Jan Adam Wiewiór
[Nazywam się] Jan Adam Wiewiór.
- Proszę powiedzieć o swoich rodzicach i rodzeństwie.
Rodzice nie żyją. Ojciec przed Powstaniem Warszawskim i przed okupacją pracował w gabinecie ministra, w Belwederze u Piłsudskiego. Mama dom prowadziła i [wychowywała] dzieci, a my chodzili z siostrą [chodziliśmy] do przedszkola przy Belwederze. Tam zrobione było przedszkole dla pracowników Belwederu i tam myśmy jako dzieci chodzili.
Tak, siostra i ja.
Starsza trzy lata.
- Czy w pana pamięci pozostał dzień wybuchu II wojny światowej?
Wojny zupełnie nie pamiętam, natomiast Powstanie Warszawskie – dokładnie. Ten dzień, w którym się zaczęło, jako dziecko pamiętam dokładnie. Nawet każdy szczegół.
- A jakieś urywki, fragmenty z czasów okupacji?
Mieszkaliśmy w samym centrum. Hotel „Warszawa” na [placu Napoleona] nazywał się [Prudential]. Przyjechała Niemka na występy. Nazywała się Kamilla Struppe. Cała Warszawa przyszła oglądać, bo ona robiła popisy na linie. Z Prudentialu lina była przeciągnięta gdzieś dalej i ona chodziła po linie. Co poza tym? Do kościoła chodziliśmy.
- Czy miał pan jakieś kontakty z rówieśnikami?
Przyjaźniliśmy się z Hanką Zarzycką. W naszym wieku była, młoda dziewczyna. Obecnie pani profesor SGGW i matka redaktora, bardzo znanego zresztą. Niedawno u siostry była, już staruszka, osiemdziesiąt lat się zbliża. Jacek Żakowski to syn Zarzyckiej […].
- Mieszkał pan z rodzicami i z siostrą? W jakim składzie rodzinnym? Jak wyglądała kamienica, w której pan mieszkał?
To był dom, nie blok jak dzisiejsze. Normalny dom, chyba sześciopiętrowy, o ile pamiętam, schody, wind nie było wtedy. Mieszkaliśmy: ojciec, matka, siostra, dziadek, babcia i ciotka. To było dość duże mieszkanie. O ile pamiętam, chyba stumetrowe nawet.
Nie pamiętam.
- Nie było wśród sąsiadów pana rówieśników?
Tylko Zarzycka. Myśmy mieszkali na szóstym, ona na czwartym [piętrze]. Chodziliśmy do niej się bawić jako dzieci, ona do nas przychodziła.
- Czy pamięta pan jakieś drastyczne sceny uliczne z czasów okupacji?
Na własne oczy wiedzieliśmy oboje z siostrą i z całą rodziną, jeszcze dopóki nie uciekliśmy do piwnic na ulicy Pańskiej… Później stamtąd do Pruszkowa i dalej. Widziałem, jak nasz Powstaniec (miał opaskę) na naszych oczach…
- To już z okresu Powstania?
To w Powstanie.
Nie. Z okupacji – nie. Jako dziecko mogłem bawić się, do Hani chodzić, do kościoła chodzić. Co mogliśmy robić?
- Czym zajmował się pana ojciec?
Ojciec pracował. Od tego trzeba zacząć: ojciec w okupację poszedł do pracy jako szofer, do zakładu oczyszczania miasta, jeździł beką na śmieci. To jest najistotniejsza sprawa tego wywiadu. Mówi się o bohaterach, odznacza się medalami akowców. Ojciec nie był w AK, nie był w żadnej organizacji, ale moim subiektywnym zdaniem jako syna jest cichym bohaterem Powstania i nie wiem, czy nie największym. Dlaczego? Jak się zaczęło Powstanie Warszawskie, myśmy w składzie bez ojca czekali, co się z nim dzieje. Nie wrócił z pracy. Już strzelali, już się zaczęło, już bombardowanie – ojca nie ma. Co się okazuje? Miał czapkę z syrenką, Niemcy zorientowali się, że jest szoferem. Ojca zaaresztowano, posadzono na ogromną ciężarówę, uzbrojony Niemiec przy nim siedział i zadaniem ojca było zbieranie niemieckich trupów w Powstaniu.
Wyłącznie Niemców, niemieckie trupy. Tak pięćdziesiąt, siedemdziesiąt – mówił ojciec – zebrał sam rękami i załadował na samochód ciężarowy. Wywożone to było gdzieś za Młociny, tam były ogromne doły wykopane i tam ciała Niemców były składane. To sam [robił], osobiście, a Niemiec go eskortował, siedział przy nim. Oczywiście bomby leciały, bo Powstanie, a ojciec jeździł. Przeżył. Już nasz dom i okolica były zupełnie zburzone w gruzy. Ojciec przejeżdżając przez Śródmieście z Niemcem, z tymi trupami, spojrzał w prawo. Mówi: „Moi już pewnie zginęli pod gruzami”. Nie miał pojęcia. Ani my o ojcu, ani ojciec o nas. Ale co ciekawego? Rodzice mieli w okupację kota. Znam dużo takich lekarzy wysokiej klasy, mając dużo kotów, muszę mieć lekarzy dobrych. Jak ten kot przeżył, to jest ciekawe. Gruzy dookoła, a kot siedział na gruzach naszej kamienicy zburzonej. Z zaprzyjaźnionymi lekarzami weterynarii rozmawiałem, jak to jest możliwe. Jak kot przeżył? Zareagował na głos ojca, bo go poznał. Jak ojciec zawołał go, to natychmiast biegiem przyleciał. Skoczył do samochodu, do szoferki. Ojciec go wziął i do Niemca mówi: „Musimy tego kota zawieźć do Włoch pod Warszawę, do znajomej”. Tam swój domek miała pani Jadwiga Włodarska, z którą rodzice się przyjaźnili w okupację, to znajomi byli. Trzeba trafu, że matka, jak już nas wywieźli z Pruszkowa w Kieleckie na wieś… Tam nas odebrał jakiś gospodarz ze wsi Radwanów, gmina Pianów. Pamiętam to wszystko jako dzieciak. Towarowymi pociągami nas wieźli z Pruszkowa na tę wieś. Tam nas wzięli. Matka napisała (jestem ciekawy, jak w Powstanie chodziła poczta) list z tej wsi do pani Jadwigi do Włoch. Napisała do niej, że jesteśmy tu i tu, żyjemy, wszyscy przeżyliśmy. Ciotkę Niemcy zabrali w Pruszkowie do obozu. Później do śmierci dostawała odszkodowania z „Pojednania” niemieckiego. Już cztery lata nie żyje. Ale powiem o kocie, dlaczego to ważne i dlaczego mamy z siostrą sentyment do kotów. Jak ten kot przeżył? Bomby, gruzy, kot przeżył. Kot, którego ojciec… Niemiec wyraził zgodę. Do Włoch niedaleko, samochodem pojechali, kota zawiózł. Mówi: „Jadwiga, przywiozłem naszego kota. Jak on przeżył Powstanie, to nie wiem. Siedział na gruzach naszego domu. A moi chyba nie żyją”. A ona mu daje list, mówi: „Jasiu, masz”. Jak ojciec ten list przeczytał, że my żyjemy, jesteśmy tu i tu, to jedynym jego zamysłem było, jak uciec temu Niemcowi, żeby dotrzeć do nas na wieś.
- Który to był dzień Powstania?
To był chyba środek.
- Rozumiem, że pana ojciec nie wracał do domu, bo był aresztowany i pracował dla Niemców?
Pierwszego dnia, jak się Powstanie zaczęło, szedł do domu. W tym momencie zobaczyli czapkę z syrenką i go aresztowali pierwszego dnia Powstania. Ojciec sprytny, pomyślał trochę. Łebek miał niesamowity. Dał się Niemiec wpuścić w maliny, jak to Niemiec. Dobrego charakteru był, bo różni Niemcy byli, tak jak i różni ludzie są obecnie. Mówi ojciec do niego: „Pojedziemy do znajomych na dobrą kolację”. Chodziło ojcu o to, żeby mu polali dobrze alkoholu, żeby przysnął, żeby mu dać dyla. I tak się stało. Niemiec dał się namówić na kolację. Oczywiście [ojciec] dał cynk znajomym, o co tu chodzi. Pojedli. Ojciec w tym momencie, jak on sobie pojadł i przysnął, dał nogę i czym się tylko dało, do nas dotarł na wieś w Kieleckie. Mama myła głowę siostrze w misce, ja w oknie siedziałem jako dzieciak. Patrzę, a z wozu schodzi ojciec. Krzyku narobiłem, że tatuś. Matka mówi: „Gdzie tatuś?”. A tu drzwi się otwierają, ojciec wchodzi. Może się mylę, państwo mają inną ocenę, ale mówię: „Dużo się mówi o Powstaniu Warszawskim bez przerwy i rzeczywiście – dobrze. Wstąpię do muzeum, opowiem historię, że był taki cichy bohater. Nie akowiec, tylko człowiek, który wykonywał taką robotę pod kulami, pod bombami w Powstanie”. Tylko to opowiedziałem. Ukazała się notatka, że był taki cichy bohater (nie wymieniając nazwiska ani imienia), który zajmował się tym i tym w okresie Powstania Warszawskiego, aresztowany przez Niemców. To cała moja intencja była, nic więcej.
- Cała ta historia została panu przekazana przez ojca?
Oczywiście.
- Proszę opowiedzieć o swoich wrażeniach z tych dni. Jak pan zapamiętał jako dziecko ten koszmar w centrum miasta?
Widziałem na własne oczy, jak kobiety (między innymi moja ciotka zaangażowała się w to, jeszcze zanim do obozu trafiliśmy do Pruszkowa) zrywały płyty chodnikowe, czym się dało, i grzebano padłych ludzi w Powstaniu. Te fragmenty pamiętam. Płyty chodnikowe zrywane były i przysypywano tylko ziemią. Nie wiem, czy do tej pory jeszcze tam nie ma szczątków. Dwa tygodnie temu w tym rejonie wydobyli pocisk i tych pocisków może być jeszcze multum. Z tego, co widziałem, tam ciał grzebanych było [dużo]. Było tak, że mama nas prowadzi, całą gromadkę, wszystkich. Mówi: „Chodźcie do tego domu, jeszcze go nie zburzyli, tam jest figurka, idziemy i się pomodlimy. To babcia chyba mówiła. Mama mówi: „Nie. Idziemy z drugiej strony ulicy, gdzieś do piwnicy”. Zdążyliśmy wejść na drugą stronę, a tu bomba łubudu i wszystkich ludzi pod figurką zabiło. Jeden moment. Jak byliśmy w piwnicy na Pańskiej, pamiętam, że byłem (też jako dzieciak przecież) bardzo ciężko chory. Prawie umierałem. Nie wiem, co to było, co za przypadek, nie pamiętam. Znalazł się lekarz, który miał przy sobie jakieś lekarstwa i mnie uratował. Podobno choroba taka, że nie dawali szans. Mama przy mnie stała. Ale jak widać, przeżyłem. Niepisane mi było. Na wsi, gdzie nas wywieźli, żyło się jakoś u tego chłopa. Karmili nas. Nie wiem, czy matka jakieś pieniądze miała, nie wiem, czy im dawała.
- Czy pamięta pan takie chwile w czasie Powstania, kiedy pan był głodny?
Nie jestem w stanie na to pytanie odpowiedzieć. Najprawdopodobniej tak. Z tego, co wiem, to w obozie w Pruszkowie chodziłem i zgniłe kartofle zbierałem, i babci dałem, żeby zupę ugotowała. To pamiętam.
- Jak wyglądało wyjście z Warszawy?
Prowadzili nas całymi tabunami do Pruszkowa, jak na filmach widać. Później w towarowe pociągi nas załadowali i w Kieleckie nas wywieźli.
- Sam Pruszków pan pamięta?
To, co mówię: chodziłem, kartofle zbierałem zgniłe. Ludzie leżeli na kupach, rodziny. Co młodszych zabierali do obozu, tak jak i ciotkę zabrali do Dachau. Robili na niej różnego rodzaju eksperymenty, ale wróciła później z obozu.
- Szedł pan z najbliższą rodziną. Szedł pan o własnych siłach?
Tak, oczywiście.
- Pamięta pan sam moment wyruszenia? Co zabieraliście ze sobą? Jak wyglądał moment wychodzenia?
Chyba tylko to, co się na sobie miało. Co można było wziąć? Mama dbała o to, jakieś tobołki popakowała, jakieś koszule, majtki. Co więcej można było? Mebli się nie brało przecież na plecy. [Rzeczy] osobiste, co się mogło, to w tobołki popakowała mama.
- Często pan wraca do tych wspomnień?
Bez przerwy. Stale o tym myślę. Zwłaszcza to, o czym mówiłem, z kotem i z ojca pracą w Powstanie. Codziennie o tym myślę. Mamy grób rodzinny na Bródnie, ja tam pójdę, do ojca i do mamy, będę skremowany. Tam są oboje.
- Przekazuje pan swoje przeżycia młodszemu pokoleniu?
Oczywiście. Co jest niedobre: młodsze pokolenie dzisiaj interesuje się Internetem, Facebookiem, tym, któremu rodzice lepszą komórkę kupili, co tam w Internecie widział, a takie sprawy, to… Co jest gorsze, to od dziecka już jest. […]
- Czy jest może coś, o czym chciałby pan jeszcze powiedzieć?
Mam dokument. Jak nadmieniłem, ojciec pracował u Piłsudskiego w gabinecie. Mam papierośnicę srebrną z inicjałami ojca, którą mu ofiarowali. Proszę przeczytać.
- „Panu Janowi Wiewiórowi w dniu ślubu – Szef Gabinetu Ministra Spraw Wojskowych, 19 listopada 1932 roku”.
Jest to dokument? Pamiątka, ale i dokument. Rodzice brali ślub w kościele Zbawiciela. Myśmy byli tam chrzczeni, siostra i ja. Zażyczyłem sobie, żeby tam było również nabożeństwo żałobne mamy, jak mama zmarła dziewiętnaście lat temu po bardzo ciężkiej chorobie, na raka. Męczyła się strasznie. W kościele Zbawiciela zrobiliśmy pogrzeb mamy. W tym kościele 19 listopada rodzice brali ślub.
Tak. Brali ślub, Piłsudski załatwił karetę, jechali w cztery konie do ślubu. Zdjęcia były, to popaliło się, nie ma nic. Żadnych dokumentów nie mam. Nie mam dokumentów na to, co opowiedziałem, jaką robotę robił ojciec. Skąd mogę mieć? Owszem, nagradzane osoby, które były w organizacji AK, jakieś dokumenty mają na to. Walczyli i słusznie im się należą odznaczenia, bardzo słusznie. Potracili życie, stali się kalekami. Jestem zaprzyjaźniony z takim panem, który zaproszenie mi dał. W mundurze chodzi na uroczystości związane z Powstaniem Warszawskim. Ma swój zakład zegarmistrzowski na Mokotowie. Jest arcymistrzem w naprawie zegarków. Po osiemdziesiątce gość, ale przyjaźnimy się ze sobą. Dużo na temat Powstania Warszawskiego rozmawiamy. Uroczystości, które były, obchodziłem wspólnie z nim w parku Dreszera. Zaproszenie dostałem, teraz idę na kopiec. Z Powstania pamięta się każdy szczegół, dokładnie. My z siostrą byliśmy dziećmi. Mama prawdopodobnie (ale nie wiem na pewno) w okresie okupacji, żeby było co jeść, szmuglowała mięso, wędliny gdzieś z Karczewa. Tak jak się w „Zakazanych piosenkach” śpiewało: „Spod serca kap, kap, słonina i schab”. Autentycznie ludzie wozili różne rzeczy, żeby wyżywić. Prawdopodobnie mama się tym zajmowała.
- Później nie wspominała o tym?
Wspominało się cały czas. Dopóki moi rodzice nie poumierali, to przy każdej okazji się Powstanie wspominało, pobyt na wsi. Pamiętam, jak od dziadka dostałem po dupie, za przeproszeniem, dosłownie, za to, że mnie starsze chłopaki na tej wsi nauczyli palić. Skręcali jakieś liście i dziadek zobaczył. Pas miał, ostrzył sobie brzytwę na tym, wziął mnie i wlał. „Dawaj tutaj dupinę!” i wkropił mi tak, że aż tryskało podobno, bo nie wolno się papierosem…
- Pamięta pan sceny z życia religijnego, pochówku Powstańców?
Pamiętam jedynie to, co na naszej ulicy Szkolnej: zdzierano płyty chodnikowe kilofami, łopatami, czym się dało. Ile mógł się podkopać, to się podkopał, aby chować ludzi czy Powstańca, czy kogoś, kto padł. Po prostu chowano. Zrywane były płyty chodnikowe. Od Świętokrzyskiej do Rysiej, do placu Napoleona, bardzo dużo ludzi było pogrzebanych. Dużo trupów widziałem, masę. A życie religijne? Jako dzieci chodziliśmy do kościoła. Na Moniuszki był kościół i tam chodziliśmy z siostrą. Na majowe nabożeństwo chodziliśmy zawsze, od dziecka.
- Czy ktoś z pana bliskich, z rodziny, brał czynny udział w Powstaniu?
Ojca brat, który zginął w obozie. Został wywieziony do obozu, Czesław Wiewiór. Zginął w obozie, w Buchenwaldzie. Później szukano go przez Czerwony Krzyż. Dokumenty przyszły z Buchenwaldu. Nikt poza tym.
- Jak wróciliście państwo do Warszawy po wyzwoleniu, to jaki obraz miasta pozostał w pana pamięci?
Wszystko zrównane z ziemią. Niektóre budynki ocalały, ale tak to cegła, ruiny.
- W którym roku państwo wróciliście?
Najpierw z tej wsi, jak już została Warszawa wyzwolona, to wylądowaliśmy we Włochach u znajomej, co [do niej] list pisała mama. U niej zamieszkaliśmy i tam zaczęliśmy chodzić do szkoły. Ja do pierwszej klasy, siostra chyba też, bo spóźniona była. Później, za dwa czy trzy lata, wylądowaliśmy w Warszawie na Mokotowie. Na ulicy Sandomierskiej mieszkaliśmy. Chodziliśmy z siostrą do szkoły podstawowej na ulicy Narbutta 14, szkoła nazywała się Benito Juáreza. W jednej klasie byłem z Januszem Onyszkiewiczem, z którym jestem zakolegowany do dzisiaj. Przychodził do mnie, bo miałem różne szabelki, rękawice bokserskie. Bawiliśmy się u mnie na podwórku, ja do niego chodziłem, z mamą mieszkał na placu Unii. Jako dzieciaki graliśmy w piłkę na boisku szkolnym. […]
- Czy jeszcze jest coś, o czym chciałby pan powiedzieć, a co jest związane z Powstaniem?
Mówiłem, że jakiś doktor się znalazł na Pańskiej, co uratował mi życie. Byłem chory, nawet nie wiem, na co. Mama stale mówiła, że mnie uratował, podawał mi jakieś lekarstwo. Naprawdę nie przypominam sobie więcej rzeczy. Dla mnie najistotniejszy był fakt z ojca pracą, bardzo odpowiedzialną i niebezpieczną, z trupami niemieckimi.
- Czy ojciec po wojnie jeszcze wspominał ten okres?
Bez przerwy, tym tylko żył. Zmarł na zawał. Sześć zawałów miał.
Warszawa, 26 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło