Aleksandra Potemkowska „Oleńka”
Aleksandra Potemkowska z domu Balcerowicz, urodziłam się w 1925 roku w Grudziądzu. W czasie Powstania składałam przysięgę w [oddziale Batalionu] „Odwet II” na Ochocie u porucznika „Andrzeja”. Cały nasz pięcioosobowy patrol składał wtedy przysięgę. Tydzień przed wybuchem Powstania byłam na punkcie zbornym, tak jak wszyscy. Nie wiedzieliśmy, kiedy Powstanie wybuchnie, i tydzień przed tym byliśmy na punktach zbornych. [Czekaliśmy na nasz patrol, pięcioosobowy, i na łącznika z „Odwetu II” na Ochocie, który nigdy nie dotarł na ulicę Żelazną 38].
„Chrobry II”. W tej chwili należę do „Chrobrego II” [– Związku Światowego]. Ponieważ nie doszedł łącznik, na piętrze okazało się, że jest cały szesnastoosobowy pluton chłopców dopiero co utworzonego oddziału „Chrobry II”, którzy w momencie jak myśmy zaczęli robić barykadę, róg Żelaznej i Chmielnej, zeszli na dół i nas dokooptowali. Poszliśmy walczyć razem.
- Jeszcze pani pseudonim poproszę.
[Na początku mojej pracy konspiracyjnej – „Olga”, w Powstaniu „Olga lub] „Oleńka”.
- To jest zdrobnienie od imienia?
[Tak, zdrobnienie] od imienia, [ale i pseudonim, nieznane imię dla Niemców].
- Zacznijmy może od lat przedwojennych. Proszę powiedzieć troszeczkę więcej o swoim domu rodzinnym, o Warszawie przedwojennej, o szkole przedwojennej. Jak pani zapamiętała tamten okres, czy dzieciństwo było szczęśliwe?
Najpierw chodziłam do prywatnej szkoły sióstr elżbietanek. [Szkoła podstawowa zajmująca się szkolnictwem podstawowym – przed wojną – to był zakon sióstr elżbietanek w Grudziądzu. W 1938/39 roku byłam] w Gimnazjum i Liceum imienia Marii z Billewiczów Piłsudskiej. To było gimnazjum państwowe. Zdążyłam zdać do gimnazjum, kontynuowałam naukę, potem zaczęła się wojna. Ponieważ ojciec miał [fabrykę w Poznaniu,] filię w Warszawie, uciekliśmy przed Niemcami do Warszawy, z Warszawy do Lublina. Przeżyłam oblężenie Lublina w wynajętym mieszkaniu [przy ulicy G. Narutowicza 11].
- Przed wojną nie mieszkała pani w Warszawie?
[W Warszawie już przed wybuchem drugiej wojny światowej mieszkałam na Tamce. Potem wybuch wojny zastał mnie z rodziną w Lublinie]. Może miesiąc przed wybuchem wojny wyjechaliśmy do Lublina, bo ludzie już się orientowali, i przed wojną byłam już w Warszawie, [a potem w Lublinie].
Tak, siostrę [Halinę] i brata [Kazimierza]. Brat zginął na Starówce, był w „Parasolu”, młodszy ode mnie, leży w szpalerze przy głównym pomniku [Gloria Victis]. Odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych, ale [w czasie Powstania] nie wiedziałam, co się z nim dzieje.
- Gdzie państwo byliście w dniu wybuchu wojny, 1 września 1939 roku?
Pierwszego września byliśmy już w Lublinie.
- Jak pani pamięta rozpoczęcie wojny?
[Dowiedzieliśmy się z Polskiego Radia – w dniu wybuchu wojny – o przekroczeniu granicy Polski przez wojska hitlerowskie]. Nasz rząd wyjeżdżał z Warszawy, bo już była [ewakuacja]. Mieszkaliśmy na Narutowicza 11. Nie zapomnę tego, bo jeszcze chodziłam do biblioteki w Lublinie. Bomba wpadła do tego domu, w którym [mieszkałam,] nie rozbiła się, tylko wisiała w tym domu. Dom był uszkodzony, wyleciały na nas okna. Miałam teczkę z maską gazową, myśmy wszyscy przygotowywali się na gaz. Nie wiadomo, dlaczego to było bardzo popularne. Mieliśmy kilka masek gazowych. Każdy ze sobą miał jakieś pieniądze [i biżuterię]. Miesiąc przed wybuchem wojny już ewakuowaliśmy się stamtąd, z tych miejsc, gdzie ojciec miał fabrykę.
Ojciec miał fabrykę [aktualnie w Poznaniu], fabryka w Grudziądzu już nie istniała, natomiast miejsce fabryki zostało do dziś. Też nie odebrałam. Nie chciałam, ponieważ bym musiała płacić podatki, a ludzie sobie postawili w tym miejscu garaże czy coś takiego. Tak że jestem bogata w tak zwaną historię, której nie skonsumowałam. Natomiast [w Warszawie] już mieliśmy mieszkanie, na Nowym Świecie pod [numerem] 40. Mieszkaliśmy u bardzo zaprzyjaźnionej rodziny, mieliśmy mieszkanie trzypokojowe. [Wróciłam do Warszawy,] zaczęłam chodzić na komplety, już gimnazjalne. Potem okazało się, że na komplety [są tajne]. Prowadziła je prywatna pensja S. Tegazzo-Chmielewskiej, na Krakowskim Przedmieściu 6, naprzeciwko kościoła Świętego Krzyża. Ona jako Włoszka dostała od Niemców pozwolenie prowadzenia pensji. Byłam tam krótko, dwa lata. Moi rodzice nie bardzo chcieli. Zostałam przeniesiona do szkoły zawodowej numer 13 przy ulicy Wilczej, pod której przykrywką działało Liceum imienia Juliusza Słowackiego, wspaniałe gimnazjum, [z ulicy Wawelskiej].
- Jakiego rodzaju była to szkoła zawodowa?
[W czasie wojny była to szkoła zawodowa ekonomiczna]. Myśmy to nazywali „klops akademią”. To był duży, czteropiętrowy dom. Było mnóstwo różnych szkół. Na drugim piętrze czy na czwartym (myśmy były wysoko) na biurkach szkolnych leżały na przykład podręczniki, jak gotuje się klopsy, [a pod nimi podręczniki do historii polskiej].
- Czy to była szkoła gastronomiczna?
[Nie. Raczej o profilu ogólnoekonomicznym – przepisy kulinarne były również w gestii szkoły zawodowej numer 13 przy ulicy Wilczej 51]. Niemcy nie chcieli inteligencji. Niemcy w ogóle skasowali gimnazja. To było wszystko podziemne i myśmy chodzili wszyscy na komplety, [a potem w liceum „podziemnym”] uczyłam się na kursach sanitarnych w szpitalu Dzieciątka Jezus [na sanitariuszkę, ale i łączniczkę].
- Czym zajmował się ojciec w latach okupacji? Z czego utrzymywała się rodzina?
[Handlem – ojciec, a marka pracowała w sklepie]. Moja mama prowadziła sklep z odzieżą, w domu naszej zaprzyjaźnionej, przyszywanej ciotki na Nowym Świecie 48. To było miejsce, gdzie teraz jest sklep ze starą biżuterią. Mama pracowała w tym sklepie. Ojciec mój właściwie częściowo zajmował się jakimś handlem. Ale myśmy mieli na tyle [dużo] jakiejś biżuterii czy czegoś takiego, [że czasowo się z tego utrzymywaliśmy]. Myśmy byli po prostu dość zamożni przed wojną, ale wszystko zostało, filiżanki na stole. Dziadek, ojciec mojej matki, został sam w tym mieszkaniu. Już był za stary, żeby wyjeżdżać przed Niemcami. Niemcy weszli do naszego domu w Grudziądzu, który stoi do dziś. Na dole mieszkał ponoć baron, który prowadził nielegalną szkołę dla Niemców, a ich gosposia była szpiegiem. Na moją matkę był wyrok śmierci, bo jak się zwrócili, że trzeba malować podłogi (wtedy były jeszcze deski, malowało się podłogi), to moja mama żartem powiedziała: „Jak wasz Hitler przyjdzie, to wam pomaluje”, co miało być złośliwe w stosunku do jego profesji, że był malarzem. Ona zrobiła donos, przyszło gestapo po moją matkę i mojego ojca. [Ojca] już tam nie było, bo miał fabrykę w Poznaniu w tym czasie, tak że dojeżdżał. A myśmy już byli na wylocie. Tylko mieliśmy ogromne ziemie, nic z tego nie mam. W ogóle nie wystąpiłam [o zwrot], bo co miałam z tym zrobić.
- Gdzie i kiedy zetknęła się pani z działalnością konspiracyjną w latach okupacji?
[Od razu wstąpienie do Batalionu „Odwet”, to znaczy w 1942 roku, na Ochocie.] Przed wojną już byłam harcerką, byłam zawsze społecznicą. W 1939 roku (tego nikomu nigdy nie mówiłam) miałam oddział w Szpitalu Ujazdowskim. Mając lat trzynaście, opiekowałam się [rannymi]. Z panią, która z moją matką pracowała w sklepie, chodziłyśmy do Szpitala Ujazdowskiego, był oddział rannych w 1939 roku w Warszawie. Wybrałam sobie najgorszą salę, to znaczy szczękowców. Ci, którzy byli poszkodowani w sensie głowa i tak dalej, nie mogli jeść. Trzeba było im nosić jakieś zupy przecierane, kompoty. Myśmy chodziły, opiekowałam się nimi. To była już taka moja działalność społeczna. Oni mnie pamiętali, mam nawet chyba zdjęcia ze Szpitala Ujazdowskiego. Potem kiedyś w tramwaju spotkałam jednego z rannych. Jechał z dziewczynką, którą wołał moim imieniem, swoją córeczkę. Zwróciłam na to uwagę, ale już był wyleczony, szczęśliwie.
