Zdzisław Sadowski, urodziłem się 10 lutego 1925 roku w Warszawie.
Miałem czternaście lat, kiedy wybuchła wojna. Mieszkaliśmy w Warszawie na ulicy Kopernika. Mój ojciec był wyższym urzędnikiem państwowym w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. To, co pamiętam dobrze, to to, że ojciec został – podobnie jak inni urzędnicy – zaproszony do wyjazdu z Warszawy. Był zorganizowany wyjazd z Warszawy w pierwszych dniach września (chyba około 8 września) z rodzinami, więc udaliśmy się na tak zwaną rajzę, jak to się wtedy nazywało. Przy czym szybko okazało się, że to nie jest zorganizowane, że później całe towarzystwo poszło w rozsypkę i trochę się tułaliśmy.
Najpierw mieszkaliśmy w Równem, potem – już nie opisuję szczegółów – przenieśliśmy się w końcu do Lwowa. [Ze Lwowa] zresztą pochodził mój ojciec, więc dobrze się tam orientował, nawet miał przyjaciół i zamieszkaliśmy na pewien czas u jednego z nich. Nawet przez krótki czas chodziłem do szkoły we Lwowie, co budziło sensację, bo byłem z warszawskiej szkoły Stefana Batorego i wobec tego miałem tarczę z numerem 1, co we Lwowie było zupełną sensacją, bo mieli numery na pięćset.
Wspomnienia nawarstwiały się, bo szkoła, o której wspomniałem, to już było pod okupacją sowiecką. Mieliśmy obowiązkowy język ukraiński, którego wtedy trochę się poduczyłem (czego zresztą nie żałuję) i były pierwsze zetknięcia z propagandą sowiecką w postaci [na przykład] obchodów rocznicy rewolucji. To wszystko było bardzo dziwne, bardzo egzotyczne i bardzo ohydne dla nas, bo w końcu jako młody chłopiec wzrosłem w poczuciu państwowości polskiej, więc wszystko to bardzo silnie się odczuwało, tym bardziej że od mojego gimnazjum Batorego, od 23. drużyny harcerskiej, były zawsze nagrywane w nas wszystkich motywy silnie patriotyczne, więc to się pamiętało.
W końcu wróciliśmy do Warszawy, przekradając się przez zieloną granicę. Dom stał, więc można było z powrotem zamieszkać. Zebrało się więcej rodziny, bo inne domy były już porujnowane. Jak myśmy wrócili do Warszawy, to oczywiście już byli Niemcy i wpadliśmy z jednej ponurości w drugą. Ale po chwili życie się jakoś potoczyło i charakterystyczną cechą okresu okupacji niemieckiej w Warszawie było to, że chyba nie było nikogo, kto by nie traktował tego jako sytuacji przejściowej, która musi się szybko skończyć. Panowała dziwna wiara, którą w obliczu wszystkich, kolejnych sukcesów hitlerowskich nawet trudno zrozumieć, ale panowała. To był niepokonany duch narodu, który kazał nam wierzyć silnie, że to się wszystko szybko skończy. Nie tak szybko się skończyło i nie tak, jak myśmy oczekiwali, ale się skończyło.
Co było w czasie okupacji: byłem dość aktywnym młodzieńcem, nawet w tym wczesnym wieku, więc od razu przystąpiłem z kolegami do działalności konspiracyjnej – w tej grupie, w której akurat przypadkowo się znalazłem. Znalazłem się wtedy w oddziale Narodowych Sił Zbrojnych. Tam skończyłem podchorążówkę. To było właściwie główne zadanie. Były spotkania w różnych lokalach, często również u mnie w domu, na które przychodzili oficerowie i nas kształcili.
Trudno powiedzieć. Mieliśmy bardzo silne związki w szkole, nie tylko między sobą, między kolegami, ale również ze starszymi kolegami, tak że to był automat; było wiadomo, że w coś wchodzimy od razu. [Konkretną] osobę nawet trudno mi w tej chwili wskazać. Grupa przyjaciół, pewnie siedliśmy razem – nie było problemu, wchodziło się automatycznie. Oczywiście to trwało, to nie było od razu, ale głównym zadaniem była właśnie podchorążówka. Poza tym mieliśmy akcje doraźne, ale w akcjach bojowych w czasie okupacji udziału nie brałem. Życie było wypełnione, bo po pierwsze chodziłem do szkoły (a później na studia), a po drugie pracowałem.
[…] Oczywiście ojciec stracił swoją dotychczasową pracę i było mu dosyć trudno się zaczepić. Coś robił, prace podejmował, organizowali się wspólnie (też w gronie jego kolegów), ale w ogóle było ciężko w czasie okupacji. Było oczywiste, że trzeba też dorabiać. Pracowałem. Zacząłem od funkcji gońca w aptece, ale później usadowiłem się gdzie indziej. Pracowałem w firmie papierniczej, co nawet było wygodne, bo miałem dostęp do papieru powielaczowego, który wtedy był bardzo potrzebny, ponieważ ciągle coś się drukowało. Wtedy technika polegała na rozmaitym powielaniu, więc trzeba było mieć dostęp do powielacza i do papieru powielaczowego, a w mojej firmie można było taki dostęp sobie łatwo zapewnić.
Studia odbywałem w tak zwanej szkole Lipińskiego, czyli to było konspiracyjne SGH (pod firmą Miejskiej Szkoły Handlowej). Można powiedzieć, że wobec tego czas w okresie okupacji był wszechstronnie wykorzystany. To, co na pewno jest ważne we wspomnieniu osobistym, to to, że okupacja niemiecka oczywiście wykoślawiła życie, bo to był okres, kiedy nie było warunków na przykład do uprawiania sportu – zupełnie. Właściwie na wycieczki do lasu można było pojechać od czasu do czasu, ale to było mizerne i też trzeba było uważać, bo ciągle Niemcy siedzieli na karku. To był naturalnie dla mojej generacji okres na pewno wykoślawiający człowieka w pewien sposób. Ale trudno, tak się stało, każda generacja ma swoje warunki. Nie wiedziałem wtedy, że zaliczam się do pokolenia Kolumbów, choć w tym nieco młodszym wydaniu, bo Kolumbowie to [roczniki] dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, a ja byłem trochę młodszy. Ale z kolei w szkole chodziłem z dużym wyprzedzeniem, więc miałem zawsze starszych kolegów.
Życie codzienne Warszawy wyglądało dosyć dziwnie. Ponieważ wszyscy byli pewni, że to się skończy, że to jest sytuacja przejściowa, to w pewien sposób, mimo ciągłego obcowania z okupantem, nastrój polegał na ignorowaniu okupanta. Było życie poza tym – życie, które ludzie starali się traktować jako normalne. Były spotkania towarzyskie, kawiarnie. Do kina się nie chodziło, na ogół mało kto. Warszawiacy raczej do kina nie chodzili. Było hasło: „Tylko świnie siedzą w kinie” i wobec tego z kina się nie korzystało. Natomiast korzystało się z teatrzyków, które były dostępne – teatrzyki właściwie rewiowe, bo inne nie były dozwolone. Myślę, że dość charakterystyczne było to, że było sporo lokalików typu cukiernie, kawiarnie, w których ludzie się chętnie spotykali, a na zewnątrz były patrole niemieckie i człowiek się na to nadziewał. Jedna z charakterystycznych rzeczy polegała na tym, że młodzi ludzie (mniej więcej w moim wieku) bardzo lubili sobie sprawiać tak zwane oficerki, czyli wysokie buty z cholewami. Myśmy chętnie w tych butach chodzili, co zresztą jest ciekawe, dlatego że pamiętam ze swojego doświadczenia, że jak wkładałem te buty, to natychmiast czułem się innym człowiekiem – znacznie bardziej bojowym. Człowiek wewnętrznie nastrajał się, więc to pomagało. Ale ciekawe, że Niemcy tego nie zauważali i nie wyciągali z tego żadnych wniosków, że sporo towarzystwa chodzi w tych butach i to dziwnie nie pasuje do krajobrazu. Ale nie wyciągali, to nie znaczy, że nie było łapanek. Łapanki były co pewien czas.
Pierwszy przypadek masowej egzekucji na ulicach Warszawy – jak pamiętam – był na ulicy Pięknej, która chyba wtedy nazywała się jeszcze Piusa XI. Tam oczywiście jest wmurowana tablica – to było na wysokości… dzisiaj prawie dochodząc do placu Konstytucji. Tam byłe pierwsza egzekucja. Pamiętam, że to było 15 października 1943 roku. Pamiętam dlatego, że to były imieniny mojej serdecznej przyjaciółki Jadwigi i myśmy byli u niej na imieninach. Dotarła wiadomość, że niedaleko (to było na Mokotowskiej) są strzały i egzekucja. To było też szokujące, bo to była pierwsza tego rodzaju sprawa. Potem oczywiście były ponawiane. Była dwutorowość: z jednej strony mieliśmy poczucie strasznej nocy okupacyjnej, ale z drugiej strony mentalnie wszyscy robili maksimum tego, co można, żeby to ignorować. Że jednak mamy swoje życie i to toczy się obok, a jeszcze coś próbujemy robić, żeby przygotowywać się do rozprawy. Oczywiście więcej rzeczy się na to składa, bo składa się jeszcze getto, które było w Warszawie, powstanie w getcie, które przecież wszyscy przeżywaliśmy.
Tak. Zaczęło się od tego, że myśmy się obudzili pamiętnej Niedzieli Wielkanocnej i wydawało się, że pada śnieg. Tymczasem okazało się, że w powietrzu lata mnóstwo pierza z porozpruwanych pierzyn żydowskich. Widocznie tego było tak dużo, że rzeczywiście unosiło się mnóstwo pierza w powietrzu. Myśmy nie mieszkali wcale blisko getta, a jednak tak było. Oczywiście zaraz trzeba było gdzieś pobiec, dowiedzieć się, co się dzieje. W moim przypadku pobiegłem na plac Krasińskich. Na placu Krasińskich mieliśmy sytuację, że był mur getta, przed którym stali żołnierze (Łotysze byli wtedy używani do tego celu) jako warta pilnująca. Naprzeciwko stał tłum ludzi obserwujących, co się dzieje za murem. Za murem były strzały, były pożary. Tak że nie było wtedy żadnej możliwości działania bezpośredniego. To wspomnienie jest bardzo silne.
Naturalnie. Miałem już pewne przygotowanie politologiczne w tym okresie, bo interesowałem się takimi sprawami. Oceniłem wybuch Powstania jako posunięcie bardzo negatywnie. Pamiętam, że szedłem do Powstania oczywiście w poczuciu, że trzeba w tym wziąć udział – to było oczywiste – ale jednocześnie miałem poczucie, że samo posunięcie, które zostało w ten sposób uruchomione, jest bardzo błędne. W ten sposób przyłączyłem się do wszystkich późniejszych negatywnych ocen decyzji o wybuchu Powstania.
Natomiast przeżywanie Powstania od strony czysto osobistej – to w ogóle było wspaniałe przeżycie. Kiedyś to powiedziałem na konferencji poświęconej Powstaniu Warszawskiemu, gdzie w głównym referacie była prowadzona myśl gloryfikująca Powstanie jako wspaniały dowód utrzymywania ducha narodowego z wnioskiem, że to wywarło ogromną, dodatnią rolę. Ja tak nie uważałem i dalej nie uważam. Ale jak wtedy powiedziałem, to nie zostało zrozumiane dobrze przez odbiorców. Powiedziałem: „A jednocześnie wspominam to jako wspaniałe, osobiste przeżycie, które było pod każdym względem podniecające i wyzwalające chęć walki, która w nas była przecież przez cały czas. Odróżniam decyzję polityczną w tej sprawie od przeżycia osobistego, które dla mnie zakończyło się dosyć marnie, ale mimo to wspominam to właśnie w ten sposób”.
Idąc do Powstania, nie mogłem wtedy dotrzeć do swojego oddziału, który był na Woli, i zameldowałem się od razu tam, gdzie mi było najbliżej, do dowództwa AK na Tamce, w Zgrupowaniu „Krybar”. Zostałem przyjęty, zaszeregowany, już zostałem i realizowałem swoje zadania. Zadania były ciekawe, bo myśmy zajmowali się uniwersytetem, a na uniwersytecie stali Niemcy. Robiliśmy ataki na uniwersytet – nieudane zresztą (właściwie trudno, żeby były udane). Poza tym mieliśmy patrolowanie Wybrzeża Kościuszkowskiego, które też było w rękach niemieckich i inne [zadania] – utrzymywanie kontaktu ze Śródmieściem.
Mam parę osobistych, silnych wspomnień z Powstania. Na przykład kiedyś zostałem wysłany na placówkę w Instytucie Oftalmicznym na ulicy Smolnej (budynek w głębi, blisko skarpy). Zostałem tam posłany z dwójką kolegów jako szef patrolu. Wyglądało to dosyć przerażająco, jak myśmy tam weszli, bo okazało się, że budynek jest wypalony całkowicie i pełno żaru leży na podłodze. Ale rozkaz był rozkazem, więc trzeba było wejść, ustawić się na żarze i pilnować, co będzie. Pamiętam, że jak tam wszedłem, to jedną z rzeczy obowiązującą młodego dowódcę odcinkowego było zastanowienie się, co robimy, jeśli nas zaatakują. Budynek miał jeden długi korytarz poprzeczny i poszczególne pokoje (prawdopodobnie było to urządzenie szpitalne albo kiedyś były gabinety). Myśmy stanęli i było dosyć zabawnie, bo jeden z moich kolegów przeprosił i powiedział, że musi pójść z powrotem do dowództwa. Poszedł. Drugi powiedział po pewnym czasie, że pójdzie zobaczyć, co dzieje się z tamtym. Zostałem sam. Ale nie dziwiłem się im, tylko miałem taką konstrukcję psychiczną, że jak ktoś przy mnie bardzo się bał, to ja wtedy robiłem się odważniejszy. Też się bałem, naturalnie, ale wtedy czułem obowiązek. Zostałem i miałem możność przeżycia takiego incydentu, że podszedł pode mnie patrol niemiecki. Rozmawiali sobie po niemiecku i zastanawiali się, gdzie mają iść. Miałem jeden granat ze sobą i chyba pistolet i zastanawiałem się, co zrobię, jeżeli do mnie zaczną podchodzić. [Pomyślałem], że rzucę granat i ruszę do wyjścia, do którego jest daleko. Jeżeli mnie nie odetną stamtąd, to będę strzelał i zobaczymy, co z tego wyniknie. Ale ostatecznie nie weszli, tylko przeszli się wokół budynku, więc ich nie atakowałem. To był jeden z momentów napięcia, który dobrze pamiętam. […].
Tak. Jeden atak był poważniejszy, jedno ciekawe zdarzenie. W Muzeum Powstania Warszawskiego stoi nasz pancerny samochód „Kubuś”. Z „Kubusiem” mam wspomnienia bardzo bliskie i serdeczne. „Kubuś” był przygotowywany na Tamce. Na rogu Tamki i Topiel był zakład, w którym „Kubuś” powstawał. Były tam próbowane blachy pancerne do „Kubusia”, strzelało się do nich, żeby zobaczyć, jaka jest ich odporność. Miałem to doświadczenie, że zostałem postawiony na warcie przed zakładem, ze srogim poleceniem, żeby absolutnie nikogo nie wpuszczać. Stanąłem, a przyszedł jakiś pan i chciał wejść. Mówię, że: „Nie wolno wchodzić”. – „Ja jestem pułkownik…” – taki i taki. – „Niestety, nie można wchodzić”. – „Ja wchodzę!”. To ja z karabinem. Pułkownik się na mnie bardzo rozeźlił, ale jednak chyba ja miałem rację, a nie pułkownik. Pamiętam o „Kubusiu”, bo „Kubuś” w końcu powstał, pojechał z nami – z porucznikiem „Szarym” w środku – i wjechał na teren uniwersytetu od Krakowskiego Przedmieścia. Niestety okazało się, że próbowane blachy nie były dostatecznie silne i porucznik „Szary” zginął wewnątrz, w „Kubusiu” („Kubuś” zdołał się wycofać). „Kubuś” był jednym z dwóch samochodów pancernych, które mieliśmy, bo drugi to był samochód zdobyczny.
Zdobyczny zabawnie (też pamiętam dobrze ten incydent). Myśmy mieli kwatery na ulicy Konopczyńskiego, tam stała cała nasza kompania, trzy plutony (w domach na Konopczyńskiego). Konopczyńskiego to jest mała uliczka między Kopernika a Bartoszewicza. Od strony Bartoszewicza był hałas i okazało się, że na Bartoszewicza wjechał niemiecki samochód pancerny. Myśmy mieli do dyspozycji balkony i z balkonów posypały się na nich granaty (też wybiegłem na balkon). Okazało się, że myśmy to łatwo opanowali, bo Niemcy wjechali tam przez pomyłkę i byli wobec tego zupełnie zdezorientowani, nie wiedzieli, co się dzieje. Samochód został szybko zdobyty, a Niemcy zostali wzięci do niewoli. Jeden czy dwóch było rannych, zostali wzięci do szpitala (było ich chyba z pięciu, ale nie wiem, co się dalej z nimi stało). Opanowaliśmy w ten sposób samochód pancerny, mieliśmy wobec tego dwa i posłużyły do nieudanego ataku na uniwersytet, bo jednak okazało się to nie dosyć [skuteczne].
Inne ataki polegały na tym, że próbowaliśmy podejść z boku (od Oboźnej) do uniwersytetu. Prawdę mówiąc (nie byłem oficerem dowodzącym, więc nie do mnie należy ocena), nie wydawało się, żeby to w sumie miało wiele sensu, ale robiło się to.
Poza tym mieliśmy stanowiska strzeleckie. Ponieważ miałem wtedy dobry wzrok i miałem pewne osiągnięcia strzeleckie (jeszcze wcześniej miałem odznakę strzelecką), zostałem uznany za strzelca wyborowego. Przez pewien czas miałem taką funkcję. Strzelec wyborowy miał za zadanie zająć określone stanowisko strzeleckie z dużym przedpolem i strzelać do określonego celu, daleko. Dostałem takie stanowisko strzeleckie w domu na rogu ulicy Topiel i Oboźnej, które dawało pole widzenia wzdłuż ulicy Browarnej (czyli dosyć długi odcinek był widoczny) do Karowej i dalej. Na Karowej byli już Niemcy, wobec tego zadanie było takie, że w razie ukazania się czegoś – strzelać. Niemcy byli na uniwersytecie, a więc nad skarpą (czyli wyżej) i na Karowej. To było jedno stanowisko, które miałem, a drugie stanowisko było na balkonie na ulicy Bartoszewicza – to już w nieco innym odcinku czasu. [Z balkonu] miałem widok na teren uniwersytetu, wzdłuż Pałacu Kazimierzowskiego i pamiętam, że strzelałem parę razy, bo Niemcy krążyli. Poza tym robiliśmy ciekawe wypady na strychy poszczególnych domów w całym bloku między Browarną a Dobrą. Jak się wychodziło i był widok na ulicę Dobrą, to mieliśmy pole obstrzału, gdzie atakowaliśmy samochody niemieckie, które tam akurat stały i nie spodziewały się ataku. […].
Prywatnie – na ulicy Kopernika.
W czasie Powstania mieliśmy kwatery na ulicy Konopczyńskiego.
Porucznik „Jaś”, pamiętam go dobrze. Potem spotykaliśmy się zawsze na cmentarzu z okazji rocznicy Powstania. Znaliśmy się dobrze. Już nie żyje, ale można powiedzieć, że na podstawie wspomnień w późniejszym okresie zbliżyliśmy się bardziej niż można było, bo wtedy dowódca kompanii dla młodej gwardii to była jednak postać, z którą nie było bezpośredniego kontaktu. Dobrze go pamiętam. Kontakt bezpośredni był z naszymi dowódcami plutonów (trzech), wszystkich dobrze znałem. Niestety, wszyscy zginęli w czasie Powstania, tylko w nieco późniejszym okresie. I pluton – podchorąży „Bartnicki”, II pluton – podchorąży „Pawłowski”, III pluton – podchorąży „Jackowski” – to były ich pseudonimy. Pamiętam dobrze wszystkie postaci. I pluton był najlepiej uzbrojony, bo tam było kilka niemieckich pistoletów maszynowych.
Myśmy mieli dość mało uzbrojenia. Mieliśmy pistolety i karabiny. Miałem karabin… Najpierw nic nie miałem. Najpierw dostałem jeden granat, z którym stałem gdzieś na warcie i nie wiedziałem, co właściwie zrobić, ale się nie przydał. Potem dostałem stary karabin z pierwszej wojny światowej – Lebel, trzystrzałowy. Udało mi się go potem zmienić na karabin Mauser. Ten już był wyraźnie lepszy i z nim biegałem. Pamiętam, że porucznik z innego oddziału próbował mi go skonfiskować. Takie były warunki, każdy z dowódców usiłował zagarnąć tego dla siebie jak najwięcej.
To wszystko, co opowiadam, o tym świadczy, dlatego że to wszystko człowiek przeżywał – przeżywał jako coś podniosłego, wydawało się, że w końcu będzie czemuś to służyć. Czekaliśmy. Przyszedł dzień, kiedy komuś się wydało, że na moście Poniatowskiego widzi czerwone flagi. Ponieważ było wiadomo, że Sowieci podchodzą z tamtej strony, więc już myśleliśmy przez chwilę, że opanowali most Poniatowskiego, było dużo radości. Chociaż znaliśmy już wtedy bardzo dobrze wiersz (nie pamiętam, czyj on był), który mówił o tym, że: „Czekamy ciebie czerwona zarazo, byś wyzwoliła nas od czarnej śmierci”. Uważałem, że to jest absolutnie świetne sformułowanie obrazujące stan ducha. I rzeczywiście tak się wtedy na to patrzyło. Czerwone flagi były, ale były one czerwonymi flagami ze swastykami, więc niestety, zawiedliśmy się wtedy.
Każdy dzień był zupełnie inny, dlatego że byliśmy wysyłani na różne akcje czy patrole i za każdym razem inaczej to przebiegało, tak że nie było normalnego dnia.
Jak dla mnie ostatnim dniem Powstania był 23 sierpnia, kiedy zostałem rano zbudzony, żeby pójść z paroma kolegami (jako podchorąży miałem dowodzić grupą) na barykadę na ulicy Kopernika (blisko wylotu dzisiejszej Świętokrzyskiej, dolnego odcinka, którego wtedy nie było). Była długa, szeroka barykada i zostałem wysłany na obsadzenie barykady, ponieważ była rozpoczęta akcja na niemiecką komendę policji, która mieściła się Krakowskim Przedmieściu 1 (obok kościoła Świętego Krzyża – między kościołem a pałacem Staszica). Komenda została zdobyta tego dnia (później w ciągu dnia), ale była walka, wobec tego miałem obsadzać barykadę.
Dostaliśmy się pod obstrzał z granatników niemieckich i dość skutecznie zostałem wtedy wyeliminowany z dalszej gry. To trzeba wspomnieć, bo miałem o tyle dużo szczęścia, że nasze dziewczyny, dzielne koleżanki, które tam były, sanitariuszki, szybko mnie zgarnęły. Do szpitala polowego na Konopczyńskiego było niedaleko i dobiegły ze mną. Chirurg kazał mnie od razu brać na stół. Nie wiedziałem nawet właściwie, dlaczego wszyscy tak na mnie dziwnie patrzą, bo jeszcze dobrze się czułem – chociaż pierwsze wrażenie po uderzeniu było duże, ale potem dobrze się czułem. Nie wiedziałem jeszcze, że tak się właśnie umiera z upływu krwi, że człowiek bardzo dobrze się czuje. Film na pewien czas się skończył, ale chirurg (dziecięcy zresztą), który mnie operował – doktór Żegliński – wyratował mnie, bo podwiązał co należy. Mam już na zawsze uszkodzoną prawą rękę, ale uratował mnie. Obudziłem się po dwunastu godzinach i już dalej wracałem stopniowo do siebie. Młody organizm jest silny. Wróciłem do siebie, jak widać na długo.
Leżeliśmy w szpitalu na Konopczyńskiego. Szpital polowy, najpierw było jeszcze stosunkowo mało rannych, więc pomieszczenia były w mieszkaniach na pierwszym piętrze. W miarę potęgowania się napięcia – a Niemcy zaczęli atakować Powiśle – znieśli nas do piwnic. Leżałem tam martwym bykiem, bo rękę miałem zupełnie rozwaloną, ale i nogę też, więc byłem zupełnie unieszkodliwiony. Dziewczyna, która się mną opiekowała (zresztą żyje do tej pory, jesteśmy w przyjaznych stosunkach, dobrze to pamiętam, bardzo wiele jej zawdzięczam) przyszła do mnie w pewnej chwili i mówi: „Słuchaj, ubieraj się”. Przyniosła mi „piżamkę” (drelich) i powiedziała: „Ubieraj się, bo wychodzimy”. Mówię: „Ja nie wstaję w ogóle”. Nie chciała nic powiedzieć więcej, ale koniecznie, żebym wstał. – „Przecież ja leżę, przecież nie mogę się ruszać”. W końcu zdecydowała się, pochyliła się do mnie – było pełno rannych naokoło – i mówi: „Słuchaj, musimy wyjść, bo jest pożar”. Tak rzeczywiście było. Niemcy podpalili wszystkie domy stojące wokół, na Konopczyńskiego. Dziewczyny mnie i szereg innych kolegów wyprowadziły z piwnicy, wyszliśmy przez okno. Nie chodziłem, ale w końcu jak człowiek musi, to chodzi. Podpierany, wyszedłem. To było też ciekawe przeżycie. Tylko trzy sanitariuszki zostały razem z nami – [nasze] oddziały już wycofały się z tej części Powiśla…
Trochę cofnę się [w opowiadaniu]: jak myśmy jeszcze leżeli, to przyszli nas poinformować, że nasze oddziały już się wycofały i że niedługo przyjdą Niemcy. Wchodzili przez dziurę wywaloną pociskiem armatnim, od ulicy Bartoszewicza. Dobrze pamiętam, że jak usłyszałem ten wrogi język, to odwróciłem się do ściany i czekałem na serię, dlatego że już było wiadomo, że oni rozwalają rannych w szpitalach polowych […]. Do nas wyszli i nas nie rozwalili, tylko pozwolili na to, żeby wynosić rannych ze szpitala, ale pożar był. Zostałem ułożony przez nasze dziewczyny na dużej blasze od bomby. Na środku Konopczyńskiego [był] placyk – tam myśmy pogrzebali kilku naszych [wcześniej] poległych kolegów. Zostali zabici, kiedy jeszcze były atakowane posterunki niemieckie na tym odcinku. Było kilka grobów i mogę powiedzieć, że jeden kolejny był przeznaczony dla mnie, ale nie został wtedy zapełniony, natomiast leżałem przy nim na bombie. Widok był naprawdę niecodzienny, ponieważ wszystkie domy wokół stały w płomieniach. Był wielki budynek gimnazjum Mickiewicza – palił się jak pudełko zapałek.
Myśmy tam leżeli – ja i kilku kolegów – aż w końcu przyszła jedna z dziewczyn i powiedziała: „Słuchaj, wychodzimy stąd, idziemy na uniwersytet, bo Niemcy pozwolili tam przechodzić”. Rzeczywiście myśmy poszli. Jest mała uliczka Sewerynów, która prowadzi do uniwersytetu, do Oboźnej, jest wejście na uniwersytet. Jest miejsce, z którego rozwiera się rozległy widok na Powiśle (można ten widok i dzisiaj oglądać, bo jest takie miejsce, gdzie jest rozległy widok na całe Powiśle). Mam ten widok w pamięci – wtedy kiedy w nocy szliśmy na uniwersytet, ja wsparty na dziewczynie i tam wyszliśmy. Otworzył się ten widok i to był niezapomniany widok, ponieważ całe Powiśle stało w płomieniach. To było jedno wielkie morze ognia. Można powiedzieć, że tak jak Neron spalił Rzym, tak tutaj też można było coś takiego widzieć. Poszliśmy na uniwersytet. Na uniwersytecie sytuacja wyglądała tak, że Niemcy pozwolili składać rannych w Pałacu Kazimierzowskim na parterze. Moje doświadczenie życiowe jest o tyle zabawne, że w czasie okupacji nasza szkoła – szkoła wyższa, o której wspomniałem – zajęcia mieliśmy przez pewien czas na uniwersytecie. To było moje pierwsze zetknięcie z uniwersytetem. Drugie było to, o którym w tej chwili mówię. Trzecie było, jak już zostałem pracownikiem uniwersytetu (znacznie później) i w tym samym Pałacu Kazimierzowskim, już w zupełnie innym charakterze, w innych warunkach, dosyć dużo czasu spędziłem. Ale wtedy znalazłem się w nim po raz pierwszy i leżeliśmy pokotem, nie wiedząc, co będzie z nami dalej. Pamiętam, że chodził esesman z plikiem fotografii i przyglądał się nam, bo przecież towarzystwo robiło sobie zdjęcia w czasie okupacji. Widocznie jakieś przechwycił i patrzył, czy to ci, czy nie ci. Poza tym również sprawdzał tak zwany dołek strzelecki, czy są jakieś ślady korzystania z broni palnej. Ale chyba nikogo wtedy nie wyciągnął. Byłem cały porządnie obandażowany, więc nawet chyba tego dołka nie mógł mi obejrzeć.
Po paru dniach (czy nocach) znowu przyszły moje dziewczyny i powiedziały: „Słuchaj, wychodzimy razem z ludnością cywilną, bo pozwolili”. Myśmy poszli piechotą na Dworzec Zachodni, długą kolumną marszową rzeczywiście z ludnością cywilną z Powiśla. Jakoś dotarliśmy. Rozdzielili nas, tak że straciłem [kontakt] z dziewczynami, zostałem rozdzielony. Z jakimś kolegą zostaliśmy już tylko we dwóch i po prostu wsiedliśmy do pociągu elektrycznego, który był [podstawiony]. Pojechaliśmy przed siebie, nie wiedząc dobrze gdzie, ale nikt nas nie wstrzymywał, więc pojechaliśmy. Pamiętam, że na kolejnych stacjach podrzucali nam cebulę, coś takiego, bo rzeczywiście człowiek był głodny jak diabli.
W końcu była kolejna stacja, tośmy postanowili wysiąść. To był Milanówek. Wszystko odbywało się dość przypadkowo. W Milanówku był punkt sanitarny, na który się zgłosiliśmy i skierowali nas do szpitala polowego. Jak się okazało, akurat się tak złożyło, że wojskowy Szpital Ujazdowski został przeniesiony i zakwaterowany w Milanówku (w jednej czy więcej willi). Trafiłem tam i zostałem przyjęty i położony. Musiałem zostać położony na dłużej, dlatego że po całym marszu okazało się, że rana w nodze tak się otworzyła, że jak wsadziłem sobie tam pięść, to zdrętwiałem, bo w ogóle była jedna wielka dziura. Ale wszystko dobrze się skończyło.
Po pewnym czasie jednak odzyskałem formę, ale ręka wisiała mi wtedy całkowicie, przez dłuższy czas była bezwładna, natomiast mogłem zacząć chodzić. Chodziłem o kuli i lasce. Za cały strój miałem szlafrok i zacząłem sobie chodzić. Tyle że pamiętam, że jak po raz pierwszy wyszedłem w Milanówku, to w pewnej chwili zobaczyłem żołnierza niemieckiego. W pierwszym odruchu sięgałem po pistolet, a dopiero się okazało, że to już nie pora na to. Tu zresztą wybiegam myślą wprzód, bo znacznie później, kiedy już [było] spokojnie w Polsce, akurat tak się złożyło, że zamieszkaliśmy na pewien czas z żoną na Powiślu na ulicy Leszczyńskiej (mniej więcej sto metrów od mojego stanowiska strzeleckiego na Topiel, czyli wszystko zawsze wracało do podobnego miejsca). Kiedyś wyszedłem z domu, kierując się jak zwykle w stronę Krakowskiego Przedmieścia, czyli w stronę ulicy Oboźnej, która idzie ostro do góry. Wyszedłem z bramy i zdrętwiałem, ponieważ cała Oboźna była ustrojona flagami hitlerowskimi ze swastyką. Trudno mi nawet opisać to wrażenie, które człowiek miał. To było coś zupełnie potwornego, wstrząs niesamowity. Przecież człowiek nosił w sobie wspomnienie, co te flagi oznaczały. Naturalnie kręcili film. To tylko dygresja.
W Milanówku spędziłem sporo czasu, jednak w dość marnej kondycji, bo ledwo chodziłem i praktycznie rzecz biorąc, nie miałem prawej ręki. Odnalazła mnie moja mama. Przyjechała po mnie i zabrała mnie – rodziców ewakuowano z Warszawy i znaleźli się koło Starachowic. Pojechaliśmy właśnie tam, gdzie przeżyło się kilka następnych miesięcy. Pamiętam, że przyszedł taki dzień, że znowu chodziły patrole niemieckie po domach i szukały młodych ludzi, więc na mnie też natrafili. To było o tyle ciekawe, że jak się wylegitymowałem młodemu człowiekowi, Niemcowi (który zresztą wyglądał sympatycznie) – spojrzał na mnie, na mój dokument i powiedział: „A ja też z 1925. A pan był w Warszawie?”. – „W Warszawie”. – „No tak” – ze zrozumieniem pokiwał głową i poszedł, dali mi spokój
Do ówczesnych Niemców miałem stosunek zupełnie jednoznaczny – to byli wrogowie do kwadratu, pod każdym względem. To, co w tej chwili powiedziałem, to było pierwsze zetknięcie, które zawierało w sobie humanistyczne cechy – ludzki odruch młodzieńca, mojego rówieśnika. Zapamiętałem to jako pewną odmienność. Poza tym zbliżał się okres, który rzeczywiście skłonił już do zmiany wspomnienia, a mianowicie okres, kiedy Niemcy zaczęli uciekać. Pamiętam, że wtedy byłem z rodzicami w Iłży (miasteczko między Radomiem a Starachowicami), tam myśmy przez pewien czas mieszkali. Pamiętam przejście frontu. To było bardzo ciekawe wrażenie, jak przechodził front, jak stał kolejny dzień, kiedy okazało się, że Niemcy byli w zasięgu obserwacji, posterunek niemiecki. Zaczęli się najpierw pakować, ładowali coś na samochody. Potem zaczęli to robić szybciej. Samochód odjechał, później następny – jeszcze szybciej. Później już zaczęli nawet biec. Widać było, że to się bardzo gwałtownie zmienia. Potem pokazały się pierwsze hełmy. Była oczywiście wymiana artyleryjska, ale pokazały się w opłotkach pierwsze hełmy czerwonoarmiejców, których przyjęliśmy bardzo serdecznie, jak się pokazali, przyszli pierwsi. Przyszli drogą główną, już Niemców nie było, wygonili Niemców, to przecież wszyscy się bardzo cieszyli. Nie ulega żadnej wątpliwości, że odczuwaliśmy to jako wyzwolenie z tej strasznej nocy okupacyjnej.
A to, co przyszło potem, to już jest osobny rozdział. Coś było potem również i w moim życiu, dlatego że dość wcześnie zostałem aresztowany, bo jeszcze w końcu 1945 roku i przeszedłem doświadczenia już zupełnie innego rodzaju (ale to już do wspomnień powstańczych nie należy, tylko do wspomnień późniejszych).
Może niezupełnie dlatego, że byłem w Powstaniu, ale oczywiście akowcy nie byli wtedy mile widziani. Zostałem aresztowany, dlatego że podjęliśmy w pewnym momencie kontakty z kolegami z okresu okupacji – z kolegami, z którymi prowadziliśmy wspólne działania jeszcze na długo przed Powstaniem. Część towarzystwa znalazła się i myśmy sobie zrobili jedno czy drugie spotkanie, ustalając, co się powinno teraz robić w nowych warunkach. Ale ponieważ kolejność była taka, że kogoś z tej grupy przypadkiem aresztowali, a on opowiedział, z kim się spotyka, to aresztowali następnych. W ten sposób też znalazłem się w więzieniu mokotowskim.
Tak. Wróciłem do Warszawy bardzo wcześnie i podjąłem studia w SGH, która ruszyła chyba w kwietniu 1945 roku, więc od razu się zjawiłem.
Warszawa praktycznie nie istniała, to były ruiny. Ruiny wszędzie i pełno grobów. Ludzie poznajdowali albo swoje dawne mieszkania, albo inne resztki mieszkań, do których się wprowadzili. Akurat miałem bliskie stosunki z rodziną mojej koleżanki ze studiów i przygarnęli mnie do mieszkania, które zajmowali na ulicy Moniuszki. Ulica Moniuszki była obrazem takim jak wiele innych. Nagromadzone płyty, ruiny, gruz, wzgórza z gruzem, po których się chodziło.
Moniuszki to była ulica dobrze mi znana w czasie okupacji, bo pracowałem w firmie, która miała swoje biura na rogu Moniuszki i placu Napoleona (dzisiejszego placu Powstańców Warszawy). Z Moniuszki na SGH… SGH – akurat jeden budynek Szkoły Głównej Handlowej zachował się w dosyć dobrych warunkach, mianowicie budynek biblioteki i tam odbywały się wtedy wykłady, na które chodziliśmy. Częściowo potem już odbudowano i drugi budynek. Zajęcia w SGH były i wystarczyło na tyle, żebym skończył [szkołę]. Złożyłem ostatni egzamin i miałem dużo szczęścia, że zostałem aresztowany po złożeniu ostatniego egzaminu i po złożeniu indeksu w sekretariacie uczelni. Wyszedłem i zostałem aresztowany – tak uprzejmie potraktowano mnie w tym przypadku. Chociaż nikt na to pewnie nie czekał, ale był taki przypadek.
Ekonomię. […]. Było normalne śledztwo (nie będę opisywał, wiadomo to z innych opowieści). W naszym przypadku odbył się proces pokazowy w maju 1946 roku – nazywał się procesem trzynastu studentów. To był jeden z pierwszych procesów pokazowych, miałem „przyjemność” w nim uczestniczyć. Rzeczywiście trzynastu nas zasiadało – nie znaczy, żebyśmy wszyscy znali się między sobą, bo jakoś podczepiali innych, ale jeśli chodzi o głównych oskarżonych, to znaliśmy się. Na procesie był między innymi obecny dziennikarz ówczesnej „Gazety Ludowej”, znany dobrze obecnie pan Władysław Bartoszewski. Był dziennikarzem, który z moich mętnych wyjaśnień na procesie zorientował się, że miałem kontakty z osobami, które ujawniły się już i są obecnie uznane za [normalnych obywateli]. Zaproponował mojej adwokatce, że on zaprosi takiego pana, żeby zeznawał. Rzeczywiście tak się stało i to mi też bardzo pomogło, dostałem wyrok w zawieszeniu, więc mogłem wyjść z więzienia. Więzienie mi się przydało skądinąd o tyle jeszcze, że jak siedziałem w więzieniu, to bardzo ćwiczyłem moją prawą rękę – ugniatałem mocno codzienny chleb. Stało się coś, czego nie oczekiwałem – odzyskałem władzę, zaczęła pomału świtać i w końcu odzyskałem częściowo władzę w ręce. Tak że rękę mam i ręką jakoś się posługuję, chociaż jest upośledzona. To zawdzięczam pobytowi w więzieniu.
Najmilsze?
[…]. Mnie się zdaje, że do najmilszych trzeba zaliczyć takie wspomnienia, które polegają na pomyślnym powrocie z trudnych wypadów – chyba było parę takich. Najmilsze wyraźnie – trudno jest mi powiedzieć, poza ogólnym spostrzeżeniem, że całe przeżycie powstańcze zapisało się bardzo dobrze w mojej pamięci. To było wielkie przeżycie, którego warto było doznać.
Najgorsze wspomnienie? Najgorsze może było to, co incydentalnie wspomniałem, o bardzo trudnym starciu z oficerem, który usiłował pozbawić mnie mojego mauzera, dowodząc, że ma prawo mnie go pozbawić i rozkazuje mi jako porucznik, a jak odmawiam, to zostanę rozstrzelany. To było paskudne wspomnienie, bo wiedziałem przecież, że ten człowiek chce mnie po prostu ograbić z mojego mauzera, którego się dochrapałem z takim trudem. Skończyło się jednak dla mnie dobrze, dlatego że chyba (o ile pamiętam) zjawił się ktoś jeszcze z mojego oddziału – dowódca, który położył kres temu napadowi. Jak myślę na gorąco, to mi się nasuwa jako paskudne wspomnienie. Oczywiście cała reszta, czyli później to, czego osobiście już nie przeżywałem, tylko z zewnątrz – świadomość załamania się Powstania i to wszystko nastąpiło. Śpiewaliśmy taką piękną pieśń: „Pójdzie wiara gromadą, alejami z paradą, w nową Polskę, co powstanie z naszej krwi”. Była taka pieśń, ładna bardzo, przedstawiała nasze wyobrażenia, ale do tego nie doszło.
[Kwaterowanie] nastąpiło bardzo wcześnie, a kwatera była bardzo prosta, to znaczy mój pluton, pluton 109, wtedy kwaterował na Konopczyńskiego 5/7 i mieliśmy swoje pokoje na pierwszym piętrze od ulicy. Zakwaterowanie wyglądało zwyczajne, po prostu zostaliśmy przyprowadzeni do zupełnie pustego lokalu, jakieś sienniki potem zostały przyniesione, i to było nasze miejsce do spania w gruncie rzeczy, bo poza tym nic tam się nie odbywało. Więc w pewnym sensie pokotem leżeliśmy sobie. Pamiętam, że pokój, w którym miałem swoje miejsce do spania, był duży, można powiedzieć o charakterze takiego salonu, ale oczywiście bez żadnych mebli, tam nic nie było.
We wspomnieniu moim żadnych mebli tam nie pamiętam, a może były, tylko się na nie nie zwracało uwagi, nie, ale nie mogło być, na pewno nie było wyposażone wnętrze, to z pewnością nie.
Posiłki to bardzo szczególna rzecz, bo myśmy z tego lokalu, który był właściwie tylko taką bazą, to myśmy chodzili na rozmaite zlecenia zewnętrzne, potem się wracało tylko na tę bazę. Posiłki się jadało, gdzie popadło, gdzie się akurat zdarzyło. Pamiętam, że był lokal, jadłodajnia na Tamce zorganizowana naprędce, gdzie się jadało takie posiłki jak na przykład… Jak pamiętam, że wróciłem z jakiegoś wypadu [...] nocnego z kolegami, tam trafiliśmy i stała taka bardzo groźnie wyglądająca markietanka, która nałożyła mi na talerz wielką warząchew pęczaku. Ponieważ byłem głodny, to oczywiście zjadłem to sobie, a kiedy zbliżałem się do końca, to ona podeszła z następną warząchwią, i znowu mi tam na ten talerz. Ja mówię: „Nie, nie, już nie mogę”. – „Jedz, cholero!” – powiedziała, i wobec tego musiałem jeść. Ale to było wszystko sympatyczne, a to były przypadkowe miejsca jakieś, pewnie było więcej takich punktów, gdzie można było coś sobie pojeść, przy czym nie było regularnych posiłków, nie było mowy o regularnych posiłkach wtedy.
Bardzo różne. Przede wszystkim myśmy obsługiwali cały teren do Wybrzeża Kościuszkowskiego od naszego domu, jak się schodzi przez Dynasy w dół do ulicy Leszczyńskiej, potem do Lipowej, [gdzie] były jakieś zakłady wtedy, nie wiem, elektrotechniczne czy coś, w każdym razie jakiś teren taki fabryczny był, z którego myśmy robili wyskoki na Wybrzeże Kościuszkowskie, groźne, bo tam byli Niemcy, więc tam nie bardzo wiem, po co to było robione, no, ale takich pytań żołnierz młody nie zadaje, więc robiliśmy to. Zadania patrolowe były w punktach, więc tam chodziliśmy. Miałem kiedyś zlecenie na Smolną, a potem były [zadania] łącznościowe jakieś, wysyłano nas w nocy w celu nawiązania łączności z Komendą Główną, czyli gdzieś w stronę placu Napoleona i Świętokrzyskiej. Świętokrzyska i Mazowiecka – tam była Komenda Główna przez pewien czas, wtedy przynajmniej, to pamiętam, że kiedyś tam właśnie z dwoma kolegami dotarliśmy z jakimś rozkazem. Poza tym były akcje już zbrojne, czyli próby ataków na Uniwersytet, w których też podejmowano się… [Były] jakieś ataki od strony ulicy Oboźnej. [Był też] jeden główny [atak], to od strony bramy Krakowskiego Przedmieścia, ale te ataki były nieudane wyraźnie, no i tam ludzie ginęli, nasi też, zginął porucznik „Szary”, który dowodził jednym głównym atakiem, więc to kończyło się nieprzyjemnie. Dość wcześnie zostałem wyłączony [z patroli] na skutek poważnych ran, 23 sierpnia, to potem wiem, że koledzy byli zaangażowani w coraz silniejszych walkach. Były walki w Teatrze Polskim, bo tam Niemcy weszli w końcu od strony Oboźnej do Teatru Polskiego, i w Teatrze Polskim, w samym lokalu, wewnątrz były walki. Jakoś tam w szczególności nasi koledzy przetrwali wtedy i odparli Niemców. Ale w tym już nie brałem udziału, tylko wiem o tym potem z relacji koleżeńskich. Więc tak to wyglądało.
Też, tak. Jest mi bardzo trudno ocenić, w jakim stopniu to było naprawdę potrzebne, ale rzeczywiście miałem [taką rolę] dwukrotnie, to znaczy przez ileś dni pełniłem funkcję [strzelca]. Raz na dole (w istniejącym zresztą domu do tej pory, tak że wiem, gdzie to było) na rogu Topiel i Oboźnej, gdzie był widok przez Browarną w stronę Karowej. Ponieważ Karowa była niemiecka, więc myśmy mieli to pod obstrzałem. Tam trudność polegała na tym, że Niemcy posługiwali się polską ludnością, zasłaniając się ludźmi, więc właściwie nie było żadnej możliwości strzelania. Być może dlatego to zlikwidowano. To musiało być gdzieś w pierwszym tygodniu Powstania albo w pierwszych dziesięciu dniach. Potem zostałem ulokowany na Bartoszewicza, na balkonie z widokiem na teren Uniwersytetu i tam już było lepiej, dlatego że rzeczywiście było widać czasem Niemców przechodzących tam, oni się prześlizgiwali, bo wiedzieli, że są pod obstrzałem. Pamiętam, że parę razy strzelałem, widząc coś, ale z jakim skutkiem, nie umiem powiedzieć. W każdym razie to było takie zadanie, można powiedzieć, wymagające pewnego napięcia. Zresztą wszystkie [zadania] w jakiś sposób (tylko w różny) wymagały napięcia. W każdym razie były przydzielane doraźne zadania, które trzeba było wykonywać z różnym powodzeniem, bo to w ogóle porządku w tym wszystkim nie było. Jak miałem [przydzielone] zadania, to miałem jakieś uzbrojenie, no więc pamiętam, że przez pewien czas chodziłem z karabinem, który dostałem. Najpierw dostałem stary karabin jakiś z I wojny światowej, takiego lebela, a potem dostałem mauzera, którego bardzo pilnowałem oczywiście i z nim poszedłem na jakieś zadanie wzdłuż Tamki i tam zostałem przejęty przez porucznika, który kazał mi oddać mauzera. Powiedziałem: „Panie poruczniku, ja tu nie z tego [oddziału] jestem”. – „Jak nie oddacie, to was każę rozstrzelać”. Atmosfera nie była wcale przyjemna, akurat dostrzegłem wtedy znajomego pana, który wstąpił do żandarmerii wojskowej i właśnie przechodził Tamką. Zawołałem jego na pomoc i on mi pomógł, ale to były przypadkowe rzeczy. To była taka atmosfera wtedy, nie wiadomo było kto, skąd, dlaczego.
Zadanie było – ochrona barykady na Kopernika. Wtedy to był atak na Komendę Policji na Krakowskim Przedmieściu 1, czyli u wylotu Kopernika, i wobec tego była osłonowa akcja, żeby od tej strony było zabezpieczenie, więc dostaliśmy polecenie obsadzenia barykady na Kopernika. Ale w moim osobistym doświadczeniu to nie trwało długo, bo zaraz się dostaliśmy pod obstrzał z granatników, dostałem swoją porcję, zostałem wyłączony z tego skutecznie. Ale atak na komendę policji się powiódł wtedy, tak.
Tak. Były takie starcia, znaczy nie brałem udziału w żadnej wielkiej bitwie, natomiast takie akcje niewielkie były, tak. Były robione na całym terenie.
Sanitariuszki brały żywy udział w tym wszystkim, tak, oczywiście. W kompanii naszej, która składała się z trzech plutonów, to myśmy się bardzo dobrze znali, nie tylko w ramach swojego plutonu, ale w ogóle. Ponieważ tam właściwie większość ludzi z tej kompanii wyginęła później, kompania potem przeszła na Czerniaków z Powiśla i tam ich bardzo przetrzepali. Myśmy się odnaleźli po wojnie i były żywe stosunki towarzyskie potem w ramach tych, którzy zostali. Ale niestety teraz z tego towarzystwa już prawie nikt nie został.
Tak. Jak były wieczorem na przykład takie spotkania, jeżeli był wolny czas, to były spotkania takie, gdzie się razem zbieraliśmy…
Na kwaterach, tak. Właśnie chyba u nas tam na 5/7 były, bo tam było dużo miejsca, więc tam się najchętniej spotykało całe towarzystwo. Czyli z tego wynika, bo tak we wspomnieniu widzę takie mniejsze pomieszczenie, obok tego dużego, w którym mieliśmy te swoje miejsca do spania, to był jakiś taki mniejszy pokój, w którym się zbieraliśmy jakoś. Tam nie było jakichś libacji, bo… Co prawda mieliśmy pewne zaopatrzenie, dlatego że na Tamce były piwnice wielkiej firmy Simon i Stecki, która handlowała wybitnymi trunkami najrozmaitszymi. Te piwnice zostały rozbite i wobec tego uzyskaliśmy dostęp do tego [alkoholu]. Pamiętam, że kiedyś ktoś butelkę szampana przyniósł, wypiłem tego szampana trochę i zasnąłem natychmiast. Tak że w ogóle picia tam nie było dużo, przynajmniej w tym naszym towarzystwie […]. Zresztą te piwnice się przydały później, ale w tej następnej fazie już, jak Niemcy weszli do nas. Więc tak to wyglądało, to życie codzienne.
Nastrój był bojowy. Były rozmaite dni, na przykład pamiętam taki dzień, kiedy ktoś z daleka zobaczył, że na moście Poniatowskiego pojawiła się czerwona flaga. Więc było radości co nie miara, że już Sowieci weszli na most Poniatowskiego. Tylko że flaga się odwinęła po pewnym czasie i okazało się, że ma swastykę na sobie, też czerwona była, tylko że ze swastyką, czyli zawód był. Potem się zaczęły dni coraz gorsze, bo zaczął się ostrzał, zaczęły nas ostrzeliwać tak zwane krowy, czyli rakietowe wyrzutnie. „Krowy” były dlatego, że one wydawały dźwięk, był taki ryk. Zanim to uderzyło, można powiedzieć, już było wiadomo, że za chwilę przyleci coś. Więc zaczęliśmy wyraźnie odczuwać skutki ostrzału. Byłem jeszcze na chodzie, kiedy na Konopczyńskiego zaczęliśmy dostawać już od strony Wisły potężne ładunki. Mówiło się, że wstrzeliwują się Niemcy, że jeden pocisk za wysoko poszedł, drugi za nisko, no to trzeci będzie w nas, to na pewno, i był rzeczywiście. Pamiętam, że już front domu od strony Bartoszewicza został wtedy mocno ostrzelany i balkon, na którym miałem przedtem swoje stanowisko strzeleckie, już się nie nadawał potem do użytku. Więc to pamiętam, że to jeszcze w tę fazę weszło, no i jak już dobrze weszło w tę fazę, to leżałem w szpitalu. I jak dobrze weszło w tę fazę ostrzeliwania rosnącego, to zostaliśmy ja i ci koledzy, którzy byli już też w szpitalu, bo tam tych rannych przybywało stopniowo, ja byłem dość wcześnie, a potem coraz to ktoś przybywał. Taki kolega, pamiętam, przybył, bo on z kolei już miał zadanie obsadzania pałacu Staszica i z czołgu, który stał na Krakowskim Przedmieściu, dostali ostrzał, więc on został ranny i też leżał potem [w szpitalu] obok mnie.
Nie, nie pamiętam. Pamiętam postać, ale już w tej chwili nie potrafię sobie [z pewnością] odtworzyć imienia. „Tomasz” miał chyba pseudonim.
Nie, w najmniejszym stopniu. Byłem w bardzo bojowym nastroju wtedy. Pamiętam, poszedłem sobie tam, dowcipkowałem i w pewnej chwili coś się zwaliło na mnie, takie było uczucie moje. Zwaliło się i podcięło mi nogi. Ponieważ dostałem w splot barkowy, a jednocześnie dostałem w nogę, więc podcięło mi nogi, no i runąłem, no i już od tego momentu… Zaraz sanitariuszki do mnie ruszyły, bo tuż obok była siedziba plutonu 108, z moim kolegą na czele, podchorążym [„Pawłowskim”]. Seredyński to jego nazwisko prawdziwe, akurat je znałem, a „Pawłowski” to był pseudonim; też zginął oczywiście. Więc tam była ich siedziba i wobec tego były sanitariuszki tamtego plutonu, i one się mną natychmiast zajęły. Później zresztą, pamiętam, po latach jedna z nich, która właśnie zajęła się mną wtedy, wspominała to bardzo i opisywała to nawet. Nawet ciekawy opis tego był, ale to gdzieś zginęło, nie wydali tego jej chyba, Krystyna [miała na imię]. Ona była potem w Gdańsku i pisała wspomnienia, ale chyba ich nigdy nie wydała.
Na noszach, tak, oczywiście. Musiały mnie natychmiast położyć na nosze, i tam krzyk się podniósł, że: „Natychmiast go nieść!”. Zanieśli mnie biegiem na Konopczyńskiego 3 do szpitala i natychmiast kolegów się pełno zebrało, i patrzyli na mnie z takimi grobowymi minami, więc się dziwiłem, bo mnie było zupełnie przyjemnie, a ten doktor, którego wezwali, doktor Żegliński, kazał mnie zaraz dać na stół, jak się wyraził: „Dajcie go na stół”. Na stół mnie dali i on mi szarpnął rękę, oczywiście straciłem przytomność, i dopiero o długim czasie się obudziłem już w łóżku.
Było rzeczywiście ze mną marnie, jak wszyscy opowiadali potem, i zresztą siostra jakaś była, taka zawodowa siostra (były koleżanki sanitariuszki i była jedna zawodowa pielęgniarka), która jak się tam obudziłem, ona podbiegła i powiedziała: „To pan się obudził, no to dobrze”. Ale już wiedziałem, że mi nic nie będzie. Księdza mi zaraz przysłali, ksiądz mi dał ostatnie namaszczenie, tak że na wszelki wypadek już jestem zabezpieczony od tamtego czasu. Właśnie [ksiądz] tak powiedział. Powiedziałem: „Proszę księdza, to już?”. – „Nie, nic mój synu, na wszelki wypadek”. Więc na wszelki wypadek dostałem [ostatnie namaszczenie].
Unieruchomiony byłem solidnie, bo ramię było rozwalone, właśnie była przerwana tętnica ramieniowa i były zerwane nerwy. Mam zresztą niedowład prawej ręki od tego czasu, tak że mi to zostało, już nie do naprawienia. Ponieważ medycyna poszła naprzód, to być może teraz gdyby tak było jak wtedy, to by może coś zrobili, ale wtedy nie było żadnej szansy na to, no i tak dobrze, że została. Więc byłem całkowicie owinięty bandażami, no i noga też, i sobie wobec tego leżałem. Próbowałem jako nieprzytomny wstać w nocy, to mnie złapały sanitariuszki, bo przeżywałem oczywiście Powstanie. Ale jak już mnie położyli tam, to już na dobre, tak że już potem nie wstawałem zupełnie. Jak się zaczął coraz silniejszy ostrzał, to znieśli nas do piwnicy na Konopczyńskiego 5/7 już tym razem. Wiedziałem, że to już jest piwnica Konopczyńskiego 5/7 i zaczęło przybywać rannych coraz więcej, i to niektórzy bardzo ciężko ranni. Oczywiście były piętrowe prycze, gęsto się robiło, coraz gęściej od rannych, aż do momentu kiedy przyszedł doktor Żegliński na salę i powiedział: „Chłopcy, już naszych tu nie ma”. To była wstrząsowa wiadomość dla nas. To znaczy myśmy już pewnie wiedzieli, bo koledzy, czy koleżanki nas odwiedzały, więc wiadomo było, że oni zaczynają się już ewakuować z tego terenu. Ale jak on przyszedł i zawiadomił nas, że nie ma już naszych, że niedługo będą tu Niemcy, to było dla nas wielkim wstrząsem, bo przecież człowiek już żył w innym świecie wtedy i oczekiwał na sukces. Nie byłem entuzjastą Powstania nigdy, mimo że miałem dziewiętnaście lat, to miałem zdecydowanie negatywny stosunek do samego faktu, natomiast jako przeżycie takie osobiste to była wielka sprawa, więc oddzielam tę ocenę polityczną od przeżycia osobistego. Tak że tutaj, jak oceniałem później, to jak leżałem w szpitalu w ciągu tego pierwszego zwłaszcza okresu, pierwsze dni, opuszczenie terenu przez polskie jednostki nastąpiło gdzieś chyba 6 września, czyli miałem dwa tygodnie jeszcze względnie spokojnego leżenia w szpitalu, przy czym przedtem nastąpił upadek Starego Miasta. Czyli kanałami przechodzili do nas i pamiętam, że pewnego dnia czy wieczoru zjawił się przy moim łóżku mój wuj w panterce. Oczywiście go pamiętałem z zupełnie innych strojów. Okazało się, że on na Starówce jako oficer objął jakieś funkcje i kanałami przyszedł, i tu jakoś mnie też odnalazł i odwiedził. Więc były takie spotkania też. Pamiętam, jak cała masa ludzi ze Starówki zjawiła się wtedy, czyli to był koniec sierpnia albo sam początek września. Potem 6 września ci nasi się już z tego wynieśli właśnie, czyli Niemcy opanowali to nasze Powiśle…
Doktor Żegliński był jedynym lekarzem, który został z nami wraz z trzema sanitariuszkami. Były trzy dziewczyny, które zostały razem z nim i się nami zajmowały [...] wspaniale. Jedna z nich to pani Jadwiga [Skrzydłowska, obecnie] Kozłowska, która żyje, i pozostałe dwie Teresa Luboradzka i Teresa Czartoryska. Teresa Luboradzka to już dawno umarła, a z Teresą Czartoryską nie wiem, co się dalej stało.
Na Konopczyńskiego 3 było luksusowo. Można powiedzieć, że gdybym kiedykolwiek miał leżeć w szpitalu, to bym chciał w takim pomieszczeniu leżeć. To był bardzo ładny pokój z wyjściem na balkon, z tego nie korzystałem oczywiście, ale było… Ładnie oświetlony, wygodne łóżko, gdzieś stało obok drugie łóżko, które chwilowo było najpierw puste, a potem sprowadzili jakiegoś kolejnego delikwenta.
To było na pierwszym piętrze po prostu w frontowym mieszkaniu, było jakoś tam przystosowane do tego, ale żadnych innych części tego mieszkania nie miałem możności poznać. Potem, jak już znieśli nas do piwnicy, to w piwnicy już były zupełnie inne warunki i nastrój był fatalny.
W jakim nastroju myśmy byli w czasie akcji? Nastrój nasz był bardzo dobry, ale nastrój społeczeństwa pogarszał się z każdą chwilą. Myśmy w swoich rozmaitych zadaniach musieli oczywiście biegać po piwnicach, w których siedziało mnóstwo ludzi, no i właściwie się odbierało coraz groźniejsze pomruki ze strony tych ludzi, niechętne, czemu się trudno było dziwić, bo tam siedzieli ludzie z rodzinami, z dziećmi, i tak dalej. To pamiętam dobrze, bo to nawet był wielki kontrast pomiędzy tym, jak myśmy się właśnie czuli bojowo, jak my zwyciężymy, a reakcją publiczności początkowo bardzo przychylną. Początkowo bardzo dbali o nas wszyscy, gdziekolwiek się poszło, a później coraz mniej i coraz niechętniej do tego [podchodzili], i to ciągle jeszcze był wczesny stosunkowo okres, kiedy biegałem po [piwnicach].
Po powstaniu, jakiś czas później, wybrałem się do niego, bośmy się odnaleźli. Już wiedziałem, że on jest w Piasecznie. Myślę, że to na swój sposób wybitna postać. Zresztą w Piasecznie go też musieli docenić, bo ma ulicę w Piasecznie, jest ulica Stefana Żeglińskiego w Piasecznie, więc tam jakoś go docenili. Myślę, że tutaj się zapisał fantastycznie, nie tylko dlatego, że mnie uratował, ale w ogóle sam fakt, że się zdecydował, że tam zostanie. Wszyscy uciekli właściwie, a on z tymi trzema dziewczynami został z tym tłumem rannych.
To mi trudno jest ocenić, bo oczywiście było wrażenie takie, że jest jedno wielkie pomieszczenie, ale być może były jakieś [ściany]… Miałem ograniczoną możliwość oglądania tego. To, co się stało po tym oznajmieniu doktora Żeglińskiego… Doktor Żegliński zapisał się rzeczywiście w pamięci jako wspaniała postać. Jednak uratował w ten sposób masę ludzi. Na pewno niektórzy poumieraliby, bo byli bardzo ciężko ranni przecież wśród nas też. Ale dotrwał, nie wiem, w jakiej formie on wydostał się z Warszawy, tego nie wiem, nie pamiętam, pewnie była o tym mowa, ale on już nie szedł z nami. Po tym jego oświadczeniu właściwie człowiek leżał i czekał, aż ci Niemcy wejdą. Niemcy weszli od strony Bartoszewicza przez dziurę po pocisku. W pewnej chwili przyszedł taki moment, że usłyszałem język niemiecki dobiegający od strony tego wejścia czy tej dziury i wtedy dobrze pamiętam tę chwilę. Pamiętam, że odwróciłem się do ściany i czekałem na serię, bo wiedzieliśmy, że na Drewnianej zamordowali naszych rannych, a Drewniana była tuż obok. Ale nie było tej serii jak widać i właściwie to się uspokoiło. Weszli, poszwargotali i poszli sobie gdzieś tam, a myśmy zostali sobie i leżeliśmy, i w pewnej chwili Jadzia, którą wspominam jako bardzo serdeczną koleżankę sanitariuszkę, która się mną bardzo serdecznie zajmowała, tak że można powiedzieć, że ona się zapisała też bardzo mocno w mojej pamięci wtedy, bo jej zawdzięczam tam dużo w końcu. Więc ona pamiętam, że podeszła do mnie, leżałem, byłem tylko w bandażach i przykryty jakimś prześcieradłem, bo nie było powodu mnie ubierać, ale przyniosła mi jakiś kombinezon (bo to wtedy takie były szare jakieś robocze kombinezony) i powiedziała mi: „Ubieraj się, musisz wstawać!”. Powiedziałem jej: „Co ty, zwariowałaś? Nie wstaję”. – „Musisz wstawać”. Broniłem się przed tym, ona w końcu pochyliła się bliżej do mnie i powiedziała: „Musisz wstawać, bo pożar jest”. To mnie przekonała oczywiście, ubrałem się jakoś i wstałem z jej pomocą z łóżka, i ona mnie poprowadziła po schodach w górę do wyjścia, do okna klatki schodowej na Konopczyńskiego 5/7. Była taka klatka prowadząca z piwnicy i tam było okno pozwalające wyjść na ulicę. Przez to okno wychodziliśmy.
Na ten placyk. Więc ona mnie przez to okno wyciągnęła, tamte dwie Teresy też zajmowały się innymi [rannymi], a ona mnie położyła tam, pamiętam, na blachę jakąś od bomby. Znalazła duży płat i ona mnie na tym położyła z jakąś kołdrą, którą mnie przykryła. Atmosfera była niesamowita, dlatego że naokoło wszystko się paliło, było wszystko w płomieniach, zwłaszcza gmach naprzeciwko, czyli gimnazjum Mickiewicza na Konopczyńskiego, to był potężny budynek, i on stał cały zupełnie w płomieniach. Wszystkie właściwie domy naokoło się paliły, a to podwórko, ten placyk, był w otoczeniu płomieni, gdzie latały żarzące się jakieś głownie i tak dalej, więc taka była ta atmosfera. Człowiek leżał i czekał, co będzie dalej.
Nie umiem powiedzieć, kiedy dokładnie myśmy wyszli z piwnicy, ale ja tam za długo nie leżałem, to już ten upadek Powiśla nastąpił wkrótce, pewnie cztery dni, coś takiego było chyba, tak mi się wydaje.
Chaos był kompletny, bo przecież ciągle dochodzili nowi ranni, jęczący przecież straszliwie, w ogóle umierający, więc chaos panował zupełny, tylko już w momencie wejścia Niemców to była taka cisza i spokój, bo właściwie mi się zdaje, że wszyscy przeżywali to napięcie związane z tym, że mamy taką zmianę. Natomiast ten proces taki, no można powiedzieć, normalne jedzenie i tak dalej, zupełnie tego nie pamiętam, zupełnie nie wiem, jak to się odbywało. Przypuszczam, że minimalnie w ogóle było, bo o jedzeniu się nie myślało wtedy, no ale pewnie coś może tam dziewczyny przynosiły, zupełnie nie pamiętam.
Ranni byli już wymieszani bardzo. Niewątpliwie pamiętam, bo byli koledzy, którzy biegali tam i byli znani z widzenia, jeśli nie bezpośrednio, i to oni potem przybyli jako ranni, jęczący, zupełnie nieświadomi nawet często już tego, co mówią i jak mówią. Tak że to było takie swego rodzaju piekło właściwie, które trudno w sposób uporządkowany jakoś przedstawić. Na pewno nie było żadnego uporządkowanego sposobu działania. Póki byli jeszcze nasi na tym odcinku, to jeszcze do mnie przychodzili koledzy i koleżanki, parę osób, które mnie jeszcze odwiedzało – to pamiętam, że były takie [wizyty]. Ale to się właśnie urwało, bo oni poszli, odeszli. Pamiętam dobrze nawet taką dziewczynę, która przyszła pożegnać się ze mną, dobrze ją pamiętam, nawet jej dobrze nie znałem, ale ona z jakichś przyczyn przyszła się żegnać i ze mną się żegnała. Przedstawiła mi się nawet, jak się nazywa, i to nazwisko zapamiętałem, nazywała się Sas-Kachniewska, ale na imię jak miała, to już nie pamiętam. Ale akurat ją zapamiętałem, dlatego że przyszła się pożegnać i zawiadomiła mnie, że idzie już z oddziałem tam dalej gdzieś, a czym ona była, nie wiem. Ona była sanitariuszką chyba w którymś z tych plutonów, nie w naszym. Tak to wyglądało.
Jak już leżałem na placyku wśród płomieni naokoło, to to trwało długo, dlatego że dziewczyny się zajmowały (i Jadzia też) wyciąganiem innych i one tam wyprowadzały ich przez to okno, a co dalej z nimi robiły, nie wiem, w każdym razie Jadzia w pewnej chwili powiedziała: „Wstawaj i idziemy”. To takie dziwne były odezwania dla mnie, ale jak już tak było, no to wstałem, zawiesiłem się na niej i ruszyliśmy. Ona mnie zaprowadziła przez Sewerynów na Uniwersytet, bo okazało się, że Niemcy wskazali taki [kierunek]. Zawsze wspominam właśnie, że tam się w pewnej chwili otwiera widok na Powiśle, na Oboźnej, jak się Oboźną przekracza, to [był] taki widok, którego zapomnieć nie można, dlatego że całe Powiśle stało w płomieniach absolutnie, to było morze płomieni, niesamowita sprawa. Ale przekroczyliśmy Oboźną i okazało się, że tam polecenie niemieckie było, żeby nas tam zwalać w pałacu. Nie wiem, czy w pałacu Kazimierzowskim czy w Polonistyce, w którymś z tych dwóch budynków, ale chyba w pałacu Kazimierzowskim. Na dole były puste pomieszczenia, gdzie właśnie ci ranni byli na podłodze zwalani i ja się tam też dostałem. Właściwie to ruszaliśmy się w poczuciu, że nie wiadomo, co będzie za chwilę, ale trudno tak już było. Chodzili esesmani wśród nas z fotografiami. Właśnie à propos tych fotografii, to tak to wyglądało. Oni tam gdzieś znaleźli jakieś fotografie i szukali, czy to ci, czy to nie ci, ale jakoś tam nie pamiętam, żeby kogoś wydobyli w tym trybie, tylko to było takie nieprzyjemne. Druga rzecz, to sprawdzali jeszcze, jak wyglądają dołki strzeleckie tutaj, bo jak ktoś dużo strzelał, no to się pewnie tam mu odciskało. Ponieważ ja byłem obandażowany, to mi dali spokój.
Nie, chyba, znaczy nie żebym to pamiętał, nie, ale chodzili. Bardzo to długo trwało, szukali i sprawdzali ciągle.
Leżał, leżał, bo to był ranny Niemiec… On był z tego zdobycznego samochodu, pancerki zdobycznej. On został ranny, jak myśmy rzucali w nich granatami. Został wobec tego wzięty do szpitala i leżał na Konopczyńskiego. Co się z nim dalej stało? Przypuszczam, że był tak samo traktowany jak wszyscy, więc nie wiem. On nie był bardzo ciężko ranny, więc może tam jakoś… Pewnie jeszcze jak Niemcy weszli, to może się nim sami zajęli, ale nie wiem tego. W każdym razie tu był dobrze traktowany, to na pewno, bo to nawet podkreślano. Rzeczywiście takie zdarzenie też miało miejsce.
Na Uniwersytecie była jakaś ekipa naszych sanitariuszek. Może ktoś, no nie wiem, kto się tym ostatecznie zajmował, ale była jakaś taka grupa, która się zajmowała rannymi w tym sensie, że przynosili nam jakieś jedzenie, jakąś tam zupę, coś takiego było, przynosili nam, tak że nie leżeliśmy zupełnie na głodno, chociaż obfite te posiłki to na pewno nie były, bo pamiętam, że jak w końcu się z tego wydobyliśmy, to człowiek się czuł bardzo głodny, ale coś dawali, starali się.
Nie, o lekarstwach nie było żadnej mowy wtedy, nie było. Podobno, ale nie wiem, czy to jest prawda, czy nie, ale taka informacja pantoflowa była, że mianowicie doktor Żegliński przekupił Niemców wchodzących [do szpitala] przy pomocy dwustu butelek koniaku, które właśnie z tych piwnic mieliśmy. Ale czy to prawda, to nie wiem, bo to mogło być również wymyślone. Nie sprawdzałem tej wiadomości u niego, o ile pamiętam, więc nie wiem.
Tak, to prawda, ale właśnie podobno ich przekupił jeszcze w dodatku, więc nie wiem. W każdym razie jakoś potrafił ich przekonać, że dali nam spokój i pozwolili nam wychodzić. Z Uniwersytetu też pozwolili nam wychodzić i nasza Jadzia… Właśnie wszystkie trzy [siostry] zresztą były tam już razem z nami, bo powiedziały mi, że wychodzimy z ludnością cywilną, to tak pozwolili Niemcy wychodzić, więc ruszyliśmy w drogę piechotą na Dworzec Zachodni. Szedłem jakoś, pamiętam, wsparty na tych dziewczynach. To długa droga jest w końcu z Uniwersytetu na Dworzec Zachodni, przez Leszno i tak dalej. Dotarliśmy tam w końcu i tak się stało, że okazało się, że tam się pojawił jakiś człowiek nieznany, był chyba sanitariuszem przedtem czy coś, ale on się przedstawił jako lekarz, i że on jako lekarz swoją rodzinę jeszcze zgarnął. Jednym słowem się jakoś podwiązał pod tą opiekę niemiecką i gdzieś przepadł, uratował się jednym słowem. Natomiast nasze dziewczyny trzy zostały od nas oddzielone i powędrowały do obozu w Pruszkowie z ludnością cywilną, która tam była kierowana. Znalazłem się na peronie Dworca Zachodniego sam i właściwie z takim dziwnym poczuciem, no nie wiem, co mam robić teraz ze sobą zupełnie. Znalazł się jakiś kolega zupełnie w podobnej sytuacji, też taki ledwo łażący, no tośmy się trzymali razem i doszliśmy do wniosku, że stoi jakiś pociąg, to wsiądźmy tam i zobaczymy, co z tego będzie.
Wsiedliśmy, pociąg ruszył, no i dopiero potem można sobie było uprzytomnić, że przecież tam trwało normalne życie. Myśmy wyszli z tego piekła powstańczego i myśmy zupełnie jakby z innego świata tam przybyli. Człowiek nie miał świadomości, że może jeszcze gdzieś pociągi normalne jeżdżą, a tu normalny pociąg podmiejski ruszył sobie i my w nim we dwóch, no, jechaliśmy. Pamiętam, że żeśmy byli głodni bardzo, ale na tych stacjach po drodze przez otwarte okna nam wrzucali jakieś przedmioty, zobaczyłem, że to jest cebula. Cebuli w życiu nie jadłem wtedy, ale byłem głodny, to pamiętam, że ruszyłem w tę cebulę od razu. Tak sobie jechaliśmy. W końcu dojechał pociąg do stacji Milanówek. Nigdy w życiu przedtem nie byłem w Milanówku, a Milanówek to taka była znana nazwa, swojska, no to mówię: „Słuchaj, może tu wysiądziemy”. – „Wysiadajmy”. Wysiedliśmy sobie w Milanówku, no i okazało się, że jest sporo już takich jak my, siedzą wzdłuż toru gdzieś na jakimś nasypie i jest ludność miejscowa, która się nimi opiekuje, przynosi jakieś pożywienie, jakieś takie najdziwniejsze zestawienia, a to trochę wiśni, a to trochę mleka zsiadłego, a to trochę czegoś jeszcze innego.
Nie, Niemców zupełnie nie było, bo jak mówię, to był pociąg podmiejski normalnie sobie działający, więc myśmy spod kontroli niemieckiej w ten sposób wyszli zupełnie. Więc tam została na miejscu zorganizowana możliwość przenocowania w sali kina w Milanówku, tam zaraz przy stacji kino było, więc sobie przenocowaliśmy. Z trudem [przenocowaliśmy], bo były jakieś bulwersujące następstwa tego bardzo różnorodnego pożywienia, jakie dostawaliśmy, ale sobie jakoś z tym daliśmy radę. Rano coś trzeba było zrobić, więc okazało się, że informacja jest, że jest jakiś punkt sanitarny tam gdzieś. Więc z kolegą powędrowaliśmy na ten punkt, a tam nas obejrzeli czy po prostu spojrzeli na nas, bo nikt nas tam bliżej nie oglądał. Pamiętam, że siebie oglądałem tylko, bo trochę mnie noga uwierała, więc sobie sprawdziłem, co jest, i ze zdumieniem stwierdziłem, że mi cała pięść wchodzi w ranę, która była, bo to się wszystko otworzyło niesamowicie. Trochę się przestraszyłem, ale szedłem jeszcze, więc nie było kwestii. Miałem dużo szczęścia, dlatego że odłamek, który mnie uderzył, to się ześlizgnął po kości i mi kolana nie uszkodził w ogóle, tylko rozwalił mi nogę, więc to było dużo szczęścia, jak by kolano rozwalił, to by było gorzej. Ale skierowali nas, powiedzieli: „Tutaj akurat Szpital Ujazdowski się przeniósł z Warszawy do Milanówka, idźcie do Szpitala Ujazdowskiego, tam was przyjmą”. No i tam rzeczywiście wskazali nam, gdzie to się idzie, poszliśmy. Przyjęli nas do Szpitala Ujazdowskiego i już się nami zaopiekowali na serio – czyli znowu kazali leżeć.
Przez co najmniej dwa tygodnie była stała kuratela lekarska, zmiana opatrunków i tak dalej, taka normalna szpitalna opieka była i nie tylko szpitalna, bo tam już przychodziły rodziny kolegów, którzy już z tym szpitalem wcześniej się jakoś mieli okazję zetknąć. Zresztą życie jest zabawne, dlatego że na sali szpitalnej, na której mnie położyli, okazało się, że już leży mój bliski przyjaciel, z którym byliśmy zupełnie w innych miejscach [Warszawy], ale on trafił z Czerniakowa do tego szpitala i go przywieźli do Milanówka, no a ja trafiłem według tego, co jest. Spotkaliśmy się na sali szpitalnej. Takie zdarzenia też miały miejsce.
Szpital na tym szczególnym wygnaniu, na jakim się znalazł, funkcjonował normalnie. Był profesor, który tam przychodził od czasu do czasu, był docent jakiś, były normalne [szpitalne] obchody. Był jakiś adept sztuki [ortopedycznej], który oglądał moją rękę, powiedział: „Ręka to panu uschnie” – tak mnie pocieszał, a ja mówię: „Może nie”. – „Nie, uschnie na pewno”. Nie uschła, więc nie miał racji. Natomiast profesor mi powiedział od razu, że: „Na fortepianie grać pan nie będzie”. Rzeczywiście, to się sprawdziło, ale nie miałem aspiracji na wirtuoza fortepianu, więc w końcu mogę to przeżyć jakoś. Tak wyglądała ta sprawa i już zaczęło się takie w miarę normalne życie, to znaczy normalne ono było do pewnego stopnia, bo przecież nie miałem się w co ubrać na przykład, jak w końcu pozwolili mi wstać i wyjść, wtedy chodziłem o kuli i z laską, a ubrany byłem dość [szczególnie], bo jedyny ubiór to szlafrok w pasy, no ale dobry i szlafrok, więc ubierałem się w ten szlafrok i sobie szedłem na spacer najpierw.
Dowódcą kompanii był porucznik „Jaś”, który przeżył i z którym się spotykaliśmy. On już nie żyje. Nazywał [się Jaś Jasiński. Przez szereg lat] spotykaliśmy się na cmentarzu. Oczywiście byli ci dowódcy wyżej położeni. Kompania to była część, Zgrupowanie „Krybar” się nazywało, a był jeszcze oddział większy niż kompania, batalion chyba, to baon, nie wiem, czy taka nazwa, „Bicz” się nazywał u nas. Kompania należała do grupy „Bicz” i pamiętam kapitana „Bicza”, który tym dowodził, „Krybar” to też był kapitan, dowódca zgrupowania, kapitan „Krybar”. Podobno nazwa jest od dwóch jego córek, Krystyny i Barbary.
Tak, pamiętam, oczywiście tak, bo były zetknięcia z dowódcami wtedy. A dlaczego właściwie się z nimi stykałem, to nie umiem powiedzieć, ale może z okazji aresztowania, wzięcia do niewoli Niemców, bo pamiętam, że był taki moment, że ja też się [zetknąłem]…
Jeszcze był barwny epizod z aresztowaniem wybitnego dyrygenta, pana Dołżyckiego. Dołżycki to był znany dyrygent, który w czasie okupacji występował w kawiarni „Lardelli” w Warszawie, prowadził tam jakieś koncerty i zachował się jakoś bardzo brzydko kiedyś, bo przepraszał publiczność niemiecką za Polaków, coś takiego było. W każdym razie, można powiedzieć, zapisał się fatalnie i w związku z tym jak wybuchło Powstanie, to on się pokazał gdzieś akurat na Tamce i został aresztowany. Pamiętam, akurat tak się zdarzyło, że tam byłem w pobliżu i [był też] porucznik dowodzący wtedy odcinkiem, kolumną zmotoryzowaną, porucznik „Aspirant” się nazywał, który był potem mi dobrze znany, bo to był profesor Jastrzębowski. On był, zdaje się, ranny w nogę, w każdym razie chodził wtedy z laską.
Tak, bo on dowodził kolumną zmotoryzowaną, która też tam miała swoje kwatery. Więc porucznik „Aspirant” kazał aresztować Dołżyckiego, a ja akurat byłem w pobliżu, więc na mnie spadło też, żeby Dołżyckiego odprowadzić do piwnicy na Tamce, tam gdzie ci Niemcy siedzieli. Pamiętam, że to był wieczór, i ja go prowadziłem. Jakoś tak, nie wiem, właściwie człowiek miał poczucie przecież, że jakieś niebezpieczeństwa się z tym wszystkim wiążą, a tu może coś będzie, więc w każdym razie miałem wtedy pistolet przydzielony mi, nie karabin, a pistolet, w tym okresie był nagan. Więc prowadząc go do piwnicy, która była słabo oświetlona, to stanąłem tak, że było widać, że trzymam pistolet w ręku i pamiętam, że on wybuchnął wtedy: „Ja wiem, że pan mnie zaraz zastrzeli!”. Nie miałem zamiaru go zastrzelić i nikt chyba takiego nie miał, ale został aresztowany i on później był bardzo źle traktowany. Kazano mu myć podłogi, jakieś takie rzeczy robił, jednym słowem przeżył to ciężko. Jak się skończyło to dla niego, to nie wiem.
Jastrzębowski mi się przypomniał, bo profesjonalnie się później zetknęliśmy blisko. Zresztą, ponieważ świat jest mały, to się okazało, że on pracował blisko z moim ojcem wcześniej jeszcze przed wojną, więc takie mamy te wszystkie zazębienia.
Kogo jeszcze pamiętam? W plutonie I, czyli 107, była grupa… Pluton 107 był najlepiej wyposażony, oni byli dobrze uzbrojeni, oni mieli pistolety maszynowe, których nikt poza nimi nie miał. Pistolety maszynowe niemieckie, czyli tak zwane szmajsery, mieli ich kilka i mieli pistolety krajowej produkcji tak zwane steny. W każdym razie byli bardzo dobrze uzbrojeni, bo tam cała reszta towarzystwa miała to, co się tam [nawinęło pod rękę]… Pistolet jakiś, a to karabin właśnie, jak powiedziałem. Chyba na odcinku były jakieś PIAT-y, tak, a jeżeli, to pewnie musiał być też w tym I plutonie, więc sobie z tym dawali radę. [W plutonie 1 był między innymi kapral podchorąży Karski czyli] Włodzimierz Rosłoniec, o tyle ważny dla wspomnień, że napisał książkę o Powstaniu, w której cały odcinek i działalność naszej kompanii jest bardzo starannie opisana, więc on był w plutonie I. Zresztą też miał ciekawe przeżycia, dlatego że potem z Czerniakowa on był wśród tych, którzy się przedostali przez Wisłę, wstąpił do 1 Armii i poszedł z nią już dalej. Była też sanitariuszka Basia [„Zagórowska”], która potem została jego żoną. Już oboje nie żyją dawno.
Tak, z tymi właśnie osobami, które wymieniam, potem byliśmy w bliskim kontakcie. W naszym plutonie była Irka, ona używała pseudonim „Irys”, no i ona też przetrwała, i z nią byliśmy w żywym kontakcie później po wojnie, nazywała się Irena Pawłowska. Aha, no i tak kolejno przychodzi [wspomnienie] – Pawłowska, dlatego że wyszła za mąż za Piotra Pawłowskiego, który był z naszego plutonu, Piotr Pawłowski, a jaki miał pseudonim, też nie wiem, ale był na pewno w naszym plutonie, i oni potem też się pobrali. Przychodzą takie wspomnienia jednak.
Tak, Wojtek Czekański był z plutonu 107 i był podchorążym, pewnie w stopniu kaprala podchorążego. [Miał] pseudonim „Gozdawa”, i rzeczywiście był kapitalny jako taki dowódca zespołu. Pamiętam, że pod jego dowództwem chodziliśmy parę razy właśnie na Wybrzeże Kościuszkowskie. To takie są już drobiazgowe wspomnienia, ale pamiętam, że on postanowił właśnie sam wyruszyć na Wybrzeże Kościuszkowskie, tu stał jego zespół, zastęp jakiś, pewnie z dziesięciu nas tam było, może ośmiu. Staliśmy i on zawiadomił nas, że on teraz przejdzie przez tą bramę i wyjrzy na Wybrzeże Kościuszkowskie: „Pamiętajcie tylko, że na ręce mam zegarek, w razie czego, to łapcie”. Tak nas uprzedził. Muszę powiedzieć, że mnie nie poruszył ten zegarek wcale, ale może niektórzy się interesowali zegarkiem, może to był złoty zegarek, nie wiem jaki. W każdym razie próbował nas zainteresować tym zegarkiem. Zanim do tego doszło, to powiedział: „Potrzebuję dwóch ludzi na wsparcie. Na ochotnika wystąp!”. Pamiętam dobrze taką scenkę właśnie, że jak on to powiedział (on mi się bardzo podobał w ogóle ze sposobu bycia), to zrobiłem trzy kroki do przodu. Jak już je zrobiłem, to pomyślałem sobie: „Ty idioto, co ty wyprawiasz” – no ale już wyszedłem i nie było rady. Ale to jakoś tutaj się udało pozytywnie, ani jego zegarek nie okazał się potrzebny nikomu, ani mnie się nic nie stało. Więc takie wspomnienia przychodzą do głowy w związku z Wojtkiem „Gozdawą”.
Wspominałem dowódcę plutonu 108, czyli Jurka Seredyńskiego. Jerzy Seredyński, czyli „Pawłowski”, to był jedyny z tego całego odcinka, z którym się znałem z okresu okupacji, bo myśmy się stykali w konspiracji okupacyjnej, stąd moja wiedza o nim. Myśmy prowadzili w czasie okupacji działalność różnego rodzaju. Była tak zwana podchorążówka, do której się chodziło, i właśnie dlatego w końcu miałem stopień kaprala podchorążego, że ją skończyłem. Pamiętam takie pouczenie solenne dowódcy tego całego interesu, który nas zebrał i powiedział: „Słuchajcie, pamiętajcie o jednej rzeczy, żołnierz nie powinien dać się zabić”. Zapamiętałem to, że nie powinien dać się zabić, to była nauka z podchorążówki. Drugi odcinek to była ta działalność, nazwijmy ją, polityczna, która… W każdym razie jakieś tam spotkania dotyczące przyszłości kraju. Otóż właśnie z Seredyńskim wtedy stykaliśmy się nie na odcinku wojskowym, tylko na odcinku, który określiłem mianem politycznego, ale to był jedyny [kolega] z naszego odcinka, z którym miałem tego rodzaju doświadczenie i znaliśmy się tam, i nawet się lubiliśmy. Jeszcze było szereg sanitariuszek, które tak pamiętam, ale to tylko imiona takie właśnie: Basia, Irka. Jedna Irka była u nas w plutonie, to nazwisko akurat zapamiętałem, to była Irena Zych, ale też już nie żyje dawno. Ale przetrwała Powstanie, bośmy się potem spotkali jeszcze.
Niewątpliwie, bardzo.
Jeszcze była Jadzia [Skrzydłowska teraz] Kozłowska, nie była z żadnego plutonu, tylko ona była związana ze szpitalem, i te trzy dziewczyny, które wspominałem. Natomiast w pierwszym plutonie 107 była sanitariuszka Jadzia, też Jadzia, która ostatecznie też została Jadwigą Kozłowską, bo też akurat wyszła [za mąż], a więc są dwie [koleżanki otym samym nazwisku]. Ona działała dość długo w stowarzyszeniu, do którego należałem – Światowe Stowarzyszenie Żołnierzy AK. Ona działała długo, ale straciłem z nią kontakt, chociaż nawet się bardzo lubiliśmy, tylko że ona przestała tam się zjawiać, ja się przestałem tam zjawiać [...]. Właśnie z tej okazji mi się przypomniał jeden kolega, który żyje, i on w tym stowarzyszeniu żołnierzy AK był aktywny, i chyba jakąś aktywność dalej wykazuje, on się nazywa Wacław Kalbarczyk, doktor medycyny, tylko już staruszek teraz.
On był z kompanii, ale nie pamiętam, z którego on był plutonu, z mojego nie był. Z Wacławem Kalbarczykiem właściwie najdłużej trwały nasze spotkania, bośmy się do niedawna właściwie spotykali zawsze na cmentarzu 1 sierpnia. Może nie powinienem tego mówić, ale przestałem tam chodzić, bo przyszedł taki okres, że przestałem wiedzieć, z kim myśmy walczyli właściwie w czasie Powstania, bo atmosfera tam zaczęła być przedziwna. Znaczy nie akurat w naszej [grupie] „krybarczyków” czy gdzieś indziej, ale w ogóle na cmentarzu. Tak że o innej porze chodzimy teraz już od pewnego czasu, nigdy o piątej, no ale trudno, tak też bywa. Z Kalbarczykiem do niedawna mieliśmy kontakt, chyba mam jego jakiś telefon czy coś. Poza tym w tej chwili już mi nikt więcej do głowy nie przychodzi.