Laureatów Nagrody im. Jana Rodowicza „Anody” określa się czasem mianem „powstańców czasu pokoju”. Jest w tym sporo prawdy: ich życiorysy, czyny i postawy przypominają bohaterów walczącej Warszawy. Tak jest w przypadku Andrzeja Sirowackiego – laureata IX edycji w kategorii „Wyjątkowy czyn” i Mirosława Iringha „Stanko” – dowódcy jedynego powstańczego oddziału walczącego pod swoją, inną niż polska, flagą.
Patronem muzealnej nagrody dla „powstańców czasu pokoju” – tych, którzy bezinteresownie i z poświęceniem pomagają drugiemu człowiekowi – jest Jan Rodowicz „Anoda”; harcerz, żołnierz Armii Krajowej, student architektury.
„Anoda” pozostał w pamięci przyjaciół i współtowarzyszy walk jako człowiek szaleńczo odważny, niezwykle uczynny i bezgranicznie oddany sprawie, której służył: wolności w czasie wojny, a upamiętnieniu poległych i odbudowie ojczyzny po jej zakończeniu.
Gdy jednak usłyszałam o laureacie IX edycji Nagrody w kategorii „Wyjątkowy czyn”, Andrzeju Sirowackim z Ukrainy, przyszło mi do głowy, że w tym konkretnym przypadku obok „Anody” jako patrona mógłby stanąć jeszcze inny Powstaniec Warszawski: Mirosław Iringh „Stanko”, dowódca plutonu 535 „Słowaków” – jedynego powstańczego oddziału walczącego pod swoją, inną niż polska, flagą. Pod flagą słowacką, bo Iringh, choć z urodzenia warszawiak, miał słowackie pochodzenie i paszport.
Wybuch II wojny zmienił sytuację Słowaków w Polsce. Jako obywatele kraju sprzymierzonego z III Rzeszą i uczestniczącego w działaniach zbrojnych przeciw II RP cieszyli się licznymi przywilejami okupanta, ale stracili sympatię Polaków.
Jednak nie wszyscy Słowacy sympatyzowali z rządem Józefa Tisy i z Hitlerem.
Mirosław Iringh uczestniczył w obronie Warszawy we wrześniu 1939, za co otrzymał Medal za Warszawę.
W czasie okupacji należał do Związku Walki Zbrojnej, a gdy pod patronatem emigracyjnych rządów Polski i Czechosłowacji powstał Słowacki Komitet Narodowy, został jego członkiem i dowódcą utworzonego plutonu działającego w strukturach AK.
1 sierpnia 1944 r. słabo uzbrojony i nieliczny – z powodu trudności ze stawieniem się w miejscu koncentracji – pluton włączył się do walki.
Jego część z dowódcą znalazła się na Solcu i została włączona do Batalionu „Tur” w Zgrupowaniu „Kryska”. Na ekspozycji Muzeum Powstania Warszawskiego jest zdjęcie ppor. Mirosław Iringha. Szczupły, drobny mężczyzna, wygląda na nieśmiałego i łagodnego.
Nie był taki. Podkomendni wspominają go jako energicznego, czasem gwałtownego, oschłego dowódcę trzymającego żołnierzy twardą ręką. Sanitariuszki, skierowane do oddziału na początku Powstania, zapamiętały opryskliwe przywitanie: I po co mi tu tyle bab.
„Baby”, nastoletnie dziewczyny, bardzo się oddziałowi przydały, a w powojennych wspomnieniach tłumaczyły nawet nieuprzejmą pierwszą reakcję dowódcy, bo doświadczyły też jego troski i opieki. Pod maską „twardziela” krył się człowiek dbający i odpowiedzialny za swoich ludzi. W chwilach trudnych i groźnych walczył w pierwszym szeregu ze swoimi żołnierzami, żeby wiedzieli, że mogą na nim polegać. Pomagał nawet po wojnie. Starał się utrzymywać kontakt z żyjącymi członkami oddziału, latami poszukiwał tych, którzy nie dawali znaku życia po wojnie. Obcesowo potraktowane sanitariuszki przyjaźniły się z nim do końca jego życia.
Polska była drugą ojczyzną dla Iringha. Nie chciał z niej wyjeżdżać nawet wtedy, gdy życie dla niego i jego rodziny stało się w latach powojennych bardzo ciężkie. Był prześladowany przez ówczesne władze, pozbawiony prawa do wykonywania zawodu dziennikarza – między innymi za uparte propagowanie wiedzy o Powstaniu.
Dla Andrzeja Sirowackiego, urodzonego w Charkowie, Polska także stała się drugą ojczyzną.
Za wyjątkową odwagę w ratowaniu ludzi podczas tragicznego wypadku na autostradzie pod Szczecinem w czerwcu 2019 r. Prezydent RP przyspieszył procedurę przyznania obywatelstwa jemu i rodzinie, z którą przyjechał do Polski w 2016 r. w poszukiwaniu lepszego życia.
Pan Andrzej jest kierowcą TIR-a i od lat jeździ po drogach Europy. Widział niejeden drogowy wypadek i nie jeden raz brał udział w ratowaniu poszkodowanych. Dlatego wydaje się nieco zaskoczony, że tym razem obwołano go za to narodowym bohaterem. Bo przecież, jak twierdzi, zrobił to, co zrobić powinien. I dodaje jeszcze, że zrobił to również dla siebie, bo jak potem żyć ze świadomością własnej biernej postawy wobec ludzkiego nieszczęścia?
Taką postawę wyniósł z domu, tak go wychowano – że należy reagować na zło, nieść pomoc potrzebującym.
Na autostradzie pod Szczecinem było groźnie. Uczestniczące w karambolu pojazdy stały w ogniu, płomienie buchały na 3 m w górę.
Zawiadomiono Straż Pożarną, ale tam liczyła się każda minuta. Pan Andrzej miał do dyspozycji tylko samochodową gaśnicę, dwie ręce i baniak z wodą. To musiało wystarczyć. Jedną ręką otworzył drzwiczki samochodu, wyciągnął dwoje dzieci i kobietę, drugą obsługiwał gaśnicę. W innym aucie trzeba było wybić szybę, by uwolnić kobietę. Do akcji dołączyli nieśmiało pozostali świadkowie zdarzenia. Pewnie pomogło naszemu bohaterowi doświadczenie wyniesione z wojska – a służył w komandosach.
Po wszystkim, gdy droga była już odblokowana, wsiadł do swojego TIR-a i pojechał dalej w zaplanowaną trasę. Żona i dzieci dowiedziały się o wszystkim z telewizji. A przyjaciele, wiedząc, że Andrzej miał jechać tą trasą, gdy usłyszeli o bohaterskim Ukraińcu, przeczuwali, że to on. Bo Andrzej jest zawsze pierwszy do pomocy. Nie waha się, nie analizuje zysków i strat. Pomaga.
Czas na analizę przychodzi później; wtedy rozważa przede wszystkim, czy mógł coś zrobić szybciej, lepiej. Zazwyczaj dochodzi do wniosku, że mógł. I wtedy pojawia się powód do niezadowolenia – z siebie. Zdarzenia tragiczne długo przeżywa w milczeniu, ale taką wrażliwą stronę jego osobowości znają tylko najbliżsi.
Po otrzymaniu polskiego obywatelstwa Andrzej Sirowacki stwierdził w rozmowie z jednym z dziennikarzy: To pierwszy raz, kiedy kraj dziękuje mi, że komuś pomogłem. Może dlatego, że kraj inny?
Niech to zdanie, wypowiedziane przez bohaterskiego, a jednocześnie niezwykle skromnego człowieka, stanie się dla nas lekcją pokory i tolerancji.
Andrzej Sirowacki z Nagrodą im. Jana Rodowicza „Anody” w kategorii „Wyjątkowy czyn”. Fot. Michał Zajączkowski/Muzeum Powstania Warszawskiego
Mirosław Iringh „Stanko”. Fot. ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
Autor artykułu:
Małgorzata Rafalska
Wolontariuszka Muzeum Powstania Warszawskiego