- To jest bardzo ważne, bo później w czasie Powstania była pani sanitariuszką.
W czasie Powstania. A [przeszkolona w Szpitalu Dzieciątka Jezus] – od 1942 roku zaczęłam już działalność podziemną.
Wyglądało to w ten sposób, że wstąpiłam do patrolu. Główną sanitariuszką patrolową była pielęgniarka Zuza Marzinek, córka lekarza, [doktora] Marzinka, zaprzyjaźnionego z moimi rodzicami sprzed wojny. Miała ukończone studia pielęgniarskie, po maturze. Trafiłyśmy przez nią do „Odwetu II”, który był na Ochocie. Ale w ogóle moje gimnazjum mieściło się na Ochocie. Do tej pory jest gimnazjum [imienia Juliusza] Słowackiego, ono było przed wojną państwowym [gimnazjum i liceum]. Na Ochocie odbywały się nasze wszystkie spotkania.
- Jak te spotkania wyglądały?
Spotkania wyglądały tak, że nasz patrol zbierał się w różnych punktach. Przychodził wtedy instruktor, który uczył nas rozbierać parabellum, przynosił broń. To parabellum myśmy rozbierały na części, trzeba było umieć złożyć, czyli po prostu przygotowywali nas do walki. Jednocześnie zdawałyśmy egzaminy. Przez dwa lata uczyłyśmy się sanitariatu również w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Wiele dziewcząt patrolowych tak robiło, przygotowywało się wszystkich tak dwa lata. Wtedy jeszcze było ZWZ, a dopiero od marca 1942 roku powstało AK. Myśmy były jednymi z pierwszych, które składały przysięgę.
- Kiedy pani złożyła przysięgę?
(Szkoła była na Wilczej 51). 3 lutego w 1942 roku [na Ochocie – przy ulicy Wawelskiej przed porucznikiem „Andrzejem”] złożyłam przysięgę w oddziale AK „Odwet II”.
- Wspomniała pani, że brat był w „Parasolu”?
Brat mój był młodszy. Mam [jeszcze] żyjącą siostrę, która potem była ze mną w patrolu. Siostra również chodziła do [tajnego gimnazjum] Słowackiego, na Smolną. [Również do szkoły zawodowej, gdzie młodsze roczniki musiały szyć na maszynach dla Niemców. Poziom nauki tajnej – materiał gimnazjalny. Młodsze roczniki były Smolnej, a licealiści na Wilczej 51].
- Wiedziała pani o tym, że rodzeństwo też bierze udział w Powstaniu?
[Siostra moja, Halina, młodsza o dwa lata, była ze mną w patrolu. Pseudonim „Ewa” – łączniczka]. Ona była razem ze mną. Nasza piątka to była między innymi moja siostra, ja, była moja koleżanka z klasy Joanna Rostocka, z domu Melentowicz, [później, po wojnie] prowadziła „Wielką grę” w telewizji. Taka jasna blondynka, była w naszym oddziale, już nie żyje. Zuzanna Marzinek również nie żyje. Moja siostra mieszka w Warszawie na Sadybie, ale nie bardzo chce się włączać w te wszystkie historie, skończyła architekturę. Jakoś nie bardzo się zajmuje [zgrupowaniem AK], jak do niej przychodzą, to odsyła. [Z nami była również Zosia Wiśniewska-Zbieranowska, która zmarła w 2010 roku].
- O działalności brata pani wiedziała?
O działalności brata nie wiedzieliśmy nic, [domyślałam się]. Z tym że u nas w domu na Nowym Świecie odbywały się komplety, bo on był najpierw w gimnazjum Górskiego, a potem Batorego. Zdążył skończyć trzecią klasę w gimnazjum Batorego. Jest jego nazwisko na liście w Batorym – ci, którzy zginęli w czasie Powstania.
Kazimierz, a pseudonim „Jur”.
[Urodzony w 1928 roku, 14 maja,] nie miał skończonych szesnastu lat, ale podał im inną datę. Nikt z nas nie wiedział, w jakim jest oddziale.
- Takie były zasady konspiracji.
Takie były zasady konspiracji. Poza pięcioma osobami [które o sobie wiedziały, nikogo nie znałyśmy. Ale kiedyś spotkałam panią] z mojego punktu, gdzie odbierałam gazetki, „Biuletyn [Informacyjny” i „Werble Wolności”]. Nie wiedziałam, jak się nazywa. Bardzo zabawne – siedziałam po wojnie u fryzjera, już jako matka, żona, [spotkałam kogoś, kogo jakby znałam]. Myśmy na siebie w lustrze popatrzyły, myślę: „Przecież od niej z Filtrowej na Ochocie brałam »Biuletyn Informacyjny«” [przechodząc przez dziurę w płocie] – i to przez dobre półtora roku. Potem się okazało, że to jest siostrzenica pani [Stefanii] Sempołowskiej, słynnej dyrektorki szkoły prywatnej Sempołowskiej. Pracowała w telewizji jako dziennikarka, zapomniałam nazwisko. Wspaniała dziewczyna, nie żyje. Myśmy udawały obie, że się nie znamy, bo ona była w telewizji, ja byłam żoną dziennikarza. Udawałyśmy, [że się nie znamy,] a to był rok pięćdziesiąty któryś. [W Telewizji minęła się z moim mężem i zawołała: „Z pana żoną razem byłyśmy w konspiracji!”].
- Jakie zadania miała pani w czasie okupacji?
[Roznosiłam kolportaż akowski – w różne miejsca rozrzucone po całej Warszawie. I to były punkty, które dostawały wiele egzemplarzy dla wielu ludzi – najczęściej zawinięte w maty. Roznosiłyśmy je, udając uczennice szkoły muzycznej]. Nie mogłam więcej mieć, dlatego że uczyłam się w gimnazjum.
- Czyli to było roznoszenie gazet.
[Nie tylko, także odezwy i parę nowych tytułów]. Prócz tego chodziłam na różne ćwiczenia, z bronią, sanitariat i tak dalej. Równocześnie miałam zebrania w różnych punktach z „Odwetem”.
- Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie?
[Było całkowicie usposobione źle do Niemców. Nie chodziło się do kina ani teatru – był jawny bojkot! Młodzież całkowicie solidarna!] Życie w okupowanej Warszawie nie było dla mnie – czternasto-, piętnastolatki – takie straszne, bo nie zdawałam sobie może sprawy z tego ogromu [niebezpieczeństw]. Przeżywaliśmy rozstrzelania, które odbywały się regularnie na ulicach, na przykład Nowy Świat, gdzie dzisiaj są tablice, ale wtedy nie wolno było wychodzić na ulicę, bo było zamknięte.
- Czy pani była świadkiem rozstrzeliwań?
[To było niemożliwe. Niemcy zamykali ulice, uczelnie]. Nie byłam świadkiem, bo nie mieliśmy okien od ulicy, tylko od podwórza, do wewnątrz. Ale ci, którzy mieszkali [od frontu], to może zaglądali przez firankę, bo Niemcy przecież zamykali ulicę. Tak że [usta podobno ludzie mieli] zagipsowane, w workach jakieś postacie – to wiem z opowiadań. To było straszne. Myśmy były bardzo młode, na przykład jeszcze jeździłam w Dolinie Szwajcarskiej na łyżwach. W wolnych chwilach, jak nie było godziny policyjnej, to na łyżwach jeździłam w Dolinie Szwajcarskiej, którą Niemcy potem zamknęli. To było przed 1942 rokiem. Potem to już nie miałam czasu, uczyłam się, w domu siedziałam.
- Rodzice wiedzieli o tym, że jest pani w konspiracji?
[Na pewno. Ale o tym nie rozmawialiśmy, bo oni również – pomagali wielu ludziom]. Powiem szczerze, że chyba zdawali sobie sprawę, ale myśmy nie mówili sobie nawzajem takich rzeczy. Ponieważ nie chciałam [ich narażać w razie aresztowania], bo przecież ciągle miałam „Biuletyn Informacyjny” zawinięty w nuty. W razie wpadki to przecież pierwsza rzecz to byłaby nie tylko kara śmierci, ale przed tym rewizja w domu. W związku z czym nie mogłam ich na to narażać. Tak że nie mówiliśmy na ten temat, ale chyba się domyślali. Moja mama na pewno.
- Jak pani pamięta tygodnie poprzedzające wybuch Powstania Warszawskiego? Co wtedy działo się w pani życiu? Co wtedy działo się w Warszawie?
Myśmy byli pod Warszawą na wakacjach, bo jeździło się już nie dalej, tylko pod Warszawę, bliziutko gdzieś. Myśmy dostały zawiadomienie z punktu, że mamy zbiórkę tydzień przed wybuchem Powstania. To był 22 lipca, a teraz miałam już przyspieszoną maturę.
