Zygmunt Załoga „Ryszard”
- Naszym rozmówcą jest pan Zygmunt Załoga. Proszę na początek opowiedzieć o swojej rodzinie. Kim byli pana rodzice, gdzie państwo mieszkali, czy miał pan rodzeństwo?
Miałem rodziców. Mój ojciec pracował w intendenturze zaopatrzenia armii przy głównym pułkowniku Partyce, gdzie podpisywano wszystkie dostawy dla wojska poza bronią. Mieszkaliśmy na ulicy Gęsiej, a niedaleko był właśnie ten Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych. Tam chodziłem do szkoły. Najsampierw na Bródnie mieszkaliśmy, jakiś krótki okres, później mieszkaliśmy na Gęsiej, w takiej żydowskiej dzielnicy, gdzie na stu dwóch mieszkańców były tylko dwie rodziny katolickie, nasza i dozorcy. I tam na końcu, jak ta Gęsia 77, na końcu był przedwojenny stadion „Skry”, Klubu Robotniczego „Skra”. No i tam widziałem... Pomiędzy tymi Żydami się wychowywałem, pomiędzy tą dzieciarnią. Miałem brata młodszego od siebie o pięć lat. Później żeśmy się przeprowadzili na ulicę Pokorną i miałem chodzić do szkoły na Stawki, a jak mieszkałem na Gęsiej, to chodziłem na Dzielną. Tam była przyzwoita szkoła publiczna. Na Stawkach to była taka opuszczona szkoła, nie było… Z butami się chodziło do tego i taka żulia. Ja tam nie mogłem wytrzymać, mówię: „Tato, ja do tej szkoły nie będę chodził”. No to ojciec poprosił taką siostrę szarytkę, gdyż te siostry robiły też coś tam dla wojska i prowadziły gimnazjum żeńskie i szkołę podstawową. To ja się przyniosłem do niej, do tej szkoły.
Jak przyszedłem (a to prywatna szkoła), to był od razu wyższy poziom, to z tego dwójkę, z tego dwójkę. Z matematyki to umiałem, z historii dostałem jako tako, a tak to kiepsko. No i przychodzi lekcja rysunków. Siostra przychodzi na to, no i tam (to była prywatna szkoła, ładnie urządzona) był taki korytarz, schody i witrażowe taki... zakończenie tego. Ta siostra kazała narysować w perspektywie ten cały korytarz, to wszystko. To ja wziąłem, tam w szkole na Dzielnej się uczyłem, tam był od robót pan, mówił o perspektywie, to ja tak perspektywę... i tak narysowałem, jak to widziałem. Ta siostra sprawdza te rysunki i patrzy: „Co, ty jesteś nowy?”. – „Tak”. – „Pokaż, co ty zrobiłeś?” I ona patrzy na to, patrzy na mnie, gdzie ja się uczyłem rysować rysunku. Ja mówię: „Nie... to tam”. To ona mówi: „To tak ma być narysowane”. No i zajęła się mną, postarała się o dwie korepetytorki z tych dziewczyn, co chodziły do tego gimnazjum, żeby mnie dokształciły do poziomu tej prywatnej szkoły. Ja z nią malowałem. Tam był i teatr i tego, to malowałem, jak tam... dekoracje i wszystko. Były imieniny wychowawczyni, ona pochodziła z takiej rodziny ze wsi, z takich dziedziców, to pięknie taki pałac w ogrodzie narysowałem jej, już w farbach narysowałem, to cudo było. No i przychodzi „opłatek” i kazali nam rysować na gwiazdach, na tym opłatku jakieś fragmenty, choinka, jakiś człowiek z koniem i tego. Ja to malowałem na tych gwiazdach, różne tam fragmenty. Ta siostra zaniosła do tego, tam gdzie ojciec pracował, i rozdała tym oficerom te moje roboty. Jedynie moje się nadawały na to. Pan pułkownik się pyta: „Kto to malował”. A ona mówi: „Syn pana Załogi”. Kazali ojcu przyprowadzić mnie do nich, obdarowali mnie, [podarowali] teczkę skórzaną, trzy kupony na garnitur, wszystko, tych prezentów mnie dali no i już. A ta siostra potem przyszła do moich rodziców i powiedziała: „Proszę się nie troszczyć o dalsze losy Zygmunta, ja już jego poprowadzę”. Chciała ze mnie zrobić artystę malarza. A siostra przełożona, taka stara kobita, to ona sobie wymyśliła, że wzięła w ostatniej chwili tą siostrę wysłała gdzieś do zakonu na drugi koniec świata. Nie mam pojęcia, co nią powodowało. Ja później zostałem bez tej protekcji, wziąłem, te sztalugi wyrzuciłem i od tamtej pory już nie malowałem. Została mi tylko wrażliwość na piękno. No i ponoć dobrze zrobiłem, wie pan, widziałem później, jak malarze wyglądali. Nie cieszył mnie ich żywot i ten...
Już nie było tego, to zabrałem się do PZL-u, tam było gimnazjum przy PZL, żeby mnie tam przyjęli. Ale oczywiście nie miałem żadnej protekcji. Na koniec... trzy razy tam zdawałem i mnie odwalali. [...] Starałem się do tego gimnazjum, ale nie [udało się], to dostałem się do księdza Sielca na Radną, tam poszedłem do tej szkoły. Ale byłem eksternistą, a tam byli tylko wszyscy ci, z którymi rodzice sobie nie mogli dać z rady, to dawali, żeby księża im chowali chłopaków. Ja byłem jedyny eksternista, to oni mną pomiatali, te inteligenciaki, bo przecież oni mieli... że wie pan, pokazywali, a mój ojciec był woźnym, to jest różnica, to mnie tam przepychali, popychali, tego. Któregoś dnia mnie to zdenerwowało, jak załadowałem jednemu w ryj, to wpadł pod stół, w ławkę, że ledwo go tam wyciągnęli. Narobili krzyku, polecieli do dyrektora, a ten dyrektor, ksiądz Olszewski, był naszym wykładowcą, wychowawcą i wykładał matematykę. Wezwał mnie. Myślę sobie, jak mnie wyrzuci i każe ojcu przyjść, to ja znam swojego ojca, ojciec mnie skórę złoi i [wiem], co ze mną zrobi. To on powiedział: „Siadaj”. Oni oczywiście przy tych drzwiach słuchali, a ten głośno, że tam to, to, że tego nie wolno – głośno – a po cichu do mnie mówi: „Jak się mordę bije, to nie przy ludziach. Jak się w mordę bije, to nie przy ludziach. Zrób mi setkę papierosów – takich do gilz – zrób mi setkę papierosów i w porządku. Nie martw się”. To ksiądz Olszewski.
Później ojciec mój zachorował, dostał wodę w boku i zwolnili ojca. Mnie nie było stać na płacenie za szkołę (to kosztowało dwadzieścia złotych miesięcznie), to wziąłem swoje papiery i przeczytałem w „Ekspresie”, że firma Bracia Sergium przyjmuje ludzi na praktykantów. Pojechałem tam na rowerze, miałem taki rower, ojciec mi kupił „łucznika”, na sportowo ubrany pojechałem. Tam już taki ogonek, tych chłopaków ze dwudziestu stało, no i wychodzą, wychodzą i nic, nic. Przychodzi na mnie kolej, ja wchodzę, kłaniam się tym Grekom, bo to była grecka firma, i mówię: „Ja w sprawie pracy...”. On: „Nie potrzeba”. To ja na pięcie się odwracam, kasa była przy wyjściu, a ta kasjerka mi mówi: „Niech pan idzie do tego pana, co rozmawia przez telefon”. On był kierownikiem, ja poszedłem. On rozmawiał na takim półpiętrze przez telefon, a ja przy tym wojsku wychowany, to umiałem do tego „dacha” bić, w te kopyta, dwa razy skłoniłem się, tak po wojskowemu się [przywitałem]. On popatrzał na mnie, mówi: „Jak masz na imię?”. Ja mówię: „Zygmunt”. To on mówi: „Zygmuś, przyjdź do pracy”. Bo on był też Zygmunt.
No ja, wie pan, w tej pracy się nie leniłem, załatwiałem wszystko, nauczyłem się już tego oszustwa i mówię do ojca: „Tata, ty nie będziesz miał pieniędzy, żebyś mnie dał na sklep, żebym ja mógł coś takiego załatwić. Ja chciałbym iść do fabryki, że wezmę jakiś kawałek blachy czy czegoś i zrobię, zrobię coś, co mogę sprzedać, żebym coś zrobił. Oszustwa mnie już starczy, już nauczyłem się handlować. Bardzo mi się przydał ten sklep”. To ojciec mi znalazł fabrykę. Ja jak tam miałem pięćdziesiąt złotych miesięcznie na praktyce u tych Braci Sergium i odpowiedziałem temu kierownikowi, że odchodzę, to on mi powiedział: „Ja ci dołożę jeszcze dychę czy więcej i nie odchodź”. A ja tego… „Masz jakiegoś tego...” Miałem sąsiada, który pracował w fabryce, pobił majstra i go wyrzucili. Taki blondynek, no a ten blondynek się podobał tym Grekom i mój kolega zaczął tam pracować, a ja poszedłem do fabryki. Mógłbym, wie pan zarobić na… Paczkę jak sobie przygotowałem, mając te piętnaście lat, wziąłem dorożkę, przeważnie brałem, tam gdzie mieszkał z ambasad na Saską Kępę, i te paczki rozwoziłem. To zawsze na tych paczkach dziennie wyszedłem po dwa złote, trzy złote i po pięć złotych dawali. Jak ja miałem dwanaście paczek, to ja zarabiałem więcej jak mój ojciec, ale się bałem pokazywać, że mam tyle pieniędzy, to te pieniądze w rurze trzymałem. Chłopaki mnie namówili, kupiłem sto gołębi, sto gołębi za miesiąc uciekło. Dałem z tym spokój. Jak zmieniłem tą pracę, to nie zarabiałem już tyle pieniędzy, ale nauczyłem się zawodu, pracując tam.
Przyszła wojna i też pracowałem przy tej fabryce, ona była na Płockiej, Płocka 22. Dzisiaj stoi ten budynek, a to się mieściło w piwnicy, to była filia Krupski i Matulewicz, [pełna nazwa] Fabryka Wyrobów Srebrnych i Złotych, Leszczyńska 12, a tam była filia taka. Z brązu żeśmy robili. Ja tam pracowałem, poszedłem tam do pracy. W przeciągu dwóch tygodni poznałem tą robotę i ten, co naprzeciw mnie siedział... Każdy miał po pięć różnych robót. Jak się ten majster zorientował, że pojąłem to, za dwa tygodnie ten poszedł na urlop, to ja już zawiadywałem tymi chłopakami. To jak on widział, to on wolał przyjąć nowych i przyjął dla mnie sześciu i tamten miał sześciu i żeśmy robili produkcję z tego. Składaliśmy te puderniczki, puderniczki i co tam jeszcze było.
- Przepraszam, chciałem jeszcze zapytać jak pan pamięta sam moment wybuchu wojny we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku?
To ja właśnie tam pracowałem.
- W jaki sposób pan się dowiedział o wybuchu wojny?
O wybuchu wojny... Miałem kolegę, który pracował w [niezrozumiałe] i renówki. Pochodził z tej samej wsi, urodził się za Pułtuskiem, z Gromina, w Grominie jego ojciec był sołtysem. W piątek przed wybuchem wojny, czy w czwartek, on mówi, że jedzie tam do ojca. „Pojedziesz ze mną?” – „Pojadę”. To wziął taką lancię odkrytą, piękny wóz, taką zieloną, odkrytą, i pojechaliśmy tam do niego do ojca. I na drugi dzień rano wracamy, już do [Warszawy], patrzymy, a w górze samoloty z krzyżem szwabskim I to była wojna. Jak ta wojna wybuchła, to ojciec do mnie mówi: „Ty idź, uciekaj, idź na wieś, bo teraz będą łapać młodych ludzi”. Więc ja pojechałem za Pułtusk do wuja, ten mi później zakupił takie buty oficerskie po poruczniku, który już tam [ich] nie odebrał, bo wojna wybuchła. Tam na tej wsi pracowałem.
Zaczęła się ta okupacja i na pierwsze Boże Narodzenie chodziłem jeszcze na przepustkę, można było chodzić do Guberni. To w grudniu, pamiętam, w trzydziestym dziewiątym roku czy coś takiego był taki potworny mróz. A miałem kontakt z ludźmi, z chłopakami, którzy się wybierali uciekać, walczyć za granicą. Byłem umówiony z nimi na dzień przed wigilią i miałem z nimi iść. Wyszykowałem sobie tak, że przyjadę jak raz na ten dzień jeszcze przed tym dniem, żeby długo nie… Bo to człowiek strasznie przeżywa rozłąkę. Przyszedłem, wziąłem przepustkę, miałem ze sobą, można było wziąć masło, kilo masła, mięso jakieś, kiełbasę czy [coś takiego]. Przyszedłem na tą granicę w Serocku, [właściwie] nie w Serocku, tylko w Zegrzu, na takim moście i ten szwab mnie bada, ten oficer: „To wszystko masz?”. – „Tak”. On bierze mnie za kieszeń, a ja nie dojadłem taki kawałek kiełbasy. To on mówi:
Zurück. Ja go prosiłem, żeby mnie puścił. „
Zurück, bo cię tego...”. Musiałem wracać w ten straszny mróz. Cofałem się do Serocka i tam budynek taki był, światło się świeciło. Zaszedłem, młodzi ludzie, zobaczyli, ja byłem elegancko ubrany, to mnie przenocowali. Pierzynę mi dali, przespałem się i rano poleciałem czym prędzej po nową przepustkę. Później wsiadłem, przyjechałem do Warszawy, wpadam do domu, już pięć minut się spóźniłem, nie. „O tak, był Królak i już poszedł”. Poszedłem do Królakowej, do matki. „O, Kazik poszedł pięć minut temu”. Ale ja nie znałem innych, bo to wszystko w konspiracji było. I czekamy, oni poszli, żaden list nie przychodzi, żadnej korespondencji. Naraz wybucha wojna niemiecko-ruska i ta matka tego kolegi mojego wyczuła, że oni na pewno szli na Rosję, do Rosji. Pojechała do Brześcia, poszła tam do tej twierdzy i pyta się, czy tacy są tam. Ten Niemiec mówi: „Tak, są”. To kazał jej pokazać, jak ona zobaczyła... szkielety… Oni mówią: „Jak się u nas nie podobało, szli do tego... Jutro będą o piątej rano rozstrzelani”. Rozumie pan. Nie cud? Przez kawałek kiełbasy. Nie opatrzność?
To ja już nie wracałem na wieś i poszłem do tej fabryki do roboty. To był czterdziesty rok, jest przerwa obiadowa, a tam nas pracowało ze dwadzieścia parę osób, młodzieży, koło trzydziestu ludzi i kierowniczka, i majster. Była taka piwnica. Jest jak raz dwunasta, ktoś dzwoni do drzwi. To ja poszedłem otwierać, patrzę przez judasza, a tam Niemiec z pikielhaubą i drugi z tyrolskim kapeluszem. To ja się zorientowałem, że szwaby, to im otwieram.
Ich bitte, ich bitte – się ukłoniłem –
guten morgen, ich bitte – zapraszam ich. Pierwszy wchodzę na salę, mrugam na ludzi, na dziewczyny przeważnie: „No, będziemy mieli nareszcie pracę, bo tu nie ma co robić. Nie ma co zarobić, jedziemy do Niemiec”. – „Ha, tak, tak...” Jak te szwaby zobaczyli, że tu taki entuzjazm jest, nie, to mówi: „Dobrze, to majster nie pojedzie, a wy pojedziecie, na Skaryszewską pójdziecie”. Majstra i jeszcze takiego chłopaka, którego zwolnili z Oświęcimia... Jak raz go dwa miesiące przed tym go zwolnili z Oświęcimia, to było takie zwolnienie, jeden taki przypadek. „To pójdą do Bruhn-Werke”. A nam wszystkim wydał zaproszenia na Skaryszewską, że tam sobie wybierzemy, gdzie będziemy chcieli jechać do tej pracy. To mój szef się zorientował, bo był też jeszcze tam za czasów carskich działacz, tu przyjechał. „No to co? Pryskamy?” – „Pryskamy”. Dał nam jakieś zapomogi i żeśmy każdy w swoją stronę. Ale u nas tam pracował taki chłopak, który miał osiem centymetrów krótsza nogę i garb do tego, i myśmy go posłali, żeby poszedł na tą Skaryszewską. On poszedł na tą Skaryszewską i ten szwab: „
Wo is der Blonde? Gdzie jest ten blondyn, a verfluchte Donnerwetter, gdzie ten blondyn”. Bo widzi, że my wszystko prysnęliśmy. Tak ich w konia zrobiłem. Miałem pomysły w takim zagrożeniu? Z panem bym dzisiaj tutaj nie rozmawiał, bo byśmy zginęli w fabrykach podziemnych w Niemczech. Uratowałem cały oddział, cały zakład. No i tam pracowałem później dalej, ale mnie szukali. Z początku żandarmeria przychodziła, to ja mieszkałem, wie pan gdzie? Jak ciepło było, to mieszkałem na Wiśle, na tych, tych...
A na zimę to uciekałem na wieś. Później już policja i później szef mój, jak wziął wspólnika na tą główną fabrykę, na Leszczyńskiej, bo mu tam tego... wziął Niemca do spółki gestapowca, no to już mnie wykupił, że mnie nie ganiali, i zacząłem pracować w tej fabryce u tego Krupskiego. Tam pracowałem do Powstania Warszawskiego.
- Co się działo z pańską rodziną?
Mój ojciec umarł w czterdziestym drugim roku, w kwietniu, mając czterdzieści cztery lata. Ojciec pracował w intendenturze zaopatrzenia armii i tam miał dobre stosunki z Pfeifferem, między innymi z tym dowódcą mojego oddziału. To była fabryka Pfeiffera. No to ojciec zaczął handlować. Znajomi powiedzieli... Skóra, powiedzmy, kosztowała normalnie na fabryce dziesięć złotych kilo, a na Wołówce kosztowała dwieście złotych kilo. To mówią koledzy ojca: „Ty tak dobrze znasz Pfeiffra i wszystko, to idź do niego, bierz z fabryki skórę i sprzedawaj tutaj, będziesz miał pieniądze”. To ojciec poszedł do Pfeiffra tam, on „Panie Załoga, co pan...”. Bez [problemu]. To ojciec przyjeżdżał dorożką, brał po dwieście kilo, trzysta kilo tej skóry, na Wołówce mieliśmy budę i na hurt sprzedawał to po sto osiemdziesiąt. Rozliczał się i wszystko. Co jeszcze o tym ojcu? A później ten Pfeiffer do ojca mówi: „Wie pan co, panie Załoga, tutaj jest ciężko, mnie już Niemcy tutaj obserwują, to ja panu dam, że na Miodowej pan będzie brał tą skórę. Tam był pan Taude, on ma hurtownię i pan będzie u niego brał”. Miodowa koło tego kościoła, na Miodowej jest taki kościół, jest dzisiaj Ministerstwo Zdrowia czy coś. Ojciec tam jeździł, brał te skóry. I ojcu ukradli rower spod tej hurtowni. Ojciec biegł, a ważył przeszło dziewięćdziesiąt kilo, maj był, gorąco, dopadł do budki na rogu Podwala, Miodowej i pił piwo. I ten babsztyl zimne piwo z lodu dała ojcu, ojciec się napił i dostał [niezrozumiałe]. Rok umierał, pamiętam. Co ja przeżywałem. Zawsze jak przychodziłem, nowy „Biuletyn...” ojcu czytałem. Ojciec leżał na łóżku, ojcu czytałem...
- A właśnie, jak się zaczęły pańskie kontakty z konspiracją?
No to już zaczęły się w czasie, kiedy był jeszcze ZWZ.
- Jak to się rozpoczęło? Miał pan kontakty z ludźmi, którzy wyjechali, chcieli jechać za granicę, walczyć...
Nie, nie, nie...
- Z tymi znajomymi, co pan się pięć minut spóźnił.
Nie, tamci zginęli. To już wojna z Rosją wybuchła, a później to ja już tutaj pracowałem na tej głównej centrali, na Leszczyńskiej. Zresztą jeszcze taki przykład: mój stryjo był sanitariuszem i był taki szpital wojskowy przy Hożej. Chorzy byli, wojsko z września. On do mnie mówi: „Ty idź do komendy głównej niemieckiej, do Wehrmachtu, mieści się w tej komendzie, gdzie była polska armia. Tam jest taki
Reichdeutsch, Wolf się nazywa. Poproś go, żeby cię zatrudnił, i będziesz miał spokój. Nikt cię nie będzie ganiał”. Ja poszedłem do tego, jak raz [był] ten Wolf, kobiety siedzą z nim i proszą o podwyżkę. On tam siedzi, [mówi]: „Co ja wam pomogę. To są pensje dla niewolników za małe, ale dla takich też nie do wytrzymania”. No i te kobity tak… Widziałem, że to taki przyjazny człowiek. One poszły, on: „A co ty, młody człowieku, chcesz?” Ja mówię: „Mam ojca chorego, chciałbym, żebym ojca jeszcze pochował, wszystko...”. I on mówi do mnie: „Słuchaj, ja wiem, że ty masz Hitlera w dupie, ja go też mam. Ja ci dam robotę w policyjnych koszarach. Tam są magazyny, wszystko dla wojska, poza bronią. Tam sobie buchniesz paczkę karbidu, wymienisz na rąbankę i będziesz żył”. I dał mi taki ausweis, pisało
Polizeikaserne, bo to były policyjne „kazery”, i tych „kogutów” poprzybijał mnie na cały rok przeszło. Jak pokazałem, gdzieś mnie legitymowali, to od razu puszczali, rozumie pan. Ja już kenkarty nie brałem, bo już byłem w akcji, nie musiałem dawać, wie pan...
Palca. I mało po tym mnie [niezrozumiałe], ale mnie to uratowało. No i pamiętam jak w komendzie głównej Wehrmachtu, pan sobie wyobrazi, jak który tam oficer wyjeżdżał, to on mnie wołał: „Chodź, ten wyjeżdża na tego, ma te ciuchy, to wszystko, koce, osobiste rzeczy, to jedź na Wołówkę, sprzedaj – nie na Wołówkę, tylko na Kercelak – sprzedaj i przywieź kiełbasy wódy, wszystko”. To ja: „Dobra, jadę”. W dorożkę, te ciuchy opędzlowałem na Kercelaku, przywiozłem gorzały, tego wszystkiego, no i bal. No i proszę pana, jest taki bal. W koło ci oficerowie siedzą – czterdziesty trzeci rok, rozumie pan – szykują temu Wolfowi taką czapkę z gazet, taką czapkę napoleońską... To jest w Warszawie, w Wehrmachcie. I kto tu?
Napoleon der Zweite. Naraz się drzwi otwierają wchodzi ten pułkownik,
Stabszahlmeister. Ja myślę sobie, już Oświęcim, a ten: Was is los? – Napoleon der Zweite. I ten pułkownik maszeruje przed tym Napoleonem. Tak nienawidzili tam Hitlera. Byli ludzie.
No i co dalej? Jak wybuchło getto, powstanie, ja mieszkałem jak raz… Myśmy się przeprowadzili później z Gęsiej więcej na tą Pokorną. Ta ulica Pokorna była ślepa później, tam były ogródki jordanowskie i już Dworzec Gdański. A była komora celna, przedwojenna, Niemcy [ją] mieli (dzisiaj jest tam jakiś szpital położniczy, coś takiego), to była komora celna na Inflanckiej. Myśmy mieszkali tutaj od strony tej Pokornej, od tej [strony] nie było wyjścia, wchodzili ludzie wcześniej, tam były taki mur wywalony, dziura była, to więcej tam chodzili, a tutaj to chodzili, szmugiel wozili. Była na rogu Stawek i właśnie tej Pokornej restauracja folksdojcza Wolf i tam cały handel, cała żywność, dostawy, [wszystko] szło. To najsampierw przywozili do naszego tego domu, rozumie pan, i tam później do tego Wolfa wrzucali. A dzieci, co przychodziły jeszcze na tę [stronę], to tam były dwa ogrody, to potem to te małe Żydziaki, chłopaki i dziewczynki, to tam zbierali. Każdy im coś tam dawał, oni się tam pakowali i później szli. Szli i te szwaby im zabierali nieraz. A od tej Pokornej, gdzie ja mieszkałem, tam gdzie moje łóżko było, okno, był kanał. Ja się szybko zorientowałem, że tym kanałem uciekają ludzie. Bo nie zaciągnęli czy coś, to ja zawsze to maskowałem, sprawdzałem, żeby to wyglądało, że tego... Jak wychodziłem rano czy zobaczyłem, że ktoś tam przeszedł, że nie dosunął... Jak było dobrze, to dobrze, jak nie przechodził, to nie, jak tak, to wziąłem kawałek gałęzi i maskowałem to, żeby to… I tam wtedy Żydzi uciekali. No i jeden, taki kajtek był, chłopak nieduży i został... Przychodził, zawsze dostawał u nas, matka gotowała zupę i sprzedawała na Wołówce. Pięć złotych [kosztował] talerz takiej zupy. Zawsze tego kajtka wołaliśmy na obiad, przychodził. No i w międzyczasie dostał zapalenie płuc. Moja mama mu robiła dwa razy bańki. Widziałem u niego tutaj znamię, takie jak mój brat miał, taką „myszkę” zarośniętą. Ja mówię: „Ty słuchaj, ty nie uciekaj, tego... Ja mam brata w twoim wieku, to my wyjście tutaj… Nie idź do domu”. – „A nie, a nie”. Ale jak mu pokazałem metrykę brata, to zdaje mi się, że on chyba tą metryka wziął ze sobą i uciekł. Jak już miał metrykę, to się uratował. A wie pan, kto to był, jak się domyślam? Minister Spraw Zagranicznych Izraela.
- Jak pan się dostał do konspiracji?
Do konspiracji to nie pamiętam dokładnie, jak się dostałem. Tego momentu, kto tam mnie wprowadzał, to nie... Pamiętam tylko... Bo ja na Starówce się wychowywałem prawie. Na Przyrynku, Przyrynek róg Kościelnej, był dozorca, nazywał się Jóźwiak. Miał syna, może sobie przypomnę... Ziutek, tak, śliczny chłopak, blondynek. Razem z nim składaliśmy przysięgę na Przyrynku 13. To oni mnie tam wprowadzali. Jak przysięgałem, to chciałem, wie pan, żebym nie wyszedł tak, jak legioniści, żebym walczył o stanowiska… [przerwa w nagraniu]
To ja mówię do ojca: „Tata, wziąłbyś to i mi dał, zapłacił te trzydzieści złoty na cały tydzień i by sobie ludzie tam przychodzili”. Mówi: „Tak, to oni by za dwa dni przepili i później cztery dni by nie jedli”. To ja, jak składałem tą przysięgę, nie chciałem być taki jak oni. No i ten Ziutek okazał się głównym wykonawcą wyroków. On miał tak zimną krew,
Du bist [niezrozumiałe], w czapę i gotowe.
Myśmy wykonywali różne sprawy, prawie żeśmy... A naszym kościołem garnizonowym był kościół naprzeciw... Tam na tym placu koło Uniwersytetu, kościół Wizytek. To nas tam cały pluton chodził, siedemdziesięciu paru ludzi, chłopaki i łączniczki, co niedzielę do kościoła i nigdy się nie zdarzyło, żebyśmy wpadli. Później, jak myśmy tutaj narozrabiali sporo, no to chcieli nas wysłać, wie pan, ktoś wpadł na pomysł żeby nas wysłać na Wołyń, żebyśmy tam bronili Polaków przed tym… I nas tam wtedy dowodził taki Julek, odważny bardzo chłopak i wszystko. Szykujemy się na ten wyjazd, to ja mówię: „Chodźmy – wziąłem pieniądze – pójdziemy do księdza, żeby odprawił mszę świętą za nas”. Poszedłem do tego księdza, o opiekę Matki Bożej nad naszym wyjazdem. Poszliśmy wszyscy do spowiedzi, Julek, dowódca, nie poszedł do spowiedzi. Wyjeżdżamy, wyjeżdżamy, proszę pana, kolejką do Radzymina, koło Dworca Wileńskiego pakuje się nas tam koło sześćdziesięciu czy pięćdziesięciu chłopa z tym majdanem. Karabiny mamy pozawijane w ciemnym papierze, to wszystko. Jedziemy do Marek i tam mieliśmy rozbić posterunek policji, rozbroić. Policjanci się pozamykali, no to co? „Idziemy do lasu!” Idziemy, poszliśmy do tego lasu i idziemy spać.
Ja się budzę w pewnym momencie, zmówiłem pacierz i się rozwidniało, a naraz słyszę strzały. Rżną do nas, cekaem i karabiny, wszystko rżną, liśćmi nas prawie przykryło i każdy w swoją stronę ucieka. I ten mój kolega, ten z Przyrynku, ten główny wykonawca wyroków, ostrzeliwuje. Zdążył nawet wyczyścić szmajsera, włożył magazynek, podnosi głowę, na polanie szwaby idą, żandarmeria. To on po nich, a oni po nas. I my wszyscy uciekamy. Rozpierzchliśmy się i tak żeśmy się… Ja ich wyprowadziłem, bo ja wiedziałem, jak na szmugiel chodziłem, trochę znałem wieś, jak się poruszać. Wyprowadziłem, jakoś pogubiliśmy tych szwabów. Zostało nas siedmiu koło tego pistoletu maszynowego. Każdy uciekał, gdzie mógł. Ja mówię: „Słuchaj, Julek, spotykamy się na ten… Ja z wami nie idę, głupoty ja nie będę robił”. On mówi, że idziemy na wieś po podwody. Ja mówię: „Takie głupoty to już mi się nie podobają. Kontakt w Warszawie”. I ja pojechałem do Glembowa takie Glebowo. Poszedłem na piechtę, to parę kilometrów, obszedłem ten Radzymin. I tam mleczarz przynosił do nas do domu mleko. I poszedłem tam i synowi tego mleczarza mówię: „Przynieś mi mój dowód osobisty i tą właśnie legitymację, żebym ja się mógł tu poruszać”. On mi przywiózł właśnie tą legitymację i to wszystko. Już byłem ten…
No i wróciłem do Warszawy. I co się dzieje? Kontakt, spotykam tego Ziutka, co się ostrzeliwał, jego wypuścili, ci się rozpierzchli, i on idzie, ma pięćset złotych, idzie dać na mszę świętą do Matki Bożej, Najświętszej Marii Panny. Tam taki kościół na Przyrynku jest. Mówi: „Ja ci później powiem, co było, jakżeś tam wyszedł”. Więc oni tam jeszcze z tym Julkiem, z tym dowódcą szli, w stogach się tam gdzieś przespali, i rano, jedna stacja czy dwie stacje do Radzymina, skoczyli do kolejki. Pojechali następną stację i [tam] już stał kordon żandarmerii i wjechali i... Taki chłopak był, „Stoda” [niepewna nazwa – red.] miał szmajsera, to szmajser rzucił pod... Nie strzelał się tam z nikim, rzucił pod ten pociąg i sam na takim gołym polu uciekał. Rżnęli do niego Niemcy i on się dostał do jakichś krzaków i nie zginął. Wchodzą ci Niemcy do wagonu, gdzie jest Julek, dowódca, i ten Ziutek, i mój „Trębacz”, taki młody chłopaczek, wysoki taki, bo ja byłem szefem plutonu tego wszystkiego. No i Niemiec podchodzi do tego Julka, mówi:
Bitte Ausweis. A on pistolet, nagan wyjął, zastrzelił się. Wiedział, że jakby się nie zastrzelił, to by zginęli zakładnicy, nie. A jego [Ziutka] i mojego „Trębacza” zabrali na żandarmerię. Tego Ziutka ciotka była tłumaczem niemieckiego w komendzie głównej, tam gdzie ja tego Niemca poznałem, w Wehrmachcie. Jak się tam chłopaki, co tam [byli], rozpirzgnęli i dotarli, to powiedzieli. To ona pojechała tam do tego Radzymina. Wiedziała, że on tam jest. No i jest taka sytuacja, słuchają tych dwóch, ale się uparli na tego młodego najwięcej, tłukli go tam. Pytają się go: „Co ty tutaj robisz, bo taką bluzę masz?”. On mówi: „Jestem tokarzem, w Bruhn-Werke pracuję. Przyjechałem tutaj, bo to sobota była, w sobotę kupić jakiejś rąbanki do jedzenia”. To oni mu uwierzyli, a tego chłopaka tłukli strasznie. Mówią: „Zdejmuj bluzę”. Zdejmował bluzę i mu upadł pocisk, to on nogą na ten pocisk i było krzesło obok i stolik z radiem. I on mówi: „Panie komendancie, mo... mo... mogę usiąść?”. – „No to siadaj”. Usiadł, wyciągnął, obserwując tego [komendanta], ten pocisk i wpuścił pod radio. No jak ta ciotka przyjechała już później rano, jego wypuścili. Tego chłopaka, tego mojego „Trębacza”, zatrzymali, a jego zwalniają. Żandarmi na ganku, przed gankiem mówią do niego: „Idź, podziękuj komendantowi, jesteś wolny”. On wchodzi: Herr Kommandant… – się kłania i tego, a ten komendant [mówi]: „Żebyś nie trafił na Polaka, to byś zginął. I szkoda, że ich więcej nie rozpierdoliliście”. Nie cud? Tego mojego „Trębacza” żeśmy wykupili. Siedział na Pawiaku, a ci Jóźwiaki, rodzice, matka przeważnie, to tak umiała pozbierać pieniędzy. Zebrała dwadzieścia tysięcy złotych i tego „Trębacza” wypuścili. To było daleko jeszcze do Powstania Warszawskiego, to co tam…
Teraz mnie co zostało? Chłopaków z trzydziestu paru, dowodów nie mieli, trzeba było im poszukać pracy, żeby nie poszli na stopki, i miałem duży problem. Trzeba zatrudnienia im szukać, no i potrzeba było im papiery wyrobić. Na Próżnej była taka kawiarnia, tam się schodzili te różne męty. Dotarliśmy do takich, co podrabiają dowody. Zamówiliśmy te trzydzieści parę dowodów, daliśmy fotografie. Powiedzieli nam, że za trzy, cztery dni będą wszystkie gotowe te kenkarty. Przyszli, przynieśli te dowody, ja im pokwitowanie daję, że pieniądze dostaną po wojnie. I czołem.
Jak się okazało, to ktoś mądry później to odwołał, [tę wyprawę na Wołyń], i ten Julek zrobił to na własną rękę. Wie pan, chciał zabłysnąć. Tych Kmiciców było... I to tak trwało cały czas. Jak się zbliżało już…
Co tam jeszcze ciekawego mogę powiedzieć? No tak, wykonywaliśmy to, co potrzeba. Transporty, osłona. Ja miałem taki przypadek, jak raz ja miałem jakąś rodzinę z tej Rzeszy, z Pułtuska przyjechała. Chcieli coś tam ode mnie coś ciekawego. Ja wziąłem dzień urlopu i poszedłem tam to załatwiać, no to moje chłopaki poszli, załatwiali, ubezpieczali, no to każdy się poumawiał z dziewuchą, no to co… Mieli dużą teczkę, no to pistolety do teczki, granaty do teczki. „Wojtek – czy jak on się tak nazywał – zanieś na magazyn”. I ten idzie ulicą Traugutta, a tam od Krakowskiego Przedmieścia wychodzi patrol żandarmerii. Ten nie ma [wyjścia], to oni do niego, to on zaczął strzelać, schował się za drzewo. Nie ma co, wziął granat i pod siebie. Urwało mu rękę. No i co. Zabrali go do Dzieciątka Jezus, ja wróciłem, no i trzeba tutaj ratować chłopaka. To żeśmy zorganizowali, na Żoliborzu zadzwoniliśmy na drugi dzień, żeby pogotowie przyjechało. Pogotowie przyjechało, to myśmy lekarzy zwinęli, chłopaki wsiedli w to pogotowie i pojechali do Dzieciątka Jezus. I tam takie schody, podjechaliśmy, no i tam do tego Wojtka. A siedział przed drzwiami granatowy policjant. Złapał tam za pistolet i kolega zamiast go rąbnąć w ryj, to go postrzelił w nerki i chłop umarł. A ten Wojtek (chyba tak) macha: „Czołem, czołem”, że tego... Żeśmy go zabrali. Później trzeba było szukać hotelu, pilnować to. To była nasza... Mnie się takie głupstwo nie zdarzyło. Ja jak robiłem, to wszystko było okay.
- Czy uczęszczał pan na jakieś kursy podchorążówki?
Były, wszystko robiłem. Tylko [to były] dla niższych dowódców, no to tam dostają freitra, ci, co mieli cenzusy, a ja nie miałem. Ja miałem jedną klasę gimnazjum u księdza Sielca, no to ja nie miałem. Ja później dostałem kaprala, już w obozie jak byłem, byłem plutonowym. To napisali wszystko w tych [dokumentach]. Doświadczenia to miałem swoje. Bo jak dowódca tego batalionu AK do mnie mówi: „»Ryszard«, ty pracujesz w fabryce, to jak tu zdobyć broń?”. Tam wypatrzyli jakiegoś kapitana Niemca, pilota, który chodził do prostytutki gdzieś tam na Pradze koło... jakaś tamta ulica. Tam mieszkał taki Krypek, chłop chyba za dwa metry, to ten porucznik do mnie mówi: „Ty pracujesz w fabryce, to weź rury, utnij kawał, zalej tam ołowiu, przewiąż rzemień, żebyś miał [jak] trzymać, i tego szwaba załatwcie. Krypek niech go grzmotnie przez łeb, a ty mu zabierz broń, nie”. Myśmy się na tego szwaba zasadzili (jak ta ulica się nazywa?), szedł już przed samą tą godziną policyjną, ciut przed [godziną policyjną]. Nadchodzi, ten go przez łeb uderzył, ten padł. Ja się nachylam, chcę mu wyjąć pas, odpiąć i zabrać. A on mi z kieszeni, [trzymał] rękę w kieszeni, strzelił i mnie kapelusz przestrzelił. To my nogi za pas. Ja mówię: „Pan porucznik to niech takie głupoty komu innemu zostawi”. I mówię do tej matki Ziutka Jóźwiaka: „Pani, jak tutaj pieniędzy skombinować?”. A znałem, taki Prokop, handlarz bronią, był na Starym Mieście, na rogu Kościelnej i Przyrynek handlował bronią. Ja mówię do niego: „Prokop, ile bierzesz za visa?”. – „Cztery tysiące złotych, dwa magazynki”. – „Dobra, przygotuj nam”. Mama tego Ziutka uzbierała te cztery tysiące złotych. Przyszedłem do niego, pokazałem mu pieniądze, poszliśmy na pierwsze piętro. Nad takim łóżkiem żelaznym odkrywa, vis leżał i przy każdym dwa magazynki. Już żeśmy mieli broń i później jak trzeba było Niemca rozbroić, to jak szedł z jakimś dobrym szmajserem czy coś, to go:
Hande hoch! , zabieraliśmy [niezrozumiałe], kopa w dupę, to i płakali ci Niemcy, bo [im] zabrali… Ale w takich dziurach, jak go trafili. Myśmy w taki czy inny sposób odebrali takich szmajserów przynajmniej ze 150 sztuk. Oddaliśmy do magazynu. A tutaj, w tej książce, co patrzyłem, to sto pięćdziesiąt szmajserów było całego dorobku na całe Powstanie, na dziesięć tysięcy chłopa. To generałowie robili Powstanie? A myśmy płacili przecież składki, to pan „Bohun” miał cztery sklepy za nasze składki. Tak jest. Pięćset chłopa i wiecie, ile zostało tych ludzi? Jak było tutaj, pokażę panu, po obozie spotkanie w Resursie Obywatelskiej, to jak żeśmy się policzyli, to nas zostało dziewięciu, to było widać, mieliśmy jakiś kontakt ze sobą.
- Wspominał pan, że brał pan udział także w takim pierwszym alarmie ogłoszonym jeszcze przed wybuchem Powstania Warszawskiego…
Tak.
- Przed tym właściwym. Mógłby pan o tym opowiedzieć?
To tak, przyszłem do domu, no to jadę po broń i plac Dąbrowskiego 2/4, RGO.
- Było ustalone miejsce spotkania?
Tak, na spotkanie. Miało się wtedy Powstanie zacząć. Wtedy ktoś zmądrzał i nie chciał tego Powstania zrobić. Kto później zrobił, to prawdę powiedziawszy, popełnił wielki błąd, że zrobił to Powstanie. Bo ja później, wie pan, przejdę do tego, jak ja byłem ranny i to wszystko. Jak ja się znalazłem pomiędzy cywilami, że mieli już Niemcy wejść na Zgoda, ile nienawiści było w tych ludziach do mnie, to ja takiego strachu w życiu nie przeżyłem, rozumie pan. Dobrze, że chłopaki po mnie przyszli i mnie zabrali stamtąd. No... To było... To Sikorski mówi, dzisiejszy minister, że to była wielka klęska. Trzeba było po tygodniu ogłosić, poddać się i by nie było tego, a tak to co? Przecież w Warszawie najwięcej dobrych ludzi zostało, bo to wszystko ciągnęło do Warszawy, mogli się tu pogubić. Ludzie nauki, wartościowi ludzie zginęli.
- Jak pan pamięta ten właściwy wybuch Powstania Warszawskiego?
No to tak samo. Przychodzę do domu za te trzy, cztery dni. Znowu plac Dąbrowskiego. No tak jak wtedy, co postrzelił kolega tego pilota. To ja mówię, miałem kolegę, takiego komunistę, on za Stalina by się dał powiesić. Wysłałem go, żeby był na przedpolu, Bednarczyk taki, Heniek. I on za moment wpada i mówi [niezrozumiałe]. I wchodzą, żandarmeria z tymi blachami, wchodzą, ja stena puściłem i po nogach, przede wszystkim po nogach. Ja miałem to wpojone, żeby nie zabijać na początku, bo ja nie wiedziałem, czy to jest Powstaniec, co to jest. To oni tamtego rannego, który był, złapali, trzej, a ja za nimi kilogramową „filipę” jebnałem, pieprznąłem za nimi, huknęło. I taka dziewczyna widziała mnie naprzeciw, na tej Mazowieckiej. I po paru dniach szukają mnie i mówią: „Słuchaj, tu cię szuka taka dziewczyna, pokaż się”. Ja się pokazałem, a ona mówi tak... I spuszcza mi wiązankę biało-czerwonych goździków i pas oficerski z koalicyjką i list: „Dla pierwszego żołnierza, którego ujrzałam”. To jest dokument. A powiedzieć panu, jak rozpuściłem harcerzy?
Jak te Powstanie już te parę dni było i tam na Kredytowej pod szóstym czy dziewiątym na dole było gimnazjum czy coś, a na górze ludzie mieszkali. I tam był pluton harcerzy. I bałagan tam był taki, no i mnie dowódca wysyłał tam, żebym zobaczył i zaprowadził porządek, z wojskiem. Ja byłem w ojca mundurze, kapral, tego, wszystko miałem, stena i colta. Moje chłopaki, każdy, mieli stena. Ja byłem w ochronie sztabu dywizji. Mogłem ten sztab powystrzelać wszystek. Myśmy jak coś robili, to dobrze. Zachodzę tam, a ta dzieciarnia tymi „filipinami” tam się bawią. Ja mówię: „Co wy, gówniarze...”, zacząłem... A umiałem przeklinać. Równałem ich, żeby tego nie ruszali. „Gdzie jest dowódca?” – „Kąpie się na ósmym piętrze czy którymś tam”. Zachodzę, kąpie się. Kąpie się z dziewuchą, ona mu plecy myje. Wiecie, co tam było, nie. To ja go za wsiarz. „Masz się natychmiast zameldować u mnie w pełnym rynsztunku”. On się tam tego, przyszedł, się melduje. To dopiero ci ludzie otwierali drzwi i co, widzą, że porządek tu jest... To ja musiałem tym ludziom kit sprzedawać, że to jest Powstanie, że przyleci dywizja spadochroniarzy, że tu już będzie Polska wolna. Kit sprzedawałem.
No to ten później chciał zabłysnąć. Jak on się nazywał? „Lubicz” czy coś takiego... Chłopaczek. „Chodź, będziemy minować przedpole, tutaj na placu przed Arbeitsamtem”. – „No to chodź”. Poszliśmy targać się tam z tymi i on tak tyle koło mnie [tuż obok] został zabity. To żeśmy go ściągnęli no i na tę dzieciarnię blady strach padł. Przychodzi ze sztabu tam taki „Czesu”, plutonowy, z którym żeśmy osłaniali kwatery, jak cichociemni różne sprawy załatwiali, razem przychodzili przeważnie. „Czesiu, chodź, puścimy te dzieciaki. Nas już sprzedali, my jesteśmy, wiesz, na rozwałkę, ale te dzieci?” A on mówi: „Jak to zrobić?”. „Bierz po pięcioro i tłumacz im, żeby się łapali pierwszej lepszej kobiety i wychodzili do niewoli, na stronę poza Powstaniem. Że się Polsce przydadzą”. Bo my... Ja im mówię: „Ja to jestem
polnische Bandit”. Przychodzę, melduję się, a dowódca mówi, że gdybym „Barana” posłał, dzieci by wygubił.
- A jeszcze wrócę na sam początek Powstania. Był pan na placu Dąbrowskiego. Jaki był pana przydział? Co należało do pańskich obowiązków?
Ubezpieczyć ten przejściowy dom. Bo to był Mazowiecka 11, plac Dąbrowskiego 2/4. To ubezpieczyć jedenastkę, tam, gdzie postrzeliliśmy ten...
No udało się. Tam się zaczęło Powstanie. Później napisali, że Powstanie odbyło się na Poczcie Głównej. Za dwa czy trzy dni się dopiero do Poczty Głównej dobrali. A „Bohun”, jak ja przyszedłem, rozstrzelałem się z ta feldżandarmerią, to powiedział: „To nie jest żaden ten... To już jest Powstanie”. To było o godzinie piątej, pamiętam jak dziś.
- Gdzie byli państwo zakwaterowani jako oddział?
No tam, na Mazowieckiej pod [numerem] jedenastym, tam mieszkaliśmy w tych... Tam była cukiernia taka... Nie pamiętam, ja tam patrzałem... Aby się gdzie przytulić, przespać. Jak tam strzały szły, jak te Powstanie później było to tam stał GISZ naprzeciw, budynek GISZ-u. Tam szwaby postawili cekaem, najcięższy karabin maszynowy, na biurku czy na czymś innym, i grzali wzdłuż Mazowieckiej. Kto się tam wystrzegał, to ten... No to na początek zrobiliśmy tam w nocy taki bunkier, worki piachu i zrobiliśmy taki bunkier. Tylko było kawałek na karabin. No i kto ma strzelać? Nas było dwóch do strzelania. I kolega ciągnął [los] i ja, kto będzie pierwszy. Kolega wyciągnął jedynkę i bierze się do strzelania. Ja za nim stałem. Padł strzał stamtąd, bo oni mieli lupę, rozumie pan, i ten dostał w hełm i w same czoło. I padł mi w ręce. To ja mówię do tego majora czy do jakiegoś, który się napatoczył: „To o kant dupy potłuc taką waszą wojaczkę. Tu się nic nie da zrobić. Trzeba zrobić podkop przez tą ulicę, żeby mieć kontakt”. – „No to rób podkop”. To ja robiłem podkop. Przez dwie noce zajęty byłem tym podkopem przez ulicę i zrobiliśmy podkop. Tam jak raz był sklep firmy Zawadzki, taki chemiczny, to jak żeśmy w piwnicy wyjęliśmy kaloryfer i tam rozbiliśmy tego, to tam znaleźliśmy trzysta kilo srebra. To ja znałem tę firmę, [złapałem] za telefon, zadzwoniłem, żeby przyszli po srebro. I przyszli i zabrali wszystko srebro, dali mi pokwitowanie, że oddałem im wszystko. Ja byłem tu zajęty przy tym wykopywaniu.
- Jakie jeszcze były pańskie zadania tam czasie Powstania?
Powstania? Normalnie żeśmy siedzieli w tym Arbeitsamcie. Siedzieliśmy w czterystu chłopa, wie pan, i Niemcy przyjechali, jak się omylili, przyjechali pod „Zachętę”, to my grzaliśmy do nich, nie. Taki jeden kolega trochę chciał się tego lepiej [wychylić], to mu Niemcy odstrzelili rękę. Ja tam nie czekałem nigdy na oklaski. Ja jak zobaczyłem, że tego [kolegę przy karabinie] zabili w tym bunkrze, to ja [ponieważ] miałem mistrza w strzelaniu sportowym, to znalazłem sobie taką piwnicę, że było okno i jak raz na plac Marszałka [Piłsudskiego], tam gdzie Niemcy chodzi. To ja sobie tam jeszcze zamaskowałem i wziąłem sobie taki krótki kawaleryjski kbk i jak tylko mi się szwab napatoczył, to go buch w czapę. Później Niemcy narzekali, że tutaj zginęło ich parunastu z mojej broni.
Przychodzi taki moment, wyjeżdżają cztery czołgi tu z placu, naprzeciw GISZ-u stają. Ja widzę, że już będą tu grzmocić do nas, to ja mówię do swoich chłopaków, a miałem jak raz służbę na tej dużej sali, to mówię: „Chodźcie na dół, do piwnic”. A dowódca plutonu (ostatnio pułkownik, tylko nie żyje, a był podchorążakiem) do mnie [mówi]: „W linię”. Ja mówię: „Spierdalaj – przepraszam. – To ty idź”. To on zatrząsł się, do bramy podszedł i wziął drugą drużynę. Pierwszy pocisk trafił i zginęło dwudziestu chłopaków. I tu jak jest to [niezrozumiałe] tego dowódcę, to tak całą drużynę ten gnój załatwił. I ja, jak zeszliśmy na dół i naraz słyszę, że jedzie jakiś czołg w naszą stronę, nie. To ja na pierwsze piętro wylatuję i patrzę, taka mała tankietka jedzie w naszą stronę. Ja nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, że to jest „goliat”, nie. Miałem butelkę zapalającą na rogu... (Wezmę pana na obiad kiedyś na Mazowiecką, tam jest taka dobra restauracja, to odtworzę, jak to wyglądała walka). No to wziąłem butelkę zapalającą, rzuciłem na niego, on tam trochę pojechał dalej, a tam już była barykada, to chłopaki mu dorzucili i on się cofał z powrotem. Ja wziąłem wiązankę millsów, granatów zrzutowych, rzuciłem na niego i obudziłem się, wie pan gdzie, w piwnicy na dole. Jak mnie machło przez taką ogromną salę, prawie sto metrów, to było pierwsze piętro, kręconych schodów i znalazłem się na dole. Macam się po sobie, uff, jestem cały. Impet poszedł na dół i zginęły dziewczyny. Kilkanaście dziewczyn zginęło. Kolega narzeczoną wyciągał w kawałkach.
- Długo państwo przebywali w tym gmachu Arbeitsamtu?
Arbeitsamt został niezdobyty do końca. Już ja byłem ranny, zostałem ranny osiemnastego.
- Czy mógłby pan o tym opowiedzieć.
Tak. Osiemnastego... Jeszcze przed tym byłem, pojechałem, jak było luzu trochę, to wziąłem urlop i pojechałem tam, gdzie pracowałem, do tego szefa. Tam zaniosłem im… Wie pan, w tym Arbeitsamcie, który żeśmy zdobyli, to mieliśmy trzy tysiące butelek wódki i wszystkiego. Ja to wszystko dozorowałem. I wziąłem tam te dwie litrówki, dla jednego wspólnika i dla drugiego wspólnika, poszedłem do tych swoich szefów, do Krupskiego i Matulewicza, na Powiśle. No i tam rozmawialiśmy na temat Powstania (tak gdzieś było szesnastego czy coś) i ksiądz Olszewski, mój wychowawca u salezjanów, do mnie mówi: „Zygmunt, załatw mi pistolet, bo ja nie przeżyję tego”. No nie miałem siły, żeby mu dać pistolet. No i później szef mi dawał złotą papierośnicę, też nie wziąłem.
Jest taka sytuacja, że jak ta wyrwa była po tym „goliacie”, to znowuż mamy służbę, wyjeżdżają cztery czołgi. No to na dół, trzeba tą dziurę zabezpieczyć. To ja patrzę na chłopaków, którego tam posłać, a każdy już siny. No to ja czapkę sobie do tyłu i stanąłem w tej dziurze, rozumie pan, przyklęknąłem i ten strzelał wzdłuż, ten jeden czołg. Za trzynastym razem jak strzelił, tu (to było na Mazowieckiej) w taki budynek, gdzie było widać szczyt. Tam rozwalił to i mnie... Ja żebym się nie podniósł… Jak bym stał… Nie, jakbym się nie podniósł, tylko tak jak byłem schylony, to bym dostał w głowę i mnie nic [by] nie uratowało. A jak się podniosłem, dostałem w stopę. No jak zostałem w stopę ranny, wyprowadzili mnie tam z tego. Jak zobaczył pułkownik „Radwan”, jak pieprznął czapką o ziemię, powiedział: „I ty dostałeś?”.
I zanieśli mnie na Jasną do PKO. I tam dwa piętra w dół była sala. Dziewięciu tam nas leżało i mnie tam na dziewiątego. Jak raz o tej godzinie czwartej jeszcze piętnaście minut, jak bym to wytrzymał, to bym może i nie był ranny, bo przyszła zmiana, zmieniały nas Bataliony Chłopskie, przyszedł pluton AL-u. Ale jak oni przyszli uzbrojeni? Mieli jeden karabin, dwa czy trzy pistolety i reszta butelki zapalające. A myśmy byli uzbrojeni po zęby, bo myśmy byli w ochronie sztabu. No i chłopaki moje już znosili, tamtych zmienili, to pozbierali to, co z zrzutu przyszło. No to przyszli i mi przynosili. Z jest jednego [boku] łóżka miałem wódki wszystkie, z drugiego miałem wina.
Któregoś dnia przyprowadzają pana, jego eminencję na kraj, pana Jankowskiego. No i wszyscy... Jest szef „dwójki”, komandor, jest tam jeszcze ta świta. I proszę sobie wyobrazić, ja [zastanawiam się], co się stało. A on dostał szoku takiego, że mu syn zginął. „Ja się udzielałem dla Polski, dla kraju. Miałem jednego syna, nie dałem mu nigdzie należeć. A on czwartego dnia Powstania zapisał się, wczoraj zginął”. A ja się tak podnoszę i mówię: „Eminencjo, a co ja powiem praczkom znad Wisły z Rybaków? Że ich synowie [poszli] na rzeź?”. To ten na mnie z mordą, ten komandor: „Milczeć!”. I tu naraz chłopaki ze Starówki, ci, co jeszcze przeszli kanałami, jeszcze mieli gówno na panterkach. Jak to zobaczyli: „Ryszard, Ryszard” – jak to zobaczyli. I na niego z mordą: „Ty kurwo! Jak jemu się coś stanie, to nawet jak zginiesz, to cię wykopiemy i jeszcze raz zapierdolimy”. No i ci zabrali dupę w troki... I tak uratowałem życie panu Jankowskiemu i swoje. Bo jego zabrali, a ja dostałem temperatury czterdzieści stopni. Badają, docent Będkowski czy jak on się nazywał, co leczył w tym szpitalu. „Tu rana się goi, to pewno czerwonka”. I mnie o dziewiątej wieczorem... Siostra, która była do piątej, zmieniła się, przyszła druga siostra, to mnie przenieśli na Zgoda. Tam miał być szpital zakaźny. Moja jeszcze nie żona, dziewczyna, jak żeśmy się rozchodzili na Powstanie, to dała mi setkę takich papierosów haudegenów. Takie mocne papierosy, ja tego nie mogłem palić. Jak mnie tam zaniosły te dziewczyny do tego szpitala, a to było normalne prywatne mieszkanie, no i ten [lekarz] mówi: „Ja tu jestem lekarz naczelny no i wszystko tego, ale kolega ma papierosy, a ja mam koniak. To jak sobie walniesz ten koniak, to rano będziesz zdrów”. I wypił ze mną po koniaku, ja trochę więcej, i położyłem się spać, usnąłem.
I wtedy był taki ogromny nalot na Warszawę. W budynek naprzeciw uderzyła bomba i ta cała futryna z okna, a to była sypialnia taka dosyć duża, to ta futryna [poleciała] na mnie z tym szkłem. Ja się z tego wykaraskałem jakoś. Byłem w tych pasiakach, bo mnie tam przyprowadzili, przynieśli, jakoś przystroili, zsunąłem się po schodach. Wziąłem prześcieradło i zsunąłem się (a to była przechodnia brama do sztabu) i szedłem na tym... w tej bramie ... Przylatuje siostra, która wiedziała, że ja tam jestem, i buch, zemdlała. Ja ją cucę, a ona mówi: „Ty żyjesz? Jakim cudem?”. Tam trafiła bomba w windę i rozerwała się. Jak raz z tej sali wyciągnęli jednego tylko w dwóch kawałkach, a resztę miazga. Nie cud?
Później tam miałem największy strach, jak tam mnie do piwnicy… Już miała paść ta strona i mieli Niemcy wejść, to mnie ubrali. Zabrali mnie te wszystkie [wojskowe części ubrania] i ubrali mnie jak takiego pastucha. I w piwnicy pomiędzy tymi cywilami... I jak ja widziałem nienawiść w oczach tych ludzi, to ja takiego strachu jeszcze w życiu nie przeżyłem. I przyszli ci sami, co tam wtedy na dole mnie tam… Przyszli po mnie. Złapali, znaleźli mnie, zataszczyli mnie (w Alejach Jerozolimskich był też przekop) przez przekop. Weszli na Śniadeckich 17, tam był Szpital Maltański zrobiony ze szkoły i tam zostałem złożony. Resztę Powstania [byłem] w tym szpitalu. Stamtąd zostałem wywieziony do obozu.
- Jeszcze chciałem zapytać o parę elementów związanych z Powstaniem. Czy słyszał pan o różnych przypadkach jakichkolwiek zbrodni niemieckich w czasie Powstania, czy to na Starówce, czy na Woli? Czy docierały do pana takie informacje?
Największą zbrodnię to widziałem, jak powiesili dwunastu sędziów na Sądach. Wiecie chyba o tym, nie? A kto wykonywał wyrok na tym skurwysynie, co wydał ten rozkaz? Ziutek i ja. Ten go rąbnął w czapę, a ja mu zabierałem dowód.
- Przejdę do stosunku jedność ludności cywilnej. Mówił pan, że na końcu…
No wie pan, w Powstanie mówili – „ukraińcy” kobiety nagie puszczali przed czołgami. No to tragedia, to straszne rzeczy.
- A jeśli chodzi o stosunek ludności cywilnej do panów. Wspomniał pan o tym, jak było pod koniec Powstania. Czy wcześniej było lepiej?
Jaki stosunek do kogo?
Do akowców? Ja tego nie odczuwałem. Zresztą nikt się tak nie chwalił, że działał. To nie było wiadomo, kto należał, gdzie, co i jak.
- Jaka atmosfera panowała w pańskiej drużynie, w pańskim oddziale? Jakie były relacje między ludźmi?
O wspaniałe. Tam chłopaki nie popuścili.
- Czy zaprzyjaźnił się pan z kimś szczególnie podczas Powstania?
Tych chłopaków, to wszystko, co z nimi byłem, to żeśmy się lubili i szanowali. No jeszcze taki fragment. Już niedaleko Powstania było. Myśmy kupowali od szwaba parabellum. Cztery tysiące złotych, dwa magazynki... I cały handel się odbywał w tej kawiarni na Nowym Świecie, blisko Alei [Jerozolimskich]. Tam taka słynna kawiarnia była
Nur für Deutsche. No i jak raz ja miałem służbę i chodził, odbierał chłopak od nas, Janusz Gołębiowski. Jego ojciec był pułkownikiem pułku w Poznaniu, brat starszy był zastępcą dowódcy plutonu. No i jak raz on tam był, brał, a ja z sekcją trzymałem [obstawę] na zewnątrz. I naraz słyszę, jedzie na sygnał
Bandit, Bandit ten samochód z cekaemem,
Bandit, Bandit. I zajeżdżają pod to i teraz moment. Wie pan, czy robić jatkę i rąbać się z tymi szwabami, czy wstrzymać się. Wstrzymałem się. Wyprowadzili tego Janusza i zabrali. No to my do tego żandarma później, bo mieliśmy z nim kontakt, on mówi: „Nic takiego nie będzie. Szykujcie dwadzieścia tysięcy złotych, to ja go wykupię. A to zasypał nas Ukrainiec, to wiadomo, co ma się z nim zrobić”. No to wiadomo. Chłopaki zarąbali zaraz tego Ukraińca. No i zebraliśmy te dwadzieścia tysięcy i na dwa miesiące przed Powstaniem Warszawskim spotkałem Janusza na Krakowskim Przedmieściu, jak wyszedł z Pawiaka.
- Czy pamięta pan, czy były w czasie Powstania przejawy życia religijnego? Jakieś msze były odprawiane, nabożeństwa?
Jak?
- Czy w czasie Powstania, tam gdzie pan był, w Arbeitsamcie, czy tam gdzieś było jakieś życie religijne, odprawiano jakieś msze polowe na przykład?
Tutaj w Arbeitsamcie to nie. W Arbeitsamcie to tego nie było. Ja jak tam przyszedłem, to się modliłem, to mówili chłopaki, że mam pierdla. Ja mówię: „Ja nie jestem bohaterem”. Zawsze się modliłem. A inni co innego robili. Wie pan, jak to młodzież. Jak patrzyliśmy nieraz w nocy, co się dzieje na tych posterunkach, to widzieliśmy trochę brzydkie rzeczy, nie.
- A czy czytał pan tam jakąś prasę powstańczą?
Jaką prasę? Co tam było do czytania?
- Nic nie docierało do państwa?
Naturalnie.
- Czy można było słuchać radia?
Nie wiem, ja nie słuchałem radia.
- Wróćmy do tego momentu, kiedy był pan w Szpitalu Maltańskim. Tam zastała pana kapitulacji Powstania.
Tak. No to tam położyli mnie, byłem w tą nogę ranny. Jeszcze było czterech chłopaków ode mnie, z Kedywu. I przyszedł jeden z oficerów z Kedywu, przyszedł, przyniósł mi parabellum i mówi: „Jak pójdziecie do niewoli, to was rozwalą, bo jesteście już tak zdekonspirowani, to wiesz, co macie zrobić”. Zabrał się i poszedł. Ja miałem ten pistolet i tak patrzę, a mi noga puchnie. Tutaj mi gruczoł wychodzi, zakażenie. A dzień wcześniej na dwóch łóżkach spało nas trzech. Ja byłem w środku. Chłopak, który był w głowę ranny, umiera, zakażenie dostał. Ja tu czuję, że tu mnie temperatura [rośnie] i to wszystko, [więc] wołam: „Siostro! Siostro!”. A tam takie oficerki dekanty i pielęgniareczki ćwirciu, ćwirciu, rozumie pan. No to ja za poduszkę i jak pieprznąłem tam koło tych białych, to się szybko lekarka znalazła i zrobiła, przecięła mi to, [i tak] uratowałem sobie nogę. No jak kapitulacja wyszła, no to myśmy poszli do spowiedzi. No i – kto będzie strzelał. Nas pięciu, czterech... I ta siostra widziała takie tu, tego, rzuciła się i zabrała mi pistolet.
- Co się z państwem dalej działo? Zostali państwo wyprowadzeni z tego szpitala?
No leżałem jak tego, to wszystko latało jeszcze. [Jak była] kapitulacja, kobiecina przyszła, ja leżałem na pierwszym łóżku, to przyniosła mi dzieżkę takiego łoju. Przyniosła dwa garnitury, [czyli] jeden smoking, jeden taki jasny garnitur. Miałem tą koalicyjkę od tej dziewczyny, co dostałem, [więc] przepasałem się, jakieś okryjbidy czy jesionkę. I jechaliśmy do obozu. Dojechaliśmy do obozu. Najsampierw po drodze w Łodzi nas zatrzymali, chcieli nas do tego obozu, tam gdzie wykańczali wszystkich ludzi.
- Wychodził pan razem z wojskiem czy ludnością cywilną?
Wywozili nas, nie wychodzili. Wywozili nas do Niemiec. I po drodze w Łodzi żandarmeria chciała nas porozwalać, tam był taki obóz. I pułkownik Strehl im do rozumu przepowiedział, że my jesteśmy już kombatantami. Powiedział, że to będzie Niemców drogo kosztowało.
I zawieźli nas wtedy do [Zeithainu] nad Łabę. Wsadzili nas pomiędzy gruźlicę ruską, gdzie było już trzydzieści tysięcy ruskich ludzi w ziemi. Zawieźli nas tam no i się przydała ta dzieżka łoju, bo tam chłopaki, ozdrowieńcy, co mogli, to chodzili na roboty i przywozili. Przecież kradli tam kartofle, ja miałem łój do tych kartofli, to krasili i jedliśmy. Na baraku był zawsze komendant taki ten, to był taki sierżant z kompanii honorowej prezydenta Mościckiego. [niezrozumiałe] No to wszystko mnie tak traktowali jak mieli czym krasić te kartofle. Jak mnie zało tego, to mnie już pozbawili się.
I przyprowadzają któregoś dnia takiego chłopaka, który miał… nie chłopaka, on był trzynaście lat starszy ode mnie. Miał postrzał w usta i mu uchem kula wyszła. Fogt nazywał się, Grzegorz Fogt. Położyli go tak koło mnie, tego biedaka, Kaszub taki. No i on był w „dwójce” przedwojennej, w Rumii, miał tam barek, ale był w „dwójce” [w kontrwywiadzie] i był koło kapitana, adiutantem takiego kapitana marynarki. Był w Związku Zachodnim i jak wybuchła wojna, to on o piątej rano nie czekał na oklaski, tylko żonę i syna, dziecko małe, [wsadził] w pociąg i przyjechali do Warszawy. No i w Warszawie był w konspiracji i później w Powstanie był ranny. Do mnie trafił. No ja się nim zaopiekowałem. Jak nie mógł jeść chleba, to ja poszedłem do pułkownika Strehla, żeby mu dał dwa kartofle przydziału, bo chłopak umrze z głodu. No i tak to się wszystko zaczęło. Co dalej w tym obozie? A ja byłem w obozie bardzo wesoły. Ja mówię: „Pokazywać wrogowi załamanie…”. No i robiłem takie sygnety z orzełkiem i już mi się tam dobrze powodziło. Ale co najważniejsze, tacy byli dwaj podchorążowie medycy i wiedzieli, że ja mam pas z koalicyjką, a oni byli podchorążakami, chcieli ten pas w koalicyjkę, i mówią: „Zyga, zamienimy sobie. Mamy taki płaszcz jeden, damy ci ten płaszcz, a daj nam ten pas”. To ja im dałem. I miałem taki płaszcz i później jak chodziłem z tymi kulami do latryny, i ten ruski, co przyjeżdżał wybierać tą latrynę, do mnie woła:
Pan, pan zachodi. Podszedłem do niego.
Mnie nada kastium. Potrzebny im
kastium cywilny. Ja mówię: „Czemu nie”. Przywiozłem mu ten kostium, wziął. Co przyjechał:
Dawaj kastium. On mnie za kostium dawał chleb, margarynę, tam, co insze. Któregoś dnia to on mi przywiózł pięćdziesiąt kilo grochu. A głód wtedy był, przecież bez paczek, bez niczego. No to ja po dwadzieścia pięć kilo. A tak mi uszykował, że ja mogłem to podczepić sobie, żeby mnie szwab z wieżyczki nie rozwalił, i zanosiłem na kuchnię, żeby lepsza zupa była. I tak to było do końca. Później, jak już paczki amerykańskie dostaliśmy, to już tego nie potrzeba było robić, ale dalej temu ruskiem nosiłem cywilne ubrania i Rosjanie uciekali.
Później prycza w pryczę to ze mną był taki Mieczysław Milecki, aktor był. No i z tym Grzegorzem mieliśmy na święta Bożego Narodzenia uciekać. Jemu właśnie wtedy popsuło mu się zdrowie, to nasz plan [upadł]. Bo tak, ja bym udawał niemego i rannego czy głuchego i chcieliśmy uciekać z tego. Ale nie uciekaliśmy, zostaliśmy do oswobodzenia.
A jak przyszło oswobodzenie, to było tak, że taka dywizja spod Berlina cofała się na Sudety. No i najlepiej, pierwsze spotkanie z ruskimi to takie było, że Niemcy pozdejmowali te [mundury], pouciekali. To jak Niemcy [pouciekali], to myśmy od razu rozmontowali te karabiny maszynowe na dół i tam był taki porucznik spod Tobruku i stworzył taką kompanię ochroną, że jak by się ktoś, jakiś tam oddział szwabów, esesmanów chciał nas tu powykańczać, to my byśmy byli gotowi to odeprzeć, nie. I jest takie bezkrólewie, tylko artyleria przenosi ponad nami. I któregoś dnia nad ranem, tak godzina była piąta czy szósta, o zmierzchu, nadjeżdża patrol rosyjski, taki kapitan i kilkunastu żołnierzy. Zobaczył, a myśmy tak wszyscy przy drutach stali. I mówi:
Szto? Poliaki? – Da. – Zapiejtie, szto Polsza nie zginęła.
- Co się z panem dalej działo po wyzwoleniu?
No i dalej, co się działo? Ci, jak było takie bezhołowie, to uciekli, [to znaczy] obsługa ruska uciekła cała z tego [obozu], a tam jeszcze było parę tysięcy chorych na gruźlicę. To komentarz naszego [fragmentu obozu] Strehl wysłał tam ekipę od nas, lekarzy i wszystkiego i zajęli się tymi ruskimi. Jak siły główne przyjechały na czołgach i wyszli do nas i później poszli do ruskich, to te ruskie zaczęli rzucać w tych żołnierzy ruskich, że ich zostawili. Ale jak zobaczyli generała, to już nie. I powiedzieli, że Polacy im pomogli. To ten generał ruski order powiesił naszemu komendantowi. W międzyczasie tam przyjechało jeszcze z Międzynarodowego [Czerwonego] Krzyża Szwedzi i ten... Wiedzieli, że tam są akowcy, to pospisywali nas wszystkich, żeby później ruskim czy komu innemu nie śniło się, żeby nas tam prześladować. No i jeszcze było to spotkanie nad Łabą. Był taki film. Jak raz ja miałem w nocy służbę i obchodzę ten [teren] i tam jakiś jeleń czy coś, i strzeliłem. I ten jeleń uciekł... Jaki miałem fart, wie pan. Naraz słyszę strzały, bum, bum, bum, bum, huk, morze ognia, strzelanina – to koniec wojny. I z tym oficerem, rozmawiał ze mną, pojechaliśmy tam i tam było to spotkanie nad Łabą. To film był [potem].
- Pamięta pan, jak to przebiegło?
No już nie pamiętam, bo byłem tak pijany... wie pan. Ale jak było to bezhołowie, co tam się cofnęli Rosjanie, jak ta dywizja przyszła, to położyli koło mnie takiego ruskiego sierżanta, Ukraińca. Wołodia miał na imię. Ja się nim zająłem i mu pomagałem. Wszystko dałem, chodziłem koło niego, jak tego. Ja mówię, tak czy inaczej to przyjdzie nam żyć w tym samym ustroju, nie. Ja mówię: „Wołodia, no jak tam. Da się żyć w tej komunie?”. A on mówi: Żyć budziesz, tolko nie zachoczesz. No i później przyszli po niego, przyjechali. Przyjechał kapitan ruski, a jak się okazuje, to Polak, z Sandomierza, który uciekł do Rosji i tam później był kwatermistrzem szpitala polowego. No jak ten Wołodia mu mnie tak chwalił, to on mnie polubił i mówi do mnie: „Jedziemy jutro do Lipska po papierosy, bo tu nie macie co palić. Jedź ze mną, zobaczysz trochę i przejedziemy się”. Ja pojechałem z nim. Przyjechał po mnie samochodem, pojechaliśmy do Lipska, nabraliśmy pełen samochód papierosów dla ruskich i dla nas do obozu. I była przeprawa na Łabie. Jak raz Anglików przeprowadzali przez most i myśmy musieli czekać. Angielski oflag. No i siedzimy w takiej sztolni, przyjeżdża generał. No to wszyscy na baczność stajemy. Patrzy na mnie, a ja w mundurze polskim. Mówi:
Ty Polak? Ja mówię: „Tak, jestem z Warszawy”. – „Powstaniec warszawski”. – „Tak”. I mówi: „To sukinsyny, te Angliki. Wy to jesteście ludzie”. I szampana ze mną pił.
Jeszcze taki przypadek, jak już było to wyzwolenie. Nie było, co palić, nie. Przywiózł taki Polak, co tam był na robotach, przywiózł dziecko do nas do szpitala, chore jakieś, żeby go lekarz opatrzył. To go opatrywał. Ja mówię do niego: „Nie masz papierosów?”. A on mówi: „Papierosów to nie mam, ale tam dziewczyny z Oświęcimia, które tam prowadzili i została ich tam kapitulacja, to one mają tam wszystko pozwożone przez tych ruskich. One mają tam tego, one wszystko mają. To siadaj ze mną, to dostaniesz papierosy”. No i ja pojechałem z nim. Weszliśmy tam, gdzie te dziewczyny mieszkały. Leży jedna, była wilnianka, była chora, no i jeszcze tam dwie były gdzieś. I naraz przychodzi śliczna dziewczyna i rzuca mi się na szyję. „Nareszcie Polak”. Bo ja byłem w mundurze. Bo ja się umundurowałem jeszcze wcześniej. Jak do tego obozu zaszliśmy, to ja od ruska zamieniłem ten garnitur na angielski mundur, angielski taki z tymi tego. Przy opłatku jak byliśmy na Boże Narodzenie, to ja byłem jeden umundurowany w tym towarzystwie.
No i co ja chciałem jeszcze powiedzieć? Jak już weszli, koniec i ten... A jeszcze nie było kapitulacji, bo nas segregowali i wysyłali do obozu normalnego. No i docent, jak on się nazywał... Grobelski, zdaje się, z akademii z Bydgoszczy był tam u nas na baraku i nas leczył. No ale na Wielkanoc, przed Wielkanocą jak ten ruski mnie przywiózł, to jak przewoził mnie te rzeczy, to przywiózł mi cztery jajka w międzyczasie. Jak ja widziałem, jak ci lekarze nasi ciężko pracowali, a te bydło bluzgało na nich, na tych lekarzy, ci ranni czy tam tego, wie pan, jak ten mi dał te cztery jajka, to ja mówię [do siebie], co ja, cztery jajka zjem. Idzie ten major, ten docent Grobelski, major. „Panie majorze, kapral taki i taki melduje posłusznie... Ale nie może mi pan odmówić”. – „A co takiego?” Ja mu daję te cztery jajka. On mnie poklepał, podziękował, no i dobra. To jeszcze było przed wyjściem [z obozu], jeszcze do obozu niemieckiego mieli nas wywieźć dla ozdrowieńców. Jest ta selekcja i ten sierżant, już jak segregacja, on mówi: „Panie majorze, tu jeszcze jest jeden ozdrowieniec, który się nadaje na ten...”. – „A kto?” – „A Załoga”. A pan major do niego: „Pan Załoga, sierżancie, będzie miał jeszcze operację, a wy pojedziecie do Mühlbergu”. I go wypier... To chłopaki grali mu na skrzynkach, temu baranowi. Dałem się lubić?
A jeszcze wam powiem taką przykrą rzecz. Jak już tak miałem tej żywności do tego, a wiedziałem, że tam dwóch chłopaków zostało jeszcze od Berlinga. To ci z batalionu, który się tutaj przedzierał, ranni zostali nad Wisłą. No i poszedłem zanieść im coś do jedzenia. Zachodzę tam, a taki porucznik, taki tam, jego ojciec miał pod Mławą parę włók ziemi, pan porucznik. Ja mówię: „Gdzie są te chłopaki od Berlinga?”. – „Jak masz przyjemność, to tam”. A ja mówię: „Ożeż ty, taka twoja w tę i w tamtą – jak mu posłałem wiąchę – jak ty się zachowujesz? To go w kątach? Tamtych ludzi bez nóg?!” Jak go nie załaduję, to się nogami przykrył. Poszłem tam i chłopaki... płakali ze mną. I potem umarli. Taki jest Polak, takie bydlę. To mało dzisiaj tych bydlaków jest?
Jeszcze był taki wypadek, jak tam pojechaliśmy z tym [Polakiem, który był na robotach], znalazłem te Polki z Oświęcimia i tą Żydówkę, śliczna Żydówka. „Nareszcie Polak. Wyprawimy wam tutaj… Przyjedź z lekarzem, wyprawiamy... Przywieź całą drużynę, cały pluton...” Całą drużynę wziąłem, coś koło dwudziestu paru chłopaków, lekarza i przyjechaliśmy. No to stół nakryty, to wszystko. Przyszedł ten komendant
goroda, major, starszy taki, z adiutantem. Pierwszy toast, ten major ruski mówi: „Za młodą
Polsze, za tą, która miała tyle problemów”. Wypiliśmy na baczność.
Później ta Henia... A tak nas tam raili trochę, na 2 maja do obozu do mnie przyjechała, przywiozła gorzały, przywiozła to wszystko, przyjęcie. Ja mówię: „Henia, zostań tutaj”. Ale ona nie została, pojechała tam z powrotem. Później to się zmienił ten major, bo ten major to trzymał w ryzach tych ruskich, że tam do tych kobiet polskich się nie czepiali, nie. [Później] pułkownik przyszedł i się w niej zakochał i zaczął do niej startować. A ona opierała mu się, a tam taka prostytutka warszawska jedna powiedziała, że ona nie tego, bo ona ma tu Polaka z obozu. I ja, jak mieliśmy tą kompanię ochronną jeszcze za tego... jak wszedł, był szpital majora Leontiewa, był taki szyld, to powiedział tak: „Stalina puszczać, do reszty strzelać”. Jak myśmy pojechali na... Bo przychodzili Niemcy i skarżyli, że Polacy tam rabują. No to posłał mnie z patrolem, zajechaliśmy, tam jeszcze był taki Mironowicz (syn pułkownika Mironowicza, jego ojciec zginął w Katyniu), jeszcze paru chłopaków. Pojechaliśmy tam, posprawdza i wstąpiłem tam do tej, gdzie była ta Henia. A tamta napuściła tego ruskiego, bo ten ruski, ten pułkownik do niej, że ja jemu stoję na [drodze]. I ten ruski do mnie: „Job twoja w Boga mać, ja ciebie tego...”. A ja za granat, zawleczkę wyjąłem:
Job twoja, w Stalina, w krasnu zwiezdu mać. A jego adiutant:
[Niezrozumiałe], towariszci, spakojno, towariszczi. Spokojnie to spokojnie. Postawił pół litra na stół. Ja mówię: „Co będziemy się o cztery litery strzelać?”. – Charaszo, charaszo. To granat wyrzuciłem do gnojówki, to rozbryzgnęło się wszystko. Ten pułkownik uciekł z tą Żydówką na Zachód, jak później się okazało, ale nigdy na Boga nie dałem na...
- Kiedy pan wróci do Polski?
Zaraz wracałem. Czekaliśmy na ten... Każdy czekał, pierwszy transport poszedł z rannymi, a ja jeszcze tam byłem, obsługiwałem ten cekaem na głównej bramie. Ten major do mnie mówi: „Strzelać do wszystkich, tylko tego...”. To ja się z tymi ruskimi, bo jak ruskie przychodzili, te sołdaty zobaczyli, że tu chodzą ładne dziewuchy: No towarisz, kak tego, mnie żeńszczinu nużno... Rozumiesz pan, takie różne pierdoły. Takiego miałem przyjaciela, taki z Białegostoku, Kostia, Kostek, nogę stracił. On jedzie taką „pałubką”, ruskimi takimi końmi małymi, wiezie jeszcze takich trzech chłopaków z naszego oddziału, rannych. Ja mówię: „Gdzie wy?”. Oni: „Jedziemy do domu”. Takie konie, takie te... „To ja pojadę z wami”. Poszedłem do tego majora ruskiego, zameldowałem mu się: „Panie majorze, proszę,
propusk na broń i dwie pepeszy, skrzynkę granatów. Chcę jechać...” – „Kuda?” – „Do mamy, do Warszawy”. Przybił przepustkę, pepeszę wziąłem, granaty w wózek położyłem i przeżegnałem się w imię Ojca i Syna, i Ducha świętego, amen. Te chabety, takie te małe... Pierwsza wieś, nadjechałem na wieś, zobaczyłem, takie gospodarstwo niemieckie, zajechałem tam, [niezrozumiałe] serię z pepeszy. Wyszedł Niemiec, kazałem mu konie pokazać, wybrałem parę koni, taką platformę. Przeniosłem to towarzystwo na ten [wóz], to wszystko, owsa nabrałem tego wszystkiego. Tam jeszcze była taka dziewczyna, ona była córką najbogatszego takiego... armatora, wytwórcy, [jechała] z przyzwoitką, z taką ciocią. Tam nas [było] dziesięcioro osób. W te dobre konie jechałem. Przejeżdżałem przez Cottbus, który leżał w gruzach kompletnych, tylko było rozsunięte. Za Cottbusem dogania nas kapitan ruski, takie chabety i
mieniat konie chce. A ten Kostek siedzi tak z tą nogą, tak tu tutaj i mówi:
Kapitan, zachadzi, zachadzi. Tak on podchodzi, a on za kule jak mu zapieprzy przez łeb i pyta:
Kak ja pójdę do Polszy. To ten adiutant tego kapitana otrzepał go, się okazuje, ten kapitan był... A, eto Polaki, z nimi ni czorta nie padiełajem. A to działo się naprzeciw takiego szpitala, [właściwie] szkoły, gdzie był szpital, i tam widzieli to zajście ludzie. I tam Polaków było dużo rannych, nie mieli nawet mundurów, to w niemieckich mundurach wyszli do nas. Siedmiu jeszcze dołączyło do naszego tego i żeśmy się tak dojechali.
Przyjechaliśmy do Polski na granicę. Ten mundur oddałem wtedy policjantowi, komendantowi MO. Wziął ode mnie i mówi: „Gdzie będziesz jechał. Damy ci tutaj pięćdziesiąt hektarów ziemi, będzie można tego...”. Ja mówię: „Ja jestem z miasta chłop, co ja będę na wsi robił”. Ktoś mi tam powiedział, że będzie szła (to była miejscowość Sława, Wschowa, a teraz Sława się nazywa), że będzie jechała lokomotywa do Łodzi i do Warszawy. Dał mnie cynk i w nocy ja zostawiłem to towarzystwo. Wziąłem tylko dwie niezbędne koszule czy coś tam takiego ze sobą i zostawiłem ten czamadan, co jeszcze miałem, i tylko aby do tej Warszawy.
Przyjechałem do tej Warszawy rano, nad ranem. Wyszedłem, takimi platformami wozili ludzi na Pragę przez most pontonowy. I ten, co wiezie... Naraz ludzie krzyczą, dlaczego on tak wiezie naokoło. A on poznał mnie i chciał mi pokazać, jak moja Pokorna wygląda. I zawiózł mnie – kupa gruzów. Pojechałem do kolegi, który mieszkał tam na Bródnie. Jak zobaczyłem tą Warszawę, to dostałem czterdzieści stopni gorączki. I tak się skończyła moja...
- Czy spotkał się pan z mamą?
Mamy nie było, była w obozie i wróciła później. Przeżyła. Brat był, bo ja go przed samym Powstaniem ściągnąłem z tego Pułtuska, pracował ze mną. Powstanie wybuchło, to tam był w tym. Pokorna 12 był taki loch, który ciągnął się aż do Cytadeli czy gdzieś, i tam się schowało osiem czy dziesięć osób i między innymi mój brat. I tam ktoś ich odkrył, ale dobrze, że to był żołnierz, ale poznaniak. I on mówi: „Siedźcie cicho tutaj”. Jeszcze jedzenia im trochę przyniósł, jeszcze wziął drugiego Niemca ze sobą z Wehrmachtu i mówi: „Tu jest teraz SS. Jak ci pójdą, to wy wyjdziecie i pójdziecie do obozu w Pruszkowie”. I tak się uratowali.
Warszawa, 21 października 2013 roku
Rozmowę przeprowadził Michał Studniarek