Anna Milcarz-Chabrowska
W latach 1940–1944 przez obóz przejściowy usytuowany na warszawskiej Pradze-Południe przeszło blisko 350 tys. Polaków. Niemal co trzeci z uwięzionych w Dulagu nr 1 został wywieziony na przymusowe roboty do III Rzeszy. Chociaż o obozie mówiła w czasie okupacji cała Warszawa, dziś jest to miejsce prawie zapomniane.
Kiedy Anna Jachnina zimą 1942 r. układała słowa piosenki o łapankach i obozie przejściowym dla Polaków wywożonych do obozów i na roboty przymusowe do Rzeszy, zdecydowała się zrobić to w sposób prosty i żartobliwy:
Oddaleni od tych wydarzeń prawie 80 lat, nie widzimy w losie tych, którzy byli schwytani, nic zabawnego. Dla Polaków, którzy żyli pod okupacja niemiecką, poczucie humoru i dworowanie sobie z ciężkiego losu było bronią – powszechną, łatwo dostępną i przynoszącą natychmiastowe pocieszenie. Dla nas śmiech nie jest konieczny przy odczytywaniu historii, więcej – nie jest wskazany. Oni mogli żartować, my – chcąc zachować o nich właściwą pamięć – musimy zdawać sobie sprawę zarówno z hartu ducha, jakim się odznaczali, śmiejąc się w nos rzeczywistości, jak i z dramatyzmu i nieodwracalności ich ciężkiego losu, na który wpływ miały zarówno sytuacja na froncie, jak i zarządzenia okupanta.
Jedną z pierwszych dyrektyw, mającą ogromny wpływ na życie Polaków podczas okupacji, był dekret Hansa Franka o obowiązku pracy dla obywateli od 18 do 60 roku życia. W lutym 1940 r. wiek ten obniżono do lat 14. Zmiana dolnej granicy wieku wynikała z faktu, że czternastolatek ma wystarczająco sił fizycznych, by pracować, a zarazem ma na tyle sprytu i odwagi, by móc działać w konspiracji, której tworzeniu Niemcy chcieli jak najskuteczniej zapobiec.
Komunikat niemieckiego urzędu pracy w Warszawie. Fot. domena publiczna
Początkowo Niemcy starają się namówić Polaków do wyjazdu. W „Nowym Kurierze Warszawskim”, najbardziej popularnym tytule prasy gadzinowej, okupant przekonuje, że jedynie w Rzeszy Polacy odnajdą spokojne życie, stabilną pracę i godziwy zarobek. Na propagandowych plakatach widnieją uśmiechnięte twarze kobiet, których „radosne oczekiwania nie doznały rozczarowania”, a „szczekaczki” bezustannie kuszą wizją szczęśliwego życia w Rzeszy.
Niemiecki plakat propagandowy „Jedziemy do Rzeszy”. Fot. domena publiczna
Ostrzeżenie naklejane przez podziemie na agitacyjnych ogłoszeniach okupanta. Fot. domena publiczna
Niemcy, widząc, że owe metody nie przynoszą spodziewanego skutku, szukają innego sposobu na zdobycie rąk do pracy. Już w lutym 1940 r. na ulicach Warszawy przeprowadzane są branki na roboty, które szybko zaczęto nazywać łapankami. Mieczysław Kalata, w czasie wojny urzędnik niemieckiego biura pracy, podkreśla, iż przymus pracy był realizowany na trzy sposoby: poprzez obowiązek rejestracji ludności od 14 do 60 roku życia (zdarzało się, że dzieci natychmiast po ukończeniu szkoły powszechnej były wywożone do Niemiec), poprzez imienne wezwania oraz najbardziej popularną metodę – łapanki, w efekcie których pozyskiwano ok. 60 proc. robotników.
Łapanka na terenach przyłączonych do Rzeszy. Fot. Autor nieznany/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
W listopadzie 1939 r., pod pretekstem epidemii duru brzusznego, zostają zamknięte wszystkie szkoły wyższe w Warszawie. Zarządzenie to stanowi podstawę do delegalizacji szkolnictwa wyższego. Dyrektor szkoły przy ul. Skaryszewskiej 8 dostaje rozkaz usunięcia z budynku wszystkich pomocy dydaktycznych oraz ławek. Od tego momentu wiadomo, że obiekt będzie miał nowe przeznaczenie.
Źródła podają, że już w grudniu 1939 r. w szkole byli zamknięci Polacy. W kwietniu 1940 r. łapanki w Warszawie stały się jeszcze bardziej dotkliwe, zaś okres ich największego natężenia to przełom 1942/1943. Wówczas to gmach niemalże pęka w szwach z powodu dużej liczby przywożonych w budach zatrzymanych. Wraz ze wzrostem intensywności łapanek zwiększa się czujność warszawiaków. Władze podziemia w lutym 1941 r., w artykule Pobór niewolnika, wzywają do: bezwzględnego bojkotu i uporczywego biernego oporu wobec branki na roboty, gdyż każdy zdrowy i silny Polak wywieziony do Rzeszy – to wzmaganie sił naszego wroga, ułatwianie mu przeprowadzenia wojny oraz osłabianie Polski w dniu dzisiejszym i w dniu przyszłych walk – z najbardziej potrzebnego elementu ludzkiego.
Polacy wykształcają w sobie swoisty instynkt, pomagający w uniknięciu łapanki, rodzi się też solidarność – ludzie ostrzegają się przed niebezpieczeństwem. Kto by tego nie robił, ten „świnia” („świnia” to najpopularniejszy epitet z czasu wojny: w niemieckim kinie siedzą świnie, tak też nazywane są kobiety zadające się z Niemcami, zresztą okupanci Polaków również określają słowem schweine).
(A. Maliszewski, Warszawa i Warszawka w okresie przedpowstaniowym)
Tyle w żartach. Na poważnie – każdy boi się wyjść z domu i stara się nie robić tego bez potrzeby. Gdy jednak łapanki zaczynają być urządzane nie tylko w miejscach zgromadzeń (place, kościoły, targowiska), ale też w domach i mieszkaniach, granica strachu zostaje przekroczona i ludzie zaczynają opuszczać miejsca zamieszkania, skoro wiadomo już, że wszędzie może ich dosięgnąć ręka okupanta. Ludwik Landau w swojej Kronice lat wojny i okupacji 29 listopada 1943 r. odnotował: Łapanki stają się tłem życia. Ludzie utyskują, skarżą się, ale tak naprawdę przyzwyczajają się. Od wielkiego strachu do powszechnej obojętności – tak zmienia się nastrój w Warszawie. Jednakże to właśnie opowieści o łapankach stanowią najbardziej dramatyczną część wojennych wspomnień, a większą od nich grozę będą budziły już tylko egzekucje uliczne, które w drugiej połowie 1943 r. odbywały się ze złowieszczą regularnością.
Łapanka na jednej z ulic Warszawy. Fot. Autor nieznany/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
„Schemat” pobytu na Skaryszewskiej nie uległ wielkim zmianom w ciągu kilku lat. Przetransportowani z ulicy, targowiska, pociągu czy nawet plaży. Polacy muszą się rozebrać, przejść do łaźni, stanąć pod natryskiem z zimną wodą, ubrania oddać do dezynfekcji, głowy mają golone i nacierane sabadylą, śmierdzącym środkiem owadobójczym, mającym zapobiec rozprzestrzenieniu się wszy. Niemcy panicznie boją się chorób zakaźnych i na każdym kroku dbają o to, by nie zarazić się tyfusem, gruźlicą czy jaglicą. Dzięki temu, z powodu złego stanu zdrowia bądź pod takim pretekstem, dziesiątki tysięcy ludzi zostają wypuszczone z obozów.
Początkowo (1940/1941) o takie zwolnienie nie jest trudno. Dla komisji lekarskiej, składającej się zwykle z lekarzy nie-niemieckich: okulisty, wenerologa i internisty, a także niemieckiego przewodniczącego, każda wzmianka o chorobie skórnej czy wenerycznej lub o przebytej chorobie płuc skutkuje automatycznym uwolnieniem. Niejednokrotnie przetrzymywani uciekają się do symulowania choroby. Więźniowie przedawkowują leki bądź połykają kawałki mydła, aby wywołać torsje. Jednakże z upływem czasu, i z coraz większym zapotrzebowaniem na niewolniczą siłę roboczą w Rzeszy, kontrole są przeprowadzane z coraz większą skrupulatnością. W drodze, np. na RTG płuc, osadzeni mają szansę ucieczki, jeśli jednak do badania dochodzi i wynik nie potwierdza choroby, więzień jest dotkliwie bity specjalnym pejczem, tzw. bykowcem. Razy – od nazwy pejcza również nazywane bykowcami – zwłaszcza te wymierzane we wrażliwe części ciała, jak głowa czy brzuch, powodują trwałe uszkodzenia i zmieniają zdrowych ludzi w inwalidów.
Dla osadzonych sprawą wielkiej wagi jest zawiadomienie bliskich i pracodawcy o miejscu pobytu. Wyrzucane w tym celu karteczki z imieniem, nazwiskiem i adresem, na jaki należy dostarczyć informację o uwięzieniu, zbierają z ulicy osoby powyżej 60. roku życia, którym z racji wieku nie grozi wywiezienie na roboty. Wiadomości są jak najszybciej dostarczane do adresatów. Następnie, o ile dana osoba była zatrudniona, pracodawca starający się pomóc w jej uwolnieniu musi udowodnić, iż jest ona niezbędna w miejscu pracy. W przypadku osoby niezatrudnionej udaje się czasem znaleźć fikcyjną posadę albo podejmuje się próbę jej wykupienia. Nie jest to jednak „góral” (banknot 500 zł), który mógł wystarczyć w momencie zatrzymania na ulicy (Siekiera, motyka, piłka, gwóźdź, / masz górala i mnie puść), lecz suma kilkanaście razy większa – od 6 do 10 tys. zł, co na warunki okupacyjne jest kwotą bardzo dużą, przekraczającą z reguły możliwości wielu rodzin. Zgromadzenie tylu pieniędzy wymaga niejednokrotnie zapożyczenia się u krewnych i znajomych. Bywa jednak i tak, że niektórzy z więźniów obozu przejściowego po zwolnieniu trafiają do niego ponownie.
W początkowym okresie funkcjonowania obozu przy ul. Skaryszewskiej osadzeni przebywają tu nawet dłużej niż miesiąc. Kiedy rośnie liczba przywożonych osób, pobyt skraca się do kilku dni. Jednak nawet w tak krótkim czasie ludzie są doprowadzani do skrajnego wycieńczenia.
We wspomnieniach wywiezionych do Rzeszy czytamy, że często ludzie byli tak osłabieni po pobycie w obozie i podróży koleją, że idąc, podtrzymywali się wzajemnie, by nie upaść.
Zdarza się, że wywiezieni na roboty próbują ratować się ucieczką, zazwyczaj jednak z marnym skutkiem. We wrześniu 1941 r. Niemcy otwierają obóz Treblinka I, dokąd przewożą m.in. niedoszłych uciekinierów. Okupant nie kryje przed Polakami faktu istnienia obozu, wręcz o tym informuje. Mimo to uwięzieni próbują szczęścia. Z pasków czy innych części garderoby robią linę, by wyjść po niej przez okno, a następnie, po gzymsie, przejść na teren sąsiedniego budynku. Sposób ten, choć dość popularny, jest skrajnie niebezpieczny, gdyż obozowi strażnicy albo wymierzają schwytanym bykowce, albo ich rozstrzeliwują. Szansa na oswobodzenie jest także w trakcie marszu na Dworzec Wschodni, znajdujący się kilkaset metrów od obozu, oraz podczas transportu koleją, szczególnie gdy pociąg zwalnia, jednak rzadko kończy się to powodzeniem. Przemarsz odbywa się pod eskortą strażników i wyszkolonych psów, a w każdym z dobrze zamkniętych wagonów jest uzbrojony żołnierz, który nie waha się oddać strzału…
Kolumna mężczyzn w drodze na przymusowe roboty do Niemiec. Fot. Autor nieznany/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
Jak wynika z wielu zachowanych wspomnień, o ile praca u bauera była znośna, o tyle w fabryce był to już wysiłek na granicy wytrzymałości. Dodatkowo pracownicy zakładów, ulokowanych w miastach bądź w bezpośredniej ich bliskości, byli narażeni na śmierć z powodu nalotów alianckich. Cytowany już Mieczysław Kalata, składając zeznania po wojnie, powiedział, iż: pracownicy, zarówno fizyczni, jak i umysłowi, traktowani byli jak niewolnicy. Swoboda pracy nie istniała. Wydane było zarządzenie, iż nie wolno zmieniać ani warsztatu pracy, ani zwalniać się bez zezwolenia Arbeitsamtu [urzędu pracy – red.]. Nie wolno było również nikogo przyjmować do pracy bez zgody Arbeitsamtu. Urlopy zostały zniesione na podstawie zarządzenia władz niemieckich. O ile sobie przypominam, wydano zarządzenie o powiększeniu liczby godzin pracy dziennej ponad dotychczasową normę ośmiu godzin. Stawki płacy były bardzo niskie, podyktowane przez władze niemieckie; przekroczyć ich nie było wolno.
***
W latach 1940–1944 z obozu mieszczącego się w budynku szkoły przy ul. Skaryszewskiej (która zaczęła w nim funkcjonować zaledwie kilka lat przed wojną) do Rzeszy wywiezionych zostało 80–100 tys. osób. Większość doznała na robotach trwałego uszczerbku na zdrowiu: ok. 70 proc. nabawiło się gruźlicy płuc; 20 proc. kobiet wracało do kraju w 9. miesiącu ciąży (w wielu przypadkach był to efekt zbiorowych gwałtów żandarmów), a co dziesiąty Polak miał złamania (ręki, nogi, żeber, szczęki) bądź był okaleczony w inny sposób.
Polscy robotnicy przymusowi w Rzeszy, przy szybie „Georg". Fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego
Wydawałoby się, że opierając się na dokumentach, pamięć historyczna o obozie powinna być pielęgnowana, począwszy od zakończenia wojny. Stało się jednak inaczej. Wszelkie informacje o funkcjonowaniu tego ponurego miejsca i przetrzymywanych w nim osobach dotrwały do naszych czasów dzięki dwóm przypadkowym zdarzeniom. Pierwsze z nich miało miejsce jeszcze w lipcu 1944 r., kiedy mieszkaniec sąsiedniej kamienicy przy ul. Skaryszewskiej 6, Seweryn Stanisław Jaworski, zatrudniony w Arbeitsamcie w dziale zapomogi, zorientowawszy się, że Niemcy w popłochu opuszczają Warszawę, postanowił zabrać pozostawiony w obozowym budynku komplet list transportowych, które następnie schował u siebie w piwnicy. Wprawdzie sam został aresztowany i wywieziony do obozu w sierpniu 1944 r., ale jego sąsiadce, Marii Kacprzak, udało się dokumenty odnaleźć, a następnie uporządkować i zabezpieczyć. Po wojnie, na żądanie milicji, kobieta przekazała materiały w ręce nowych władz. Musiała też złożyć zeznania wyjaśniające, w jaki sposób weszła w ich posiadanie.
Listy transportowe nie zawierały jednak informacji o samym obozie i losie w nim przetrzymywanych. O tym dowiedzieliśmy się dzięki zainteresowanemu przeszłością szkoły pracującemu w niej nauczycielowi – matematykowi, Tadeuszowi Todorskiemu. To z inicjatywy jego (ułożył m.in. kwestionariusz dla świadków wydarzeń) oraz wspierających go nauczycieli postanowiono o stworzeniu w szkole Izby Pamięci o Dulagu nr 1. W tym celu pod koniec lat 70. zaczęto gromadzić relacje byłych więźniów obozu oraz pracujących w nim osób. W odzewie na umieszczone w prasie ogłoszenie przyszły dziesiątki listów opisujących dramatyczne wydarzenia z tamtych lat. W sumie udało się zgromadzić ok. 80 pozycji zawierających relacje z obozu przy ul. Skaryszewskiej.
Stworzona 40 lat temu izba pamięci sama zasługuje na pamięć, stawszy się niejako zabytkiem. Odręcznie zapisane wspomnienia, przedmioty, kasety magnetofonowe z nagranymi relacjami przekazują kolejnym pokoleniom wiedzę o obozie. Nauczyciele i wychowankowie szkoły zeskanowali cenne dokumenty – efekty ich pracy można zobaczyć TUTAJ >
Inną niezwykle ważną formą pielęgnowania pamięci o tragicznej historii tego miejsca są apele oraz spotkania z mieszkańcami sąsiednich domów przy ul. Skaryszewskiej, z których niektórzy pamiętają obóz i przywożonych do niego ludzi.
Lokalne kultywowanie pamięci niewątpliwie zasługuje na wyrazy uznania. Rodzi się jednak pytanie: jak wyglądałby dziś nasz stan wiedzy na temat tak ważnego dla Polaków i historii Polski miejsca, gdyby tejże inicjatywy zabrakło…?