Akurat miesiąc przed wybuchem Powstania zrobiłam maturę konspiracyjną, z normalnym wyciąganiem kartki z pytaniem z historii, z której zawsze miałam piątkę. Miałam wspaniałą profesor, panią Mrozowską, która przed wojną pisała podręczniki do historii. Potem, tak jak teraz, zdawałam pisemną z polskiego, u pani Cieleckiej; matematykę, której najbardziej się baliśmy. Musieliśmy zdawać maturę z religii, bo ksiądz krzyczał na nas, że jesteśmy poganki. W związku z czym zrobił nam maturę z religii. To było jakieś utrudnienie w tamtych czasach. Musiałyśmy się nie tylko przemykać, ale zdawać maturę. Uczyłyśmy się przeważnie w parku, bo nauczycielki mieszkały na Ochocie blisko szkoły Słowackiego, przed maturą, żeby zostać dopuszczonym. Mieliśmy regularną, prawdziwą maturę, którą, jak byłam na uniwersytecie po wojnie, przywiozła mi [moja profesor]. Bo wyjechałam do Zakopanego. Dostałam się na filologię angielską i muzykologię Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mój ojciec poszedł do dziekana, przysiągł, że mam maturę. To mnie przyjęli warunkowo, z pieczątką w indeksie, że za pół roku muszę przedstawić [świadectwo maturalne]. Tę moją maturę przywiozła mi moja profesor Mrozowska z Warszawy, którą spotkałam w Krakowie.
- Gdzie w dniu Powstania było wyznaczone miejsce zbiórki?
[Mój punkt zborny był na ulicy Żelaznej 38, blisko ulicy Chmielnej. Każdy miał punkt zborny wyznaczony naprzód. Myśmy musieli podać w swoim oddziale, w „Odwecie”, gdzie będziemy [mieli] punkt zborny. Nasz punkt zborny był w mieszkaniu państwa doktorostwa Marzinków na Żelaznej, ponieważ, podejrzewam, bali się córkę spuścić z oka. Córa zresztą miała dwóch braci lekarzy, jeden był w [Szpitalu] Dzieciątka Jezus, a teraz jeden Marzinek jest profesorem oddziału Szpitala Bródnowskiego.
- Wybuch Powstania zastał panią na Żelaznej?
Byłam przez tydzień [na punkcie zbornym], na Żelaznej, myśmy tam koczowały. Rodzice nie chcieli puścić brata, jak również dostał zawiadomienie, i miał spór z ojcem. Powiedział, że musi iść. Nie miał jeszcze skończonych szesnastu lat. Ojciec mój powiedział, że nie może iść, bo jest dzieckiem. Na to mój brat powiedział: „Tata, czyś ty też kiedyś przysięgał w wojsku?”. Nawet nie jestem pewna, czy ojciec przysięgał w wojsku. „Złożyłem przysięgę, co ty byś zrobił?”. Ojciec mu pozwolił iść, ale miał trudności z ojcem przed wyjściem, bo [ojciec] po prostu nie orientował się tak dokładnie w jego działalności. Myślę, że brał udział w tych wszystkich akcjach „Parasola”, bo to były „Szare Szeregi” u Czackiego i w Batorym, które przygotowywały „Parasol”. Przecież on był za młody na to, żeby jeszcze coś robić, ale ktoś mi mówił, że go widział, jak jechał tramwajem gdzieś za miasto, gdzieś do lasu, coś takiego, to musieli mieć ćwiczenia. Nic nie wiedziałam kompletnie, nie wiedzieliśmy nawet, że on był w „Parasolu”, nikt. Wiadomość dostaliśmy po wojnie, moja matka dostała kartkę w Krakowie, bośmy wysłali jakieś zawiadomienia do szkoły czy dawniejszych kolegów. Od kolegi, który był naocznym świadkiem dostaliśmy zawiadomienie, że on zginął (odznaczony zresztą) w pałacu Krasińskich. Walczył w oddziałach „Parasola” na Woli, bo tam był cmentarz ewangelicki. Potem były walki „Parasola” na okolicznych cmentarzach, on akurat był na ewangelickim. Przedarła się ta grupa, która ocalała, przez ruiny getta na Starówkę. Poszli dalej walczyć na Starówkę. Prawdopodobnie musiał gdzieś przechodzić, bo oni się przedzierali przez Żelazną Bramę. W tych okolicach przedostawali się przez mury getta.
- Pamięta pani moment, kiedy ostatni raz widziała pani brata?
Tydzień przed wybuchem Powstania. W momencie jak myśmy wyjeżdżały do Warszawy z siostrą, a mój brat szedł na swój punkt, ostatni raz.
- Wróćmy do pani historii. Godzina „W”, pamięta pani dokładnie moment wybuchu walk?
Oczywiście! Godzina „W”, już ruch na mieście, oczywiście pokątne wiadomości, że już jest walka wcześniej. W ulicę Żelazną, jak myśmy były na punkcie i nie zgłosił się nasz łącznik, wjechał niemiecki czołg i strzelał do okolicznych domów mniej więcej na wysokości pierwszego piętra. Było to bardzo niedobre miejsce. Myśmy były zebrane na pierwszym piętrze. Kule przebijały ściany domów, myśmy plackiem leżały, bo nad nami leciały kule z tych czołgów. Wtedy jak czołg się cofnął, to wiedzieliśmy, że już coś się zaczyna [dziać] niedobrze. Wszyscy się rzucili, przede wszystkim my, budować barykadę, żeby drugi raz czołg nie dostał się na ulicę Żelazną. [To był pierwszy dzień Powstania Warszawskiego]. Pierwszą barykadę zbudowałyśmy przy ulicy Żelaznej, ale nie my, wszyscy mieszkańcy przynosili wszystko, co było. Były szafy, były fotele przynoszone przez ludzi, wyrzucane materace. To był niesamowity zbiór obcych sobie ludzi. Z drugiego piętra nad nami wyszedł do nas gotowy pluton, który nie miał sanitariuszek. „Chrobry II” dość późno się ukonstytuował. „Chrobry I” walczył na Starówce, ale „Chrobry II” bardzo późno powstał. To było takie spontaniczne [zgrupowanie] w tej dzielnicy, [w granicach Leszna-Woli i Śródmieścia Północ].
- Pamięta pani pierwszą ranną osobę, jaką pani opatrywała?
Nie mogę zapomnieć. Ponieważ poszliśmy z nimi do walki już pierwszego [dnia – wcześnie, budować barykady Powstania –] po południu. Poszliśmy po tej barykadzie zdobywać Dom Kolejarza, który drugiego dnia prawie że zdobyliśmy. [Byli jeszcze kolejarze niemieccy w Domu Kolejarza]. Ten dom jest na rogu Alej Jerozolimskich i Żelaznej, Chmielnej. Stoi do tej pory, ogromne gmaszysko, które zajęte było przez niemieckich kolejarzy. Pierwszy ranny, którego dostałam, który leżał na ulicy przy tych walkach, to był polski kolejarz ranny w głowę. Myśmy leciały z patrolem na wezwanie naszego plutonu, który walczył. Poczta dworcowa, gdzie bardzo dzielnie walczyli Powstańcy, też była obsadzona przez „Chrobry II”. Nawet dali mi jakąś broń do strzelania. Z walthera jakiegoś kazali mi strzelać, ale nie do ludzi, tylko gdzieś do ściany, żeby zobaczyć, czy w ogóle umiem posługiwać się bronią. Wołają, że musi patrol przylecieć, bo są ranni. Na ulicy Żelaznej leżał ranny. Robiąc mu zastrzyk przeciwbólowy drżącymi rękami, moja młodsza siostra zemdlała przy tym, jak jej kazali robić zastrzyk. Musieli ją podnieść. W związku z czym robiłam z Joanną Rostocką opatrunek głowy, perfekt robiłyśmy to, bo to trzeba było lata całe ćwiczyć się na cudzych głowach. [Skierowaliśmy noszowych] oczywiście do szpitala, bo trzeba było. Nosze były, w związku z czym już nie my, tylko pluton ze szpitala zaniósł go przez ruiny na Sienną. Czołg jednak wjechał, barykadę przełamał. Niemieccy kolejarze odbili Dom Kolejowy, a nas rozproszyli. Wszyscy się rozproszyli, ponieważ uciekaliśmy. Czołg wdarł się na nowo, strzelał, gdzie popadło. Myśmy z naszą patrolową Zuzą Marzinek leciały, chyba nawet z jakimś rannym, do szpitala. W tym szpitalu nas zatrzymano, zostałam w szpitalu na Siennej przez całe Powstanie. Dlaczego? Ponieważ nasza patrolowa była [wykształconą] narzędziującą do operacji. Dyrektorem był dyrektor Barański z Litewskiej, a to był pożydowski szpital. Szpital na Śliskiej. Musiała być fundacja [Bergsonów i] Baumanów. To był szpital przedwojenny. [Po zmniejszeniu granic getta był w getcie], szpital [żydowski]. Niemcy wyrzucili z Litewskiej [szpital dziecięcy] i dali im gmach tego szpitala. [Głównym chirurgiem] był profesor [doktor Jan] Kossakowski. Wczoraj dostałam książkę jego córki Zosi Kossakowskiej-Szanajcy, gdzie jestem wymieniona (dopiero wyszła). Doktor [Jan] Kossakowski, jej ojciec, chirurg był głównym operującym, nie miał dostatecznej ilości pielęgniarek narzędziujących, a to były potężnie ciężkie operacje. Dokooptował Zosię do naszego patrolu i wtedy było nas sześć. Tylko nie miałyśmy gdzie spać, ponieważ wszystko było zajęte przez rannych. Później doktor [Jan] Kossakowski (pamiętam jak przez mgłę) leżał pod zasłoną w korytarzu ( to już w późniejszym czasie, tak może po parunastu dniach), ponieważ zachorował na dyzenterię. Nie było co jeść. Historia szpitala to jest sama dla siebie.
- Na jak długo wystarczyło opatrunków, lekarstw?
[Opatrunki i bandaże były – sale operacyjne pracowały na agregatorach. Agregatory – wewnętrzne – sterylizacja wyłącznie – gotowana woda, gorąca i parująca – dla narzędzi chirurgii]. Myśmy cały czas [wspomagały oddziały], ja również, ale wówczas sama, czołgając się przez miejsca, gdzie był ostrzał. Dom Kolejowy, który po nas zajęła „Warszawianka”, był oddzielony. Oni w książkach piszą, że go zdobyli, ale zdobyli go po raz drugi. Naprawdę to myśmy byli pierwsi. Wzięli do niewoli Niemców, którzy zostali. „Warszawianka” to był oddział dawnego NSZ, który został przyjęty przez AK jako walczący w [ramach] AK. Bardzo liczny oddział [– bez szpitala]. Nie lubiłam tamtego miejsca, ale nasz szpital ich wspomagał. To znaczy, że sami opatrywali rannych, ale trzeba było czołgać się [do nich] z opatrunkami. Bandaże robiło się z gipsem, wtedy taki był zwyczaj. Suchy gips nakładało się na szerokie bandaże, trzeba było to zwijać, jak miałyśmy czas, a nie byłyśmy przy rannych. Bo przy rannych musiałyśmy robić wszystko, nosić różne naczynia, pielęgniarki [robiły] zastrzyki. Zawsze była taka pielęgniarka specjalistka od zastrzyków, ale myśmy wszystko robili, myłyśmy, karmiłyśmy. W ogóle to było niesamowite [i krzepiące nasze siły – wdzięczność naszych rannych – my byłyśmy na zawołanie każdego rannego].
- Pani pełniła służbę w jakichś godzinach, czy to była służba non stop?
To była służba
non stop [– parę godzin ukradzionych – przed i po bandażowaniu. Leciały bomby pięćdziesiąt kilogramów i czasem pięćset kilogramów. I oczywiście „szafy”]. Zresztą Zosia Kossakowska opisuje to samo wrażenie, tylko ona chyba troszeczkę później do nas przyszła, myśmy już były. Pierwszego dnia, jak przyszłyśmy do tego szpitala, zabrali naszą patrolową, [która była instrumentariuszką]. Spałyśmy na gołej posadzce. Były jakieś sienniki, myśmy padły, bo czterdzieści osiem godzin [do operacji] nic nie jadłyśmy, w ogóle nie było [co jeść]; nikt nie myślał o tym, nie miałyśmy już sił. Jak się obudziłam, to okazuje się, że leżałam na sienniku, a obok leżał zmarły. Na mnie to już zupełnie nie robiło wrażenia. Potem przyniosłyśmy sobie ławki z ogrodu.
- Same przyniosłyście ławki?
[Przy tej strzelaninie i bombach miałyśmy
non stop śmierć przynoszonych rannych – żołnierzy i cywilów]. Mówię o naszej piątce. Myśmy przyniosły sobie białe ławki z ogrodu, takie nie bardzo gęsto zabudowane, można powiedzieć, ażurowe. One były ogromne, myśmy zestawiały ławki i w piątkę na waleta leżałyśmy na gołych ławkach. Nie miałyśmy ani koca, ani poduszki, ani nic kompletnie, tylko już nie [leżałyśmy] na podłodze.
Potem, jak Zosia do nas doszła, nie było już miejsca. To już się zaczęła naprawdę straszna rzeź, w związku z czym przynosili do naszego szpitala rannych, bo to był jedyny szpital wojenny w okolicy. Były różne wielkie, wspaniałe szpitale, ale Wola była odcięta. To było koszmarne. Przeżywaliśmy to, jak przychodzili ludzie, jak [opowiadali, że w Szpitalu Świętego] Łazarza rozstrzeliwali. [Strzelali w] głowy rannych i zabijali lekarzy. Wpadali do szpitali na Woli. Nasz szpital był bardziej w środku usytuowany, nikt o nim nie wiedział, bo to był szpital z Litewskiej przerobiony na wojenny.
Mogę powiedzieć to, co było dla mnie największym przeżyciem w tym szpitalu. Myśmy zostały przydzielone jako pielęgniarki do oddziału chirurgicznego na parterze, przez który była selekcja. Oczywiście był lekarz, doktor Bojko [ze Szpitala Dzieciątka Jezus], zresztą też przedarł się do nas ze Szpitala Dzieciątka Jezus. Bo to całe Dzieciątko Jezus, ci lekarze, to wszystko było po drugiej stronie ulicy. [Doktor Bojko] opiekował się tym oddziałem i trzeba było robić selekcję rannych, bo przynosili ich po prostu z ruin, ze wszystkiego. W związku z czym bywały dni, że jeżeli było tylko zabandażowane i nie było przerwanej tętnicy, to było w porządku, ale jeżeli leciała krew z tętnicy, to [ranny tracił siły, trzeba było zatamować i przewiązać gumowym wężem nad raną]. Wykrwawiany, musiał natychmiast być brany na piętro, gdzie był operowany przez lekarzy. Były dwa stoły.
Nie mieliśmy już wody. Nocą cały oddział chodził po wodę do studni artezyjskich, które były w okolicy. O czwartej rano była pobudka, trochę spałyśmy. Niemcy jakoś w nocy [nie atakowali], nie było nalotów nocnych. Myśmy o czwartej, piątej stawały w ogonku, [cały personel] szpitala, wszyscy, szliśmy z wiadrami po wodę tylko dla szpitala. Dla chorych gotowało się przecież naczynia, była sterylizacja.
Mieliśmy niestety bardzo dużą śmiertelność, jeżeli to był brzuch. Ranne brzuchy były po prostu już z góry skazane na [stany zapalne], bo nie było odpowiedniej dezynfekcji ani odpowiednich lekarstw, nie było jeszcze penicyliny. To już było wiadomo, że to było straszne, ale trzeba było gotować narzędzia, na ogniu, akurat pod naszym ambulatorium był piec.
Dostawaliśmy dwa razy dziennie po łyżce zupy „pluj” (to była owsianka na wodzie), to znaczy nie było jedzenia. To była dzielnica: Pańska, Sienna. Między Sienną a Śliską, gdzie były bardzo duże zapasy jedzenia dla całej Warszawy, bo to były przedwojenne domy kupieckie. Myśmy zaopatrywali na przykład Warszawę-Śródmieście po drugiej stronie Alej Jerozolimskich w ten sposób, że był wykopany rów, bo nie było łączności. Tak że przychodziły całe konwoje, żeby zabierać żywność.
Myśmy dostawali wory z płatkami owsianymi. Jak sobie przypomnę, płatków owsianych nie jadam do dzisiaj. To była łyżka rozgotowanych płatków na części wody, którą myśmy przynieśli. Ktoś mnie się zapytał: „A jak się myliście?”. Nie było mowy o jakimś myciu. Na kuchni nam jakieś resztki wody dawali do jednej miednicy, myśmy wszystkie przy ciepłej kuchni wieczorem musiały się umyć. Nie było już mowy o myciu głowy, w związku z czym wszystkie miałyśmy wszy głowowe, ale które były smarowane maścią przez nasze siostry, bo były prawdziwe pielęgniarki z Litewskiej. To pamiętam. Siostra Regina była cudowna, starsza siostra, smarowała nam głowy takim „Cuprum”, które zabijało wszy. Trzeba było głowę umyć, wtedy nam łaskawie dawali trochę wody. Nie chcę mówić na ten temat.
Ale jakoś żyliśmy przy tym wszystkim. To znaczy nie można było już jeść gotowanej łyżki płatków, które [doprawiano tak, że] albo z beczki brana była łyżka słodkiego syropu niemieckiego, albo drugiego dnia były buraki [ćwikłowe], beczka ćwikły, którą nam dostarczyli. Plutony [dostarczały] też dla swoich rannych [w piwnicach]. Rannym to nie wiem, co dawali – to samo. Wtedy łyżka buraków do tego, to było straszne.
Myśmy [były] bardzo głodne, to sobie wieczorem smażyliśmy płatki na maści tranowej, na tranie. Maść tranowa jest tłusta. Nie nadawała się do opieki, dla rannych, bo to na coś innego. Na maści tranowej myśmy smażyły placki, to jadałyśmy. Czasem nam ktoś przyniósł ucztę. Pamiętam, jak przyszedł jeden z lekarzy, który przyniósł nam kawałeczek zdechłego konia, jakiegoś końskiego mięsa. Przypuszczam, że był zdechły. To była uczta! Do tej pory, jak mi ktoś mówi, że jest konina, to chętnie zjem, ponieważ to była uczta.
- Skąd pani brała siłę, żeby przetrwać te wszystkie trudy?
Z cukru z barykady. To bardzo zabawne. Myśmy usypali częściowo barykadę z worków z cukrem w kostkach. Była piwnica, nam dostarczyli. Ktoś zbudował barykadę, wolał z piwnic oddać cukier, niż [żeby wpadł w ręce] Niemców. Była barykada wykonana z cukru. Myśmy się skradały i z fartuszka [robiłyśmy z bluzek], wrzucałyśmy sobie kostki cukru. Dojadałyśmy cukrem w kostkach.
- Skąd pani brała siły psychiczne, żeby to przetrwać?
[Z chęci przeżycia i poczucia, że jestem wolna]. Byłam nie do zdarcia. Teraz też jestem. Siebie pamiętam, mogę mówić o sobie, ale moje koleżanki również.
Nasza sypialnia to był wąski korytarzyk, gdzie stało jedno łóżko do badań chorych, ale szerokość tego była taka, że trzeba było spać ze skurczonymi nogami. Dali nam jakieś koce, skurczone nogi, co piąty dzień była rotacja. Na piąty dzień dziewczyna z wyprostowanymi nogami leżała na tym łóżku i mogła przespać parę godzin, a tak miałyśmy skurczone nogi. Jak trzeba było gdzieś wyjść, to chodziłyśmy po sobie. Był zapełniony mały korytarzyk i tak właściwie spędziłam cały czas, może miesiąc.
