrektorem i wykładał, uczył języka niemieckiego.
Historia, geografia Polski. Nie bardzo pamiętam, ale wiem, że chodziłem na prywatne lekcje do pani profesor Ziębickiej, która była również nauczycielką muzyki. Chodziłem na polski, historię i geografię, na te trzy przedmioty, dodatkowo.
Tak, tak.
Wystarczyło. Ojciec mówił, jak się wojna zaczynała, że za dwa tygodnie będziemy w Berlinie, będziemy świętowali wielkie zwycięstwo. Mama była jednak innego zdania i kupowała złoto przed wojną. Złoto składała w słojach i zakopywała w tej willi w piwnicy. I to złoto uratowało nam życie, że przeżyliśmy okupację. Pamiętam, chodziliśmy z mamą po ziemniaki do wsi Las, obecna dzielnica Warszawy. To była wieś zabita dechami. Do państwa Królaków. Znacie państwo Królaka, kolarza? Do jego rodziców. Chodziliśmy i mama za ćwiartkę ziemniaków płaciła albo obrączką, albo złotym pierścionkiem.
Ziemniaków. Ćwiartkę ziemniaków. Dwadzieścia pięć kilo ziemniaków.
Tak. I to mniej więcej tak wyglądało. Ktoś nam zrobił kurnik. Mama zaprowadziła, tak jak mówiłem, kury, ja hodowałem króliki. Ogród był owocowo-warzywny – z kwiatowo-warzywnego zrobił się ogrodem warzywno-owocowym. I w ten sposób przeżyliśmy okupację. Ojciec pokazywał się od czasu do czasu. Nie wiem, jak było, czy coś przynosił, czy coś dawał, tego nie pamiętam.
Przy mnie nie rozmawiali, przy mnie nie rozmawiali o niczym.
Nie, nie wiedziała.
Naprzeciwko naszego budynku było dość duże pole i dalej w tym „ogrodzie Peciaka” też, gdzie mama wiedziała, że ja zawsze brałem piłkę i chodziliśmy grać w tak zwaną nogę. I tyle wiedziała, że ja z tymi braćmi Dudzickimi, no z tym Bogdanem, „Biberem”, że my się tam spotykamy i tam sobie gramy w piłkę.
Nocne akcje to zaczęła się… To było już pod koniec, to był czterdziesty drugi rok. No i to pobicie.
Tak, tak. I dowiedziała się, domyśliła się wtedy, jak ja przyszedłem do domu taki pobity. Ja twierdziłem, że to koledzy mnie pobili. I przypuszczam, że właśnie wtedy mama zaczęła coś podejrzewać.
Nie. Ojca raczej nie było w domu.
Mówił, mówił. To ja pamiętam, że przechowywał się w Żeraniu u dalekich znajomych. Że był w Żeraniu (dawniej to się nazywało Piekiełko, a teraz się nazywa Tarchomin, Tarchomin Fabryczny), że tam gdzieś w Piekiełku był i… No nie bardzo. U siostry w Łodzi, to wiem, że bywał. Siostrę miał, ale nie rodzoną, jakąś cioteczną siostrę. I tylko tyle co tam, więcej nic nie wiem o ojcu, nigdy nie wspominał raczej.
Przygotowani, tak. Była mowa, że przejdziemy do Śródmieścia, była o tym mowa. I że będziemy kurierami między oddziałami. Taka była mowa, że mieliśmy przejść, ale niestety nie udało się. Tak jak mówię, nastąpiło to rozwiązanie.
Tak, tak, tak, przed wybuchem Powstania, jak oni sobie oczyszczali teren przed atakiem bolszewików. Nasza willa na razie została, a przed naszym domem w stronę Wawra wysadzili dwa rzędy budynków aż do torów kolejowych. Od ulicy Płowieckiej do torów kolejowych zrobili sobie przedpole. Wycofując się na Grochów, Niemcy wysadzili wtedy naszą willę. W tym budynku, w którym mieszkał ten folksdojcz i miał tę restaurację dla Niemców, tylko dla Niemców, wybili wschodnią ścianę w murze i do piwnicy wprowadzili działo przeciwpancerne, tak że działo było w tym budynku i mieli wolne przedpole. Nie wiem, jak to później, bo jak nas wysiedlili… Jak nas wysiedlili, to dopiero dom wysadzili i wycofali się.
Wrzesień?
Czterdzieści trzy, wrzesień. Powstanie wybuchło w czterdziestym czwartym.
Nie, nie.
Nie, pomyliłem się. To było tuż przed Powstaniem, to był czterdziesty czwarty rok. Sierpień, koniec sierpnia.
Już było Powstanie w Warszawie.
W trakcie Powstania. […]
Mieliśmy się zgłosić właśnie w tym budynku, w tym, pustej tej hali, między Dworcem Wschodnim a Olszynką Grochowską, przy torach kolejowych, przy tych dwóch budynkach mieszkalnych, gdzie mieszkali kolejarze.
No nie pamiętam tego, ale musiałem coś kłamać porządnie.
Piętnaście lat miałem, tak, to fantazję też miałem na pewno.
Tak.
I tam nas rozwiązali.
Tak. Od razu na tym zebraniu powiedzieli nam, że idziemy do domów, spotkamy się w innych czasach. I to był koniec akcji. I później były te łapanki, o których mówię, ci Niemcy wywozili, z tym ojcem, z którym się spotkałem, to było już wszystko po tym.
Tak, tak.
A oczywiście, oczywiście.
Wrażenie było dla mnie okropne, że giną ludzie, że nic nie możemy zrobić, no nic nie możemy pomóc. Przecież już weszły wojska sowieckie z tą polską jednostką, która na Czerniaków przepłynęła i prawie wszyscy zginęli.
To już była połowa września, tak. No i nadchodziła zima, no i później koniec Powstania. Warszawa padła 17 stycznia, a ja dziewiętnastego… […]
Tak. I ja 19 stycznia byliśmy w Warszawie, chodziliśmy po gruzach. No oczywiście jak to chłopcy… Był jeden, jedyny most pontonowy, przy moście Poniatowskiego. Żeby wejść na most, każdy musiał być zrewidowany, no a my żeśmy mieli jakieś plecaki niemieckie, maski, bagnety i to, co żeśmy mogli jeszcze znaleźć w gruzach. Wszystko nam to zabrali oczywiście Rosjanie. Powiedzieli, że to jest łup wojenny i że wszystko do nich należy. Pozabierali, ale przepuścili nas przez most, no i przyszliśmy do domu. My po wysadzeniu wróciliśmy na Gocławek…
Tak, jak Rosjanie weszli.
Na ulicy Grochowskiej 73, naprzeciwko prawie ulicy Kwatery Głównej, dwa domy stały, 75 i 73 chyba, i w jednym domu żeśmy zamieszkali u znajomych, którzy nas przytulili, ale już jak weszli Rosjanie i zajęli Pragę, to wróciliśmy na te gruzy. No oczywiście tego folksdojcza nie było, zajęliśmy jego mieszkanie po prostu, bo on nad restauracją na piętrze miał dwa pokoje z kuchnią. Łazienki nie było. Tam łazienek nie było. I tam zamieszkaliśmy i mieszkaliśmy. Ja tam mieszkałem prawie do końca, z tym że jak on wrócił – on dostał wyrok, chyba siedział pięć lat i wrócił do tego domu – wtedy zamieszkał w drugim pokoju. My mieszkaliśmy, ja z rodzicami w jednym, a on w drugim pokoju, z tym że kuchnia była wspólna. I tam rodzice mieszkali. On później zmarł, ten właściciel, jego córka też zmarła, tak że rodzice mieli to całe mieszkanie. No i ja stamtąd się wyniosłem, jak się ożeniłem.
Zaraz po zajęciu Pragi przez Rosjan, przez Sowietów. Jak tylko zajęli całą Pragę, to ojciec zaraz wrócił do domu.
Nie, nie, przestaliśmy się spotykać. Przestaliśmy się spotykać, wszyscy się rozeszli, już zaczęli być starsi. I ja pamiętam już, jak chodziłem chyba do liceum, do gimnazjum, to już się nic nie działo, już była tylko szkoła, szkoła i sport.
No owszem, miałem. Aha, nie powiedziałem jeszcze o tym, co żeśmy wozili, a woziliśmy gazetki: „Bądź gotów!”, „Brzask”, „Młoda Polska”, „Przewodnik” i „Wigry”. Takie woziliśmy gazetki. No oczywiście mieliśmy dostęp do tych gazetek później. Cały czas mieliśmy, jak żeśmy wozili, to…
No właśnie mówiłem, że do apteki na ulicę Edisona, róg Płowieckiej.
O tych paczkach. Ale początkowo nie wiedzieliśmy, co my wozimy. No, ktoś wysiadał z tramwaju, dawał nam paczkę i prosił o odwiezienie do apteki. A gdzie, to było wiadomo, bo w tej okolicy była tylko jedna apteka. Druga apteka była daleko w Wawrze, przy stacji kolejowej. No to mówili: „Do pierwszej apteki” czy „Do apteki na Edisona”, czy „Do apteki u Wolframa”, u tego folksdojcza, Niemca. No i to by było…
No, Niemców spotykałem na co dzień.
Miałem. Miałem, ale bardzo, bardzo przyjemne.
Bywały. Byłem bardzo głodny. Na ulicy Czechowickiej stacjonowały, zatrzymały się, nie wiem, na jaki okres – to jest na Gocławku oczywiście – kolumna czołgów niemieckich, SS. Pamiętam, wracałem wtedy z Żerania, byłem bardzo głodny, bo tam u wujostwa nie było co jeść, a przy czołgach stała kuchnia polowa i zwabił mnie zapach tej kuchni polowej. A miałem do domu… Tylko nie wiedziałem, czy zastanę kogoś tam u tego [folksdojcza], bo już chyba mama mieszkała u tego folksdojcza na razie. Stanąłem koło tej kuchni i Niemiec, kucharz, który zarządzał tą kuchnią, nalał mi menażkę grochówki, dał mi tę grochówkę i ja oczywiście łapczywie zjadłem. No i to taki jest jeden moment, który zaliczam do przyjemniejszych w życiu.
Tak, tak, w czasie Powstania, jak Niemcy już z tym frontem przesuwali się w stronę Pragi.
Kontakt z Rosjanami… A! Zapomniałem. Ojciec dobrze mówił i po niemiecku, i po rosyjsku. Jak weszli Rosjanie, to ojciec zahaczył się u nich, zahaczył w roznoszeniu wódki na pierwszą linię okopów. No i za tę wódkę, którą roznosił, część dla siebie i część dla „obrońców”, mieliśmy wszystko, tak że głodu już nie mieliśmy. A później ojciec handlował, bo przecież nie było żadnej pracy, trzeba było z czegoś żyć, benzyną. Kupował od Rosjan benzynę i sprzedawał to, nie wiem, gdzieś i z tego żeśmy żyli, aż się unormowało wszystko. Jak później zajęli Warszawę Rosjanie, weszli i pędzili dalej Niemców, no to już była praca, już były zarobki, już było raczej życie stabilne, normalne.
Tak, należałem do 18. drużyny. Drużynowym był Jurek Żak. Ale nie należałem bardzo długo, bo powstał Reprezentacyjny Chór Związku Harcerstwa Polskiego, chór, balet i orkiestra. No i zdałem tam egzamin celująco i śpiewałem w tym zespole całe wieki, bo później tylko zmieniała się nazwa, ale dyrygent był ten sam, Władek Skoraczewski, Władysław Skoraczewski, artysta Opery Warszawskiej, harcmistrz chorągwi warszawskiej. I śpiewałem dość długo. W pięćdziesiątym chyba ósmym roku powstał znowu zespół harcerski, pieśni i tańca, no i Władek poprosił mnie, czy nie mógłbym prowadzić drużyny harcerskiej. I jako instruktor byłem tam kilka lat, kilka lat byłem: trzy lata, cztery lata, już nie pamiętam. Byłem na obozach różnych, z nimi jeździłem. Z pracy miałem dodatkowy urlop miesięczny, to znaczy, dwa miesiące w roku miałem urlopu, płatny oczywiście. A później zacząłem śpiewać w „Harfie”, a jeszcze później śpiewałem i w „Harfie” i w tym starocerkiewnym zawodowym zespole. […]
Tak. I do tego jeszcze nie tylko ja przeszedłem z tej drużyny, z której… Był ten drużynowy bardzo niezadowolony, bo zabrałem cały zastęp do Władka. No na przykład ten „Dudek”, Jerzy Dudzicki, pięknie grał na akordeonie, a jego brat, jak żeśmy to nazywali, miał „barani głos”, w ogóle nie miał głosu, ale w związku z tym, że ja bardzo prosiłem tego harcmistrza Władka, żeby go przyjął, że on jest z naszego zastępu, przyjął go i śpiewał w basach, bo basów zawsze było dużo.
Bardzo niewiele wspominaliśmy. Ja miałem styczność z kolegami, właśnie z tymi trzema, czterema zasadniczo. Z Januszem Piaseckim spotkałem się w dopiero kręgu „Zamek”. Z szefem hufca, Wiktorem Głuszkiem, spotkałem się dopiero po wyzwoleniu Warszawy i nawet nie wiedziałem, kto jest, wiedziałem, że jest Wiktor, ale nie znałem nazwiska. Z Głuszkiem śpiewaliśmy razem w zespole harcerskim, właśnie z nim. On śpiewał, tak jak powiedziałem, między innymi Kieruzalski, Stockinger i ci inni znani ludzie. A! Jeszcze coś chciałem powiedzieć, co mi się przypomniało. Do szkoły Świętego Stanisława Kostki, od drugiej klasy do czwartej, siedzieli ławkę przede mną (w pierwszej ławce siedzieli, ja siedziałem w drugiej) Strzembosze, Tomek i Adam. Z Adamem Strzemboszem nie bardzo żeśmy się… Z Tomkiem nie bardzo się żeśmy zgadzali, bo on był przewodniczącym Harcerstwa Rzeczypospolitej i raczej żeśmy się nie spotykali, ale z Adamem spotykałem się, nawet śpiewając w „Harfie”, bo sam osobiście na różne jakieś znaczne imprezy zawoziłem mu osobiście zaproszenia, na które bardzo czekał zawsze i bardzo chętnie przychodził do nas na te różne koncerty. To właśnie to, co mi się przypomniało. No, jak widać, Tomek już dawno nie żyje, trzy lata nie żyje, a Adam w dalszym ciągu żyje i ma się całkiem dobrze.
Warszawa, 3 kwietnia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska