Zbigniew Żochowski
Nazywam się Zbigniew Żochowski. W czasie Powstania mieszkałem na Ochocie, miałem wtedy jedenaście lat.
- Jak pan zapamiętał wybuch II wojny światowej, czy pan w ogóle zapamiętał dzień 1 września?
Nie, tego nie umiem powiedzieć. Następne dni tak, ale akurat samego 1 września nie.
- Co pan pamięta w takim razie z 1939 roku, z początku wojny?
Przed wybuchem wojny, kiedy było już wiadomo, że ona właściwie jest nieuchronna, rodzice wysłali mnie z babcią na wschód. Wylądowaliśmy wtedy w Brześciu, gdzie mieszkała dalsza rodzina. Tam zastała nas wojna. Zaczęły się najpierw bombardowania, ostrzeliwanie z powietrza, więc trzeba było stamtąd się dalej ewakuować. W międzyczasie tamże umarł dziadek, no i były kłopoty z pochowaniem, bo nie bardzo chciano go, bano się wywieźć na cmentarz ze względu właśnie na te ostrzeliwania. W końcu jakąś furmanką chłopską to się udało, no i wyruszyliśmy, to znaczy babcia już wtedy i ja wynajętą (w jaki sposób, to już nie wiem) furmanką na wschód. Dalej na wschód, gdyż w pobliżu ówczesnej granicy z Rosją miał majątek drugi dziadek ze strony matki, w Widyborze. No i tam, w tamtą stronę ciągnęliśmy, ale po drodze spotykały tam już nas szykany (to mało powiedziane) ze strony tamtejszych chłopów-rezunów, jak ich się nazywało, którzy już dokonywali mordów na ludności polskiej, tych
pomieszczikow rąbali i tak dalej. Pamiętam tą ekspedycję również i dlatego, że na przykład kiedyś w jakimś takim gaju, lasku po raz pierwszy w życiu zobaczyłem ludzi martwych, zabitych żołnierzy polskich i konie potłuczone, to był jakiś pewnie pododdział ułanów czy coś takiego. To jeszcze pamiętam. Później nastąpił powrót do Brześcia.
W międzyczasie odnajdywali się pozostali członkowie rodziny. Matka, która przed wojną pracowała jako inżynier w dyrekcji poczty i telegrafów, została ewakuowana na wschód. Później pociąg, którym ich ewakuowano, został ostrzelany, zatrzymany, w związku z tym dalej pomaszerowała na wschód już na piechotę.
- Pan z babcią też na piechotę przemierzaliście tę trasę?
Nie, furmanką, którą babcia jakoś umiała zdobywać. Babcia władała świetnie rosyjskim, trochę białoruskim, trochę ukraińskim. Ile to „trochę” znaczy, to już oczywiście tego nie wiem, ale umiała ich tam jakoś [przekonać], dogadywać się z tymi, którzy zatrzymywali tą furmankę, szukali w niej broni czy czegoś. Wiem teraz, że broni, wtedy oczywiście tego wiedzieć nie wiedziałem. Wszyscy dążyli na wschód i wszyscy w rezultacie spotkali się w Brześciu. Ojciec zgłosił się na ochotnika po wybuchu wojny do… To był taki batalion forteczny pułkownika Pfeiffera, batalion forteczny „Mikołów”, i z tym batalionem odbywał kampanię do momentu, kiedy ten batalion rozwiązał się, no jakoś w każdym razie zakończyła się ta kampania. No i ojciec do Brześcia (jeszcze swoim samochodem, którym był razem z tym batalionem) dojechał, tam mu ostatecznie ten samochód zabrali już Sowieci.
- Czy pan pamięta żołnierzy sowieckich?
Tak. Pamiętam, dlatego chociażby, że kiedy przyszło referendum, bo przecież nazywana już Białorusią miała być przyłączona do
Sowietskowo Sojuza, no to przyszli tacy dwaj żołnierze w takich spiczastych bolszewickich czapach, no i zabrali ojca i matkę na głosowanie. Tam dali kartki i koniec.
- Jakie emocje oni budzili w panu? Czy pan pamięta emocje towarzyszące temu?