Po miesiącu jest straszny nalot, dostajemy zawiadomienie, Niemcy zrzucają kartki, że jeżeli ta część dzielnicy [to znaczy Chłodna, Żelazna, Twarda, Śliska, Wielka] przy Woli [nie podda się, to zostanie spacyfikowana]. Leszno i Wola – [padały], nasze oddziały walczyły. Chcieli nas zabrać [ze szpitala], już nie było sanitariuszek, zwrócili się do nas, że musimy iść jednak na wysuniętą placówkę przy Lesznie. Na to zaooponował nasz doktor [Marian] Bojko, powiedział: „Nie oddam moich dziewczyn tak daleko, bo nie mam z kim pracować, a my jesteśmy głównym punktem”. Prawdopodobnie byśmy zginęli, bo co chwila odbywał się pogrzeb pielęgniarki, która poszła na ten [odcinek], ale myśmy chciały to zrobić. Myśmy chciały iść, myśmy się zaparły, że idziemy. Doktor się zaparł, że nie pójdziemy. Wiedział, że to jest równorzędne ze śmiercią. Tylko raz poszłyśmy po koce. Jeszcze mało tego – był „gołębiarz”. [Ktoś strzelał z wysokich domów – nazywany przez ludzi „gołębiarzem” – w jedno miejsce, tego trzeba unikać, bo to była niechybna śmierć].
- Proszę o tym opowiedzieć.
Gdzieś siedział jakiś „gołębiarz”, w którymś z tych domów. Nie wiem, co to było, czy to był Niemiec, czy to był ktoś, kto w ogóle nienawidził Powstania. Mógł to być ktoś, kto był przeciwnego poglądu, uważał, że nie musi być Powstania. To jest trochę wymierzone w to, że [musiał wierzyć w nadejście rosyjskich wojsk, które się zatrzymały nad Wisłą! A my] nie chcemy wejść do Rosjan. Przecież Rosjanie stali za Wisłą. Powiem szczerze, jak przyleciał jakiś kukuruźnik radziecki, to myśmy myśleli o tym, że może już wreszcie nas wyzwolą. Nie było jakiegoś [antyrosyjskiego] nastawienia. Myśmy spadły trochę w tym swoim patriotyzmie, bo są ludzie teraz, którzy mówią, że są przeciwko Powstaniu, ale myśmy nie były. Do tej pory bronię absolutnie, uważam, że to jest historia naszego narodu. Wszystkie powstania – styczniowe, listopadowe stworzyły to, że jesteśmy polskim narodem. Bardzo ciężka ofiara, ale [wolność jest najważniejsza dla człowieka – niewola to upodlenie]!
- Co wydarzyło się z tym „gołębiarzem”?
„Gołębiarz” to był człowiek, który tak nie myślał. Strzelał pojedynczo. Jak ktoś przechodził na przykład ulicą Twardą, Żelazną, to ginął strzałem w głowę, bo „gołębiarz” go wypatrzył. To był feralny róg, nie można było przejść.
Myśmy nie mieli koców. Powiedzieli, że w szkole na jakiejś ulicy dalej, na Śliskiej są koce. Nas posłali po koce. Myśmy szli rzędem, wszystkie koce trzymałam na głowie. Myślę sobie: „Jak strzelą, to w koc, a nie w głowę”. Na szczęście nic się nie stało. Ale bałam się. Nie mogę powiedzieć, że się nie bałam.
Do piwnicy schodzili, jak były naloty. Naloty!!! To dopiero było. Ranni, były naloty, ale o tym się w ogóle nie myślało. Jak był nalot, to myśmy nie odchodziły od rannych. Dwa razy do piwnicy zeszłam, chociaż miałyśmy absolutny nakaz zejścia do piwnicy. Lekarze schodzili regularnie do piwnicy. Doktor Dryjski, wspaniały lekarz, który był u nas, a potem go zabrali [na operację], bo Kossakowski już nie mógł operować, [chorował, był słaby]. Znam tych wszystkich wspaniałych późniejszych lekarzy, którzy tu byli. Oni schodzili na dół, ale myśmy nie mieli u siebie lekarzy, bo to strasznie stresujące. Pamiętam, mówili: „»Oleńka«! Leć na dół, [w piwnicy] jest doktor Dryjski, jak ty nie pójdziesz, to on nie pójdzie”. Zapierałam się nogami w ziemię, chwytałam go za rękę, bo siedział pod ławką i spał. Mówiłam: „Doktorze! Doktorze! Musi pan przyjść! Nowy transport rannych”. Z ławki go ściągałam. Nie można było człowieka zmuszać, ale jednak był bardzo przyzwoity. Do tego stopnia, że kiedyś nie było narzędziującej przy jakiejś operacji. Byłam jedyną narzędziującą u doktora Dryjskiego, który powiedział, że teraz proszę mi podać to i to. Znałam już te nazwy. Awansowałam bardzo wysoko, ale wtedy wiedziałam, że nie pójdę na medycynę. On to precyzyjnie robił. Ręka była całkiem urwana, on z tych ścięgien zrobił koronkową robotę. Mimo strzelaniny, wszystkiego [co było], to robił. [Cześć jego pamięci! Pracował po wojnie w Warszawie].
W wolnych chwilach czasem nas wysyłano do piwnic, żeby opatrywać rannych. Myśmy chodziły do piwnic. Powiem dwie najgorsze rzeczy. Mówiłam o zupie „pluj”. Pod nami był kocioł i gotująca się woda. Schodzi u nas ranny z łóżka, a nam przynieśli następnych rannych, doktor mówi: „Proszę wyjść, zobaczyć, który następny ma przyjść do nas”. Lżejsze rzeczy to były u nas robione na parterze, a tryskający krwią czy ranny, to musiał iść na górę. Nie byłam jedna, tylko kilka osób, ale to było wszystko mało. Jak człowiek wychodził, to oni chwytali za nogi: „Siostro! Siostro!”. Każdy chciał żyć. Schodzę, staję na przejściu, [obok] wyjścia z pokoju po następnego rannego, tamtego żeśmy zdali. Słyszę głos: „Ola!”. Patrzę, Joanna, moja koleżanka z klasy jest na noszach, [właśnie] przyniesiona, cała od góry do dołu, gołe wszystko, taka młoda, posiepana drobnymi odłamkami rozpadającymi się jakiegoś pocisku, ale dosłownie całe czarne punkty. Krzyknęłam. Jak krzyknęłam: „Joanna!”, to wyleciała zaraz za mną Joanna Rostocka, wyleciał doktor Bojko, który był przy tym stole. Została Marylka Szulczewska, pielęgniarka kwalifikowana, ją to nie interesowało. W tym momencie poczuliśmy, że jest nalot, zrobiło się głośno. Sztukasy nadleciały i bomba padła za naszymi plecami, a myśmy się pochylali nad tymi noszami, w ten stół. Pięćdziesiątka co prawda tylko, bo pięćsetka padła dalej, w WC, który był oczywiście drewniany. Pięćdziesiątka w stół i stół poleciał. Później, jak nam powiedzieli, na kuchnię, [cały narożny] parter się urwał. Czuję, że jestem na drugim świecie, robi mi się ceglano przed oczami, myślę sobie: „Strasznie to nie jest”. Ale znika wszystko, obraz, nie ma nikogo. Szaro [i czerwono], bo leci cegła. Czuję, że mi się urywa grunt pod nogami. Stoję na takim oparciu, a oni weszli w głąb [na korytarz]. Doktor Bojko z moją siostrą podobno chwycił nosze z tą koleżanką, nie znając jej, bo w ogóle pierwszy raz w życiu widział ją na oczy. Lecieli przed siebie, gdzie nam kazali lecieć, jakby było bombardowanie. W takie wewnętrzne miejsce, które miało gotycką budowę podtrzymującą budynek, że to się oprze przed zwaleniem się domu po nalocie. Leciałam przed siebie, było mi wszystko zupełnie obojętnie, czułam cegły w ustach i czerwono, tylko tyle. Potem szpital już się w ogóle nie nadawał. Potem jeszcze obrywały się [fragmenty] szpitala, zaczął się rozsypywać. Cały szpital musiał przeewakuować się na drugą stronę ulicy Śliskiej. Zajęliśmy całe parterowe budynki, które były przerobione na sale operacyjne. Już nie było sali operacyjnej, nie było nic, nie było kuchni. Były pokoje mieszkalne poprzerabiane na szpital. My dostajemy zawiadomienie, ulotki niemieckie, że jak ten odcinek od Woli do Alej Jerozolimskich, Leszno nie podda się, [to zostanie spacyfikowany przez siły niemieckie]. Dali nam termin dwadzieścia cztery godziny, a tam już stała RONA (były akurat oddziały RONA, które były okrutne na Woli), bo nawet nie Niemcy. To były oddziały paramilitarne, niemieckie. W ogóle coś strasznego. Strzelali do lekarzy. Na ulicy Płockiej zastrzelili dyrektora naczelnego. Weszli, strzelili po prostu, mówili rosyjskopodobnym językiem z Niemcami. Ulotki. Myśmy postanowili rannych, którzy zostali w budynku, ewakuować na Powiśle. Zaczęliśmy się zbierać. W ciągu tych dwudziestu czterech godzin poszły transporty z rannymi – jeśli na przykład miał już zabandażowaną nogę czy [opatrzone ramię]. Zaczęliśmy ich ewakuować. Myśmy przez całą noc nosiły rannych. To się szło i szło godzinami. Nasz patrol dostał rannego, kilkoro małych dzieci, bo jeszcze na czwartym piętrze zostały dzieci ze szpitala z Litewskiej, małe niemowlęta, dla których mieli mleko w proszku, to je karmili. Nam dołożyli [niemowlęta] na nosze. To było coś tak ciężkiego, że po prostu człowiek padał. Myśmy szły. Ludzie z tych piwnic byli tak zmęczeni, że na nas krzyczeli: „Coście zrobili z nami?! Z Powstaniem! Po co wyście to robili?!”. Muszę powiedzieć na tę dzielnicę: ci mężczyźni, którzy siedzieli w piwnicy, zamiast pomóc nam, to mieli do nas pretensję. Myśmy same szły z tymi noszami, przedzierałyśmy się. Pamiętam, że doszłyśmy do Górskiego. Jakoś jeszcze było przejście przez Górskiego, nie było przejścia przez Nowy Świat, a miałam mieszkanie obok niedaleko. W ogóle nie było mowy, żebym zajrzała, a rodziców moich nie było, bo byli pod Warszawą. Myśmy przeszli ulicą Warecką przez kilka domów, żeby ominąć Nowy Świat w tym miejscu. Zrobili schody, były rozwalone mury między domami na Wareckiej, w tej dzielnicy. Myśmy przeszli po drzwiach (były kładki zrobione) z tym rannym. Troszkę nam pomogli ci na Górskiego, przebiliśmy się. Dostaliśmy się na Tamkę. Szłyśmy Tamką w dół z tymi noszami. Głownie latały, jakieś ostrzelania były skądś. To pamiętam, że dosłownie czerwona głownia leciała, chyba Joanna wtedy została ranna czy coś takiego. Wiem, że coś ją otarło. Myśmy sobie przeszli Tamką na ulicę Drewnianą, złożyliśmy naszych rannych. Powiśle było spokojne. Na Powiślu jeszcze nic nie było, bo to już było po upadku Starówki, ale jeszcze Powiśle na dole było nieruszone. Jakoś później – było. Tak że byłam w różnych miejscach.
- Jak po dotarciu na Powiśle potoczyły się losy rannych i pani?
[Doszłyśmy] do budynku na ulicy Drewnianej. Nie wiem, co to było, ponieważ od razu naszych rannych zabrano do jakiegoś punktu. Myśmy padły na jakimś posłaniu w piwnicy, przykryte, bo słoma leżała. Przyszła do mnie harcerka i powiedziała, że ma wodę, a naprzeciwko był [fabryka cukierków] „Fuks”, cukierki były kiedyś. Przy tym „Fuksie” przygotowały kąpiel dla nas wszystkich. One odmówiły, nie miały sił, a ja poszłam. Wstawiłam jedną nogę, umyłam jedną nogę i nie miałam siły, żeby dalej się myć. Znaczy umyłam twarz, ręce, jedną nogę. Mówię: „Dziecko kochane, wracam, muszę się położyć”. Wyszłam stamtąd, [nadleciały samoloty], zabiło ludzi stojących w ogonku przed fabryką, [ludzi,] którzy czekali na jakieś jedzenie. Tak że bym zginęła w tej budce. Pan Bóg nade mną czuwał, nogę wyciągnęłam nieumytą. Nawet miałam do siebie pretensję, nie byłam w stanie… Przespałyśmy to i wracałyśmy już bez noszy do naszego oddziału, gdzie nas [jeszcze] wtedy nie ostrzeliwali, do naszego miejsca. Kończył się nam wolny czas. Szpital już jest przeniesiony do prywatnych domów na Śliskiej. Myśmy dalej kontynuowali normalną pracę. Właśnie asystowałam któremuś z lekarzy przy operacji ręki, poważnej bardzo. Już nie było pełnego personelu, już był szpital rozwalony. Joanna Rostocka, bo mało o niej się mówi, miała wuja czy nawet ojczyma, który tam był, gdzie „Astoria”, chyba ochmistrzem w dowództwie czy coś takiego, miał ważną rolę w dowództwie. Czasem, jak szła, przynosiła nam od niego konserwy czy coś dostawała [do jedzenia]. Oni tutaj mieli trochę lżej. Tak że jedzenie czasem dostawałyśmy. Dla nas przynosiła jakieś prywatne. Wuj chciał ją zabrać do siebie. Bo już wygląda na to, że to wszystko zaczyna się kończyć. To już jest sześćdziesiąt dni walk, to już jest koniec drugiego miesiąca. Powiśle zaraz potem padło i nasi ranni prawdopodobnie wszyscy zginęli na Drewnianej, niestety. Baliśmy się, że będą rozstrzeliwani przez RONA.
- To tragiczne wspomnienie, o którym pani wspomniała?
To jeszcze tylko jeden fragment opowiem. Wzywano nas jeszcze do piwnic, bo ludzie byli ranni. Przecież nie wszyscy szli do szpitala, trzeba było opatrywać rany. To ciekawostka, opowiadałam to zresztą kiedyś [na spotkaniu w szpitalu] na Śliskiej. Przyplątał się do szpitala jakiś jeniec radziecki, Wołodia, który mienił się być lekarzem i uciekł z obozu. Był w obozie jenieckim. Twierdził naszym lekarzom, że skończył medycynę. Już nie był młody. Taki egzotyczny, ale bardzo sympatyczny Wołodia. Zupełnie nie znając języka polskiego, uciekł z obozu jenieckiego. Szpital go zatrzymał, ale lekarze mu nie wierzyli, nie mogli mu dać rannych po prostu i przydzielili go do patrolu, żeby chodził z nami do piwnic i pomagał nam przy tym. Był bardo sympatyczny, ale tak strasznie się bał „szafy” [lub tak zwanej krowy], jak zaczęła trzeszczeć. To była broń, która tak trzeszczała. Myśmy wszyscy wiedzieli, to już człowiek umierał ze strachu, bo jak zaczęło trzeszczeć, to za chwilę już strzelało. To były granatniki, które strzelały seryjnie, pospolicie nazywały się „szafy”, [przypominały] szafę przesuwaną w pomieszczeniach. Jak usłyszał „szafy”, a myśmy byli na ulicy, w związku z czym trzeba było stać pod ścianami, stał pod ścianą i krzyczał. [...]. Mówił: „Ten »karowa« być bardzo zły” – mówił [źle po polsku]. [...] Wołodia z nami chodził. Pewnego dnia przychodzi do nas ktoś z punktu, chyba z ulicy Wielkiej (tej ulicy już nie ma), że runął pięciopiętrowy budynek. W budynku, który się zawalił, jest przygnieciona kobieta, która okropnie krzyczy. Trzeba dać morfinę albo [środek przeciwbólowy], ale nie można do niej dotrzeć. Jak człowiek idzie korytarzem, to wszystko się wali. Dom dalej się wali, a przy każdym ruchu [bywa coraz gorzej]. Zgłosiła się Marylka Szulczewska, która umie robić zastrzyki. (Ocalała jedyna w tym pokoju, bo zawisła na umywalni – to zapomniałam powiedzieć. Marylka nie wyszła z nami, tylko zawisła na umywalni. Została ranna w plecy wtedy, jak wleciała [bomba]). Ona poszła i ja, bo jak Zuzy nie było, zostałam mianowana patrolową i chyba zostałam kapralem. Bo takie coś dostałam. One twierdziły, że nic nie wiedzą na ten temat, żebym została kapralem. Nie to nie. Nie miałam zaświadczenia ani nic. Mówili mi, kto był naszym dowódcą sanitarnym, ale już nie pamiętam. W każdym razie poszłam z nią. Myśmy się czołgały do tego [miejsca, gdzie można zrobić zastrzyk]. Boże, mnie się wydawało, że to jest niekończące się czołganie ruinami. Taki jakby namiot się utworzył. W tym namiocie doczołgiwaliśmy się do tej kobiety. Pół ciała leżało w futrynie drzwi przywalone domem, a pół ciała żyło. Nie sposób było ruszyć, bo miała zmiażdżone pół ciała, to nie ulega wątpliwości, ale żyła i cierpiała. Myśmy jej zrobiły morfinę, która była skarbem niepojętym w tym czasie. Mam nadzieję, że jej ulżyłyśmy. Żeśmy cało się wydostały z tego. Nie było nikogo, kto chciałby to zrobić, tylko wezwali [nas. To był obowiązek sumienia]. Uważam, że to było moje naprawdę jedyne wielkie poświęcenie.
- Jak pani pamięta ostatnie dni Powstania Warszawskiego?
[Zakończenie] Powstania było takie, że Joanna Rostocka została zabrana przez swojego ojczyma karetką PCK. Część wyjeżdżała z Warszawy, jakimś sposobem się wydostali. Już było dziesięć dni po upadku Powstania, myśmy zostali, nasz szpital nie został ewakuowany. Niemcy o nas w ogóle nie wiedzieli, dostać się było trudno, bo leje były dookoła, same ruiny, dookoła wszystko się paliło. Myśmy dostali rozkaz [przeniesienia lżej rannych na miejsce niedaleko dworca, w Alejach Jerozolimskich]. W piwnicach zostali ludzie, rodziny niestety (albo niemający rodzin) – zostawili swoje rodziny. Punkt zborny był w Alejach Jerozolimskich. W Alejach Jerozolimskich Niemcy kazali się stawiać ludziom, a wojsko nasze już zorganizowane przeszło spod politechniki, rzucało broń, już poszło do niewoli. Myśmy zostały, mimo że byłyśmy właściwie patrolem wojennym. Szpital został przekształcony przez doktora profesora Barańskiego. Dostał ponoć jakieś zawiadomienie, dostałyśmy tylko pieczątki na opaskach biało-czerwonych, które nosiłyśmy na rękach, że jesteśmy związane z tym szpitalem. Z pieczątką dawali nam chyba jakieś zezwolenie dla Niemców, bo on został. Dostałam w przydziale, żeby zabrać staruszkę, która została na Siennej, która była sama. Okazało się, że to była żona jakiegoś znanego aktora przedwojennego. Już nie pamiętam jego nazwiska. Ona nie chciała się ruszyć. Mnie nic nie dali, tylko były gruzy. Na plecy bym jej nie wzięła, bo już byłam wycieńczona. Jakiś wózek znalazłam gdzieś leżący. Nie wiem, czy był dziecięcy, ulokowałam ją, a ona zaczęła krzyczeć, że bez swoich pamiątek, bez piór, które miała, takie teatralne, nie pójdzie nigdzie ani się nie ruszy. W związku z czym ona z tymi piórami – pamiętam, na wózku ją ciągnęłam od ulicy Śliskiej aż do Alej Jerozolimskich, Marszałkowską, tą stroną. Po drodze widziałam, jak Niemcy z takiego miotacza [ognia] podpalają wszystkie domy na Marszałkowskiej. Była zbiórka, a te domy, co ocalały, palili. Komando chodziło, paliło domy, całą Marszałkowską. Targałam ją na wózku do punktu zbornego. To już jest koniec Powstania. Powstanie upadło, już jest po 1 października. Już jest prawie 9 października. Już jestem dziesięć dni w zamkniętej Warszawie, gdzie żywego ducha prócz nas (z tego szpitala) i psów, które zostały opuszczone, i ludzi, których szukaliśmy po piwnicach, wszyscy się rozbiegli, żeby nie zostawić żywych ludzi samotnych – to było straszne. Wtedy wyszła Joanna. Następnego dnia, 10 października ona pojechała, zostawiła nas, ale [niedługo] przyszedł facet z Czerwonego Krzyża, przyniósł teczkę z kiełbasą, którą wręczył lekarzom. Pamiętam, że któryś z lekarzy wołał, że jednocześnie drugim wejściem wchodziło gestapo do dyrektora Barańskiego. Kazali stanąć wszystkim w apelu, a do nas Joanna przysłała tego posłańca z karetki PCK. Widocznie tej samej, która ją wywiozła z oficjalnymi papierami, jakieś pieczątki jednak komuś dawali. Myśmy miały pieczątki na ramieniu, [na opaskach]. Dlatego mnie nie ruszyli, jak szłam z ranną, bo miałam pieczątkę jako emblemat, że jestem związana ze szpitalem, który jest zarejestrowany. Tak było. Dostarczyłam staruszkę z tymi piórami, jakieś listy jeszcze pogubiliśmy. (Jak się nazywał ten aktor? Jego żona była bardzo biedna). Jest 10 października, patrzymy, wchodzi gestapo. Ten człowiek mówi: „Albo panie zostawiam…”. Miałam jeden but na nodze, na drugiej bodajże skarpetę. W tym jednym bucie zdążyłam przejść przez lej z drugiej strony, a delegacja Niemców najpierw poszła do dyrektora. PCK – wywieziono mnie do Pruszkowa [bez obozu]. Nawet mam order PCK, bo teraz niedawno w Łazienkach dostałam order pierwszej klasy PCK. Nie wiem za co, chyba za to, że zostałam wywieziona.
- Siostra była wtedy z panią?
Siostra moja wyszła [ze mną]. Mam wrażenie, że strasznie przeżyła śmierć mojego brata. Skończyła architekturę w Krakowie, jakoś nie bardzo z tego mogła wyjść – mając tylko 16 lat.
[Byłam, ale poza obozem]. Ominęłam obóz pruszkowski.
[Nie byłam w PCK, bo go w Pruszkowie nie było]. Byłam [...] w Pruszkowie, gdzie przyjechali moi rodzice [dotąd przebywali u pielęgniarki zaprzyjaźnionej], bo oni mnie też poszukiwali. Rodzice siostrę i mnie natychmiast wywieźli do Podkowy Leśnej. W jakiejś willi mieszkałam w Podkowie Leśnej. Przez tydzień nie pozwolili mnie nic jeść, a musiałyśmy wyglądać dobrze, ponieważ jak wsiadłam do jadącej wtedy kolejki, to jakaś staruszka ustąpiła mi miejsca, bo byłam żółta jak cytryna z tego wszystkiego. Nie było w co się ubrać. Miałam sandałki letnie na nogach. Potem mi dała jakaś pielęgniarka buty narciarskie. Jeden but narciarski miałam na nodze, jak wyjechałam z Warszawy, drugiego nie zdążyłam ubrać, bo uciekałam, jak zobaczyli tych gestapowców.
- W Podkowie Leśnej byli jacyś przyjaciele, znajomi, rodzina?
W Podkowie Leśnej myśmy wynajęli mieszkanie – czasowo.
- Tam pani z rodzicami doczekała końca wojny?
[W październiku, pod koniec, już znalazłam się w Krakowie]. Ze szpitalem Ujazdowskim bydlęcym wagonem pojechaliśmy do Krakowa [z Podkowy Leśnej]. Szpital Ujazdowski był ewakuowany. Jakim cudem, nie wiem. Ojciec poszedł, dostał od znajomego kuśnierza warszawskiego jakieś futerko dla mnie, już zimno zaczynało się robić. Jakieś stare buty w Milanówku kupiliśmy. Bazar był, sprzedawali [na bazarze, kupiliśmy] buty dla mnie i dla siostry. Myśmy nie miały żadnych rzeczy, letnie rzeczy były. Wszystko zginęło w Warszawie na Nowym Świecie – ubrania, płaszcze, wszystko, także cały dom. W ogóle to spadło, cały nasz dom był zawalony, bo to było zaplecze Nowego Światu. Pojechałyśmy do Krakowa. W Krakowie zaaresztowało mnie gestapo – albo dlatego, że miałam futerko na sobie, albo nie wiem dlaczego. Zbierał z dworca, kazał mi pokazać kenkartę, [była warszawska]. Na szczęście rodzice mieli moją kenkartę, już miałam kenkartę w tym czasie. Kenkartę pokazuję, jak on zobaczył: „Warszawa”, to zabrał wszystkich z kenkartą warszawską, żeby stanąć [pod dworcem w Krakowie]. Potem nas prowadził jakimiś drogami, naprzód szedł. Miał trupią czaszkę i furażerkę. Poszłam sobie kupić papierosy, bo jedyną rzecz, jaką mieliśmy w czasie Powstania, to mieliśmy zdobyczne haudegeny, więc zaczęłam palić papierosy, bo to też trochę [pomagało]. Musiałam sobie wziąć papierosa, w związku z czym poszłam do budki, a moja mama zostawiła nas z siostrą pod opieką tragarza, bo jeszcze wtedy byli tragarze, odeszłam. Jak on zobaczył, to kiwnął na mnie palcem pod tą budką, kazał pokazać dowód, kazał gdzieś iść z tym paszportem warszawskim. Znaczy pewno do gestapo, bo każdy był podejrzany w tym wieku [osiemnaście lat]. Ale jakoś tak się zwinęłam, bo tyle dobierał różnych ludzi, taki ogon, że się wycofywałam. Tak zrobiłam, to lecę, patrzę, a moja matka leci z [tragarzem]. Przyszła, mnie nie ma, powiedział, że gestapo mnie zabrało. Miałam szczęście, całą wojnę mnie gestapo z gazetkami nie złapało, a w Krakowie aresztowana w 1944 roku, raz. Wróciliśmy do Zakopanego. Mieszkaliśmy w willi naszych przyjaciół, państwa Zielińskich, którzy nas bardzo serdecznie przyjęli. Miałam dowód, mama moja jeszcze dostała zaświadczenie, że ma
angina pectoris, ja jestem chora na płuca, a siostra moja już nie pamiętam co. W każdym razie miałyśmy jakieś zaświadczenia, które wyszły gdzieś od wypuszczających z Warszawy, jak wyjeżdżało się, to oni dawali. Jestem w Zakopanem, jest grudzień. Jedyna osoba, która się uratowała w tym domu, to była dziewczyna, która kiedyś pracowała u nas, była w obozie w Pruszkowie. Pruszków wywieźli do Częstochowy, ona do nas doszła, bo gdzieś zgubiła matkę i córkę, nie miała żadnych papierów. Myśmy miały papiery, jeszcze zapisały się do szkoły rzemieślniczej, chodziłam do Kenara, żeby mieć coś. Przyszło gestapo znowu do naszego mieszkania, ktoś musiał ich skierować, bo tak przyszli jak nie wiem co: „Kenkarty na stół,
bitte”. Aresztowali sześćset osób, wszystkich z kenkartami [wystawionymi] w Warszawie. Między innymi paru znanych adwokatów. W ratuszu nareszcie zobaczyłam gestapowca z bliska, bo tak zawsze ich widziałam na ulicy. W czarnych garniturach, z takimi deklami. Przyjechało krakowskie gestapo do ratusza i zrobili selekcję. To znaczy myśmy z siostrą stały rzędem, były dwie panie piszące na maszynie. To było już po Powstaniu, z 1944 na 1945 rok. Pisali na maszynie dane, żeby nie uciec, chcieli nas wywieźć. Głównemu gestapowcowi, który patrzył, mama moja pokazała, że ma
angina pectoris. Wiek nie ten, to mówił:
Links. Gestapowiec zobaczył nas, dowody:
Rechts. Rechts to byli ci, co byli aresztowani w hotelu „Morskie Oko”. Sześciuset warszawiaków, słynna historia. Myśmy przesiedziały dwa tygodnie. Wszystkich chcieli wywieźć kolejno do Płaszowa. Płaszów to było więzienie, gdzie podobno papież pracował, to był obóz krakowski. Nie znałam wtedy Krakowa. Mówili nam: „Nie idźcie do lekarza, tylko trzeba [przeczekać]”. [Niemcy] śmiertelnie bali się wszystkiego, jakiejś zarazy. Najpierw przez lekarza trzeba było przejść. Raptem zobaczyłam, że przyszedł nasz znajomy z Zakopanego z garnkiem z jedzeniem. RGO przynosiło nam jedzenie, wszystkim sześciuset osobom. Parnee uciekł pod scenę, on znał to, miał willę i wyszedł. Parnee zniknął. W ciągu tygodnia wydobyli go zakopianie, ale reszta, ci warszawiacy to nie mieli żadnej możliwości, bo to była ocalała resztka mieszkańców. Był taki muzyk słynny z żoną, paru adwokatów, których potem spotkałam, wystarczyła kenkarta warszawska. Myśmy były chyba najmłodsze. To już było po prostu nieprzyzwoite w tym wszystkim. To byli starzy [ludzie], z nazwiskami, powyciągani z domów. My z siostrą leżałyśmy na gazetach. Była taka półszatnia. Rozłożyłyśmy sobie w szatni na podłodze. Znowu nas czeka podłoga tylko, na gazetach. Przychodzi z kotłem jakiś [człowiek], zbliża się, mówi: „Oleńka i Halina?”. Daje nam kartkę, że zorganizowali nam przejście przez restaurację. Nie było WC, wtedy trzeba było zgłosić się, ludzie chodzili, że do WC. Trudno, rzecz fizyczna. Ktoś nam dał jakiś fartuszek, jakby to była kelnerka czy [ktoś ze sprzątaczek], przez salę kolejno przeparadowałyśmy. Przeszłam pierwsza, bo byłam starsza. Siostra była mniejsza, więc mnie od razu trzeba było wyciągnąć. Ona miała szesnaście lat, jak ją aresztowało gestapo, po tym Powstaniu, które przeszła. Przeszłam schodami w dół, a to już był wieczór, jak miałam iść. Stały zakryte sanki, myśmy [usiadły] w te sanki. Saniami nas zawieźli do pensjonatu, który był nieczynny; zimny, potworny mróz. Rodzice nas w tym zamknęli. Jedyna osoba, która w tym domu ocalała, to była pani, która nie miała żadnych papierów. To myśmy ją zamknęły w windzie. Przesiedziała w windzie. Dobrze, że mojej matce powiedzieli, że ma wyjść, bo to
angina pectoris i starsza pani. To już ich nie interesowało. Poszła, wyjęła ją z windy, bo była zamknięta w pustym domu, w windzie. Tak się skończyła moja epopeja niemiecka. Potem wyzwolenie. Wchodzi partyzantka radziecka do Zakopanego. [Zakopane zostało wyzwolone przez partyzantów radzieckich w styczniu 1945 roku].
Tak. Pseudonim tego [dowódcy] partyzantki – „Potiomkin”. Tam była duża partyzantka radziecka. Ochraniali nas, ale była [też] polska partyzantka akowska. Dowódca nawet ma tablicę, opiekował się nami bardzo dużo.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Wróciłam natychmiast, jak szukałam brata, dostaliśmy kartkę [od kolegi, że zginął]. Potem na nas napadli Rosjanie. Weszli Rosjanie, myśmy mieszkali [w Krakowie], na Plantach było codziennie siedemnaście trupów, bo to była taka armia. Teraz nie chcę nic mówić, nie chciałabym w tej sytuacji. My nie wojujemy.
Nieprędko wróciłam do Warszawy [na stałe]. Do Warszawy przyjechałam natychmiast w 1945 roku, w maju, ponieważ przyszła kartka od chłopca uratowanego z „Parasola”, który był wywieziony z Warszawy i leczył się w Górach Świętokrzyskich. Pojechałyśmy go szukać, ale obóz już się zwinął. Pojechałyśmy do Warszawy, do szkoły Batorego na lekcję. W czasie lekcji weszłyśmy do klasy, poprosiłyśmy, czy ten chłopiec jest w klasie. Wyszedł. Był świadek śmierci mojego brata. Wszystko nam opowiedział. Już kończyły się ekshumacje Starówki. Dostałyśmy zezwolenie pójścia. Powiedział nam, że zginął w ogrodzie Krasińskich, jak zgłosił się jako ochotnik po powrocie z Woli, żeby iść po resztę tych, którzy nie zdążyli przez getto przedrzeć się na Starówkę. Dostał za to Krzyż Walecznych. Zgłosił się, ale doleciał do ulicy Świętojerskiej, do murów, gdzie teraz jest ambasada chińska. To była jedna ruina, to było getto. Chyba na Świętojerskiej wyszedł ostatni walczący w getcie, też tamtędy [uciekali] i trzeba było ich przeprowadzić przez ruiny. Doszedł. Niemcy wtedy mieli we Włochach „Grubą Bertę”, którą sprowadzili. Jedna jedyna, podobno wystrzeliwali, on dostał w pierś. Nie chcę tego opowiadać, bo to jest bardzo osobiste. W skrócie powiem. Moja matka po opowiadaniu tego chłopca, po śladach, chodząc po chodnikach, żeby znaleźć ślad, gdzie on mógł być, znalazła na ścieżce fragment okularów, gdzie było wyryte: „Kazik B”. Brat mój. Usłyszałam krzyk mojej matki, która klęczała pod drzewem, mówiła: „Tu jest Kazik”. Myśmy wezwali tych, którzy robili ekshumację, bo na razie był jeden ogólny dół. W dole ciała naszych bohaterów, wszystkich posypywali wapnem. Potem dopiero była selekcja, gdy „Radosław” zrobił cmentarz Powązkowski, który jest teraz. Wezwaliśmy robotników, przyjechali. Moja matka, klęcząc na podłodze, pokazała, że tutaj musi być mój brat. Odkopali mojego brata. Mam lat dziewiętnaście, dopiero co skończyłam, nie mogę matki dopuścić do tego, więc ją trzymam twarzą do siebie, a już byłam zupełnie obojętna. Już tak dużo przeszłam. Sklecili z czterech desek trumnę. Myśmy wzięli wóz jakiś, bo samochody nie jeździły, zapłaciłyśmy wozakowi, zwiozłyśmy mojego brata po kryjomu na Powązki. Poznałam go. Po dziewięciu miesiącach człowiek jest spłaszczony, ale włosy były blond, bo on był do matki podobny. Znaleźliśmy aparat fotograficzny Leicę, gdzie były prawdopodobnie zdjęcia robione z walk, które miał ze sobą, przy nim był. Widocznie, jak leciał, to miał przy sobie. Tak że brata znalazłam. Wsiadłyśmy z matką na wóz, dojechałyśmy na Powązki. A to jest ile godzin drogi po tych ruinach. To jest 14 maja 1945 roku. 14 maja on się urodził. O pierwszej godzinie moja matka go znalazła, jakaś intuicja nadzwyczajna. Groby „Radosława” były po lewej stronie, nie tak jak teraz jest cmentarz. Przyszli ludzie, zrobili grób. Był pochowany tylko z numerem oczywiście. Potem bez naszej wiedzy „Radosław” przeniósł wszystkie groby. Były uporządkowane, zrobiły się szpalery. „Parasol” miał krzyż osobno. Mój brat znalazł się przy pomniku Gloria Victis to zaraz w [drugim rzędzie]. Tam są groby „Parasola”, potem jest „Zośka” dopiero. W ten sposób idę, potem są „Wigry”, potem jest „Gurt”, potem to tak kolejno. On jest w drugim rzędzie zaraz. Tam jak jest drugi rząd przy kamieniu. Na kamieniu jest wyryta moja koleżanka z klasy Hanka Wichrowska, druga koleżanka, która zginęła na Starówce. Rodzice nigdy nie odnaleźli zwłok, tylko wyryte są nazwiska. Mój szpaler, „Chrobry II”, jest dalej. Czasem mamy dyżury [przy grobach].
- Jak pani po latach patrzy na Powstanie Warszawskie?
Po latach poszłabym drugi raz. Jak mi ktoś mówi, poważni ludzie mówią, że to była niesłuszna decyzja – ludzie chcieli się bronić, wierchuszka chciała się obronić, że to [było] niesłuszne. Nie sposób było zatrzymać Powstania, nie można było. Cała polska inteligencja, nie tylko warszawska, nazwijmy wszystkich, mieszczanie, warszawiacy, bo to nazywam inteligencją, nie chłopi, tylko warszawscy obywatele – młodzi wszyscy byli w podziemiu. Po prostu tak było. Jeszcze nie widziałam czegoś tak zespolonego. Przecież myśmy znali pięć osób, żadnych nazwisk, nic. Tak to było zorganizowane, nie sposób było nas zatrzymać. Nie wiem, jakby to było. Były osoby, pielęgniarki w szpitalu, jak przyleciał „kukuruźnik” [radziecki], mówili: „Boże jedyny, przecież, żeby nie to Powstanie, już by Rosjanie tutaj byli w środku”. I tak nas sprzedali, i tak. Nie my, tylko Roosevelt, który był sklerowaciały. Ale widocznie uważał, że to nie jest czas, żeby tutaj robić [Powstanie]. Ale myśmy w ten sposób tracili szansę. Myślę, że może dlatego nie jesteśmy siedemnastą republiką, [że walczyliśmy z faszyzmem]!
Warszawa, 7 maja 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon