Cichociemni 1941–1945: Szkolenie

Okupowany przez Niemców kraj potrzebował wielu starannie wyszkolonych specjalistów. Dlatego też, zanim nastąpił skok do Polski, żołnierzy przewidzianych do służby krajowej poddawano wymagającemu i wieloetapowemu szkoleniu, mającemu uczynić z cichociemnego elitarnego żołnierza Armii Krajowej.

Skąd się wzięła nazwa cichociemni i kto ją wymyślił? Jeden z cichociemnych, Przemysław Bystrzycki, zapisał w swojej książce „Znak cichociemnych” (Warszawa 1983), że gdzieś na przełomie 1941 i 1942 r. w rozproszonych po górzystych ustroniach stacjach szkoleniowych, jak mówiono „somewhere in Scotland” (gdzieś w Szkocji) narodziła się żargonowa nazwa, oddająca trafnie charakter bractwa trenowanego do pracy w ciemnościach nocy, a wykorzystywanej często przy pomocy metod silent killing cichej roboty. Jeszcze inną definicję podali autorzy kultowych już „Dróg cichociemnych” (Warszawa 2017), którzy stwierdzili, że nazwa niejednemu może wyda się dziwaczna, ale spróbujcie znaleźć lepszą na określenie takiego charakternika, który potrafi zjawić się niepostrzeżony tam, gdzie go najmniej się spodziewają i pożądają, c i c h o, a sprawnie narobić nieprzyjacielowi bigosu i wsiąknąć niedostrzegalnie w c i e m n o ś ć, w noc – skąd przyszedł.

Ćwiczenia spadochronowe w Ringway k. Manchesteru. Fot. Stefan Bałuk „Kubuś”, „Starba”/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

Bez względu jednak na to, jaka była geneza nazwy, cichociemnymi nazywano żołnierzy, którzy po gruntownym przeszkoleniu byli przerzucani do okupowanej Polski jako wsparcie dla Armii Krajowej. Pełnili różne funkcje. Byli łącznościowcami, dywersantami, oficerami sztabów, oficerami wywiadu, instruktorami szkoleniowymi itp. Jak się dziś oblicza, do Polski przerzucono 316 cichociemnych i 28 kurierów cywilnych. Zanim jednak samoloty z ekipami skoczków wystartowały, trzeba było znaleźć odpowiednich ludzi i ich przeszkolić…

Rekrutacja

Dobierając kandydatów, od razu założono, że będą to ochotnicy. Pojawiły się oczywiście pomysły, aby żołnierze byli do kraju delegowani tak, jak się to dzieje w przypadku przenoszenia wojskowych na inny odcinek – czyli na mocy rozkazu. Zaraz jednak nadeszła konstatacja, że szkolenie jest niezwykle wymagające, a służba w Polsce bardzo niebezpieczna. Dowódca więc, jeżeli sam nie zdecydował się na tego typu służbę, nie ma moralnego prawa do wyznaczania podległym sobie żołnierzom tego typu zadań. Dlatego pozostano przy zaciągu ochotniczym. Początkowo nie podawano metod kontaktu, licząc na to, że chętni i tak zdołają przekazać swoją aplikację. Taka właśnie była droga por. Alfreda Paczkowskiego (cichociemny kpt. „Wania”), który podczas spotkania z Naczelnym Wodzem, gen. broni Władysławem Sikorskim, powołał się na informację o rekrutacji do służby krajowej oraz na Macieja Kalenkiewicza, z którym się znał od przedwojny i którego plany znał doskonale. W listopadzie 1940 r. otrzymał przydział na szkolenie, po którym został przerzucony do Polski.

Większość cichociemnych była jednak dobierana przez oficerów z Oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. Zapoznawali się oni z życiorysami interesujących ich żołnierzy, bazując na informacjach przesyłanych przez dowódców poszczególnych jednostek, i typowali potencjalnych skoczków do kraju. Następnie przyjeżdżali do jednostki i wzywali na rozmowę wybrane osoby. Tadeusz Burdziński „Zenon”, służący w 10 Brygadzie Kawalerii Pancernej, wspominał: Do pokoju, w którym zasiadł ten tajemniczy „James”, raz po raz ktoś wchodził. Trzymany był tam dość długo. Gdy wezwano mnie, wszedłem mocno zaintrygowany. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę w milczeniu, przenikliwie. Wreszcie napomknął półsłówkami, że chodzi o Kraj. I że to zaszczyt. Tłumaczył jeszcze wiele innych rzeczy, a wszystko dość zawile i tajemniczo. Przez cały ten czas rozmyślałem: owszem, brzmi to wszystko pięknie, a jak się t a m dostać? Z uśmiechem ni to pobłażania, ni to wyższości wyjaśnił zaiste dokumentnie! że samolot, że dziura, że skok… („Drogi cichociemnych”, Warszawa 2017).

