Nazywam się Krystyna Grabowska, [nazwisko] panieńskie Łyżwińska, pseudonim „Kalina”. Miejsce pobytu w czasie Powstania Warszawa Żoliborz.
[Formalnie] byłam w „Baszcie”.
Trzydziesty kwietnia 1929 roku.
Od czego tu zacząć?
Chwileczkę, może [powiem], gdzie się urodziłam. Proszę panią, jestem warszawianką, ale nie rodowitą, bo urodziłam się w Grodnie. Mój ojciec był tam w wojsku jako młody podporucznik i po roku pobytu tam, właśnie dwa lata miałam, [jak] ojca przeniesiono do Warszawy. No i już od tego momentu byłam w Warszawie. Mieszkaliśmy nie od razu na generała Zajączka, tylko na ulicy... też na Żoliborzu, [ale] dopiero po jakimś czasie przenieśliśmy się na generała Zajączka. Mój ojciec był cały czas w wojsku, aż do wybuchu wojny, czyli do trzydziestego dziewiątego roku. Mieszkaliśmy: rodzice, babcia, siostra i ja. To była taka nasza rodzina. Ojciec mój, jak już przenieśli go do Warszawy, pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych, chyba na 6 Sierpnia czy na Nowowiejskiej, teraz się [tak] nazywa, pracował. Ojciec był z wykształcenia leśnikiem, ale był zakochany w wojsku, tak że do wojska wstąpił bardzo, bardzo dawno i aż do wybuchu wojny był w wojsku. Moja mama była nauczycielką, a jak wyszła za mąż, to nie pracowała w ogóle. Do wojny ojciec awansował do stopnia kapitana. Przed samą wojną dostał majora, ale to już dosłownie na dwa czy trzy miesiące [przed wybuchem], nie wiem, jak tam były te awanse. Później, już jak wyjechał, jak się wojna zaczęła, to ministerstwo było ewakuowane.
We wrześniu, tak, tak. Z tym że rodziny można było zabierać, ale moja mama nie chciała jechać. Powiedziała, że za wojskiem nie będzie się gdzieś pałętać, i myślimy zostały na Żoliborzu. Z tym że jak pierwsze bombki spadły, to oczywiście: „A dlaczego nie pojechaliśmy?”. Proszę pani, no i ojciec później był... Bo oni jechali tą drogą zaleszczykowską – tam strasznie, po prostu wysiekli dosłownie Niemcy, bo samoloty i strzelali okropnie. Później dostali się do Rumunii i z Rumunii później dostał się do oflagu. Całą okupację, całą wojnę był w oflagu w Dössel. A moja mama się borykała się z tą [codziennością] no bo babcia, mama to były cztery osoby – trzeba było zarobić na życie i jakoś żyć.
Nie, siostra moja była sześć lat starsza ode mnie.
Chodziłam do szkoły, tak. Zaczęłam chodzić do szkoły na Felińskiego, tylko później sobie Niemcy tą szkołę zabrali, a nas z stamtąd wyrzucili i moja szkoła była na Śmiałej. Ale to chyba dopiero po roku czy dwóch latach, tak mniej więcej.
Bardzo dobrze, bardzo lubiłam chodzić do szkoły, no bo dzieci, koledzy, koleżanki czy koleżanki i koledzy, tak że było bardzo fajnie, tylko do momentu, jak ta wojna nieszczęsna się zaczęła.
Wie pani, tak jak w szkole, prawda, jednego nauczyciela się bardziej lubiło, drugiego mniej, ale ogólnie było bardzo dobrze. Ja tą szkołę wspominam bardzo sympatycznie, naprawdę. Właściwie to... no człowiek się uczył, raz chętniej, raz mniej, więcej chciał być na podwórku.
Nasz dom to nie było podwórko, to był raczej ogród, bo generała Zajączka był piękny... To jest dom usytuowany równolegle z wiaduktem, jak od Dworca Gdańskiego, po prawej stronie, tak że tam był kort tenisowy, kwiaty, piękny był ogród, [było] dwóch dozorców, którzy dbali o to. Moje dzieciństwo przebiegało, powiem pani, chyba najlepiej z wszystkiego (nie mówię już po wyzwoleniu, prawda, kiedy byłam dorosła), ale później okupacja wszystko przekreśliła. Moja mama... Może to ratowało, że właśnie koleżanka mojej mamy u siebie w mieszkaniu, tam na generała Zajączka, otworzyła tak jak teraz komis nazywa, i ona miała taki komis w mieszkaniu, gdzie osoby, które były dobrze sytuowane przed wojną, sprzedawały swoje rzeczy. Moja mama też się wysprzedawała bardzo – obrazy, jakieś kryształy, jakieś takie drogocenne rzeczy – no i w ten sposób (tam była jakaś marża) to mamę ratowało, że tak wspólnie sobie jakoś to prowadziły. Poza tym mama wynajmowała zawsze jeden pokój, bo myśmy mieszkanie mieli dosyć duże, cztery pokoje, tak że jeden pokój był zawsze wynajęty. I z tego też były pieniążki, no bo nie było innych możliwości. Moja siostra najpierw jeszcze się uczyła, później poszła do pracy w okupację. A ja pomóc nie mogłam za dużo, ale w każdym razie, jakoś... Wie pani, nie mogę powiedzieć, ludzie bardzo głodowali, biedowali, a u nas jakoś to przeszło, tak, wie pani, spokojnie.
Tak, wprawdzie przyjeżdżali ze wsi, przywozili masło, śmietanę... Wprawdzie było takie zajście, że mama kupiła od takiej pani ze wsi, takiej kobiety, pół kilo masła, taką osełkę zawiniętą, bo była zima, zawiniętą w jakiś taki... bo to liście chrzanu, to długo, zdaje się, mogą przetrwać nawet na mrozie. Miała taki zwyczaj, że do masła zawsze wkładała do takiego kamiennego garnuszka, zalewała wodą i płukała, żeby ta maślanka odeszła, żeby było takie czyste masełko. I włożyła do tego garnuszka, i z takiej dużej osełki robi się coraz mniej, coraz mniej, coraz mniej. Okazuje się, że ta kobieta ze wsi... Znaczy nie krytykuję jej, absolutnie, ale akurat była nieuczciwa. Włożyła tam kawał lodu, obwinęła to masłem, zawinęła w liść chrzanowy i zaraz (widocznie blisko Warszawy) przyjechała. No i mieliśmy to nieszczęście kupić to masło.
Zaraz to wszystko opowiem. Dobrze, bo nie bardzo zachowuję kolejność, ale dojdziemy do tego.
Proszę pani, ja wyjeżdżam dosyć często do wuja do majątku. Mały mająteczek, ale majątek, [gdzie] było bardzo pięknie, dużo koni i w ogóle. Ale wyjeżdżałam też do Choszczówki (to jest blisko, pół godziny jazdy od Warszawy) i tam spędzałam wakacje i właśnie [tam] zastała mnie wojna. Bo jeszcze miałam wrócić drugiego czy trzeciego i wojna zastała mnie jeszcze w tej Choszczówce. Byłam wtedy z babcią i z siostrą, bo siostra przyjechała tam do mnie. Proszę pani, tak, właśnie to nam się w głowie nie mieści, ponieważ mój ojciec pracował w ministerstwie, że zadzwonił do mojej mamy, a przecież telefonów nie było tak, żebyśmy mieli pod ręką, tylko trzeba było iść na pocztę przez las, zadzwonił, że wojna, żebyśmy zostawiały wszystko i wracały do domu. No więc, wie pani, konsternacja właściwie, bo przecież tak momentalnie... Teraz tak, moja mama boi się przez las, a siostra też nie bardzo. Tam mieszkali tacy dwaj panowie i jeden z nich z mamusią poszedł na pocztę. No i ojciec, żeby natychmiast wracać do Warszawy. Pierwszym pociągiem, jak żeśmy tam... Musiałyśmy chociaż osobiste takie rzeczy spakować, jakieś takie najbardziej potrzebne, no i pierwszym pociągiem żeśmy do tej Warszawy wyruszyły.
Nie, to był 1 września, noc z 31 [sierpnia] na 1 września. I proszę pani, i myśmy tak nad ranem właściwie już prawie jechały. Już było widno, już szaro, a później już było widno. Pierwsze samoloty niemieckie nad Warszawą i tam nad nami. Myśmy nawet myślały, że to nasze samoloty, więc żeśmy z siostrą machały, ale okazuje się, że jak później bombki się posypały z tego samolotu, no to wszyscy wiedzieliśmy. Zresztą obsługa pociągu też myślała, że to nasze samoloty, bo dosyć wysoko leciały. Dopiero jak się obniżyły, to było wiadomo, że to Niemcy już atakują. No więc my pod wagony, tam nam kazali się schować, później one przeleciały. Zresztą, celem nie byliśmy my, chociaż to pociąg, więc oni pociągi też bombardowali, no ale oni polecieli dalej. A myśmy ruszyli już do Warszawy.
Właśnie, dzieci trochę inaczej reagują niż starsi. Ponieważ ja miałam dziesięć lat, więc więcej było tej ciekawości niż przerażenia. A poza tym w skrytości ducha muszę się przyznać, że wojna, wojna... „Boże, będzie odetchnienie od szkoły. Nie będziemy chodzić do szkoły”. Jednak ta szkoła, wie pani... Bardzo było miło, ale będzie luz. Tak że człowiek nie bardzo sobie zdawał sprawę w ogóle z tego, jak to będzie wyglądać, jak to wygląda. Tak że trochę na pewno, jak te bomby leciały obok nas, to było przerażenie, ale więcej właśnie ciekawość. Tam żeśmy, tak jak pamiętam, głowy wysuwały, ale zaraz nas z powrotem wpakowano pod pociąg. Później do tej Warszawy. Pamiętam właśnie, jak żeśmy przyjechali 1 września – nie, to było już 2 września, bo to nie pierwszego dnia – jak wchodzili Niemcy już na Żoliborz. Szli przez wiadukt, orkiestra grała, no, zwycięzcy, prawda. A my tu, biedne, siedzimy wtedy, to człowiek się zaczął troszkę jednak denerwować, bo taty nie było, tu mama sama, wie pani, jak to... niepewność, co to będzie. I tak dalej ta okupacja się zaczęła.
Co ja z września zapamiętałam? Z pierwszego czy w ogóle z września?
Wie pani, mi tak trudno dokładnie to powiedzieć, bo to jest jednak szmat czasu, ale pamiętam, że później... Znaczy początkowo to było tak na luzie, jak to można powiedzieć. Jeszcze Niemcy się nie panoszyli tak, ale później już tak, już następne miesiące to już taki rygor zapanował. Moja mama jeszcze przed wojną była zdania, że dzieci do Śródmieścia to nie powinny jeździć, bo jest powietrze okropne, [jak] zawsze mówiła. Co to by było, jakby teraz zobaczyła, jakie teraz powietrze? Tak że ja do miasta to właściwie bardzo mało wyjeżdżałam, byłam na Żoliborzu. To był mój świat, ogród, tenis, bo grałam w tenisa później, jak byłam troszkę większa. Nie doszłam do finału, żeby być kimś, ale sobie podgrywałam. Jeszcze moim takim moim instruktorem był mój kolega, który też mieszkał na generała Zajączka, Radzio, wcześnie dosyć umarł. Właściwie to był mój cały świat. Te pierwsze tygodnie, nawet miesiące to były takie spokojne. Później dopiero zaczęły się aresztowania, nasz dom... Znaczy już chce pani wiedzieć o okupacji czy jeszcze te pierwsze...
Chyba, wie pani, nic takiego szczególnego to się nie działo, po prostu. Myśmy przez jakiś czas mieszkały u mojej ciotki na ulicy Czarneckiego, bo mojej mamie się wydawało, że nasz dom stoi za blisko Dworca Gdańskiego i tam szybciej bomba może zlecieć. Ale to wie pani, nie wiem, tam kilometr dalej czy kilometr [bliżej], to na bombę to też nie jest za dużo. I tam były rzeczywiście [wypadki], dziewczyna tam została szrapnelem trafiona, bo wyszła i tam była strzelanina, ale tak [na co dzień] nic szczególnego właściwie się nie działo. Dopiero później, jak już konspiracja zaczęła działać i to wszystko, tak że...
Ja wróciłam do szkoły właściwie szybko, szybko. Tam na Felińskiego właśnie chodziłam. Szkoły były otwarte, tak że można było chodzić, jeżeli chodzi o szkoły podstawowe, no bo studia, to absolutnie nie. A później...
Nie, wie pani, wszystko, tryb był normalny. Nie przychodzili Niemcy, żeby sprawdzali coś. Po prostu w miarę normalnie to się odbywało.
Bliziutko, miałam bardzo bliziutko, bo Felińskiego od generała Zajączka to tylko przez jezdnię kawałeczek, tak że miałam blisko, to bez kłopotów. Babcia wprawdzie mnie odprowadzała, ale to nawet ruch był taki słaby, że... to nie teraz, prawda. Tak że właściwie w tak miarę... Później dopiero zaczęły przychodzić listy od mojego ojca na specjalnych blankietach. Zresztą list chyba raz na dwa miesiące mógł przychodzić.
Gdzieś tak dopiero po roku chyba, o ile pamiętam.
Tak, w czterdziestym, tak mniej więcej, może pod koniec trzydziestego dziewiątego, tak dokładnie to nie pamiętam tego. Wiem, że trochę mama się denerwowała, jak to tam wygląda, ale zawsze się pocieszała, że dobrze, że nie pojechaliśmy z ojcem, bo koleżanka pojechała właśnie, bardzo dużo ludzi zginęło na tej szosie zaleszczykowskiej. Później wróciła, bo [żołnierzy] internowano do Rumunii, a rodziny z powrotem do Polski, więc ona wróciła. Mieszkanie miała już zajęte niestety, a wtedy nie można było, nie było sądów, nie można było jakoś tego odzyskać, no i całą okupację, pięć lat, właściwie się tułała. To tu, to tam. Dzieci oddała do internatu, bo na Czarneckiego był otwarty internat, no i właśnie żałowała, ale już było za późno. Tak że zawsze mówiłyśmy, że mama dobrze zrobiła, że nie pojechała z ojcem. No i dopiero jak ten list przyszedł, to [wiedzieliśmy, że] wszystko było u ojca w porządku. Oni tam dostawali jakieś paczki, ze Stanów chyba. Później pan Pomianowski, który miał kawiarnię na placu Inwalidów, koło nas, jeden przystanek od generała Zajączka, fundował takie paczki dla oficerów w oflagu i pamiętam, że kilka takich paczek ojciec dostał od nas, ale tak śmiesznie, że ojciec nam paczkę też przysłał. Ponieważ sam dostał coś, chciał nam pomóc, więc paczkę mógł przysłać, no to raz, chyba jedna tylko przyszła, bo ta korespondencja listowna nie była właściwie jakaś zakłócana, żeby Niemcy specjalnie coś tam robili, żeby list nie doszedł, tylko że rzadko właśnie. Przedwojenne czasy to się skończyły niestety, a cała okupacja, no to później ja już coraz starsza, coraz starsza, coraz starsza. No i... Czy mogę już teraz wejść...
Wie pani, moja siostra na sześć tygodni przed Powstaniem wyszła... Aha, jeszcze może [z czasów] okupacji powiem taką [historię], znaczy może nie ominę, tylko...
Bo na cztery miesiące przed Powstaniem mój szwagier, to znaczy jeszcze wtedy był narzeczonym mojej siostry, wciągnął mnie do AK. Co mu później wytknęłam, że siostry nie, tylko mnie. A on mówił: „No bo ja Zosię bardzo kochałem”. A ja mówię: „A szwagierki nie?” – „No też, ale to wiesz...” To była inna sprawa, bo wie pani, zawsze żona bliższa sercu, bo siostra nie należała do żadnej organizacji. No i wciągnął [mnie] i cztery miesiące przed Powstaniem już sprawiałam swoje obowiązki łączniczki. Tak że wszystkie takie przekazy, ulotki, jakieś pistolety, jakieś naboje, różne, różne [rzeczy], to nam przekazywano [i] myśmy woziły w różne miejsca w Warszawie, gdzie ja tej Warszawy na dobrą sprawę nie znałam. I mnie było bardzo trudno, ja musiałam „językiem” [dowiadywać się], gdzie, co, jak, jaka ulica, ale jakoś, dzięki Bogu, wie pani, tak mi się udawało. Byłam bystrzejsza, niestety, niż teraz. Teraz też nie jest źle, ale dziewczyna taka młoda to inaczej działa.
Chcę właśnie dojść do tego, tak. Więc Edzio Majcherczyk, bo tak się nazywała moja siostra później z męża. No, on należał już od samego początku. Mieszkali zresztą w tym samym domu, bo jak wzięła ślub, to wynajęli, nie chciała razem z nami, zresztą nawet specjalnie nie było gdzie. Oni mieszkali w tym samym domu, tylko w innej klatce schodowej, bo było chyba klatek sześć czy ileś. Później właśnie, na cztery miesiące przed Powstaniem ja tam przysięgę składałam, z dwiema koleżankami jeszcze, też od nas, z naszego domu, przed moim szwagrem, bo on był tak troszkę wyżej postawiony. Jakiś jeszcze pan był, ale ja nie wiem, kto to był.
Tak, Popławska Jadzia i Marysia, dwie siostry, ale już gdzieś pięć lat nie żyją, może nawet sześć. Już niestety nie żyją obydwie. Tak że właściwie z tego całego zespołu naszego koleżeńskiego to tylko ja jestem i jeszcze są koledzy, z którymi kontaktu właściwie nie utrzymuję, z podwórka, ale czy oni żyją w tej chwili, no to po prostu nie wiem.
Nie, ja nie byłam świadkiem, ale... Znaczy właściwie byłam świadkiem, tylko że szybko musiałam się wycofać z tego wszystkiego, bo to była taka sytuacja, że ja z koleżanką jedną czy dwoma wyszłam sobie, no tam na Żoliborz żeśmy poszły. Mojej mamy też nie było. I wracam, brama otwarta, co się nie zdarzało, bo u nas był taki zwyczaj, że była budka, taka stróżówka murowana, i tam siedziało dwóch dozorców na zmianę. Nie było tak, że tam nikogo nie było. Brama była zawsze zamknięta, furtka też. Można było otworzyć, nie trzeba było kluczem, ale trzeba było powiedzieć, do kogo się idzie. Nie można było tak sobie wejść, ot, po prostu. Proszę panią, wszystko otwarte, my tak zaglądamy, patrzymy – Niemcy stoją, wielkie auto to niemieckie, takie duże, ciężarowe, i karabin maszynowy ustawiony akurat przed naszym... Bo wie pani, tam jest tak dom usytuowany, znaczy usytuowany [wyrażenia niezrozumiałe – red.], tylko wewnątrz, jak się stoi na podwórku, on jest podzielony jak gdyby na trzy części. Myśmy w tej części ostatniej mieszkały, to znaczy dlatego on jest taki, bo tak i tak, i tak, wie pani, tak był właśnie wykończony. I my patrzymy, Niemcy, tego, i akurat dozorca był blisko i mówi: „Uciekajcie, bo Niemcy przyjechali, straszna sprawa”. Nawet nie wiedziałyśmy w ogóle, o co chodzi, więc nie będę już opowiadać, tylko [powiem] konkluzję tego wszystkiego. Była taka sprawa, że podobno wiaduktem jechał tramwaj i rzekomo z tego segmentu właśnie naszego ktoś z okna strzelił do tramwaju i na pomoście zabił Niemca. Taka była fama. No i oczywiście zaraz telefon, Niemcy przyjechali, od razu karabin, rozstrzeliwać będą. Rzekomo – nie wiem, jak to było naprawdę, czy to była Niemka, nie wiem, jak to było – rzekomo, tak jak ja to słyszałam i dalej, to pamiętam w ten sposób, przyszła Niemka... Aha, najpierw kazali wszystkim wyjść z mieszkań. Wszystkich ustawili, ręce do góry. To znaczy babcia i siostra, bo akurat była. Moja babcia bardzo słabiutko chodziła, no ale ktoś tam pomógł, bo też musiała wyjść, nie pozwolili zostać. Pod tą ścianą wszyscy byli ustawieni. Rzekomo przyszła [kobieta], podobno Niemka, żona jakiegoś wysoko postawionego [Niemca], powiedziała, że ona była świadkiem, bo była przy wiadukcie czy na wiadukcie, nie wiem, że z tego domu nikt nie strzelał, tylko ktoś strzelił z ulicy. Tylko wie pani, ja do tej pory nie wiem, że oni uwierzyli tej kobiecie, ale widocznie musiała podać jednak nazwisko, sprawdzili, bo też mieli te swoje polowe łączenia szybkie i sprawdzili, że rzeczywiście ta pani to jest żoną takiego a takiego, uznali to za fakt i kazali wszystkim iść z powrotem. Spakowali ten karabin maszynowy i odjechali. No ale wie pani, wtedy to rzeczywiście to było przeżycie dla mnie, wiedząc, że moja siostra i babcia stoją pod murem, bo już sobie zdawałam sprawę, prawda... Zaraz, który to był rok? To był rok gdzieś czterdziesty trzeci.
Już byłam taka trochę myśląca. Nie za bardzo, ale trochę, bo wtedy to były zupełnie inne czasy, prawda, człowiek był trochę inaczej ustawiony wiekowo. To to było moje przeżycie rzeczywiście duże, ale tak, żebym ja [przeżyła] coś bardzo [dramatycznego], to nie było nic takiego.
Proszę pani, wiedziała. Ja się sama do tej pory dziwię (ponieważ mój syn tam siedzi), że gdyby była odwrotna sytuacja, teraz coś tfu, tfu, nie daj Boże, się takiego wydarzyło, to ja bym mojego syna zamknęła chyba na dziesięć spustów. A moja mama pomogła mi, bo ja nie wiedziałem jeszcze, że ja się nie dostanę na ten Mokotów, tylko... Bo moja koleżanka, właśnie ta Jadzia, czekała na rower, bo myśmy rowerami miały jechać. I tak czekała, że wreszcie... No, bardzo wcześnie się zaczęło pod tą Cytadelą...
A, do Powstania już doszłam. Za szybko, tak? Co jeszcze miałam powiedzieć?
No właśnie. Tylko ponieważ była tak przepojona patriotyzmem, że spakowała mi plecak normalnie – to była normalność, że ja idę w Powstanie. Wiedziała, że ja mogę zginąć i wszystko. Więc wie pani, jak jednak starsza [osoba] (znaczy nie starsza, bo miała wtedy czterdzieści lat, może czterdzieści dwa) jednak inaczej myślała. A teraz, ja nie wiem... No może dlatego, że ja to przeszłam, ja wiem, jak to wyglądało z autopsji, prawda, ja sobie nie wyobrażam, żebym mogła [pozwolić na udział w konspiracji syna].
Tak miałyśmy, ale miałyśmy takie wewnętrzne [ćwiczenia] w domu mojej siostry. Mój szwagier był, ktoś tam jeszcze, no i uczyli, że po pierwsze dyskrecja, jeszcze raz dyskrecja, to było najważniejsze. Tak dokładnie to ja już nie pamiętam, ale coś tam było takiego, tak, ale za dużo to nie, za dużo to nie. Ja po prostu od dziecka była bardzo dyskretna. U mnie było i do tej pory raczej to jest, jeżeli ktoś mi powie: „Nie mów”, to jest studnia. Jak ktoś mi nie zaznaczy, to czasami coś się tam opowie. Tak że, wie pani....
Proszę pani, ja za dużo to się w ogóle nie dowiedziałam, bo to wszystko było prawie w ostatniej chwili. Ja się dowiedziałam, że ja się mam zgłosić tam i tam, już teraz też nie mogę powiedzieć dokładnie tego, na Mokotów, do „Baszty”. Jeszcze nade mną była taka moja koleżanka, jeżeli mogę ją nazwać koleżanką, bo starsza ode mnie o trzy lata, więc wtedy to była taka starsza, a teraz to tam osiemnaście, piętnaście, to teraz się specjalnie nie rozdziela. Ona była tak nade mną, a szczególnie jak miała randkę, to mówi: „Krysia, jedź, zawieź to tam i tam, bo ja dzisiaj nie mogę”. Więc ja dodatkowo jechałam na Saską Kępę czy tam gdzieś i ją zastępowałam, no ale to było raczej rzadko. Ona była wtedy w kontakcie ze mną i wszystko żebyśmy miały umówione, że ja przyjadę tam i tam, też dokładnie nie mogę powiedzieć już teraz, jaka to ulica. No ale do tego nie doszło i dlatego ja tylko zostałam... Jeszcze później, jak syn czytał w Internecie, że ja byłam w tym... zaraz Żoliborz, jaka to była formacja na Żoliborzu, nie wie pani...
Nieważne, w każdym razie do tego zostałam zaliczona, ale ja do „Baszty” należałam. Jeszcze był „Radosław”, zresztą teraz jest to rondo, a to był serdeczny kolega mojego szwagra, był zresztą u siostry na zaręczynach i na ślubie. Ślub się odbywał u Stanisława Kostki na Żoliborzu. Cały był obstawiony oczywiście akowcami...
Na dwa tygodnie przed Powstaniem. Tylko tutaj widać było, że coś wystaje, odstaje płaszcz, bo wtedy były prochowce bardzo modne, więc wszyscy w prochowcach chodzili na ogół, bo tutaj każdy miał, w razie czego to by się ostrzeliwali. Bardzo dużo było takich wypadków, że ze ślubu właśnie wyciągali Niemcy nowożeńców i całą rodzinę, i tych wszystkich, którzy byli w kościele. No ale szczęśliwie to się wszystko odbyło, bez żadnych komplikacji.
A z okupacji, co tam jeszcze ciekawego... Ciekawe było takie zajście, wie pani, nas... Bo ja pierwsza dostawałam rozkaz, a moje koleżanki [po mnie], to tam już żeśmy razem szły. To było też na Mokotowie i to był dom, znaczy adres jakiś, którego już nie pamiętam, dom raczej w polu stojący. Pamiętam tylko, że z czerwonej cegły, chyba dwupiętrowy domek. Myśmy tam miały... coś doręczałyśmy. No i przyjechałyśmy tam. Nie wiem, czy było jakieś hasło, czy był jakiś umówiony znak dzwonka, nie pamiętam tego. W każdym razie otworzono nam, wchodzimy, hol mniejszy od tego, ale taki kwadratowy hol, to pamiętam doskonale, i ustawione coś takiego wysokiego, plandeką przykryte, ale myśmy na to tak specjalnie [nie zwracały uwagi]. No coś stoi. Dopiero porozumiałam się tam, jakoś to doręczyłam, tylko nie osobiście, to pamiętam, z nikim się nie widziałam. Musiałam to pewnie zostawić tam na dole, ktoś tam później zszedł i zabrał to. Tylko później wychodzimy, mówimy: „Co to jest?”. Okazało się, że to był karabin maszynowy i to był cekaem, ciężki karabin maszynowy, bo później już, jak się dowiedziałam, to oni byli nastawieni, że jak już ktoś zdradzi i Niemcy tam przyjadą, to już nie wyjdą stamtąd, będą się ostrzeliwać do ostatniego naboju i do ostatniej kropli krwi. Tak że na nas to wrażenie zrobiło, że karabin maszynowy, prawda, tak w holu... Ale wiedziałam, że tam nikt obcy nie wejdzie. Tak że to było tak troszkę dla nas zaskoczenie.
A poza tym to tak... Takim [epizodem] z okupacji... Bo jak mama moja wynajmowała pokój... Tylko takie osobiste rzeczy to też mam opowiadać czy raczej nie?
Nie, bo to jest ciekawe, tylko to może kogoś nie interesować po prostu, ale...
Ponieważ ten pokój mama [wynajmowała], zawsze ktoś tam mieszkał, więc przyszedł pan... No ja już mówię swoimi słowami, jak to było, ale nie wiem, kiedy to było, czy rano, czy wieczorem, bo mnie przy tym nie było, jak mama wynajmowała mu, ale przyszedł pewnie... Wynajęła mu pokój i mieszkał jakiś czas, tylko że umówił się, że bardzo prosi, że jak mama swoje mieszkanie będzie sprzątać, żeby sprzątała też jego pokój, to znaczy kurz, na podłodze wytarła. Mama oczywiście [zgodziła się], dlaczego nie. Któregoś dnia mama właśnie chce tam odkurzyć... A u nas były takie krzesełka, które nazywały się thonetowskie, to znaczy krzesełka niewybijane, z poręczami i takie same fotele tak jak ten, bez obicia, tylko pod spodem, tu, gdzie są nogi, były takie [rozkładane elementy], że można tam było coś sobie położyć, w razie czego schować czy coś. Mamusia jeden ten fotel wytarła, podniosła go tam trochę, [przetarła] nóżki. Drugi podnosi, ale coś mamie się wydał cięższy od tamtego, wie, że zawsze były normalne. Więc najpierw patrzy, co to jest, podnosi, patrzy, a tam gdzie można było coś schować, jest mniej więcej tej wielkości [kilkunastocentymetrowy] woreczek, taki płócienny, taki ciężki. Mama to wyjęła, bo musi wiedzieć, co się w jej mieszkaniu dzieje. Wyjęła, patrzy, a tam cały woreczek brylantów i złotych pierścionków. Mamę zamurowało, powiem pani szczerze. I myśli sobie... Aha, jeszcze muszę zaznaczyć, moja mama była tak – patriotką wielką i przeuczciwa, nie uczciwa, ale przeuczciwa. Więc [pomyślała]: „Ja mu zrobię szpasa”. Wzięła ten fotel... A ponieważ on wiedział, że moja mama się wysprzedaje, wzięła ten fotelik, wysunęła do pokoju drugiego i czeka, aż on wróci wieczorem. Przyszedł (chyba miał Stanisław na imię, tak mi się wydaje, nie jestem pewna), przyszedł wieczorem, mama słyszy, że on wszedł do pokoju, wylatuje, ale wie pani, nie blady, ale krew dosłownie uderzyła mu widocznie do głowy, czerwony jak piwonia, i mówi: „Pani majorowo, tutaj był jeszcze jeden fotel”. Mama mówi: „Tak, panie Stanisławie, właśnie dzisiaj... Dobrze, że kupca znalazłam na niego”. On mówi: „Proszę pani, ale tam dobytek był całego mojego życia”. Mama mówi: „A co tam [było]?”. – „Tam była biżuteria”. Ale mama widzi, widzi, co się z nim dzieje, więc skapitulowała, mówi: „Panie Stanisławie, niech pan już... Spokojnie, niech pan się już nie denerwuje. Ja tego fotela nie sprzedałam, ale niech pan nie robi drugi raz tego, bo pan wie o tym, że ja wyprzedaję się i przecież ja mogłam ten fotel razem z pana dobytkiem sprzedać”. On odetchnął, poszedł do pokoju. Musiał pewnie dojść do siebie, bo gdzieś po pół godzinie przychodzi i przynosi mamie taki pierścionek z brylantem (tak jak oni ocenili wtedy, jubiler, to chyba półtora karata był, to bardzo duży brylant) w dziękczynieniu za to, że... Bo mama przecież mogła w ogóle nie oddać mu tego, prawda. I ten brylant to nam bardzo pomógł jeszcze, wie pani, do końca okupacji, bo mama sprzedała ten pierścionek. W każdym razie on zginął, bo to się okazało, skąd on miał to. Oni po prostu kradli, oni odczepiali ostatnie dwa wagony, który szły na front do niemieckich żołnierzy, odczepiali, umówieni oczywiście z tym, bo tam na końcu siedział przecież strażnik i pilnował, dzielili się później tym łupem. Tam ta mąka, konserwy jakieś tam, wszystkie rzeczy, [które były] w tych dwóch wagonach, sprzedawali na czarnym rynku. Te rynki były na Pradze czy tam gdzieś, już nie pamiętam. Później przyszło gestapo jednak do nas, czy tu mieszkał. „Mieszkał”, bo już sprawdzali, bo już wiedzieli dobrze, że mieszkał, bo już go mieli w ręku. „Czy tu mieszkał taki i taki?” Mamusia mówi, że tak, że wynajmował pokój. „A co pani może o nim powiedzieć?” – „No to i to, to, co wiem”. Przecież mamusia, gdzie on pracuje ani nic, a właśnie oni podobno pytali jeszcze, to, co pamiętam, gdzie on pracuje. „Proszę pana, ja w prywatne rzeczy nie... On mieszkał, punktualnie mi płacił za pokój, sympatyczny człowiek i więcej nic nie mogę powiedzieć”. Oni uwierzyli w to, bo rzeczywiście, skąd moja mama mogła wiedzieć, gdzie on pracuje i co on za szwindle robi. Później właśnie... nie pamiętam tylko skąd, mama się dowiedziała, że jego stracili, rozstrzelali chyba, nie wiem, co zrobili z nim, ale właśnie nie żył już. Tak że to było takie poruszające dla nas trochę zdarzenie, dlatego może powiedziałam o tym, no ale właśnie tak...
Mieszkała też Żydówka u nas, pani Róża z chłopczykiem, z Jasiem. Był młodszy ode mnie, miał chyba dwanaście lat wtedy, bo ja już miałam wtedy trzynaście. Powiedziała, że mąż jej, nie wiem, nie będę sobie wymyślać, ale nie wiem, co tam jej maż robił, ale ona sama była z tym chłopczykiem. Mama jej wynajęła mieszkanie.
To był też tak... Czterdziesty czwarty, Powstanie, to może był nawet początek czterdziestego czwartego, ale ona się wprowadziła czterdziestym trzecim roku.
Nie, nie ukrywała. Jeszcze bardzo była podobna do Żydówki, ona miała tak orli nos. Ten chłopczyk był bardzo ładny, pamiętam go doskonale, taki kędzierzawy, włoski miał takie kędzierzawe. Ona się nie ukrywała. I ona z tym chłopcem mieszkała u nas gdzieś w sumie pół roku chyba, może pięć miesięcy. Zaraz powiem pani, jak to dalej przebiegało. Przez trzy miesiące płaciła czy przez dwa, a później powiedziała, że właściwie ona nie wie, co zrobić, co z nią będzie, bo ona nie ma pieniędzy w tej chwili. Mama powiedziała: „Pani Różo, przecież ja pani nie wyrzucę na ulicę, będzie pani mieszkała, dokąd pani będzie musiała. Trudno, jakoś będziemy żyć”. Do momentu kiedy... U nas było dwóch dozorców, pan Danieluk i pan Kureczko. Jeden [miał] połowę domu i drugi połowę domu, tak się podzielili. Pan Kureczko do mamy podszedł i mówi: „Proszę pani, jest taka sytuacja, że – ja wiem, który to pan który mieszkał tam, pan Kłosowski czy jakoś się nazywał, już nie pamiętam dokładnie, ale coś tak w tym sensie – powiedział, że u pani mieszka Żydówka”. Mama mówi: „Ale co to za insynuacja?”. – „Proszę pani, niech pani uważa, niech pani coś natychmiast z tym zrobi, że on – tak mamusia później powtarzała, jak już byłam dorosła, też się o tym rozmawiało – dlatego że to nie są przelewki”. Ale moja mama jakoś tak nie mogła jej odmówić, bo nie wynajęłaby jej tego pokoju. Ja nie wiem, czy ja bym wynajęła, ale wynajęła, bo nie mogła... Z chłopcem małym, no co ma zrobić, nie ma gdzie, nie chcą jej wynająć, bo każdy się bał, wie pani, to było [jak] iść od razu pod lufy. Mówi: „Proszę pani, niech pani coś zrobi, żeby ona się [wyprowadziła], bo nieszczęście będzie”. A ten facet, który powiedział temu mojemu dozorcy, mieszkał w Łodzi, a ona też była z Łodzi. Oni tam jakiś taki swój biznes prowadzili, bo Żydzi to handlem się zajmowali, i on ją znał z Łodzi. I on ją poznał. I on do Kureczki, do dozorcy powiedział, że u pani majorowej, [właściwie] u Łyżwińskiej chyba powiedział, bo on nie wiedział, czy mój ojciec major, czy nie major... I Kureczko bardzo przyzwoity, w ogóle okazuje się, że przyzwoity, bo gdyby nie był, to my byśmy nie żyli, prawda. On też pewnie wiedział, tylko nic nie mówił, bo przecież widział. Ona nie wychodziła, ona bardzo mało, w ogóle, wieczorem tylko. Jasio raz wyszedł ze mną na podwórko bawić się, bo przecież to dziecko siedziało cały czas w domu, ale od razu wszyscy koledzy: „A co on taki, to chyba Żyd”. Od razu, wie pani, jak to każdy od razu zauważył, bo on rzeczywiście taki ładny żydziaczek był. Proszę pani i moja mama na głowie stawała, bo przecież co, każe: „Proszę wyjść i koniec. Nic mnie nie obchodzi”. Byli tacy ludzie, ale byli tacy, co w ogóle pomagali bardzo Żydom. Moja mama też nie miała sumienia, żeby powiedzieć: „Proszę pani, trudno, ale ja nie mogę narażać swojej rodziny”. Tylko na wszystkie strony szukała, żeby jej coś znaleźć. I znalazła jej miejsce na placu Narutowicza, u lekarza, jako gosposia. Nie wiem, że lekarz się nie bał, no ale każdy zrobił, jak uważał. I ona tam pojechała właśnie zająć się domem. Myśmy jeszcze z siostrą odwoziły ją na plac Narutowicza dorożką. Później siostra ją spotkała już po wyzwoleniu, no to może dalej [opowiem]. Spotkała ją po wyzwoleniu, bo myśmy jeszcze później po Powstaniu (to też cały okres muszę opowiedzieć) były w obozie. Jak żeśmy wróciły z obozu, to siostra pojechała później do Łodzi, bo miała koleżankę, i tam ją spotkała na Piotrkowskiej. Zachowała się tak trochę nie bardzo, ale to już nieważne. Każdy jest taki, jak jest...
No, najważniejsze, że przeżyła. Oczywiście, najważniejsze, że przeżyła. Nie wiedziała, że my [byłyśmy] w obozie. Siostra mówi, że my właśnie przyjechałyśmy z obozu, wróciłyśmy do Kielc, bo dwa lata w Kielcach żeśmy później mieszkały. Wszystko żeśmy straciły, bo wyszłyśmy, wyprowadzili nas. Ja miałam taką walizeczkę małą, więcej nic. A oni już się ustawili, bo rok myśmy były w obozie (nie w obozie, no tak, w Dreilinden, w obozie), a ona już odnalazła męża. Znaczy osobno byli, widocznie żeby razem nie przebywać, no i już założyli sobie znowu jakiś interes. Tylko że miałam do niej żal, właściwie nie tyle ja, ile moja mama, a najbardziej to moja siostra, bo ona była taka, że [ta Żydówka] nie chciała jakiegoś kontaktu. Przecież moja matka narażała nas wszystkie. Nie spytała się: „Słuchajcie, może was coś niecoś podratować, pomóc, nic?”. Powodziło im się dobrze, ale to głupstwo. Najważniejsze, że przeżyli, że Jasio tam poszedł do szkoły. Tak że to były takie właśnie okupacyjne przeżycia, może głębsze. A tak to... U nas był w ogóle taki kołowrotek, bo u nas tak, jedni wychodzili, drodzy wchodzili, bo był taki przelotowy [punkt], jeżeli chodzi o AK, już później. Bo ja już tam na końcu należałam.
Tak, tak, tak, u nas w pokoju, tam wiecznie. Najważniejsze, że ja wie pani, miałam koleżankę, która była Ukrainką. Ona mieszkała na tej samej klatce, na parterze. Myśmy się bardzo kolegowały, przyjaźniły nawet, czego moja siostra nie mogła mi wybaczyć. Mówi: „No wiesz co, to oni, Ukraińcy, a ty się z Ukrainką kolegujesz?” No tak wypadło. Jej ojciec był bardzo sympatyczny, no, wydawałoby się, przyzwoity, ale okazało się, że naprawdę przyzwoity. On, proszę pani... Ale to znowu muszę wyskoczyć do przodu, a to już przy wyzwoleniu znowu będzie, to nie wiem, czy teraz od razu powiedzieć.
Dobrze. Ja później byłam chora na szkarlatynę, tak że on przez Lalę przysłał mi taką pięciokilogramową torbę słodyczy, pomarańczy, bo on jako Ukrainiec, przypuszczam, że pracował w jakiejś niemieckiej firmie. On nie był tam związany pewnie z tym wszystkim, ale pracował chyba. Ale później właśnie, już po wyzwoleniu, ja z tą koleżanką się spotkałam. Ona mieszkała w Łodzi i myśmy nawet z moim pierwszym mężem pojechali do Łodzi i byliśmy u nich i tata jej był tam. Jeszcze przedtem siostra mi powiedziała, bo tak doszło do nas, że on był w [Ludowym] Wojsku Polskim, no ale to już, pal licho. W każdym razie on tam był i mówi: „Krysja – bo on tak zaciągał – Krysja, ja wszystko wiedział, co tam u was się działo”. Więc gdyby był, przepraszam, że tak brzydko powiem, świnia, to przecież on by doniósł, nas by od razu skasowali, więc musiał być porządny, skoro nie tylko ze względu na to, że ja się przyjaźniłam z jego córką, ale w ogóle, prawda, tak że tego. Później tak... Ale w Wojsku Polskim był. Nie patrzyli, kto, co, z początku i tak było.
Dobrze, więc proszę pani, 1 sierpnia przed południem było normalnie. Chodziły takie [słuchy], że Powstanie, ale w ogóle nikt nie wiedział, że to tak od razu wybuchnie. Myśmy się przygotowywały już, bo już miałyśmy tam jechać, tylko z tymi rowerami. Ja miałam rower, ta druga też miała rower, tylko ta jedna nie miała i tak schodziło. Właściwie przez ten jej rower ja nie zdążyłam tam pojechać. Jeszcze przyjechał łącznik i on mnie chciał na ramę wziąć. Mówi: „Nie czekaj na nie, tylko chodź, ja cię na ramę zabiorę”. No ale wie pani, teraz też taka sytuacja, sama nie wiem, jak zrobić, czy jechać z nim, czy już tego. Ja nawet nie przypuszczałam, że my nie przedostaniemy się, bo później nawet uważałam się za dezerterkę. Po jakimś czasie mówię: „Boże, trzeba było jechać”. Ale później to już człowiek nie myślał o tym, wszystko wrzało. I jeszcze on mówi tak: „Słuchaj, pamiętaj, żebyś przyjechała. Masz tutaj moją łyżkę, widelec i nóż – takie składane, to się jakoś nazywa – to mi przywieziesz, bo inaczej ja nie będę miał czym jeść”. Pewnie dostał tam, ale ja w ogóle wątpię, czy on się przedostał już na Mokotów. On pewnie gdzieś po drodze musiał zginąć, bo już była naprawdę strzelanina, już Niemcy szaleli po prostu.
No i to Powstanie się zaczęło. Strzelanina przy Cytadeli, tutaj Niemcy latają, no ale jeszcze nie tak bardzo, bo oni się zamknęli później w Cytadeli, nie wychodzili w ogóle, no a nasi tutaj byli, tutaj plac Inwalidów, plac Wilsona. Trudno sobie teraz wyobrazić, ale Dworzec Gdański to był taki drewniaczek, w ogóle tam było inaczej. Tam gdzie teraz są domy, tam było kartoflisko i tam usadowili się „ukraińcy”, a myśmy jeszcze musiały iść po nosze (to już było Powstanie). Myśmy musiały iść po nosze, bo miałyśmy tylko jedną parę, a nie daj Boże, coś się stanie, to musiały być drugie nosze. Myśmy poszły do składu aptecznego, który znajdował się między placem Inwalidów a generała Zajączka, po prawej stronie, i myśmy tam poleciały. Ale już odwrót był cięższy, bo ci „ukraińcy” jak kogoś zobaczyli, to od razu z tych kartofli strzelali, bo byli położeni tam, leżeli tam na brzuchu, te karabiny tam wystawione. Myśmy prawie doszły już do generała Zajączka, ale przed tym jeszcze jest Mickiewicza i ten dom tak jest, potem jest droga, która prowadzi do Cytadeli, a [wystarczy] przejść tylko przez drogę i ten dom generała Zajączka. I myśmy doszły tutaj już prawie do końca tego Mickiewicza i zaczęła się jakaś strzelanina. A tam jest tak usytuowane dziwnie, że od zewnątrz są takie wnęki i tam jest klatka, którą można otworzyć i wejść tam, ale one były zamknięte. Dopiero główne wejście od bramy, to jest vis-à-vis naszego domu, tam było główne wejście. Ale ta Jadzia była ze mną właśnie po te nosze, jednak trzy lata starsza ode mnie, to już mózg inaczej pracuje, bo ja nawet się nie zastanawiałam nad tym. Ona mówi: „Krysia, chodź musimy się tu schować, bo nas zastrzelą. Chodź, schowamy się tutaj”. Myśmy w tą klateczkę tak weszły, to tyle było tutaj, tak wystawało, o, myśmy się tu oparły o te drzwi i ta strzelanina ucichła. To my chcemy z tymi noszami przelecieć jakoś. Ja mówię: „Wiesz co, chodź”. Ona mówi: „Wiesz co, nie”. Jeszcze wróciła, ale nie całkiem do naszego domu. Myśmy wyleciały z tej klateczki, skręciłyśmy i do tej głównej bramy weszłyśmy, żeby jeszcze przeczekać, bo jeszcze takie strzały było słychać. I słyszymy, że coś tak bardzo mocno uderzyło tak jak w ten dom. Jadzia mówi: „Wiesz co, Krysia, pewnie wiesz co, może zobaczyli nas”. Oni nas dojrzeli przez lornetkę czy nawet [gołym okiem] było widać i pewnie tam strzelili. Tak dokładnie to nie było wiadomo, może przykucnęłyśmy czy coś, i oni strzelili tam widocznie. Nie widocznie, tylko na pewno, bo jak to ucichło całkiem, przeczekałyśmy chyba godzinę albo więcej, myśmy poszły, zobaczyłyśmy tam, wie pani... A nie, przepraszam, źle mówię. Myśmy nie poszły tam, tylko weszłyśmy na klatkę i z tej klatki było widać tamtą klatkę, z tamtej strony. Nie wiem, czy ja mówię tak obrazowo, czy nie bardzo. Widziałyśmy roztrzaskane drzwi. Czyli oni faktycznie tam strzelili za nami. Więc gdyby ona, mądrzejsza ode mnie, nie powiedziała, żebyśmy się schowały, to byśmy nie żyły po prostu. Zawsze jej mówiłam, że dzięki niej to ja w ogóle egzystuję.
Zaraz powiem.
Więc jak u nas otworzyli ten szpital, bo to też wszystko naprędce było zmontowane, więc w naszym domu mieszkał chirurg. Nie wiem, czy jeden, ale ten popracował potem właśnie w tym [szpitalu]. Nie wiem tylko, jak on się nazywał, bo siostra nazywała się siostra Karpińska. Ona była pielęgniarką w ogóle, pracowała jeszcze za okupacji gdzieś tam, nie wiem. I ona... Ten doktor, ten chirurg... Ona nas znała doskonale, prawie od dziecka, jeszcze byłyśmy takie małe, po sześć lat, po siedem, po ileś. Opowiedziałyśmy tą całą historię, bo przecież ona w ogóle nie wiedziała, że my mamy gdzieś jechać, że my należymy do jakichś [oddziałów], bo przecież nikt o tym nie wiedział. To był kamień w wodę, nikt nie miał prawa wiedzieć. Myśmy wtedy powiedziały, jak to było, że myśmy się nie przedostały. No na upartego to mogłyśmy jeszcze później, ale to było samobójstwo ewidentne, więc bez sensu w ogóle. No i ona mówi: „Nie martwcie się. My szpital tutaj otwieramy...”. Już te wszystkie rzeczy pozwozili tam. Nie było dużo czasu na to, bo nikt nie wiedział, że to Powstanie [wybuchnie, tylko] to montowane było tak naprędce. „No i poczekajcie tam dwa dni czy tego. Wy tutaj będziecie miały pracę tak samo”. No i później przedstawiła nas temu lekarzowi (on nas z widzenia też znał, ale osobiście nie) i tam właśnie żeśmy dostały tą funkcję, że będziemy nosić rannych. No więc tylko powiedziała, jak tam ewentualne [się zachowywać], żeby ranę opatrzyć od razu, wyjaśniła nam to wszystko. Najpierw trochę pomagaliśmy tam wewnątrz, w szpitalu. To były tam po tygodniu czy tam po iluś. No ale doszli do wniosku, że ponieważ tam przywożą – przecież inni oprócz nas też tam przywozili rannych – że ranni są rozebrani, że taka młoda dziewczyna, nie tak teraz, piętnaście lat, to nie może tam widzieć nic. No i dlatego powiedzieli, że tam to nie, tylko rannych żebyśmy nosiły. I tam jakieś pomoce gdzieś, jakieś waciki, coś, no wie pani, tak jak to szpitaliku jest. No i tak się nasza praca tam zaczęła.
No wie pani, noszenie rannych to nie był taki prosty sposób, bo myśmy były młode i słabe jeszcze. Znaczy słabe może nie, bo wie pani, piętnastoletnia dziewczyna też ma siłę. Tylko że człowiek nie znał tego. A poza tym wie pani, no, ranny to było przeżycie też dla nas wielkie. Dla mnie szczególne, bo ja może jestem w ogóle do tej pory taka nadwrażliwa. Ale trzeba było to robić, nie było w ogóle mowy.
No i proszę pani i właśnie jedno wyjście mieliśmy, znaczy wezwanie, bo ktoś przeleciał z Dymińskiej. Krajewskiego i Dymińska to były dwa domy, przerwa, i droga do Cytadeli, tam takie duże drzwi do Cytadeli. I ktoś przyleciał z tego bloku, że tam ranny jęczy, że ktoś jęczy, jak oni zobaczyli, to ranny. No więc od razu nosze wzięłyśmy i poszłyśmy. Tylko teraz, proszę pani, [jak] przejść. Bo tak, myśmy... Muszę pani tak obrazowo powiedzieć. Teraz tak, my idziemy tędy, tu jest droga, która prowadzi do Cytadeli, a do tego domu, gdzie on leżał, to trzeba było przejść przez tą uliczkę. Ona nie była bardzo szeroka, ale jednak. No trzeba było kroków zrobić, no ja wiem, ze trzydzieści, może więcej. I teraz tak, w tamtą stronę z noszami to jeszcze pół biedy, ale z powrotem z rannym to była ciężka sprawa. Że myśmy nie zostały ranne i że w ogóle żeśmy przeszły, to chyba opatrzność boża, nie wiem. Kto wierzy, to powie, że to opatrzność, kto nie wierzy, to powie, że tak po prostu było. No i myśmy weszły do tego domu. No i powiedziała, w której tam klatce. No i rzeczywiście stękał tam, stękał. Zeszłyśmy do piwnicy. No leży młody człowiek i strasznie jęczy. I teraz tak, wpakować go na te nosze to też problem, bo on, wie pani, jego bolało. [...] Ale jakoś żeśmy go tam na te nosze włożyły, tylko teraz wyjść przez te wąskie [drzwi]. Wie pani, jak w piwnicy są wąskie drzwi. Więc trzeba było te nosze jakoś tam prze tego. No on tam stękał strasznie, ale żeśmy sobie jakoś dały radę, wyszłyśmy.
Nikogo nie było, myśmy były same w tej piwnicy. Wie pani, myśmy mogły zostawić nosze i pójść, ale ja wiem gdzie, czy tam są ludzie, kto tam jest. Nie wiadomo przecież w ogóle. A poza tym myśmy też były takie trochę, mam wrażenie, zdenerwowane, bo tam w każdej chwili Niemcy mogli wyleźć z tej Cytadeli. Nie wiadomo było, co się w każdej chwili może stać. Myśmy tam wyszły i teraz jak przejść z nim przez tą drogę znowu, żeby się schować, żeby oni nas nie mieli na obstrzale. No ale żeśmy się jakoś sprężyły, żeśmy przeszły, nie było żadnego strzału. Ja zawsze mówiłam, że oni pewnie jedli drugie śniadanie albo obiad, nie wiem, że nie patrzyli, bo to jest niemożliwe. No ale żeśmy przeszły. Przyniosłyśmy go tam, zostawiłyśmy w szpitalu, to już tam zainteresowali się wszyscy i tego. Więc to był taki wypad, dla nas bardzo ciężki i taki bardzo... Właściwie byłyśmy wystawione już bezpośrednio na kule, ale szczęśliwie jakoś się udało. Co tam jeszcze w okupację?
Tak, tak, tylko myśmy chodziły po rannych, bo między placem Inwalidów a naszym domem była barykada, znaczy jeszcze przed placem Inwalidów, ale właściwie przy placu Inwalidów, druga była jeszcze przy placu Wilsona. A poza tym na ulicach – ludzie jednak chodzili, masę rannych było. To było ciągle takie latanie. Jeszcze oprócz nas też tam byli tacy sanitariusze, może starsi od nas trochę, ale też właściwie chyba w naszym wieku, może siedemnaście lat.
Nie, w żywność nie, to już nie, to już się kto inny zajmował.
Każdy miał tam jakieś coś tam w domu, ale za dużo to tego nie było. Jakaś mąka, ryż, takie rzeczy były, ale nie było tak łatwo, pamiętam, że ciągle tylko chleb... Może razowa mąka była, bo wiem, że ciągle razowy chleb piekli i ten razowy chleb posmarowany marmoladą. Bo wie pani, wtedy się robiło takie różne przetwory, żeby [mieć] na zimę, kiedy jest droższe to wszystko. Tak to było zaopatrzenie takie, że można było kupić, wie pani, takie rzeczy, tylko że z pieniążkami trzeba się było bardzo ograniczać.
O Powstaniu... A więc właśnie, to co zostało jeszcze, to każdy miał tam trochę w domu. Było ciężko, bardzo ciężko. Wiem, że u nas był jakiś smalec przetopiony, jakieś tam coś. Poza tym koleżanka mojej mamy miała paszteciarnię. W naszym domu, od ulicy było wejście, a mieszkała w takiej właściwie suterynie. Tak że ona z tej paszteciarni wszystko do domu przeniosła. No i tam nie było tak, że każdy miał dla siebie, każdy się dzielił z każdym. Tak że nie było tragicznie, ale nie było za różowo.
Wie pani, bo ja wiem... Zależy, pod jakim kątem patrzeć, prawda, no bo Powstańców to traktowali jak kogoś bardzo takiego na piedestale, ale...
Nie no, w miarę możliwości, oczywiście [tak]. No pewnie, że tak, pewnie, że pomagała. Powstańcy do nas przychodzili, to czy woda, herbata, jak coś tego, ale raczej tak niedużo, nie bardzo przychodzili tutaj. Widocznie gdzieś tam, nie wiem, gdzie oni mieli jakiś tam swój...
Pamiętam, że były dwie noce takie, że myśmy były na podwórku i czekałyśmy, że może będzie tego, bo wtedy był nalot, i że będą może ranni i trzeba będzie ich przynieść. Tak że myśmy dużo razy były poza domem, ale w domu też nocowałam, oczywiście, tak. Ja byłam osiemnaście dni. Bo to Powstanie dalej trwało, a ja byłam od pierwszego do osiemnastego. Dlatego że później, pamiętam, byłyśmy na barykadzie, tam przy barykadzie...
Przy placu Inwalidów właśnie. I moja siostra tam przyszła do nas i mówi: „Chodź, bo nas ewakuują. – To już był właśnie osiemnasty. – Każą wszystkim opuścić dom i wszystkich zabierają”. A ja mówię... Jeszcze pamiętam, jak ja powiedziałam: „Jak ja pójdę? Ja zostaję”. A ona mówi: „Absolutnie”. Ona więcej niż moja mama: „Absolutnie! Wiesz, co moja mama będzie przeżywać, jak ty zostaniesz tu na stałe?”. A ja mówię: „A jak ja bym była gdzieś indziej, przedostała się, też by nie wiedziała przecież, co się ze mną dzieje”. To taka niekonsekwencja by była. Jednak już nie wiem, jak to było, czy to moja mama... Nie wiem, nie wiem, nie wiem, w każdym razie ja z nimi wyszłam już z [Powstania].
Ja wyszłam i te moje koleżanki... Właśnie nie pamiętam, czy ta jedna została, bo tam jeszcze jedna była, czwarta, ale ja z nią nie byłam w kontakcie. Ona tam z kimś innym nosiła rannych i ona chyba została. A te to nie wiem, czy one zostały, czy wyszły, już tego nie pamiętam.
W każdym razie ewakuacja wyglądała tak, że proszę pani, kazali wszystkim wziąć po małej walizeczce, tak malutkiej, i opuścić mieszkanie, zejść na dół. Tam zgrupowanie miało być i tego. No ale moja babcia słabo chodziła, więc mama mówi, no jak to, przecież babci nie zostawi tu samej. I tak stoimy wszyscy – ja to pamiętam, jakby to było dzisiaj – stoimy wszyscy na podwórku, grupa ludzi, i doszedł do nas takiej wyższej rangi Niemiec, który doskonale mówił po polsku. To znaczy chyba poznaniak, bo raczej nie ze Śląska, bo tam to taki akcent specjalny jest, specyficzny, i moja mama mówi, że babci nie może zostawić, no to jak to będzie. Tak już w skrócie to opowiadam. [Oficer] mówi: „Proszę pani, niech pani bierze, bo ma pani córkę dorosłą – moja siostra przecież była dorosła, bo to już po ślubie, a ja też dziewczyna duża – dlatego że tu po nas, jak będzie dom już pusty, przychodzą »ukraińcy«”. Więc nie radzi, żebyśmy tutaj zostały. Wie pani, co „ukraińcy” robili. Zresztą później powiem jeszcze. Moją mamę to przekonało jeszcze, że powiedział, że po starszych ludzi, którzy słabo chodzą czy nie mogą chodzić, przyjadą podwody i oni tymi podwodami zawiozą, bo myśmy do Pruszkowa mieli dojechać, znaczy przejść piechotą. Pruszków to był nasz docelowy punkt. A teraz, wie pani, to co Niemiec mówi, tego nie można brać pod uwagę. Czy oni rzeczywiście dadzą podwody, czy jak my pójdziemy, to oni tych ludzi rozstrzelają. Babcia znowu została, nie wiedziała, czy oni nas wzięli, czy rozstrzelają, czy rzeczywiście do tego Pruszkowa tam dojdziemy. Mama zdecydowała się ze względu właśnie na nas, liczyła na to, że rzeczywiście przewiozą tych ludzi. Rzeczywiście przewieźli. Tak, przewieźli, ale myśmy z babcią się już nie spotkały, bo tam był taki ogrom ludzi, że myśmy z babcią się tam nie spotkały.
Tak. Ta droga do Pruszkowa była makabryczna z tego względu, że postój był na Woli, postój był na Woli w tym kościele dużym. No i tam się działy sceny makabryczne, dlatego że po pierwsze, to była już noc, więc ci mądrzejsi to mówili, żeby Niemcy nie widzieli, gdzie młodzi, gdzie starsi, to żeby tak leżeć na ławie, na tym pulpicie, no i w ogóle się nie pokazywać. Ja miałam zawiązaną chusteczkę na głowę, siostra też, mama też pewnie coś tam, nie wiem. Wiem, że ja całą noc tak przeleżałam, nie drgnęłam nawet, a przecież siusiu się chciało. Ja już nie wiem, jak to było, w ogóle nie wiem. Tylko że wtedy człowiek młody, to wie pani, zrobił wieczorem, zrobił rano, prawda. Bo były takie sceny właśnie, że wchodzili, bo tam „ukraińcy” byli, wchodzili „ukraińcy”, świecili latarkami. Każdy ciekaw, tego... Jak tylko młoda twarz się podniosła, Komm, komm. Zabierali, gwałcili i rozstrzeliwali od razu na miejscu. Później, jak żeśmy się dowiedzieli od kogoś tam, kto bliżej tego wejścia widocznie (nie wiem, jak to było), że takie sceny tam się dzieją, to wtedy już w ogóle strach opanował. Człowiek to może inaczej odbierał tego, bo tak nie bardzo wiedział, jak to wygląda, ten gwałt i to wszystko, bo teraz jest już inaczej, ale niemniej było naprężenie takie.
Później rano dalej marsz do tego Pruszkowa. Ale coś tym „ukraińcom” się nie podobało, że tam Polacy (tam domy przecież naokoło) przetrzymywali właśnie Powstańców, i tam zaczęły się rozstrzeliwania właśnie za to przetrzymywanie tych, tych. Tak że mamusi koleżankę rozstrzelali tam...
Nie, nie, nie. Nawet jakbym widziała, to raczej bym wolała nie patrzeć już, naprawdę, bo to znajomi. Zresztą znałam tą panią, oczywiście.
Później właśnie wymarsz do Pruszkowa. Do Pruszkowa nas tam przyprowadzili. No więc strasznie, ludzi masę, że tam w ogóle nic... Pamiętam, że tam jakieś takie kamienie leżały, jakieś belki, coś tam było, no ale na czymś trzeba było siedzieć, przecież myśmy ze sobą nie mieli nic. Pamiętam, że były jakieś takie, słomiane, ale były, takie worki po cemencie czy po czymś. Myśmy po prostu sobie podłożyły i całą noc się tam siedziało. Później była komisja, proszę pani. Komisja była, która się składała z Niemca, lekarza niemieckiego, a mój wuj był chirurgiem, znaczy za okupacji urzędował sobie w jakimś szpitalu, i był tam na sali, bo też był zabrany. Tam myśmy przyszły, ale jeszcze osoby, które poprzedniego dnia tam były. Ja nawet nie wiedziałam, nie widziałam się tam z nim przecież. Później mówili, że ogłosili, że jeżeli jest lekarz, to żeby się zgłosił. Wuj nawet nie wiedział, po co. No więc zgłosił się, okazało się, że ten Niemiec chciał mieć takiego swojego pomocnika. Mój wuj tam z nim razem urzędował. Na ironię losu jeszcze, wie pani... Bo zapomniałam tego jeszcze powiedzieć, bo za dużo tego na raz, że jeszcze między Różą, przed tą Różą, która mieszkała u nas...
Tak. Jeszcze przed nią, może na pół roku czy tam ileś, mieszkała też Żydówka, ale w ogóle niepodobna do Żydówki. Blondynka taka, w ogóle niepodobna, ale mieszkała bardzo krótko. I ona... Ale wie pani, co za zbieg okoliczności. Ja kiedyś nie wierzyłam, ale miałam cztery w życiu i teraz wierzę w zbiegi okoliczności. Ona była prawą ręką... Znaczy tam przy tym lekarzu i przy moim wujku ona była jeszcze jako pielęgniarka. Ona podobno była pielęgniarką, ale ja o tym nie wiedziałem w ogóle. Ona tam była, może potrzebowali pielęgniarki, ona się zgłosiła, prawda, i była tam. W każdym razie ona nas w ogóle... Jeszcze mama mówi: „Boże, jak to? Ona nas w ogóle nie poznaje?”. Ale ona udała, że nas nie poznaje. Każdy wzrok, każde [nietypowe zachowanie] mogło wzbudzić jakieś podejrzenia. Dopiero później, jakoś było, już nie pamiętam, jak to było, że ona do nas podeszła, do mamusi i mówi szybciutko, że niech mama nie myśli, że ona taka jest niewdzięczna, ale ona nie może. Zrozumiałe zupełnie. No ale nie o to chodzi. Była ta komisja i proszę pani, okazało się... Ogólnie się mówi, że Niemcy to jedna swołocz, ale nie można powiedzieć, były wyjątki tak jak wszędzie. Ten Niemiec okazał się takim widocznie względnie przyzwoitym człowiekiem, bo poszedł na rękę mojemu wujkowi. Bo myśmy dwa razy na komisje stawały i dwa razy nas zwolniono. Zdrowe, młode kobiety. To znaczy moja mama niby chora, bo tam sobie głowę [owinęła], niby że ma coś z głową, moja siostra nerki, tak było podane tam na komisji, że proszą o zwolnienie. Ja jako taka jeszcze młoda dziewczynka, więc nie wiem, że tam podobno krwotoki z nosa miałam i tamto, w każdym razie nas zwolniono. Dochodzimy do bramy, żeby wyjść już z tego Pruszkowa, Niemcy stoją (nie wiem, czy to gestapo, czy policja, nie wiem), no i patrzą, młodzi, tego, pewnie to wszystko tego... Zurück! Z powrotem. Absolutnie nie ma mowy. I my z powrotem znowu żeśmy się znalazły w obozie pruszkowskim.
Ale następnym razem znowu jest ta właśnie druga komisja i my znowu na tę komisję stajemy. I znowu ta sama historia. Znowu ten lekarz wie, o co chodzi, i znowu jesteśmy zwolnione. Wychodzimy, ale już przy bramie nikogo nie było. Wyszłyśmy na wolność. Ale teraz co z sobą zrobić? Kenkarty niemieckie, warszawskie, więc gdzie to tego... Ta moja mama z siostrą ustaliły, że jedziemy do Milanówka. Wsiadłyśmy w tą kolejkę, bo przecież tam wszystko prosperowało normalnie. Jedziemy tą kolejką, przyjechałyśmy do Milanówka, no ale teraz co w tym Milanówku robić. Noc, godzina policyjna była od dwudziestej, znowu nas zgarną i znowu od początku będzie. Idziemy do sióstr, bo taki duży klasztor, idziemy do tych sióstr. Dzwonimy, z nami była chyba jeszcze jedna rodzina czy dwoje osób, już nie pamiętam. Siostra przyszła, ta furtianka, no i moja mama mówi, że chciałybyśmy tylko przenocować obojętnie gdzie, jedną noc. „A, nie, absolutnie, my nie mamy miejsca, nie tego...” W każdym razie nie przyjęły nas, tylko mówią: „Tam jest RGO – oni tam pomagali – to może tam będzie”. Myśmy poszły do tego RGO i tam nas przyjęli. Taki baraczek był mały, taki gospodarczy, tam takie łopaty mieli, tego. Dali nam jakieś koce i żeśmy tam noc jakoś przebyły.
No i teraz jest dylemat, no bo nie mamy co ze sobą zrobić. Pieniędzy nie ma, nie mamy nic. I teraz tak, moja siostra ma chrzestną w Częstochowie, a mama ma rodzinę bliską, bo to ciotka mojej mamy, w Kielcach. Teraz, gdzie jedziemy? Do Kielc albo do Częstochowy. Oczywiście pierwszy głos to mają młodzi, więc moja siostra, że nie, absolutnie do Częstochowy jedziemy. Mama i uległa, pojechaliśmy. „No dobrze, do Częstochowy”. Poszliśmy na dworzec, nie pamiętam tylko, jakie to były wagony, wagony były takie nie kryte, tylko takie platformy. Wsiedliśmy na tą platformę, jakiś akurat jechał po prostu, więc zabrali nas. Dojeżdżamy do Koluszek, a w Koluszkach na szynach stoi gestapo, tak za ręce się trzymają, chyba z pięćdziesięciu może, nie wiem już ilu, i pociąg zatrzymali. Kenkarty warszawskie – na lewą stronę. Co uznali, że jacyś lepsi, to na prawą stronę czy odwrotnie. No i nasza strona to była przeznaczona do obozu. Dlatego że siostry mama usłuchała, no to my musiałyśmy [wsiadać], zapakowali nas w bydlęce wagony i posłali do obozu.
Wylądowaliśmy w Dreilinden pod Berlinem trzydzieści kilometrów. Jeszcze przedtem był przejściowy taki obóz, tam [spędziliśmy] chyba jedną noc. Później w tym obozie byłyśmy rok.
To był obóz kolejowy tak zwany. Stał na takiej skarpie, zaraz przy metrze, bo tam metro chodziło, znaczy na wierzchu. To się nazywało U-Bahn, S-Bahn chyba, albo odwrotnie. Mieszkaliśmy zaraz przy tym i oni to nazwali widocznie kolejowy, ale rzeczywiście ten Lagerführer był w ubraniu, w mundurze kolejowym, więc widocznie to, prawda, gdzieś tak... No i nas tam umieszczono, to znaczy były takie sale, nie wiem, chyba cztery łóżka, osiem osób czy dziesięć tam spało, takie prycze, jedna na drugiej. Tam żeśmy się umieścili i tam jakoś się mieszkało. A do pracy tak, moja mama... Moja mama trochę tam faktycznie z wątrobą to [miała problemy], bo za okupacji dostawała straszne ataki wątroby, no ale że z wątrobą tego, to moja mama już miała czterdzieści parę lat, młoda niby, ale tam takich starszych ludzi nie było, no więc [zdecydowano], że będzie na kuchni. A ja, ponieważ z mamą, to też na kuchni będę obierać ziemniaki, jarzyny, takie tam rzeczy. A moja siostra nie była z nami, tylko na Potsdamer Platz, [jak] się nazywało, i tam był obóz. Ona znała niemiecki. Pytali się, kto niemiecki zna... Tam jeszcze była jej koleżanka. Koleżanka dlatego się u nas znalazła, że ona już szła przez wiadukt w czasie Powstania, już nie mogła dojść do siebie do domu, a mieszkała na Bieniewickiej, i do nas przyszła, bo blisko, i już z nami była do końca i z nami tam się dostała i tam była. Mąż jej to brał udział w Powstaniu. Tylko jeszcze Powstanie ominęłam, ale muszę coś powiedzieć jeszcze, ale to później, jak skończę to. Myśmy pracowały na kuchni, a moja siostra powiedziała, że zna niemiecki, więc że na „szafnerynki”. Tak im powiedzieli, ale się okazało, że nie na „szafnerynki”, konduktorki czy jakieś, tylko do mycia wagonów, więc była różnica „maleńka”. No i tam pucowały te wagony, mieszkały gdzieś tam, myśmy tam jeździły z mamą, bo można było się przemieszczać, tylko trzeba było mieć taką „petkę” przypiętą.
W tym obozie to też miałam takie zajście, bo tam była rodzina ze Lwowa. Oni przyjechali pociągiem. Cały wagon mogli swoich rzeczy przywieźć. Przywieźli kołdry, poduszki, różne rzeczy, swoje pierzyny. [Jedną] pierzynkę mojej mamie ofiarowali, taką małą, ale jak Rosjanie wkroczyli, to porucznik przyszedł i bardzo się podobała i zabrał tą pierzynkę mamie. No i tak pracowało się do końca, już do wyzwolenia.
Właśnie chcę pani powiedzieć. Było tak, zaraz przy naszym obozie, dosłownie przez płot, był sklepik spożywczy. Ponieważ tam była koleżanka, której mąż za okupacji pracował na bazarze Różyckiego, handlował po prostu, bo ci ludzie dobrze żyli wtedy, handlował skórą, no i później za te pieniądze kupował dolary, świnki tak zwane, wie pani, no różne rzeczy. Ta koleżanka mojej siostry (nie rewidowano nas w ogóle) miała przy sobie i dolary, i te „świnki”.
To były takie dukaciki.
Tak, tak. I miała złoty zegarek, bardzo ładny. Nie można powiedzieć, nie zabrali tego, nie. Ona za te pieniądze kupowała kartki, bo kartki można było dostać. Tak jak u nas można było dostać dolary, na tym rynku, takim ciemnym rynku, na czarnym (może tak raczej to nazywane było), tak ona kupowała kartki i za kartki można było wszystko kupić. Nawet pamiętam, że one tam do swojego obozu, do swojego pokoju zaprosiły nas kiedyś na Wielkanoc, bo kupiły tam właśnie tego i upiekły. Miały kuchenkę u siebie i one upiekły takie placuszki jakieś. Taka była babka do tego jak naleśnikowa i tam zrobiły przyjęcie. Jak się miało takie rzeczy, to można było doskonale przeżyć. Myśmy z mamą akurat nie miały tego.
Ale u nas było tak, że ten Lagerführer pierwszy, który nas tam odebrał w ogóle, jak już zaczęłyśmy tam mieszkać, no... można było go nazwać, że on też był dosyć porządny człowiek. Z tym tylko, że źle mu to wyszło, bo zaczął kombinować z jedną z Polek. Kombinować to znaczy zaczął umizgiwać się do niej i usłużni od razu donieśli. Później w efekcie tego (ale to gdzieś po paru miesiącach) przynieśli go ([właściwie] nie przynieśli, tylko wysłali) na front wschodni za karę, że z Polką w ogóle jakieś romanse. Na jego miejsce przyszedł z zawodu nauczyciel. Można powiedzieć, że super facet też, bardzo porządny. Wie pani, no, nauczyciel – przysłali go, to musiał, ale był też bardzo dobry. Naprawdę w tym obozie nie działy się jakieś rzeczy, wie pani, złe. Z tym tylko że jeszcze powiem jedno, że jak już wyzwolili, po wyzwoleniu ten sklepik, który był koło nas, to jeżeli się chciało iść tam, bo nam siostra dała kartkę kiedyś. Myśmy miały kartkę, to wiedział, że kartkę musi, powinien przyjąć, bo co go to obchodzi, kto to. Nie, nic nie sprzedał Polakowi z obozu. Jak Rosjanie wkroczyli, to od razu pytali się: „Kto tu był dla was niedobry?”. To ludzie od razu: „Ten, bo to nie chciał nam nic tego...”. Wie pani, ten strzał słyszę do tej pory w uszach. Słychać było: „Pach, pach!”. Poszli do sklepu i pana sprzedawcy nie było już na świecie. Tak że to się załatwiało bardzo szybko, ale rzeczywiście był wstrętny człowiek, niedobry.
Zaraz, zaraz, tak mniej więcej, w przybliżeniu oczywiście, dniami to nie będę operować absolutnie, bo ja nie pamiętam tego. Ale tak, jeżeli Powstanie osiemnasty, do obozu nas dwudziestego pewnie piątego... dwudziestego sierpnia żeśmy się znalazły, no to gdzieś od września chyba tam byłyśmy i do wyzwolenia. Wyzwolenie było w maju, to tak mniej więcej tak żeśmy były.
A o Powstanie, jeśli chodzi o Powstanie, to ja się dowiedziałam już później. Mój szwagier, ponieważ brał udział właśnie na Mokotowie i później, jak już się zaczął grunt im palić pod nogami…
No tak, bo ja też tam powinnam być razem z nim. Zaczął się grunt palić pod nogami, więc tam kilku ich, nie wiem, czterech czy tego, przepłynęli przez Wisłę, bo Rosjanie stali po drugiej stronie Wisły, prawda. No i przepłynęli przez tą Wisłę, licząc na to, że ponieważ oni tu walczą z Niemcami, czyli z wrogiem, pomimo że uważali Rosjan wtedy też za wrogów, no ale [liczyli], że oni się jakoś okażą. No ale niestety nie przyjęli ich bardzo serdecznie, tylko za łeb, za przeproszeniem, i wysłali go do najgorszego obozu w Rosji.
Nie, koteczku, nie.
On opowiadał, wie pani, ale tam też taka sprawa zaistniała, no straszna, po prostu, bo mój szwagier wrócił dopiero po dwóch latach. Tak widocznie tam to wszystko trwało długo. I moja siostra, ponieważ mieszkałyśmy w Kielcach, tam ktoś przyjechał stamtąd, powiedział najpierw, że mój szwagier żyje, że mojej siostry fotografia jest postawiona i modli się do niej jak do Matki Boskiej, ale później jakaś była wiadomość, że niestety mój szwagier zginął, że nie żyje. No i moja siostra jeszcze czekała, że może coś, ale później poznała mojego drugiego szwagra. No i jeszcze ślubu nie wzięła z nim, ale z Kielc wyprowadziła się do Częstochowy. Tam właśnie ta chrzestna mieszkała i myślała, że jakoś to wszystko się za tego... I mój szwagier, ten pierwszy, wrócił, niech pani sobie wyobrazi. No i dla niego był to szok, dlatego że jak już moja siostra... Tam był taki punkt zborny w Mińsku czy gdzieś, ja już nie pamiętam. Jak moja siostra nie przyjechała, bo wszystkie rodziny przyjechały, bo już były poinformowane jakoś po tych dwóch latach, że oni tam przyjadą i żeby ich tam stamtąd odbierać. Moja siostra nie przyjechała, to on już od razu czuł, że coś jest nie w porządku. Moja siostra też to przeżyła bardzo, no ale już właściwie to odwrotu raczej nie było. Mój szwagier się później po iluś tam latach ładnych ożenił, miał zresztą córkę później i to się już potoczyło, ale pierwsze to... to było tragiczne po prostu, wie pani. No ale tak się stało.
Z obozu to tak, to była długa podróż, bo najpierw piechotą bardzo długo żeśmy szkoły, bo to była wędrówka przez wszystkie wsie niemieckie, jak żeśmy mogły wyjść z tego obozu i oni nas wyprowadzili do pewnego punktu, bo nas odprowadzono tam…
Nie, najpierw to jeszcze myśmy opuściły obóz z tym naszym Lagerführerer drugim, dlatego że oni może się bali jakiegoś sztyletu w plecy czy coś, ci Niemcy, bo oni tam z różnych stron tam... W każdym razie ci Niemcy nas jeszcze przeprowadzili do takiego jakiegoś punktu i myśmy już na własną rękę musiały same sobie radzić. I jeszcze w tym obozie było dwóch panów, to byli inżynierowie, i ponieważ już wiadomo było, że Rosjanie są tam, już tam dalej, bo dopiero później oni weszli... Ale nie, zaraz, ja coś kręcę, sekundkę. Przepraszam, bo to troszkę mi się myli, bo to było tak, że... Nie, myśmy opuścili [obóz], jak już Rosjanie byli u nas w obozie.
Oni jeszcze tą pierzynkę mojej mamie ukradli.
No właśnie. Więc oni weszli, właściwie to było bardzo pokojowo, bardzo spokojnie, tak, owszem, tylko że każdy sobie tam chciał jakoś zakombinować.
No wie pani, wtedy to jeszcze te słuchy nie chodziły tak bardzo, bo do nas do obozu to niewiele [dochodziło]. Mówiło się jeszcze za okupacji, jacy oni są, że w Rosji to, tamto, ale tak bardzo to nie. I oni nas właśnie no wyzwolili i myśmy już z tego obozu, już bez Niemców, na swoją rękę musieli [wyjść]. Oni nas doprowadzili do jakiegoś punktu, o ile pamiętam. Ale wie pani, że jednak, pomimo że pamiętam niektóre rzeczy bardzo dobrze, to pewne rzeczy mi się zatarły. Ja na przykład nie pamiętam tego, dokąd myśmy właśnie doszli tak z tymi Rosjanami, nie pamiętam. No nieważne. W każdym razie żeśmy gdzieś ulokowały się w pociągu, bo nam powiedziano, że do pociągu można wejść. Ten pociąg będzie jeszcze odjeżdżał czy możemy sobie tam przenocować, czy coś, nie pamiętam.
Ale wie pani, też coś pokręciłam, dlatego że pamiętam, jak była kapitulacja, to myśmy siedziały w pociągu w wagonie i Rosjanie, bo to już Rosjanie byli oczywiście, oni strzelali tak na wiwat, że [kule] spadały u nas na dach pociągu. I [to była] taka strzelanina, że wtedy to się strasznie, bo już byłam starsza, strasznie się denerwowałam. No i wszyscy [mówili], że Niemcy nasz odbili. No ale okazało się, że nie, to było wyzwolenie właśnie. No więc to był już maj.
No i później myśmy tym pociągiem rzeczywiście dojechały chyba do Legnicy. Ale jeszcze też wcześniej... myśmy jeszcze wcześniej szły po tych niemieckich wsiach. I dopiero tam żeśmy gdzieś wsiadły w pociąg. Dlatego że myśmy się zatrzymywały na tych wsiach, tam była taka pierepałka właśnie z Rosjanami, dlatego że kobiety młode, tego, oni zobaczyli i całe szczęście, że oni musieli iść na wartę, wie pani. Oni poszli sobie, to było w nocy, wieczorem, już późno, i moja mama i ci właśnie panowie, którzy się opiekowali trochę nami, myśmy piechotą uciekały uciekali przed nimi, żeby oni nas nie dogonili, jak wrócą i zobaczą, że nie ma nikogo, mogą, wie pani, [wziąć] motocykl czy co oni tam mieli.
I myśmy później już dalej szli jeszcze przez te właśnie wsie niemieckie, aż do momentu gdzie mogliśmy wsiąść właśnie w pociąg. A tamtą jedną noc to myśmy po prostu przeczekały, jak było to wyzwolenie. Ja może trochę przekręcam pewne rzeczy, ktoś może słuchać będzie i powie, że nie, to tak nie było, bo ja już nie bardzo te wszystkie rzeczy, takie niuansiki, pamiętam. No i później, jak żeśmy wsiedli do tego [pociągu], to pamiętam, że [dojechałyśmy] do Legnicy, do tego, i później żeśmy dobrnęły do Kielc. W Kielcach wyszli po nas oczywiście, bo już byli jakoś powiadomieni. Jak, to już nie wiem. No i tak to właśnie nasze... Jeszcze pewnie opuściłam dużo rzeczy, ale…
Myśmy dwa lata mieszkały w Kielcach. Tak że jak były te ruiny pierwsze... Bo po dwóch latach to już były kawiarenki pozakładane, już było to. Pierwszy [okres] to moja siostra tylko przyszła, zaraz właściwie przyjechała, bo szukała babci, że może jakiś ślad będzie. Ale nic. Babcia zapalenie mózgu dostała z tej rozpaczy. Tam mówiła nam to taka gosposia vis-à-vis naszej sąsiadki, która akurat tam była z babcią, bo ją też tam zawieźli, bo ona też już była starsza.
Do Pruszkowa, tak. Zawieźli i babcia tam podobno zapalenie mózgu dostała z rozpaczy. Babci ukradli torbę, dokumenty, wszystko, tak że nie wiadomo nawet, gdzie babcia jest pochowana. Tak że właśnie to jedna osoba taka najbliższa, która [nie przeżyła]. Bo wujek zginął. Ja miałam jeszcze w Warszawie [w rodzinie księdza], niedaleko nas zresztą mieszkał, ksiądz Jachimowski, który miał [być] wyświęcony na biskupa, bo on był polowym księdzem w czasie Powstania, ale w Powstaniu zginął niestety i już nie doczekał się tego.
No ojciec wrócił… Myśmy wróciły w czterdziestym piątym, no to tam jeszcze też były jakieś perturbacje, wie pani, tam ojciec miał operację kiszki, tej ślepej kiszki, tak że ojciec wrócił gdzieś w czterdziestym szóstym roku, pod koniec czterdziestego szóstego roku. Później zaczął pracować w takim szpitaliku dziecięcym, dokąd się nie dostał do wojska z powrotem, bo złożył od razu, że chce z powrotem dostać się do wojska.
Nie. Ojciec cały czas był w oflagu, aż go [wyzwolili].
Było tak, że oni tak selekcjonowali, bo oni też byli mądrze i wiedzieli, jak to wszystko wyglądało. Mój ojciec wrócił z oflagu, więc nie można było go posądzić o jakieś, prawda, szpiegostwo, bo oni na ogół tych oficerów, którzy wracali, to o szpiegostwo posądzali. Że to działali tu i tego i sobie wymyślano. Ojca serdeczny przyjaciel został stracony Roman Rypson, który [...] był pilotem, wrócił z Anglii, był posądzony, że szpieg, że coś tam się działo i go stracili. Przywieźli go do Krakowa. Tam go stracili, a później, po jakimś czasie go zrehabilitowali. Tak że to były takie podchody. To nie były takie rzeczy, że to było tak...
A broń Boże.
Proszę pani, ja pracowałam później w MON-ie jako dorosła osoba. Z Kielc jak wróciłam, mój ojciec dostał już mieszkanie służbowe w alei Niepodległości, bo tam szpital (nie wiem, czy pani zna tamte strony), dostał mieszkanie i nas sprowadził z mamą (siostra już w Częstochowie mieszkała) do Warszawy dopiero po dwóch latach. Znaczy myśmy były tam dwa lata. A ojciec pracował, nie wiem, ile pracował, rok czy tam ileś, już nie pamiętam dokładnie. Zresztą takie drobiazgi to nie są specjalnie potrzebne. W każdym razie jak dostał mieszkanie, to myśmy przyjechały do Warszawy.
Oczywiście do szkoły tutaj jeszcze poszłam. Miałam rok zmarnowany przez Kielce, bo tam od razu nie poszłam do szkoły, bo przyjechałam tak, że dopiero od września poszłam do następnej klasy, tak że miałam rok zmarnowany. Później poszłam tutaj do szkoły, do gimnazjum. Później musiałam się usamodzielnić. Najpierw pracowałam w ZAIKS-ie. Koleżanka mi tam zrobiła... Zresztą koleżanka mojej siostry jeszcze z dawnych lat, bo jej ojciec też był oficerem i ona nie była przez czas wojny [w Polsce], ona spędziła [wojnę] we Francji. Tak że ona mi później załatwiła tą pracę. A później ojciec załatwił mi w MON-ie, ponieważ była lepiej płatna. No więc ja do MON-u przeszłam i pracowałam właściwie w tym samym bloku, gdzie mieszkałam. Tak że ja widziałam, jak tych oficerów już skazanych na przesłuchania przeprowadzali. Bo myśmy miały tam takie drzwi przeszklone i widać było, jak oni przechodzili. Tak że ten Mossor, tam jeszcze [ktoś], już nie pamiętam tych nazwisk. A mój ojciec, moja matka nie spała nocami, bo jak to się zaczęło dziać, że oni zaczęli wyłapywać tych oficerów, którzy powracali z zagranicy, to moja mama po prostu nie sypiała, bo bała się, że pewnej nocy po mojego ojca przyjdą. Ale oni sobie tak kombinowali na swój głupi rozum, że jak on z oflagu wrócił, to co on mógł zdziałać. Zaraz zresztą [wrócił], tylko to, co droga, wiec po co się takim interesować. I tylko dlatego. Gdyby ojciec po oflagu gdzieś tam pojechał za granicę czy jeszcze przedtem, [gdyby] jakoś inaczej się to wszystko ułożyło, to prawdopodobnie taka sama historia by była. Tak że ojciec w ten sposób raczej ocalał. Nie wiem, trudno mi powiedzieć tej chwili, jak to było, ale tak było.
Mój Boże, może bym chciała, ale ja mam taką głowę, że ja już nie wiem, co ja bym chciała, a co nie chciała. Poza tym zaschło mi w ustach w ogóle, bo to cały czas gadanie. No ale wie pani…
No za okupacji to była straszna rzecz. Każdy zresztą wie, jak to było. Takich bezpośrednich zetknięć, żeby mnie uderzono, wie pani, to ja nie miałam, całe szczęście. A tak, no przeszłam przez obóz, ale jakoś, może wstyd powiedzieć, wie pani, bo to trzeba było trochę pogadać na tych Niemców, no ale akurat tak się złożyło... Wie pani, co oni nas prowadzili tam. Najgorzej wspominam Wolę, jak nas wyprowadzano. To tam była makabra. Ci „ukraińcy” to byli jednak gorsi od Niemców, to niestety trzeba tak stwierdzić. Nie wszyscy oczywiście, choćby ten Ukrainiec, który mieszkał na naszej klatce, bo przecież ludzie a ludzie, prawda. Z tym że tak jakoś nie miałam bezpośrednio [sytuacji], tak żeby mnie coś tak bardzo.
No trochę właśnie miałam szczęścia.
Wie pani co, ja inaczej myślałam, bo inaczej to nie brałabym w ogóle udziału w tej całej sprawie, będąc dzieckiem, prawie jeszcze dzieckiem, jak kiedyś się to nazywało, że piętnaście lat to jeszcze [dziecko]. No ale byłam panienka taka. A teraz to ja inaczej [to widzę] po tym wszystkim, po tym wszystkim, co się słyszało, co się przeżyło, co w efekcie wynikło z tego – nie chciałabym się odnosić do tego. Ponieważ teraz o Powstaniu [zdania są] podzielone. Jedni uważają, że Powstanie było potrzebne, drudzy twierdzą, że było niepotrzebne, że to była sprawa nieprzemyślana. Więc wolałabym się nie odnosić. Jeżeli muszę, to powiem. Ja się niczego nie boję, bo nikt mi głowy nie zetnie chyba teraz. Wie pani, każdy ma swoje odczucia. Ale ponieważ poginęło tyle moich znajomych, mojej rodziny, to ja na przykład na miejscu tych, co podyktowali z zagranicy z Anglii, że Powstanie ma wybuchnąć, Bór-Komorowski, który zaakceptował to, jako dorosły człowiek też chyba myślał, jak będzie... Bo ja wiem, czym to było kierowane. Nie wchodzę teraz w polityczne sprawy absolutnie, tylko na swój głupi, babski umysł – mnie się wydaje, że tym panom z zagranicy i później tutaj, którzy to Powstanie zaakceptowali, wydawało się, że w ten sposób Rosjanie tu nie wejdą. Ale to był przecież idiotyzm, według mnie. Rosjanie byli tak uzbrojeni, Niemcy jeszcze też, ale przecież tam... No i właśnie tak było, że i tak weszli, i tak weszli, prawda. Z opóźnieniem małym, ale takim tylko, że przez ten czas opóźnienia to zginęło tyle istnień ludzkich, tyle młodzieży tyle mieszkańców Warszawy i nie tylko. Tak że ja uważam, gdybym ja zarządzała tym wszystkim, to ja bym Powstania nie wywołała. Ale to jest moje [zdanie]. Jeżeli uważają niektórzy, że to było potrzebne i okazało się potrzebne, chociaż ja twierdzę, że się nie okazało potrzebne, no to niech tak będzie. W każdym razie ja bym Powstania nie kazała robić.