Chyba nie bardzo. Nie było we mnie jakichś takich uczuć, które bym zapamiętał. Być może, że były wtedy, ale teraz nie umiem powiedzieć, żeby to było. Co dalej? Jakoś nie wiem skąd, ale czy to był wynajęty, czy jakiś taki dom, w którym mieszkaliśmy, z ogrodem, i tam przebywaliśmy w nim do mniej więcej wigilii 1939 roku, i wtedy postanowiono, że uciekamy do… Nie wiedzieliśmy jeszcze pewnie, a może już – do Generalnej Guberni przez zieloną granicę.
- Czy pan wie, czy rodzicom odebrano polskie dokumenty?
Nie wiem tego. W każdym bądź razie przeszliśmy przez tą zieloną granicę, przeprowadził nas jakiś przewodnik wynajęty, który mieszkał przy granicy. Przez jakiś taki strumyczek, w prześcieradła nas ubrano, bo to śniegiem pokryte pola były, no i tuż za granicą, bezpiecznie nas przeprowadził, oczywiście złapali nas Niemcy, a to była grupa kilkunastu osób, może… No tak, chyba tak, oprócz naszej rodziny. Zaprowadzili nas do wsi, w której stacjonowali, no i tam zabrali pieniądze, natomiast pamiętam, i to pamiętam, że ojciec miał taki kieszonkowy, duży złoty zegarek. Oglądali go, cmokali i oddali, no więc coś takiego troszkę niebywałego. Nawiasem mówiąc babcia została w Brześciu, żeby posprzedawać, nie wiem, co tam było do sprzedania, ale coś miała sprzedawać, i potem dostawać się też do Warszawy. Może skrócę to od razu, że później wybrała się też przez zieloną granicę, ale ją dla odmiany złapali strażnicy graniczni sowieccy. Ale z nimi łatwiej jej się było właśnie jakoś widocznie dogadywać, wiem, ale to już z opowiadań, że pieniądze (myślę, że to były dolary, ale tego nie jestem pewien) zawinęła w papiloty, rano ci pogranicznicy powiedzieli jej, którędy ma przejść i o której godzinie, bo wtedy jest zmiana i u Niemców jest bałagan, no i dostała się też do Warszawy.
Myśmy do Warszawy też dojechali, pamiętam tylko wielki dla mnie wtedy i zatłoczony dworzec w Białymstoku.
Zamieszkaliśmy w Warszawie u kolegi ojca ze studiów w takiej kawalerce na ulicy Raszyńskiej i róg Uniwersyteckiej, na czwartym piętrze, w kawalerce. Tam pomieszkałem z rodzicami trochę, ale ze względu na to, że tam była i ciasnota, i nie bardzo było co jeść, do dziś pamiętam i wstrząsam się na samo wspomnienie kaszy jaglanej, krupniku jaglanego, który był właściwie wtedy jakoś u nas jedynym pokarmem, nie do strawienia.
Zapomniałem powiedzieć wcześniej, że całą tą gehennę (czy może te całe marsze na wschód) mama odbywała w odmiennym stanie, no i wtedy miał się urodzić (już jak byliśmy w Warszawie) brat, i w związku z tym babcię i mnie wysłano do stryja, który mieszkał w Sosnowcu na Śląsku. Był tam kierownikiem, przed wojną polonijną wtedy już Ost Öl, czyli już firmy niemieckiej, no i tam parę miesięcy spędziliśmy, potem wróciliśmy do Warszawy, do powiększonej rodziny.
Przez te dwa lata czy półtora widocznie dojrzałem do tego, żeby pójść do szkoły. Miałem tam kolegów starszych od siebie, którzy należeli do harcerstwa, no i tak nie na zasadzie członka wciągali mnie do roboty konspiracyjnej. Dla takiego chłopaka no to na czym to polegało? Były takie naklejki wielkości pięć na pięć centymetrów z orłem i dwoma nożami wbijanymi z obu stron w ten sposób, z opaskami, jedna ze swastyką, druga z sierpem i młotem, i to pamiętam, że moim zadaniem było to nalepiać na samochody niemieckie.
- Jak to pan robił, rano, w ciągu dnia?
W ciągu dnia, i przypuszczam, że naiwnie i bezczelnie po prostu. Po prostu szedłem i naklejałem. Dużo tego nie nakleiłem, pewnie kilkanaście czy kilkadziesiąt. Nie aż taki był dostęp do tych samochodów. Nie naklejałem na samochody niemieckie, które przyjeżdżały do ojca, który zaczął i prowadził już wtedy taką firmę naprawy elektrycznych przyrządów pomiarowych, no i tam czasami przychodzili ze zleceniami Niemcy. W tejże firmie po południu i wieczorami ojciec wytwarzał najpierw części, a potem całe zapalniki do min. O tyle to pamiętam, że i sam w tym brałem udział, jakieś tam głupawe roboty, oczyszczanie jakichś kabelków czy czegoś takiego robiłem, ale praca nocami szła całkiem wesoło. I pamiętam, że po te wytworzone już wyroby przychodził młody człowiek w wysokich butach oczywiście, oficerkach, i w takim dużym amperomierzu w środku pustym, zabierał te części.
- Czy pan wiedział, co to dokładnie jest, do czego to służy?
Do czego służy na pewno nie wiedziałem. Wiedziałem, że coś jest nie tak, bo kiedyś się zdarzyło, że ojciec rozmawiał z oficerem niemieckim u siebie w gabinecie, ja wszedłem z taką częścią i dostałem kablem po tyłku, więc wiedziałem, że to coś lewego jest, o tyle tylko. No i tyle, że właściwie przez całą okupację nie kąpaliśmy się w wannie, bo w wannie był piasek, w którym ojciec przeprowadzał jakieś tam próby i testy. Chyba trzeba się już powoli zbliżać do Powstania. Ten moment Powstania, wybuchu samego pamiętam, bo byłem albo na oknie, albo na balkonie w domu…
- To było to samo mieszkanie na Raszyńskiej?
Tak. Ono się zmieniło, w międzyczasie z tej kawalerki do mieszkania cztero-, czy pięciopokojowego jakimiś drogami wymiany chyba takiej, że to mieszkanie należało do siostry Szymanowskiego, kompozytora, i ponieważ ona była sama, tylko z pieskiem, no to przeprowadziła się na górę do tej kawalerki, a my tutaj. Na pewno jakieś tam rozliczenia do tego doszły, ale o tym oczywiście nie wiem.
Z okien widziałem najpierw, że z jakiejś tam… Strzały gdzieś było słychać. Dorożkarz, który jechał w kierunku placu Narutowicza (tam w akademiku mieściły się koszary żandarmerii), zawrócił i uciekał tam w Żwirki i Wigury, w tamtą stronę. Zeszliśmy wszyscy do piwnicy, pojawili się Powstańcy.
- Zapamiętał pan ich, jak oni wyglądali, jakie wrażenie na panu zrobili?
Nie. Pamiętam tylko, że byli. Pamiętam, że byli, pamiętam, że któregoś, ale to chyba tego dnia jakoś w nocy padał deszcz i dwóch z nich zginęło, zostali zastrzeleni i matka powiedziała, żeby ich przynieść do piwnicy, w której zgromadzili się właściwie wszyscy mieszkańcy. To tam zaczęły się protesty, no ale w końcu jakoś przekonała ich, że trzeba. Zaczęły się wtedy pierwsze głosy, po co to Powstanie i tak dalej, to pamiętam, i pamiętam, że matka próbowała ich, tych oponentów uciszyć. Nawiasem mówiąc, to miejsce było o tyle paskudne, no niedaleko właśnie ten akademik z żandarmerią, po drugiej stronie, na Raszyńskiej, po drugiej stronie taki domek był, w którym teraz jest teatr, chyba „Ochota” się nazywa, tam stacjonowali oficerowie chyba SS. Na rogu były dwa bunkry i z tych bunkrów właśnie zastrzelono Powstańców, więc taki był dość mocno obsadzony przez Niemców teren, w związku z tym Powstańcy w nocy się wycofali, namawiając, ale to już tak raczej bardziej [znam] z opowiadań, mężczyzn, żeby też wyszli.
- Pana ojciec był wtedy tam z wami?
Nie, ojciec był, wtedy miał jakąś filię na Kopernika tej firmy, i był tam, a w każdym bądź razie gdzieś na mieście. Później się okazało, że wylądował na Hożej w tak zwanej Jajczarni, jako „Eugeniusz”. Pod pseudonimem „Eugeniusz” brał udział w produkcji broni, amunicji, jako konstruktor granatnika, który nawiasem mówiąc już lata temu był wystawiany w Muzeum Narodowym.
Potrwało to parę dni, kompletny spokój, jeśli chodzi tutaj o tą naszą część, te ulice i tak dalej. Były bombardowania, ale gdzieś tam dalej, to było słychać, ale bezpośrednio tutaj nie uderzało, i dziesiątego dnia walenie do bram, no i wpadli [bodajże] „własowcy”, w każdym razie ci Rosjanie w niemieckiej służbie, wyrzucili wszystkich przed budynek. Tam było tak jakoś trochę nieprzyjemnie, ten strach to troszkę pamiętam, no bo to ustawiali pod domem, a naprzeciwko były karabiny maszynowe, więc to tak…
- Pan też stał pod tą ścianą?
Tak, no wszyscy, jak leci. Później porabowali, co się dało, z mieszkań, z piwnic, a nas popędzili na Zieleniak, takimi polami i tak dalej. Pamiętam, że tam jeszcze ryczały „krowy”, ale gdzie one strzelały, no to tego już nie umiem powiedzieć.
Tak, te niemieckie granatniki wielolufowe. Oczywiście wtedy tego nie wiedziałem, wiedziałem, że „krowy”, bo to mi powiedziała mama.
- Czy pana rodzina cały czas do dziesiątego w piwnicy przebywała, czy można było wrócić do mieszkania?
Nie wiem. Pamiętam, że byliśmy w piwnicy. Pewnie można było, ale nie wiem. Wiem, że można było i wychodziliśmy na podwórze, bo to był taki zamknięty domami wewnętrzny dziedziniec, więc to pamiętam. Co dalej? Na Zieleniaku spędziliśmy noc. Tam dużo nieprzyjemnych takich w pamięci tkwi mi rzeczy…
Najokrutniejsze, najbardziej przerażające to było to, że słychać było krzyk, takie rozpaczliwe krzyki kobiet, potem strzał, ten krzyk milkł, zaczynał się gdzie indziej, w innym końcu i tak dalej. To trwało przez całą właściwie noc. Z takich, powiedzmy, zabawnych rzeczy, nie wiem, jak długo niektórzy tam siedzieli, ale naprzeciwko tego domu, teatru „Ochota”, mieszkały siostry, które miały takiego jamnika, może kundla, z takim puszystym włosem, no i widziałem tego kundla, jak go pieczono, a ta skóra leżała obok. Ponieważ znałem tego pieska, no to mnie mocno zabolało.
- Piekli Polacy, sąsiedzi tego pieska?
Prawdopodobnie albo ci, co byli jakoś dłużej, bo nie wiem, jak tam długo się przebywało. Myśmy na drugi dzień rano zostali już przepędzeni na Dworzec Zachodni i wywiezieni do Pruszkowa. My, to znaczy ja, mama i brat, bo ojciec, jak powiedziałem, był gdzie indziej, babcia wyszła przed samym wybuchem gdzieś do apteki na miasto i jej nie było, no tak, że ta rodzina, to były te trzy osoby w tym momencie.
- Plus jeszcze sąsiedzi, których wypędzono razem z państwem z tego domu?
Tak.
- Jak się to wypędzanie odbywało, czy można było coś ze sobą zabrać, czy oni byli brutalni, jak pan to zapamiętał?
Pamiętam takiego podoficera czy oficera z naganem, pamiętam, na takim łańcuszku, który mówił: „Nie bierzcie nic, tylko chleb”. Ale po cichu to mówił. Ale oczywiście wszyscy brali, co tam można było. Matka zeszła do piwnicy, tam gdzie został taki neseser, w którym było trochę jakichś kosztowności. Trochę mi dała do kieszeni, wepchnęła, a resztę po prostu zostawiła.
- Jak się pan wtedy czuł, jaki nastrój panował, czy pan pamięta to?
Nastrój ludzi, no na pewno był taki, jak i mój, baliśmy się wszyscy. Tego się bałem. W obozie tym przejściowym tak zwanym, w Pruszkowie, wylądowaliśmy w jednej z hal tych zakładów naprawczych kolejowych i mama zaczęła starać się wykupić, wydostać, no więc przy jednej bramie, bo to bramy były przy wyjściu z tego magazynu, stał wartownik, też jakiś Rosjanin czy „ukrainiec”, ale już nie w takim mundurze khaki, jak byli ci, którzy nas wypędzali z domu, tylko w mundurze już niemieckim, no ale mówiący po rosyjsku. Wypuścił nas za pół łańcuszka złota. Wyszliśmy, ale cofnęli nas z powrotem wartownicy niemieccy. Charakterystyczna rzecz, jak wróciliśmy i przeszliśmy tu, to on odrzucił ten łańcuszek, widać miał tego sporo i nie tak mu znowu żal było. Potem jeszcze tam kilka prób, w końcu jakoś trafiło się na podobno dobrą zmianę niemiecką i siostry PCK wzięły mnie z bratem (czy obu nas, czy jednego, już nie pomnę w tej chwili) na nosze i wyniosły poza bramę. Jak przechodziliśmy w pobliżu bramy, no to ten wartownik odwrócił się, zaczął zapalać papierosa. Przed bramą, to pamiętam, był taki tłum, który się otworzył, zamknął za nami od razu. Pojawił się młody człowiek, taki chłopak, no i że on się nami ma zaopiekować…
Nie, matka była przy nas. We troje żeśmy wyszli, no i on zapytał matkę, gdzie chciałaby, żeby ją zawieźć, co zrobić. Myślę, bo tego nie wiem, że tak ze względu na to, że przed wojną jakiś tam urlop, wakacje czy coś spędziliśmy w Komorowie, to mama powiedziała, że chce do Komorowa, i on nas wsadził do EKD (obecnie WKD), bo to już tam, na tamtych odcinkach jeździło, no i tam wylądowaliśmy.
I właściwie nie wiadomo, co dalej, no ale była tam RGO (Rada Główna Opiekuńcza chyba), no i trochę się nami… Nnaczy nie trochę – zaopiekowali się o tyle, że najpierw dostaliśmy barszcz czerwony w talerzu, i w tym barszczu był jeden kartofel, ale taki młodziutki, okrąglutki, pomnę go, no i walka między nami trojgiem, kto ma zjeść tego kartofla. Mama chciała, żeby my, a my, żeby mama, no i w końcu mama, pamiętam, że płakała, ale zjadła tego kartofla. Dostaliśmy pokój w takim domku letniskowym w tymże to Komorowie, no i tam mieszkaliśmy bez mała do Bożego Narodzenia.
- Czy jakieś wiadomości z Warszawy dochodziły? Czy do pana docierało coś o Powstaniu, o tym, co się dzieje?
O Powstaniu nic nie dochodziło, widać było łuny nad Warszawą. Może dochodziły jakieś [wiadomości], ale wątpię. Opodal była, stało działo kolejowe, no to ono strzelało w kierunku Warszawy, no to było słychać, no bo to drżało pół miasta. W lasku takim stali „kozacy” na służbie niemieckiej, ale już tacy po kozacku ubrani, pięknie wyglądali, czapy z krzyżem, no i mówili, że oni na Warszawę idą. To pamiętam, bo znowu tam koło nich byłem, a oni się podobali, bo ładnie wyglądali.
Mama zaczęła szukać środków do życia, zaczęła handlować. Najpierw z jakąś panią tamże mieszkającą weszła w taki kontakt, że dostawała tace z ciastkami, nazywały się kulki grylażowe, pamiętam je, były smaczne, nawet bardzo, i sprzedawała lub próbowała sprzedawać je na stacji EKD, no i to się tak troszkę zaczęło rozwijać. Ja miałem sprzedawać papierosy w tym EKD, więc dostałem kilka paczek, ale nie wyszło mi to zupełnie, ani jednej nie sprzedałem, ale pamiętam, że z tymi kilkoma paczkami papierosów chodziłem po tych wagonach.
- Nie pamięta pan, że trzeba było się ukrywać przed Niemcami, że ludzie z Warszawy musieli się chować gdzieś?
To za chwilę może… U mamy ten cały biznes zaczął się mocno rozwijać, zaczęła tam już handlować na większą skalę, a w międzyczasie Powstanie dogorywało i padło. Wtedy właśnie mama postanowiła ze względu na to, że Niemcy jednak przeszukiwali domostwa w poszukiwaniu zwłaszcza Żydów, a myśmy nie mieli żadnych dokumentów, bo matka właśnie wyrzucając, jak nas wypędzano z Raszyńskiej, taki neseserek, to tam tych trochę kosztowności wzięła, a dokumenty zostały. I wtedy postanowiła pójść do Warszawy. To było albo drugiego, albo trzeciego, tuż po kapitulacji Powstania, i tak polami doszliśmy do Warszawy.
- To z dziećmi poszła, z panem i z bratem?
Tak. Nawiasem mówiąc, brat miał wtedy cztery lata i po Heine-Medina bardzo źle chodził, jedną nogę miał bardzo, ale to bardzo niesprawną. Doszliśmy do Warszawy, która była przynajmniej od tej strony otoczona takimi głębokimi rowami przeciwczołgowymi, i tam stali wartownicy, ich pamiętam dobrze, i matka podeszła do jednego z nich, i tam zaczęła rozmowę po niemiecku, bo znała ten język nieźle. Jakoś tak się dobrze złożyło. Tutaj oczywiście tego żołnierza pamiętam, oczywiście nie z twarzy, ale z sylwetki, i wiem, że była rozmowa. Treść rozmowy, no to później się okazało, z opowiadań już matki wiem, po prostu matka powiedziała, że chce wejść do domu, bo nic nie ma, bo dla dzieci, bo musi coś, i jakoś, nie wiem, jak to dokładnie było, powiedziała… Aha: „A gdzie twój mąż?”. Matka coś powiedziała, że w Düsseldorfie. Okazało się, że on był z Düsseldorfu, on ma tam dzieci w tym samym wieku: „No to idźcie” – i nas puścił. To już pamiętam sam, że jak on zaczął z nami rozmawiać, to odlegli o kilkaset metrów z jednej strony i z drugiej strony wartownicy zniknęli, więź jakaś między nimi była. Nam powiedział, którędy iść, i że jak będziemy wracać, to żeby przyjść do niego na kwaterę, to da nam mleka i takie różne historyjki, no i przez tą opuszczoną i zupełnie spaloną Warszawę docieraliśmy do tego domu na Raszyńskiej.
On był kompletnie wypalony. Weszliśmy do naszego mieszkania na drugim piętrze, pamiętam, że tam były moje kredki, to znaczy pudełko od kredek, w środku wypalone kredki i bardzo mi ich było szkoda, ale już nie tak, już nie byłem aż taki mały. Potem zeszliśmy na dół (czy tam potem, czy przedtem, pewnie przedtem zresztą), mama znalazła ten neseserek, w którym nie było tych resztek kosztowności oczywiście, które były [schowane], ale były dokumenty, o które chodziło, było parę zdjęć. To wszystko było lepkie, pamiętam, w cukrze. Skąd ten cukier się wziął tam, to nie wiem, ale to wszystko było takie lepkie. Matka chciała przenocować w jednym z mieszkań, które nie spłonęło, ale pod oknem chodził wartownik niemiecki, to znaczy nie tylko pod oknem, ale wzdłuż muru na Uniwersyteckiej, no i ja z bratem zaczęliśmy się domagać i wymogliśmy powrót natychmiastowy. Po nocy, znowu przez te pola doszliśmy do pierwszej stacji EKD. Jaka to była stacja, to oczywiście nie pamiętam. Na tej stacji znaleźli nas żołnierze, taki patrol dwuosobowy Niemców, i zaprowadzili nas do mieszkania, domku jakiegoś takiego, w którym kwaterowali oficerowie niemieccy, i ci kazali gospodarzowi nas przenocować, no i rano kazali wracać. Wsiedliśmy w EKD i dojechaliśmy z powrotem do Pruszkowa.
- Czy pan widział jakichś wypędzanych ludzi wtedy z Warszawy, wychodzących ludzi, czy tylko właśnie te takie patrole niemieckie?
Wtedy, jak wróciliśmy?
Nie, tam nikogo z Polaków nie widziałem. Przechodziliśmy niedaleko tego akademika, to stamtąd dochodziły jakieś głosy, wrzaski, ale nie ludzi jakichś torturowanych czy coś, tylko tych, którzy tam byli, chyba jacyś też „własowcy” czy inna taka, chciałem powiedzieć, swołocz. No ale z Polaków – czy polskiego języka, czy człowieka – nie widzieliśmy.