Każdy z potencjalnych kandydatów był informowany, że rekrutacja ma status tajemnicy wojskowej, a ewentualna odmowa lub rezygnacja na którymś z etapów szkolenia nie pociągnie za sobą konsekwencji służbowych. Jeżeli zaś osoba zdecyduje na skok do Polski, zostanie wyszkolona i przerzucony do kraju, a po desantowaniu awansowana o jeden stopień w hierarchii służbowej.

Jednocześnie Oddział Personalny Sztabu Naczelnego Wodza prowadził procedurę sprawdzającą rekruta, który przechodził również weryfikację kontrwywiadowczą Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza. Ta sama jednostka typowała cichociemnych do służby w wywiadzie. Kandydatów do wojsk lotniczych werbowali żołnierze służący w Oddziale III Sztabu Naczelnego Wodza. Ostateczną decyzję o skierowaniu na szkolenie podejmował jednak zawsze szef Oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza. Jeżeli jego opinia była pozytywna, do jednostki przychodził rozkaz delegujący wytypowaną osobę na kursy specjalne i żołnierz natychmiast znikał z jednostki. Miejsce jego przeniesienia – był to jeden z kilku należących do SOE (Special Operations Executive – Kierownictwo Operacji Specjalnych) ośrodków treningowych, nazywanych Special Training Station – pozostawało tajemnicą.

Na granicy sił

Szkolenie, jakie czekało cichociemnych, było w istocie skomplikowanym, wieloetapowym procesem, ustawicznie modyfikowanym w oparciu o najnowsze doświadczenia z frontów oraz o dyspozycje przysyłane z Polski. Bez względu na czas szkolenia i jego typ niezmienna pozostawała zasada: minimum teorii – maksimum praktyki.

Po przybyciu na miejsce rekrutów czekał tzw. kurs korzonkowy. Nazwa dobrze oddawała to, co czekało kandydatów na żołnierzy sił specjalnych, którzy byli wywożeni w najdziksze ostępy szkockich gór i w określonym czasie musieli dotrzeć w wyznaczone miejsce. Sami musieli się zatroszczyć o pożywienie, a nocować wolno im było wyłącznie w terenie.

Żołnierze w trakcie kursu korzonkowego. Fot. Stefan Bałuk „Kubuś”, „Starba”/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

Później odbywały się kursy tzw. zasadnicze. Ci, którzy byli przeznaczeni do walki dywersyjnej, przechodzili forsowną zaprawę fizyczną, szkolenie dywersyjno-minerskie i strzeleckie. Uczyli się przy tym całkowicie nowych metod walki. Posługując się bronią zarówno aliancką, jak i tą używaną przez państwa Osi, mieli potrafić oddać strzał automatycznie, w ułamek sekundy.

Alfred Paczkowski, czyli cichociemny „Wania”, zapisał w swoich wspomnieniach: pierwszą zasadą było szybkie otwarcie ognia z odpowiednim ułożeniem rąk i całego ciała. Nie używaliśmy muszek ani szczerbiny przy strzelaniu z pistoletu. Kursanci musieli nauczyć się strzelać szybciej niż wyimaginowany przeciwnik („Ankieta cichociemnego”, Warszawa 1987).

Uczono ich też walki wręcz, zawsze powtarzając, że kiedy przyjdzie im walczyć na najbliższym dystansie, zawsze będzie to starcie na śmierć i życie. Dlatego instruktorzy, oprócz tajników różnych sztuk walki, uczyli ich chwytów niemających ze sportem nic wspólnego.

Na dalszym etapie odbywało się szkolenie spadochronowe w jednym z trzech miejsc: w brytyjskim ośrodku w Ringway k. Manchesteru, w Bazie nr 10 „Impudent” w Ostuni, we Włoszech lub w bazie 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej w Upper Largo k. Leven. Bez względu na lokalizację każdy trening zaczynał się od ćwiczeń fizycznych na torze przeszkód. Szczególnie wymagający był ten w Upper Largo, który ze względu na dużą ilość pochylni, zapadni, lin zjazdowych, trapezów, huśtawek stanowił nie lada wyzwanie nawet dla najsprawniejszych ludzi. Cichociemni poznawali mechanikę skoku i uczyli się lądować tak, by nie zrobić sobie krzywdy. Leszek Starzyński (cichociemny „Melewa”): Przede wszystkim gimnastyka daje wspaniałą kondycję fizyczną. Nigdy nie czułem się tak silny jak teraz. Czuję każdy mięsień i wiem, że na sile swych mięśni mogę polegać. Ćwiczenia, które pierwszego dnia wydawały się nieosiągalne dla mnie, dziś potrafię wykonać niemalże bez wysiłku. Nabieram fizycznej pewności siebie. Sama zaprawa spadochronowa jest tak pomyślana, aby ćwiczenia automatyzowały zasady potrzebne przy skoku. (...) Trzecim celem zaprawy jest niewątpliwie wyrobienie automatycznej reakcji na komendę spadochronową. Każde ćwiczenie wykonywane jest na komendę „Action station” przygotowanie i „Go” skok.

Żołnierze przechodzą trening w „małpim gaju”. Fot. Stefan Bałuk „Kubuś”, „Starba”/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

Ćwiczenia przygotowujące do skoku odbywały się z trapezów i budynków zlokalizowanych w „małpim gaju”. Potem przychodziła kolej na skoki z wieży spadochronowej. Następnie przyszli spadochroniarze Armii Krajowej wyjeżdżali do Ringway, gdzie skakali już z samolotu – były to 4, a z czasem 6 skoków (w tym 1 nocny). Dodatkowo trzeba było wykonać 2 skoki z balonu.

Na kursie walki konspiracyjnej przyszły dywersant zapoznawał się nie tyle z technikami, bo te już znał, ile uczył się wykorzystywać je w praktyce, np. „atakując” któryś z budynków w jednym z brytyjskich miast. Było to tym trudniejsze, że instruktorzy nierzadko powiadamiali lokalne oddziały wojskowe i policyjne o planowanej „akcji”.

Kursanci wykonywali jednak zadania z powodzeniem – przykładowo ppor. Jan Piwnik (czyli późniejszy porucznik „Ponury”), który otrzymał polecenie „zaminowania” transformatora dozorowanego przez wartownika, zadanie wykonał, a na odchodnym jeszcze z owym wartownikiem porozmawiał.

Ćwiczenia w forsowaniu przeszkód z bali w Largo House. Fot. Autor nieznany/ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Jednak nie wszyscy cichociemni byli szkoleni na dywersantów. Ci, których przeznaczeniem było służyć w wywiadzie, oprócz „kursu korzonkowego” i zaprawy fizycznej przechodzili także Oficerski Kurs Doskonalący Administracji Wojskowej (nazywany też mniej oficjalnie „kursem gotowania na gazie”). Nazwa wydawała się dziwna i niczego nie sugerowała, ale taka właśnie miała być, gdyż kryło się pod nią zaawansowane szkolenie z technik wywiadowczych i kontrwywiadowczych, takich jak prowadzenie rozpoznania, fałszowanie dokumentów, wykonywanie skrytek itp.

Jeszcze inni cichociemni byli szkoleni w zakresie łączności, wojsk pancernych i zmechanizowanych, lotniczych oraz służby sztabowej. Specjalizacji było wiele, a uzupełniały je kursy zapewniające dodatkową wiedzę o szyfrowaniu, wyrobie atramentów sympatycznych, konstruowaniu ładunków wybuchowych z powszechnie dostępnych materiałów itp. Szkolono też w zakresie działań propagandowych. Niektórzy przeszli również specjalny angielski kurs szturmowy, przygotowujący do walki w mieście. Część zdobywała więcej niż jedną specjalizację. Przykładowo kpt. Tadeusz Gaworski „Lawa”, przygotowywany do służby w formacjach lotniczych, miał też wiedzę z zakresu dywersji, którą – jak pokazało Powstanie Warszawskie – potrafił świetnie wykorzystać.

Wszyscy, bez względu na specjalizację, przechodzili kurs odprawowy, nazywany wyższą szkołą kłamstwa. Przyszły cichociemny układał sobie tzw. legendę, czyli fałszywy życiorys będący ciągiem logicznych łgarstw.

Przemysław Bystrzycki „Grzbiet” w „Znaku cichociemnych” opisał, że był to ciąg skonstruowany konsekwentnie zgodnie z prawami logiki, wyposażony w przemyślne następstwa i w ścisłe związki między wydarzeniami. Legenda jest wymyślonym na użytek pracy konspiracyjnej, na użytek pobytu w kraju fałszywym życiorysem skoczka. Powstanie jej poprzedza wybór fałszywego imienia, nazwiska, daty i miejsca urodzenia, podstawowych punktów do oparcia do jej opracowania oraz do sporządzenia kenkarty, ausweisu. Ponadto żołnierze uczęszczali na zajęcia prowadzone przez przybyłych z Polski kurierów i emisariuszy, którzy opowiadali o realiach w okupowanej ojczyźnie.

Szkolenie trwało około roku i kończyło je złożenie przysięgi na rotę obowiązującą w Armii Krajowej. Cichociemny udawał się na stację wyczekiwania. Był gotów do skoku.

 

Zobacz także

Nasz newsletter