- Czy pan słyszał… Myślę, że mama wiedziała, co się działo w Warszawie, co Niemcy robili z ludźmi, że wypędzali, że zabijali?
Chyba tak. Nie wiem, na ile ona była poinformowana, ale myślę, że wszyscy wiedzieli. Jednak to było bardzo blisko, mimo wszystko.
- Mimo to z tymi Niemcami jednak próbowano pertraktować i udawało się, czy pan ma w pamięci taki obraz strasznego Niemca?
To różnie było. Akurat ja o tych wspominałem, którzy byli dla nas zaskoczeniem.
Zaskoczenie. Taki dla mnie, jeden z najbardziej przerażających Niemców, to był, jak przechodziliśmy przez tunel na Dworcu Zachodnim, na peronie. Tam stał Niemiec z tak zwanym rozpylaczem czy tym pistoletem maszynowym i wrzeszczał. On tam coś wrzeszczał
Ruhe, nie
Ruhe, tego nie wiem, ale wiem, że on mnie przeraził, na przykład. Przerażali mnie na Zieleniaku przede wszystkim „własowcy”, ale tam byli i Niemcy też, więc oczywiście ten strach przed Niemcami był. Chciałem tutaj powiedzieć i o tych Niemcach, i tych „własowcach”, wśród których ludzie, okazuje się, też bywali.
- Czy jakiś kontakt z ojcem czy jakieś wiadomości od ojca przez całe Powstanie mieliście?
Właśnie chciałem powiedzieć, że przyszedł list od… Jakimi drogami on doszedł, ale to oficjalnymi drogami, nie przez jakąś pocztę jeden drugiemu, tylko oficjalny, i to był list taki ojca pożegnalny, w którym mówił, że przeszedł przez taki i taki oflag, bo po Powstaniu dostał się do oflagu, nie pamiętam, Gross-Rosen i jeszcze Gross-Born czy coś, jakichś kilka tych oflagów było i byli wszyscy przekonani, że ich już teraz z tego ostatniego obozu to już nic dobrego nie spotka.
- Czyli to już był 1945 rok, jak ten list przyszedł?
Nie, to było… Chyba tak, początek, tak, bo w międzyczasie albo wkrótce potem, przed Bożym Narodzeniem 1944/1945 odnalazła się przez RGO babcia, która wylądowała w Bratoszewiczach, to było na granicy między Generalną Gubernią a Reichem, no i myśmy tam do niej pojechali i mieszkaliśmy właśnie te dwieście pięćdziesiąt metrów od granicy, i tam się zaczęła przewalać ta cała masa uciekających Niemców, i Niemców znowu na wpół chyba ogłupiałych ze strachu. Nie wiem, ale oni wpadli na przykład kiedyś, czy tu nie ma partyzantów, i tak tym między innymi na mnie, no i pamiętam ten moment, że jakoś tak nie fajnie było. Co potem? Potem przeszła ta cała fala.
Jeszcze pamiętam, jako taki dość charakterystyczny moment, jak weszli Rosjanie do tej wsi. Stał przed naszą chatą, w której mieszkaliśmy, oficer, może podoficer sowiecki i z tych okolicznych chat z całej wsi sprowadzano takich Rosjan, którzy byli w mundurach niemieckich i on ich tam kierował do lasku po przeciwnej stronie szosy, no a stamtąd było słychać cały czas tylko strzały, więc ich wszystkich tam zabijano.
Właściwie już sama wojna się skończyła. Potem myśmy się tam… I ojciec wrócił w 1946 roku, mieszkaliśmy już wtedy nie tutaj, tylko mama się przeprowadziła na Śląsk. Wróciła do pracy w dyrekcji Poczty i Telegrafów, bo tam jako inżynier dobrze zarabiała, w miarę dobrze. Jeszcze można było to przeprowadzić, więc przeprowadziła to, że została pełnomocnikiem do prowadzenia firmy, która przed wojną była nasza, a potem ją reprywatyzowała. Potem ojciec, jak mówię, wrócił, przeprowadził im tą firmę do Warszawy, no i tak ta cała…
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
W 1947 roku, no bo jeszcze tam przez dwa lata mieszkaliśmy na Śląsku. Chodziłem tam do gimnazjum i z dumą muszę powiedzieć, że miałem w jednym roku same piątki, a w drugim jedną czwórkę, a wynikało to stąd, że jako jeden z niewielu mówiłem dobrze po polsku, bo tam jednak przez ten okres okupacji większość tych Ślązaków to bardziej [mówiła] po niemiecku jak po polsku. Po powrocie do Warszawy mnie zapytano: „A co ty miałeś tam w tej szkole?”. „Piątkę”. A tutaj zaledwie trójczynę, no więc to był ten efekt właśnie tego zniemczania na Śląsku.
- W czasie Powstania pan był prawie po sąsiedzku z Redutą Wawelską, czy pan coś wtedy wiedział na ten temat?
Nie, nic nie wiem na ten temat.
- Czyli Powstańców widział pan właściwie tego pierwszego dnia, a potem tych martwych, i więcej Powstańców nie było?
Tak. Tych martwych ja nie widziałem, ja o nich tylko słyszałem i widziałem, że jeden gdzieś tam leży, ale to przykryty, tak że ich bezpośrednio nie widziałem. Oni się po prostu pierwszego dnia pojawili, to ich widziałem, tym bardziej że tam ze dwóch to było okolicznych chłopaków, to ich się pamiętało. Wiem, że na przykład na tym podwórku, jak siedzieliśmy w tym okresie między pobytem Powstańców a zabraniem nas z tego domu, siedziała pani, mama trzech chłopców, z których wszyscy poszli do Powstania. Z takim jak gdyby spokojem siedziała i głaskała takiego małego pieska, pamiętam ją. Nawiasem mówiąc, ci chłopcy przeżyli. Jeden z nich był kolegą ze szkoły.
Tak.
- Czyli mniej więcej w pana wieku taki był?
Byłem o dwa lata młodszy od tych chłopców, więc on miał ze trzynaście lat.
- Czy te wojenne, powstańcze przeżycia jakoś rzutowały na dalsze pana życie, czy to zapadało w pamięć?
O tyle, o ile. Nie zapisywałem się do ZMP na przykład, no może to, ale czy to było dlatego, czy dla czego innego, to mi trudno w tej chwili powiedzieć. Nie czułem może sentymentu, a może nie lubiłem, bo nie lubiłem organizacji w ogóle, więc to mogło być nie takie bardzo patriotyczne, tylko bardziej po prostu egoistyczne.
- Zaraz po wojnie czy pan myślał o tym Powstaniu, o powodach, dla których wybuchło?
Trudno mi powiedzieć, to się przemyśliwało z okazji rocznic nie rocznic, rozmów z ojcem, który wbrew temu, że dostał i za produkcję broni w czasie okupacji, i podczas Powstania, był kilkakrotnie odznaczony, dwukrotnie Krzyżem Walecznych z Mieczami, więc wbrew temu mówił, że to w ogóle nie miało sensu, ta cała historia z Powstaniem. No to tutaj ważyło się to, czy rzeczywiście miało, czy rzeczywiście nie miało, o tyle się to wspomina, no a w pamięci to te wszystkie przeżycia jakoś tam tkwiły, tylko nie na co dzień przecież do tego się wracało.
- Jak się nazywał pana ojciec?
Eugeniusz Żochowski.
- Czy pan wie, w jakim był oddziale?
On był na Hożej w tak zwanej Jajczarni, tam zajmował się produkcją broni. Nie był bezpośrednio w oddziale. W ogóle był raczej kontra wojsku, mimo że znowu, jak go tam wyzwolono na Zachodzie, no to był w RAF-ie jakimś instruktorem z racji tego swojego inżynierstwa śmiesznego.
- Czy ojca jakieś represje spotkały za to, że brał udział w Powstaniu?
Właściwie nie. Miał w książeczce wojskowej, to to widziałem, takie wielkie słowa AK, ale w zasadzie chyba nie. Nie słyszałem nic o tym, no i jakoś prosperował. Był profesorem u Rotwanda i Wawelberga, potem był kierownikiem laboratorium miernictwa na Politechnice, więc raczej go nic takiego wrednego nie spotkało.
Warszawa, 17 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek