Nazywam się Wacek Zawadowski, bardziej poważnie Wacław Maria Zawadowski, pseudonim miałem „Gacek”.
Siódmego stycznia 1931 roku, ale moja matka zawsze mi mówiła, że to był 6 stycznia, tylko już prawie przed północą i to było Trzech Króli, więc już im się nie chciało zapisywać za bardzo do książki i wyszło na siódmego.
Gdy wybuchła wojna, miałem 8 lat.
Mieszkaliśmy w Szpitalu Ujazdowskim, nawet mam napisane w metryce, że urodziłem się w Szpitalu Ujazdowskim, tak jakoś dziwnie to tam wypadło, i to była taka mała Rzeczpospolita, ogrodzona oczywiście wielkim płotem, tam były pawilony. Dzisiaj na boisku, gdzie ćwiczyli podchorążacy sanitarni, przyszli lekarze wojskowi, to teraz stoją domki fińskie, a pawilon to jest dzisiaj Jazdów 5. Nasze mieszkanie było na pierwszym piętrze w północnym skrzydle i taras, który tam jest, wychodził na ogród.
Ojciec był rentgenologiem i był kierownikiem zakładu, który był na parterze, i tam był bardzo nowocześnie urządzony zakład rentgenowski i robiono prześwietlenia, a że to było dosyć nowoczesne wszystko wtedy, to tam przychodzili rozmaici ludzie, też spoza kręgów wojskowych, do czego ten zakład tam służył w szpitalu. I szpital był zbudowany typowo dziewiętnastowiecznie, to znaczy każdy oddział – chirurgia, wewnętrzny, choroby i tak dalej – był osobno, żeby nie szerzyła się zaraza, a tam jeszcze mówiono wtedy, że jak gdzieś tam się chodzi i otwiera drzwi, to trzeba ostrożnie brać jedną częścią dłoni, żeby palce się nie zakażały, bo to zawsze wtedy było niebezpieczne, nie było penicyliny.
Nie, pracowała, oczywiście, jako nauczycielka języka angielskiego w przedwojennej szkole metodystów i trochę w Gimnazjum imienia Stefana Batorego, tam, gdzie chodzili też moi starsi bracia do szkoły.
Rodzeństwo było liczne, byłem najmłodszy i oczywiście z tego powodu były rozmaite dogodności albo i niedogodności, bo wszystkie znoszone łaszki zawsze spływały do mnie już po czterech braciach, bo miałem czterech braci rodzonych. Ale jak przyszła wojna, to wtedy dołączył do nas jeszcze stryjeczny brat, nazywał się Roman, czyli nas w czasie wojny było sześciu, a tak w porywach można powiedzieć siedmiu, bośmy siódmego spotkali po drodze, jak żeśmy uciekali z Warszawy na furce do Łucka i on się tam zabłąkał. To był Władzio Zozuliński, tak że w sumie potem w czasie wojny było nas siedmiu na początku.
Nie chodziłem w ogóle do szkoły, uczono mnie grać na fortepianie i uczyłem się w domu, przyglądając się, co robią moi bracia. I to mi zupełnie wystarczyło. Jak tutaj żeśmy się przeprowadzili i przyszedłem już do piątej klasy pod koniec, to zdałem egzamin zupełnie dobrze, nie było żadnych kłopotów. Dużo czytałem, ale zacząłem chodzić do szkoły dopiero po przeprowadzce tu, na Żoliborz.
Oczywiście, zapamiętałem, to były gorączkowe przygotowania, zakupy, zapasy, które się tam gromadziły w pomieszczeniu zwanym spiżarnią, ale wszędzie ludzie kupowali jakieś stosy bydła, trochę soli, jeszcze coś tam i mówili: „Co to będzie w czasie wojny, jak to się będzie odbywać?”. No i przyszedł nareszcie ten dzień, zaczęły się bombardowania, słychać było samoloty, a w radiu było słychać: „Uwaga, nadchodzi… Przeszedł…” – i tak dalej, i jakieś komunikaty bardzo dziwne. Na ten szpital wtedy w pierwszych dniach września nie spadały żadne bomby, ale było widać rozmaite samoloty z daleka, tu i ówdzie jakiś wybuch i coś takiego. Ale ojciec zdecydował, że mamy opuścić Warszawę, i żeśmy na pierwszych kilka dni przenieśli się do znajomych do Radzymina i tam, ponieważ się rozwijała niepomyślnie kampania, to ojciec z matką zdecydowali, że wynajmiemy furkę (a właściwie kupili furę i wynajęli woźnicę) i na tej furze żeśmy wzięli, co można było, trochę zimowych rzeczy też, bo już była jesień. Wprawdzie było bardzo pogodnie i ciepło, ale przezorność zawsze była obecna. No i wsiedliśmy na tę furę i jedziemy do rodziny ojca, siostry jego matki do Łucka. Tam po drodze jesteśmy na drodze do Miłosnej…
To były pierwsze dni września, ale dokładnie którego, to nie powiem, bo tego po prostu nie pamiętam, ale to musiało być tak koniec pierwszego tygodnia. No i tam właśnie były naloty, ludzie się rozpierzchali na lewo i na prawo, cała droga była tak jak na Marszałkowskiej za dobrych czasów zapchana pojazdami, jakimiś samochodami, które straciły benzynę, już stały obok. W pewnym momencie po jednym z takich nalotów, gdzie wszyscy uciekali z szosy na bok, ruszyliśmy dalej i widzimy… Tam moi starsi bracia rozpoznają tego właśnie Władzia, a on gdzieś się zgubił, bo jego ludzie pojechali naprzód gdzieś tam dalej do miejscowości, która jak się potem okazało, nazywała się Dębe Wielkie. I to jest opisane w „Kamieniach na szaniec”, gdzie oni tam wylądowali, bo to byli ludzie, którzy potem właśnie występowali w „Kamieniach na szaniec”. Władzio nie wiedział, gdzie oni poszli, i wobec tego został na furce razem z nami i pojechał razem z nami do Łucka, tam żeśmy czas do zimy jakoś tam przebyli.
W międzyczasie przyszły wieści, że ojciec zginął, bo był komendantem ewakuacyjnego szpitala, który się tam gdzieś ewakuował na wschód, otoczyli Niemcy, coś się tam stało i mówili właśnie, że pan pułkownik Zawadowski i tam jeszcze ileś zginęli, bo chcieli się przebić z okrążenia. Wobec tego matka przez zieloną granicę przebrnęła do Warszawy, żeby sprawdzić, jak to jest. Okazało się, że nie, że przeżył całą tę kampanię, że dostał się do niewoli, ale jak to było, Niemcy przyszli i wzięli szpital, bo szpital przecież nie walczył, i za chwilę się musieli wycofać, bo przychodzili bolszewicy i była taka chwila [że nie wiadomo], gdzie pójść i co robić. Niektórzy zostali jako oficerowie, a ojciec jednak powiedział im, że: „Kto chce, nie idzie tam, gdzie jest jego obowiązek, bo tutaj się coś szykuje niedobrego. Lepiej być zawsze w kraju, niż iść do niewoli”. Niektórzy posłuchali i poszli, rozpierzchli się i ci przeżyli, a reszta, oficerowie wszyscy zginęli w Katyniu. Wszyscy do co jednego. Tak że to się źle skończyło. Również zginął w Katyniu ksiądz, co nas chrzcił, nazywał się Józef Skorel, to był kapelan Szpitala Ujazdowskiego. Bardzo go miło wspominam, taki był zawsze przyjaciel młodzieży i zawsze można było z nim pogadać, a w jego pokoju nic nie było, tylko łóżko, krzyż i coraz to dostawał jakąś figurkę. I pamiętam, że dostał model samolociku PZL. Ja się w czasie jednej z wizyt gapiłem na ten samolot, bo mi się bardzo podobał, ale oczywiście nic nie mówiłem. A on tak powiedział od razu: „Widzę, że ci się to podoba, to weź sobie”. I dalej nic nie miał w tym pokoiku, tylko…
Wróciliśmy do Warszawy w dziwny sposób, dlatego że do Łucka przyjechały takie wagony, pociąg cały z kolejarzami, żeby szukać byłych osadników niemieckich, którzy chcą się przesiedlić na stronę niemiecką okupacji. Jakiś czas tam nawet matka nie wiedziała o tym, ale się w dziwnych okolicznościach dowiedziała, właśnie pociągając za język tych przybyszów ze wschodu, i poszła na dworzec i zaczęła gadać z tymi Austriakami. A ponieważ urodziła się w Krakowie, ale chodziła do szkoły we Lwowie, ale Kraków czy Lwów to była wtedy zawsze ta austriacka sfera, bardzo dobrze mówiła po niemiecku, w ogóle miała bardzo dobry do tego talent. A ci Austriacy powiedzieli: „Pani kochana, to pani tutaj jest pierwsza osoba, która tak ładnie mówi. A gdzie pani chodziła? A, do Lwowa, urodziła się w Krakowie! No to w ogóle Austria. No wie pani, jak nie będzie tutaj zajęte wszystko, będą wolne miejsca, to proszę bardzo, niech pani siada i jedziemy”.
Ale to się bardzo przydało, dlatego że potem była pewna groźba, że nas wywiozą na wschód, dlatego że tam rozmaici ludzie donosili. Tam byli różni, jedni byli bardzo lojalni w stosunku do Polski, inni znacznie mniej albo w ogóle wrogo nastawieni. W końcu przyszła jakaś taka buda z NKWD i zaczęła nas wypytywać, a wtedy matka wyciągnęła papierek, który dostała od Austriaków ze swastyką i z jakimś takim orłem i pokazała im, a oni zasalutowali i sobie poszli. No więc w nieprzewidziany sposób to się wszystko tak odbyło, ale pociąg stał i szukał osadników. Nie było wielu ich, prawie był tak do połowy zajęty, jak myśmy tam siedli, i dlatego czekał właśnie pewnie tak długo i ruszył dopiero po Bożym Narodzeniu, po pierwszym roku. I wtedy widać było, że jest do połowy wypełniony, ale jak przyjechaliśmy tutaj na stronę niemiecką, to już nie było tak grzecznie, bo każdego wypytywali, co on jest zacz, a myśmy mówili: jesteśmy Polacy, pojechaliśmy razem z tym pociągiem, bo nas przyjęli. No to ci na lewo, ci na prawo i w końcu wylądowaliśmy w obozie, który nazywano wtedy koncentracyjny. Myśmy w ogóle nie wiedzieli, co to znaczy, ale to był pewnie taki przesiedleńczy obóz w Konstantynowie, i tam spędziliśmy jakiś miesiąc, półtora miesiąca w bardzo prymitywnych warunkach. Pamiętam, że moi starsi bracia wtedy zachorowali na wszystkie możliwe dziecinne choroby, przede wszystkim szkarlatynę przeszedł mój najstarszy brat bardzo ciężko, drugi trochę lżej, trzeci miał jakąś odrę czy coś takiego, ja też miałem jakąś… Nie pamiętam, co, ale to było groźne.
No i jak tu się z tego wydostać? Matka się jakoś porozumiała jednak jakimś grypsem z ojcem, pewnie to było jeszcze przed wejściem do obozu, a ojciec znalazł bogatą fabrykantkę, niejaką panią Handtke, która właśnie była w Łodzi, i okazało się, że miała siostrzeńca, mniej więcej nie wiem, czy majora, czy pułkownika w odpowiedniku SS, i zaczęła mu widocznie coś dobrze naopowiadać, dlatego że przyszedł do obozu z taką wielką świtą, to pamiętam bardzo dobrze, i ci wszyscy funkcjonariusze, co tak dosyć pogardliwie się do ludzi odnosili, to z nimi byli na dwóch łapkach i tak do usług, a on jak wreszcie przyszedł do naszego barłogu, to była słoma czysta na ogół, to powiedział: „A ci skąd?”. Jak się dowiedział, to powiedział: „Wyrzucić” i wyrzucił nas stamtąd razem jeszcze z paroma osobami po prostu za bramę. Tak się jakoś to odbyło. Widocznie nie było innego sposobu, jak tylko wyrzucić, jak niby to była wielka łaska siedzieć w tym obozie.
No dobrze. Potem żeśmy siedzieli w Konstantynowie w jakimś wynajętym pokoiku przez ojca i tam właśnie przebywał szkarlatynę mój najstarszy brat, drugi z kolei i tak dalej. To trwało mniej więcej miesiąc, byli tacy słabi, że nie mogli podróżować w ogóle. A po miesiącu jakoś to się już złagodziło i wtedy jakimś sposobem żeśmy się przetransportowali do Warszawy. Jakim cudem, jakim sposobem, to dobrze tego nie pamiętam, pewnie koleją, jak to zwykle, ale to trzeba było mieć wtedy jakieś papiery. Pani Handtke była bardzo pomocna, miała podwójne obywatelstwo polskie i angielskie i pewnie koneksje niemieckie jej się bardzo przydały. Oczywiście jako fabrykantce to jej wszystko skonfiskowali, co było w Łodzi. Potem, to były już lata sześćdziesiąte, już wyjeżdżała jako niedołężna osoba z Polski do Anglii i wtedy napisała do mnie list, że już musi wyjeżdżać, jest niedołężna, ma tam rodzinę w Anglii, ale ma taką szafę, do której jest bardzo przywiązana i chciałaby mi ją podarować w dobre ręce. I to jest właśnie ta szafa, która tam stoi w rogu, dlatego tak opowiadam. Mają swoją historię rozmaite meble.
Wróciliśmy do Warszawy już to był pewnie kwiecień…
W 1940, tak. Wtedy już moi bracia oczywiście się zaangażowali w rozmaite sprawy…
Dalej w Szpitalu Ujazdowskim, dalej to wszystko tam funkcjonowało, oczywiście to mieszkanie było całe przemeblowane, bo tam w czasie wojny różni ludzie z różnych rzeczy korzystali, ale to oczywiście naturalne…
Ojciec był ciągle lekarzem w Szpitalu Ujazdowskim. To był szpital, który funkcjonował, bo było dużo rannych, Niemcy pozwalali na to i ci lekarze, którzy tam się zgłosili potem, to tam mieli zatrudnienie. Tak że myśmy tam…
Oczywiście uczyli się i przede wszystkim coś robili, czego nie wolno nam było, a zwłaszcza najmłodszym, to właśnie Ticie, Tytusowi i mnie, w ogóle się nawet dopytywać. Potem się dowiedziałem, że byli bardzo zaangażowani w mały sabotaż, nawet mój najstarszy brat dostał list specjalny, gratulacje od Aleksandra Kamińskiego za jakieś tam wyczyny w małym sabotażu. Tam oczywiście przychodzili koledzy, to był Aleks z „Kamieni na szaniec”, „Rudy”, czyli Jan Bytnar, i potem, jak żeśmy się przeprowadzili tutaj, to przychodzili tutaj, przy tym stole na przykład lutowali i robili takie, jak to się mówi, stalówki do pisania na murach wysoko gdzieś tam, to się nasadzało na kij i była farba, pędzel, który szedł w bok, mogę to narysować nawet. Jednak z tych stalówek tutaj została w domu, daliśmy ją do izby pamięci do gimnazjum tutaj, to jeszcze wtedy nie było gimnazjum, tylko szkoła podstawowa ośmiolatka, ale przyszedł inny dyrektor, coś się tam zrobiło i to wszystko, całą izbę pamięci do śmieci wyrzucili, nic z tego nie zostało. Tak że żałuję, że im to dałem, bo to byłaby może i jakaś pamiątka do muzeum i by nic nie zginęło. Tak ludzie do tego się odnoszą.
Tak, z wyjątkiem Janusza, który był pacyfistą i wprawdzie był bardzo emocjonalnie zaangażowany przeciw, ale mówił, że wojna to jest rzeź, w ogóle nie chce się tym zajmować. Był skrzypkiem, uczył się grać na skrzypcach, dosyć miał w tym sukcesy i miał kolegów rozmaitych, którzy też grali na skrzypcach. Część z nich niestety poszła do getta i to go bardzo wzruszyło i jakoś tak wstrząsnęło w czasie likwidacji getta, tak że dostał pewnej psychozy nawet maniakalno-depresyjnej i zaczął rysować wtedy rozmaite rzeczy na nutach. Nawet mam jeden taki rysunek, gdzieś tam on siedzi tutaj czy może jest nagrany.
Co by można było powiedzieć – że jeszcze w tym czasie nie było takich wielkich obostrzeń, na przykład myśmy mieli radio i ciągle mama słuchała tego radia. Wreszcie ktoś powiedział Niemcom w Szpitalu Ujazdowskim, że tu jest odbiornik, więc przyszedł ktoś i zaczął tłumaczyć, że to przestępstwo i musi to skonfiskować, a jemu matka zaczęła mówić, że co będzie słuchać, jak robi na drutach i coś takiego, wreszcie machnął ręką i zostawił ten odbiornik. No ale żeśmy się dowiedzieli, że to jednak jest niebezpieczne i oddaliśmy odbiornik w odpowiednie miejsce, gdzieś tam wzięto go i pewnie służył do jakichś nasłuchów. Jak się potem dowiedziałem, rzeczywiście w prosektorium gdzieś była placówka, która właśnie korzystała z rozmaitych „darów”, jak to się mówi, nie tylko pewnie od nas.
Ja się cały czas uczyłem, ale jak byłem w Szpitalu Ujazdowskim, jak myśmy jeszcze tam byli, to było do 1941 roku do lata, to przede wszystkim dalej uczono mnie gry na fortepianie, matka, jakaś pani profesor, a nawet dwa razy miałem kontakt z Żurawlewem, który był uznany jako najwyższy autorytet w tym czasie, ale bo było tuż przed przeprowadzką na Żoliborze. Potem te kontakty się urwały, dlatego że do Warszawy do Śródmieścia trzeba było jeździć przez getto tramwajem, a ja byłem, rodzice orzekli, za młody, żebym jeździł sam, wobec tego to się urwało. Potem, jak już się znalazłem na Żoliborzu, to właśnie pod koniec 1942 roku już właściwie…
Tego w tej chwili nie pamiętam dobrze, więc nie chcę konfabulować, ale wydaje mi się, że to była jednak jesień 1941 roku, chyba tak. Na wiosnę 1942 roku już byliśmy tu, w każdym bądź razie. A może to był 1942 rok, koniec zimy, wiosna? Niestety, nie mogę tego na pewno powiedzieć, nie wszystko od razu na pewno pamiętam, a jak nie pamiętam, to przepadło, jak to się mówi.
Wtedy właśnie poszedłem pierwszy raz do szkoły, do sześćdziesiątej czwartej na Żoliborzu i tam spotkałem kolegów rozmaitych, bardzo zresztą dobrych do tej pory, bardzo serdecznych. Pamiętam, że od razu zrobiono mi egzaminy i dobrze wypadłem, wobec tego zostawiono mnie w piątej klasie pod koniec, a ja, widząc, że to wszystko idzie jakoś tak, że się czuję wśród swoich, to zawiozłem parę paczek podręczników historii i geografii sprzed wojny. A to historia bardzo też znamienna, właśnie już w 1940 roku wiosną, jak myśmy już wrócili do Warszawy, Niemcy kazali oddawać na przemiał wszystkie podręczniki historii i geografii Była księgarnia Kuthana na placu Trzech Krzyży i ten właśnie księgarz wystawił wszystkie podręczniki na ulicę i powiedział: „Bierzcie sobie, ja to i tak muszę oddać” i ludzie brali. A myśmy tam poszli z torbami z bratem najmłodszym, bo inni zawsze biegali i robili coś innego, jeszcze z naszą wychowawczynią, nazywała się Janina Tuszyńska, i zgarnęliśmy co się dało, toboły geografii i historii i one były w Szpitalu Ujazdowskim na pierwszym piętrze, a jak żeśmy się przeprowadzili, to przyjechały tutaj. No i oddałem naszemu opiekunowi klasy, nazywał się Juszczak ten nauczyciel, musiał robić coś innego przed wojną, bo był bardzo jakiś taki, powiedziałbym kulturalnie wszechstronny, ale to może nie było niczym nadzwyczajnym, jeżeli chodzi o nauczycieli przed wojną, ale jakoś to jednak się wyróżniało. Budził zaufanie jednym słowem, wobec tego przyniosłem i oddałem pod jego opiekę, on, oczywiście, od razu rozdał te książki. Nie było to bezpieczne w tym czasie, muszę powiedzieć, bo to już było przeszło rok po tym, jak musieli podręczniki oddawać, ale mimo wszystko to się odbyło i jakoś nikt nie donosił. Zacząłem wtedy chodzić do szkoły, do piątej klasy.
Wspominam bardzo, powiedziałbym, niektórych przez mgłę, a niektórych bardzo wyraźnie. Bardzo wyraźnie na przykład „Alka”, „Rudego”, oni się tak nazywali. „Alka” to nazywali często „Glizda”, bo był bardzo wysoki i elastyczny, świetnie jeździł na nartach, wobec tego musiał być wysportowany. Pamiętam też Krzysztofa Baczyńskiego. Potem się dowiedziałem, jak on się nazywa, a nawet uczyłem się przecież polskiego w domu z podręcznika napisanego przez jego matkę, bo to była nauczycielka języka. „Patrzę i opisuję”, tak się nazywał. Do tej pory mam ten podręcznik, gdzieś tam siedzi, i pokazuję, jak wyglądały podręczniki przedwojenne, jak ładnie napisane, nastawione na to, żeby uaktywniać ucznia, a nie go zasypywać jakimiś danymi. Tak że to wspominam, ale również Baczyńskiego wspominam potem z czasów wojny, bo on zawsze był sensacją, wcześnie się ożenił i to powodowało, że był ciągle na językach w taki czy w inny sposób. U moich braci bardzo sympatycznie. Był humanistą takim równoległym. Nie miał nigdy nadzwyczajnych stopni z polskiego, nie, jak to zwykle bywa, ale jakoś tam się potem pokazał z innej strony. Potem gdzieś po wojnie już, jak byłem zupełnie docentem czy profesorem i wykładałem, wpadła mi w ręce właśnie jakaś książeczka z jego wierszami i jeden wiersz, pamiętam, szczególnie był dla mnie wielkim przeżyciem, to się nazywało „Legenda”. Był napisany takim dziwnym językiem, jak jakaś baśń, ale słowa użyte tam w kombinacjach absolutnie przywołały mi tę atmosferę przedwojennej gorączki dostępu do morza, wakacji na Helu, dumy z tego, że mamy statki oceaniczne, ostatni to był „Sobieski”, a przedtem to był „Piłsudski” i „Batory”, i jak „Batory” przyjeżdżał do Gdyni, to tam wszyscy oczywiście od razu przyjeżdżali patrzeć na to, jak wygląda. Nawet mam takie zdjęcie, gdzie stoi dwóch najstarszych moich braci, Tolek i Jędrek, tacy chłopacy, jeden w czapce gimnazjalnej, drugi w harcerskiej i tak sobie stoją, a w tle „Batory”. Wtedy ludzi opanowywała taka jakaś gorączka, żeby Polska miała kolonię, i wydawano nawet miesięcznik „Liga Morska i Kolonialna”. Myśmy się z tego dosyć naśmiewali, ale oczywiście to była też wielka przygoda morska, Tolek nawet popłynął kiedyś z generałem Zaruskim jachtem do Sztokholmu, to chyba był 1939 rok czerwiec, tak. No i właśnie ta opowieść w „Legendzie” tak przywołała te czasy, że aż się zdziwiłem, że właściwie nic nie mówił o tym, tylko mówił o jakichś takich abstrakcyjnych rzeczach i raptem ten cały świat stanął mi przed oczami.
No tak, najpierw zginął w wypadku samochodowym rozjechany przez samochód policyjny Tolek. To był chyba 1941 rok, sierpień. A może… Chyba tak, nie jestem pewien, bo mówię z pamięci. To pierwsza śmierć i oczywiście wielkie przeżycie w rodzinie, dla mnie również, i wstrząs. Pamiętam wtedy, że z takiego, powiedziałbym, zupełnie dziecka, które patrzyło na świat z zupełnie innych perspektyw, raptem zrobiłem się bardzo odpowiedzialny, zacząłem, oczywiście, pomagać rodzicom, robić rozmaite rzeczy, które przedtem by nie przyszły do głowy, ale miałem dobre wzory w starszych braciach, byli harcerzami przecież, prawda? I to nie tylko z nazwy, to rzeczywiście brało się na serio. Potem zginął mój najstarszy brat i to było właśnie już w 1943 roku, w akcji, która się nazywała potajemnie „Madryt”, a to był Czarnocin, wysadzanie mostu w Czarnocinie. To jest opisane w „Kamieniach na szaniec”, a nawet jest bardzo dobrze opisane w „Przeglądzie Wojskowym”, dlatego że to był rzadki przypadek, gdzie zachowały się opisy niemieckie i opisy polskie tej akcji i wobec tego było ciekawe zobaczyć to z jednej i z drugiej strony. To była druga śmierć. A potem w czasie Powstania zginął Janusz, który był pacyfistą i się zażegnywał, że wojna, w ogóle wojsko to jest nie dla niego, ale jak się rozpoczęło Powstanie, to Tytus i wszyscy starsi od razu poszli gdzieś tam w miasto, Tytus przetrzymywany przez matkę wyskoczył przez okno i poleciał do swoich, a Janusz tak tutaj siedział, robił rozmaite rzeczy, pomagał robić jakieś takie rzeczy jak sypanie barykady czy coś takiego, ale w pewnym momencie się zezłościł i nie wiem, czy to był 8 sierpnia, czy dziesiąty, poszedł, zgłosił się do pierwszej lepszej jednostki i okazało się, że trafił i od razu go tam zatrudnili jako sapera i brał udział w Powstaniu w ataku na Dworzec Gdański, miał dwóch pomocników i mieli za zadanie zanieść miny i wysadzić tory. Doszli pod same tory z tymi wszystkimi minami, ale nie mogli wejść na nasyp, bo tam wszystko było pod huraganowym ogniem, i tam spędzili jakiś czas z tymi minami i koledzy potem mówili, że kazał im się położyć na te miny, żeby nie były uszkodzone, ale jak się atak skończył, to wszyscy do odwrotu, a on kazał im wziąć jednak miny z powrotem, bo to było rzadkie, nie można było zostawiać tego, i wrócił z minami z powrotem, co zostało poczytane mu za wielki wyczyn, od razu dostał stopień kaprala, jakieś wyróżnienie, coś takiego, że niby miny z powrotem przyniósł całe i zdrowe.
Tak mi się wydaje, tak. Ale jak pani mówi pierwszego, to znaczy, że był drugi. To był ten najbardziej desperacki, nie wiem, kiedy był pierwszy i kiedy…
To pewnie był ten pierwszy jednak, tak, tak, bo to były… Potem mi mówili koledzy właśnie, jak to wyglądało, jak wracali z tego, że nie wszyscy wrócili.
Jeżeli chodzi o Janusza, w tej chwili nie mogę pani powiedzieć, chociaż gdzieś to mam zanotowane, ale to był jakiś oddział Narodowych Sił Zbrojnych, który tutaj był na Żoliborzu, i to był specjalny, jednostka minerska przy nim. A jak się nazywała, nie wiem. Mój brat Tytus był w [plutonie] 227, to harcerski batalion, stacjonował na ulicy Krasińskiego 20, tam byli i tam bronili kawałka przy Zmartwychwstankach. Tam dalej w stronę Powązek to było pole szczere, Instytut Chemiczny, w którym siedzieli Niemcy, i tam oni mieli swój jakiś… Tam jest zdjęcie, ten pluton 227, nawet w Muzeum Powstania jeszcze to zdjęcie przez pewien czas figurowało na jakimś miejscu, bo to takie było, powiedziałbym, szczególne, taki wyprężony na baczność szereg harcerzyków stoi i patrzą się tak „na lewo patrz” czy coś takiego i gdzieś tam ten stoi z granatem za pasem w hełmie mój braciszek, trochę niższy niż reszta, bo myśmy wszyscy szli trochę za wcześnie do szkoły.
Należałem do „Zawiszaków”. Potem się okazało, że to są „Szare Szeregi”…
Zaraz po tym, jak dostałem się tutaj do szkoły, od razu mnie tam zmobilizowali.
To był zaraz po przeprowadzce chyba albo 1941, albo wiosna 1942 roku, nie bardzo tutaj mogę z pewnością tego powiedzieć, a nie chcę konfabulować. Tam właśnie kolega Witkowski taki był bardzo aktywny, „Rip” się nazywał. I był cały szereg innych osób, kolegów, z którymi siedziałem często w ławce, to był przede wszystkim właśnie Witkowski „Rip”, potem był Andrzej Luśniewicz, ale on należał do tak zwanych „Orląt”, to się mówiło czasem „Orlęta”, a czasem „Orlaki”, jak żeśmy się czubili trochę. Tam należał też w starszej klasie Dobrowolski, on potem był w tym kabarecie gdzieś, jak to się tam nazywało, już dobrze nawet nie wiem, [był] jednym z wybitnych aktorów. Zawsze miał talent do rozmaitych przedstawień i wygłupów. To bardzo dobrze pamiętam, czasem na własnej skórze, a czasem na innych, ale zawsze było bardzo sympatycznie.
Głównym przełożonym był [Jerzy] Trybulski, kampania wrześniowa, a nasz oddział nazywał się „Bohaterów Westerplatte”.
Tak, składałem, miałem krzyż, potem po wojnie już, harcerski, i to było na ulicy Inflanckiej spotkanie, zbiórka, gdzie to się odbywało.
Polegała na tym, żeby się ćwiczyć w rozmaitych sprawnościach, więc oczywiście pierwsze sprawności to były takie, żeby doskonalić wszystkie harcerskie sprawności sprzed wojny. To nas nawet trochę dziwiło, ale przychodziły też sprawności bardziej wojenne, czyli rozpoznawanie stopni wojskowych, samochodów, samolotów, również rozkładanie na części karabinów, pistoletów, ale raczej teoretycznie, nie praktycznie. I potem się zresztą dowiedziałem, że to była nawet zamierzona część, bo Kamiński pisał po wojnie, że nawet w czasie wojny do rozmaitych przekazów… To się nazywało jakiś tam… specjalne gazetki, że głównym zadaniem dla „Zawiszaków” to było powstrzymać ich od okropności wojny i zorganizować do życia po wojnie. Właśnie wtedy widziałem, na czym to polegało, że trzeba było się doskonalić w rozmaitych sprawnościach. No i to, muszę powiedzieć, było czymś, co by się dzisiaj bardzo przydało jako ideologia wychowania, ale niestety, w „Historii wychowania” napisanej przez Kupisiewicza, jednego z wybitnych pedagogów po wojnie, jest wymieniony oczywiście Korczak i to bardzo dobrze jako wybitny pedagog, ja Korczaka pamiętam, bo przyprowadzał do ojca do zakładu swoich wychowanków do prześwietlenia, to był taki starszy pan z bródką. Nie wiedziałem w ogóle, kto to, ale osobę z widoku wzrokowo pamiętam. Chociaż wtedy zupełnie nie wiedziałem, że to jest ktoś taki. […]
Różnie, w rozmaitych miejscach, w rozmaitych zaufanych miejscach, u kolegów w ich mieszkaniach, tutaj też to się odbywało u nas, u nas też odbywały się komplety. No i oczywiście ulubionym wypadkowym miejscem to był lasek Bielański, który wyglądał zupełnie inaczej niż teraz, tam w ogóle nie było tego dalszego ciągu, tylko dalej się rozprzestrzeniał, obok był szpital [cmentarz?] włoski, ale to było po drugiej stronie szosy, dalej, dalej to były pola i było lotnisko niemieckie. Więc myśmy w tym lasku się zbierali, a niedaleko było niemieckie lotnisko. Myśmy obserwowali, co tam się działo, no i oczywiście musieliśmy rozpoznawać samoloty i rozmaite sprawy i udawać, że nic się nie dzieje, że to nie jest harcerska zbiórka, gdyby się coś tam jakoś napatoczyło, że robią się jakieś nieprzyjemności.
Świadomie to nie, ale muszę powiedzieć, że zdarzało się wiele razy, że mnie ktoś prosił, starszy brat albo może nawet moja matka, żebym gdzieś coś zaniósł, jakąś taką pakę kiełbasy, ale była dziwnie ciężka ta kiełbasa. I ona leżała na wierzchu, a co było pod spodem, miałem nie zaglądać. No i gdzieś tam zanosiłem do jakiegoś mecenasa na ulicy Mazowieckiej czy na Jasnej, czy na jakiejś innej, no i na tym się kończyło. W ogóle myśmy mieli przykazane, że, jak to się mówiło, morda w kubeł, nic się nie należy dopytywać i nie należy wiedzieć za dużo, bo w razie czego to jest niebezpieczne.
Tutaj szczegółów trudno mi powiedzieć, ale z rozmaitych półsłówek myślę, że tak, z tym że ojciec może w inny sposób, a matka inaczej. Potem widziałem zdjęcie jednego z takich „cichociemnych”, który absolutnie jestem pewien, był tutaj u nas w domu, nawet nocował, o ile pamiętam, i opowiadał o rozmaitych przygodach, jakie miał na wschodzie, bo tam miał coś zrobić i gdzieś dotrzeć i musiał się, żeby to było skuteczne, nauczyć rosyjskiego i śpiewać wszystkich piosenek właśnie, które tam były aktualne, żeby nie wyszło, kto on zacz. Wtedy właśnie od niego, pamiętam, pierwszy raz usłyszałem piosenkę i pamiętam pierwsze słowa: Jesli zawtra wajna, jesli zawtra w pachod, jesli czornaja siła nagriajet…, a dalej to już nie pamiętam albo nie chcę tego sobie przypominać nawet, ale to było takie dziwne, że właśnie tę piosenkę pamiętam z jego opowieści, jak ona mu uratowała życie, bo potrafił się przedstawić jako ktoś, kto nie budzi podejrzeń.
Na pewno przed Powstaniem, a w którym mogło być roku, to niestety tak dobrze tego nie pamiętam.
Tak, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Wracałem wtedy z lekcji łaciny, to było gdzieś jakaś czwarta po południu, coś takiego, i marzec, chyba dwudziesty szósty, i słyszę jakieś strzały w mieście, ale to nie było nic nadzwyczajnego. Dochodzę do domu, drzwi były, jak zwykle, zamknięte, ale drzwi wejściowe, pierwsze, były zawsze otwarte, ale bardzo ciężko się zamykały, wobec tego wszyscy myśleli, że zamknięte, a trzeba było dobrze je popchnąć czy kopnąć, nie wystarczało kopnąć, trzeba było popchnąć i wtedy się otwierały. No i wszedłem do domu, ale słyszę, że jakieś tam są jeszcze granaty, coś takiego, słychać, jak by była jakaś strzelanina. Wobec tego wyszedłem na ogród, na taras i potem do kuchni, patrzę, przed naszym domem zajeżdża dekawka. Tu był ślepy kawałek jezdni, bo nie było połączenia z dalszym ciągiem, tylko tu się kończyła jezdnia, i z dekawki wychodzi jeden, wylatuje właściwie bardzo szybko szofer, otwiera drzwi i pomaga wysiąść „Alkowi”, „Alek” wychodzi, tak idą. W międzyczasie jakiś drugi wysiada, bierze „Alka”, szofer chyba wraca, zawraca dekawką i mówi: „To jadę”, a ten, co trzyma „Alka” mówi: „Nie, jak jedziemy, to jedziemy razem”, no i oddał „Alka” jak gdyby mnie. Ale byłem malutki wtedy, a on był wysoki, więc to raczej symbolicznie w pewnym sensie, a nie siłowo. No i idziemy, a właściwie stoimy trochę obok siebie i „Alek” mówi do mnie: „Czy mógłbym wstąpić do państwa?”. – „No oczywiście, bardzo proszę”. Weszliśmy do domu, a jak weszliśmy, drzwi się zatrzasnęły, to on mówi: „Wiesz, jestem ranny w brzuch, to tak nie bardzo mogę chodzić, ale dobrze byłoby się schować tu gdzieś na wszelki wypadek, bo tu mogą zaraz przyjechać”. Wobec tego, niewiele myśląc, otworzyłem takie drzwiczki pod schodami, tutaj były schody, połączenie z pierwszym piętrem. To były takie drzwiczki, właściwie nie wyglądały, że tam cokolwiek jest, ale tam była całkiem duża przestrzeń, no i tak jakoś on się wślizgnął do tej przestrzeni i przez jakiś czas tam leżał. Było to jakieś dziesięć minut, piętnaście może najwyżej. Ja tak stoję, on tam siedzi schowany, ale rozglądam się po okolicy, nic się nie dzieje. Wobec tego otwieram te drzwiczki, czy coś trzeba, a on mówi: „Dobrze byłoby się stąd wydostać”. Wydostaliśmy się stamtąd i leżał na tapczanie potem, na tapczan żeśmy się przeprowadzili i wtedy zaczął mówić: „Wiesz, dobrze by było sprowadzić lekarza, bo jestem ranny w brzuch”. Od razu popatrzyłem, ale w ogóle prawie że nie krwawił, tylko jakaś taka drobna dziurka była na wierzchu, tak że jakiś bandaż, coś takiego, ale to właściwie nie grało żadnej roli. I powiedział: „Wiesz, mam takiego zaufanego lekarza, nazywa się Eustachy Siedlecki, mieszka tu na Żoliborzu” i wymienił, to była ulica Mickiewicza chyba… nie 20, nie 22, a 24, tak mi się wydaje, jakiś mi powiedział adres, chyba to było na drugim piętrze, tak mi się wydaje przynajmniej, ale mogę się pomylić, mogło być 22, w każdym razie nie 20, tylko już po tamtej stronie, obecnie tam jest w takim ciągu fryzjer. Pukam do tego mieszkania, a tam nikt nie otwiera. Po jakimś czasie otwiera. Tak patrzę na niego, a on na mnie i mówi: „A ty kto jesteś?”. Ja mu mówię, że tutaj właśnie przysłał mnie „Alek” Dawidowski i tak dalej. A on mówi: „A jak ty się nazywasz? Skąd wiesz, że tu mieszkam? A skąd wiesz, że się nazywam Eustachy Siedlecki?”. Musiałem mu rozmaite szczegóły wyjawiać, żeby zyskać zaufanie i jakoś widocznie zyskałem to zaufanie, bo wreszcie zapakował swój neseserek i szybko idziemy z powrotem przez plac Inwalidów. A on tak do mnie mówi: „Wiesz, Siedlecki to jest pospolite nazwisko, ale Eustachy to rzadkie. To zapomnij, jak się nazywam, w ogóle nie pamiętaj. Nie nazywam się w ogóle Eustachy Siedlecki, pamiętaj”. I tak mi przez całą drogę kładł do głowy, żebym zapomniał, jak on się nazywa. Ale oczywiście pamiętam po tej lekcji, jak to zwykle bywa. No dobrze, przyszedł tutaj, zobaczył, powiedział: „Niestety, nic nie potrafię zrobić, nie mogę, bo to jest bardzo poważna sprawa, trzeba jak najszybciej do szpitala. Nic tu po mnie”. Pożegnał się i poszedł. Wtedy zaczęło się telefonowanie. Akurat w tym momencie tutaj nikogo nie było oprócz mojego wuja, który był trochę sparaliżowany na pierwszym piętrze, wtedy te mieszkania były połączone. W gruncie rzeczy leżał całymi dniami, trochę chodził, bo był trochę sparaliżowany, więc nie bardzo się liczył w tych wydarzeniach. Ale potem się zaczęli schodzić domownicy, ciotka, pani Janina Tuszyńska, panna Janka tak zwana, moja wychowawczyni jeszcze z czasów sprzed wojny, która tu z nami była aż do czasów Powstania. Trzeba było zadzwonić do nikogo, jak tylko do ojca, że coś tutaj się dzieje i żeby wrócił szybciej, bo nie można było mówić przez telefon, co się dzieje. Jakoś się zorientował, przyszedł, zobaczył i też zaczął dziwnymi omówieniami powodować, że wreszcie przyjechał ambulans i zawiózł „Alka”. Nie wiem, gdzie wtedy, nikt mi nie mówił i to było też ważne, żebym nie wiedział, ale wydaje mi się, że to było albo do szpitala na ulicy Płockiej, bo tam były zaufane kontakty ojca, albo do… obecnie szpital gruźliczy, albo do kliniki dermatologicznej, bo profesor Grzybowski, dermatolog, to też był bardzo bliski kolega ojca. Potem zresztą zginął w więzieniu bardzo nieprzyjemnie prześladowany. U niego właśnie zdawałem egzamin na medycynę, był członkiem komisji, go bardzo dobrze pamiętam. Potem była jednak wiadomość, że to się nie udało, że już nie żyje. I taki był ten pierwszy kontakt.
I oczywiście zaraz potem gruchnęła wieść w Warszawie, że coś się dzieje na ulicy Długiej, że jakaś wielka akcja, coś takiego. A ja sobie myślałem: „Jakieś wielkie rzeczy się dzieją, a tutaj nic właściwie się u nas nie dzieje, jakieś takie nie wiadomo co” i człowiek wegetuje, patrząc się tylko, jak wielcy ludzie czegoś dokonują. Potem się oczywiście też pojawiło wydanie konspiracyjne „Kamieni na szaniec”, ale wszystko było zakonspirowane, w ogóle się nie domyślałem, jakie są koneksje i co tam się właściwie dzieje, co to są za ludzie, dopiero powojenne wydanie otworzyło moje oczy, na co patrzyłem. Tak często bywa w czasie wojny, niestety, że się z takiej perspektywy żaby widzi coś inaczej niż z perspektywy wilka albo orła.
Wybuch Powstania tu, dokładnie w tym mieszkaniu, właśnie tą przygodą, że wszyscy gdzieś się rozeszli, żegnali się, poszli i mówili: „A, za parę dni wszystko się skończy”. Mój braciszek, pamiętam nawet, jak matka go próbowała zatrzymać. Jeszcze działały telefony, wobec tego zadzwoniła do ojca, żeby kazał mu zostać w domu, a ojciec odebrał z drugiej strony i podsłuchiwałem i słyszałem, co się w słuchawce działo, no i ojciec rzeczywiście… matka oddała bratu słuchawkę, on ją wziął, a ojciec mówi: „Gdzie ty chcesz iść?”, a ten mówi: „Do Powstania, do kolegów”. Chwila milczenia. „Musisz iść?”. – „Muszę”. – „No to idź”. Taka była rozmowa. No i wyskoczył przez okno i poleciał.
Tu było zupełnie spokojnie, jeżeli chodzi o działania, bo to było tak, że pierwsza czujka była tu, w naszym ogrodzie i oni mieli za zadanie tylko ostrzegać, czy coś się tu nie szykuje, czy Niemcy nie schodzą z Cytadeli. Ale trzeba było iść i pomagać gdzieś tam dalej.
Więc oczywiście pobiegłem pomagać sypać barykadę na ulicy Śmiałej, tam było takie załamanie Śmiałej (do tej pory coś takiego jest) i to była dzielnica willowa, nie było domów czynszówek, tylko były wille. To zostało już po Powstaniu wszystko zrównanie z ziemią, bo tam Niemcy szykowali obronne bunkry i tego już w tej chwili zupełnie nie ma, gdzie była barykada. I rzeczywiście tam trzeba ją było sypać, potem jeszcze gdzieś co pomagać sypać, kopać rowy, żeby były połączenia rowami, nie na powierzchni ziemi, tylko trzeba było wzdłuż Alei Wojska. był wykopany rów, można było nim dojść dalej do placu Inwalidów i dalej znowuż wykopanymi rowami, no bo może tam dalej nie było bezpośredniego zagrożenia od Niemców, ale tu na przykład było, byli strzelcy wyborowi na ulicy Zajączka 7 i nawet strzelali, nawet mi szafę przestrzelili na pierwszym piętrze. Dobrze, że mnie tam nie było, ale pokiereszowali wszystkie koszule i ubrania przez to.
Z płyt chodnikowych, przede wszystkim. Więcej tam nie było nic po drodze, nie było żadnych pojazdów ani tym bardziej tramwai wykolejonych, a płyty trzeba było ułożyć gdzieś tak, żeby człowieka zasłoniły. Może nie całkiem, ale przynajmniej do głowy. No i tam co raz były jakieś dyskusje, że sypiemy zupełnie…
Dosyć sporo. W zasadzie trudno było sobie nawet znaleźć miejsce, zwłaszcza mnie, bo to byli wszyscy raczej dorośli i takie osiłki tam nosili jakiś piasek. Żoliborz jest na piasku w zasadzie, więc było dosyć dużo piasku, trochę gliny i było sporo rozmaitych właśnie kamieni, płyt chodnikowych, jakichś innych spraw. To był materiał, z którego to się robiło. Trzeba było nosić płyty, niektórzy brali po kilka, ja brałem jedną albo najwyżej dwie…
Ciężkie były, tak. I rowy trzeba było kopać (to też była może nawet większa robota), tak, żeby to było połączone. Tutaj nie było drugiego domu, tylko były schodki, bardzo wygodne miejsce, gdzie można się było usadowić. A tutaj, z drugiej strony od dworca [??], to czasem Niemcy schodzili, ale tylko tak, żeby zobaczyć, co się dzieje, tak że jeszcze drugiego, trzeciego dnia Powstania to moja ciotka wychodziła do ogrodu i mówiła: „Proszę nie strzelać, bo ja tu podlewam grządki” i po niemiecku również to samo. No i dobrze, podlewała te grządki, ale potem już wody zało i już do podlewania to się wody… oszczędzało się wody.
Cały czas tu, tak.
Oczywiście coraz trudniejsze. Na początku działały jeszcze telefony, potem jeszcze płynęła woda w kranach, potem już nawet przestało to [działać], elektryczność bardzo szybko przestała działać. No i trzeba było jakoś sobie dawać radę bez tego wszystkiego. Ale ludzie byli przygotowani, bo wiedzieli, że jak przyjdzie komuna, to będzie nędza i trzeba mieć jakieś zapasy. Kto może, to gromadził jakieś świece, jakieś zapałki, oczywiście jakiś worek makaronu, jakieś tam inne rzeczy, wszystko to się bardzo przydało i bardzo się przydało tam dalej, żeby trochę dać do Powstania tym ludziom, co walczyli. Ale w zasadzie starczało tego, tak że tu nie było głodu właściwie do samego końca. A jeszcze trzeba było czym poczęstować, jak przychodzili na czujkę młodzi ludzie i tam siedzieli i gapili się i pełnili swój obowiązek.
Pamiętam, że Niemcy zaczęli tutaj kopać szaniec. Tu nie było szkoły, tylko było kartoflisko, tu gdzie jest szkoła i boisko, i to kartoflisko dochodziło do bloków na ulicy Dymińskiej, szarych bloków. Tam przed blokami Niemcy zaczęli kopać jakieś umocnienia i za chwilę przyszedł tutaj patrol zawiadomiony przez naszych, którzy byli na czujce i gapili się, co się dzieje wokół, z jakimś urządzeniem, które się nazywało piat. To urządzenie było tej natury, że to nie był wybuchowy mechanizm, tylko pneumatyczny, czyli w ogóle nie było słychać, że pocisk się zaczyna poruszać. On się zaczął poruszać, niedaleko leciał, ale oni się tutaj zaczaili blisko za wałem i wystrzelili dwa pociski piatów i pierwszy to pamiętam, myśmy patrzyli się z góry z pierwszego piętra, co się tam dzieje. Oczywiście, to było też niebezpieczne, ale kto to myślał wtedy w tym czasie o takich rzeczach, jak się szykowało takie widowisko. Więc siedzieliśmy na pierwszym piętrze, gapiliśmy się. Po pierwszym strzale oczywiście były tam już pierwsze straty u Niemców, ale reszta rozglądała się na wszystkie strony i nic nie widziała. Wtedy kropnęli ten drugi i ci wszyscy się wywrócili i wtedy szybko w nogi, ci, co to zrobili, ewakuowali się, jak to się mówiło, w sposób uporządkowany rowami, które tutaj były wykopane. Jakoś to nie spowodowało żadnych reakcji w tym kierunku, widocznie rzeczywiście w ogóle nie mieli poczucia, skąd to przyszło. Ale zaczęli strzelać jakimiś pociskami zapalającymi do jednej z willi, która była tam w pobliżu, i coś tam się zaczęło palić. Myśmy szybko tam polecieli, żeby zobaczyć, co tamci ludzie, którzy tam są, ewentualnie robią i czy wiedzą, że tam coś na dachu się zaczyna palić. A tam był ogród dosyć gęsto zarośnięty od strony Cytadeli i przed tym domem leży sobie na leżaku w stroju kąpielowym ktoś opalony, czyta sobie, pali fajkę i mówi: „Coś się dzieje?”. – „Przecież dom się zaczyna palić”. A on mówi: „Gdzie?” – tak spojrzał się. Rzeczywiście zaczęło się palić, ale zgasło, no więc jak niepyszni żeśmy wrócili.
Potem gdzieś przeczytałem w jakiejś książce, że tam właśnie siedział jakiś taki „cichociemny”, który podawał jakiś adres na ulicy Śmiałej, widocznie coś takiego było i nie dał się sprowokować temu, co się dzieje wokół, miał jakieś inne zadania może, nie wiem, muszę powiedzieć, że nie wiem, ale to bardzo mnie zdziwiło, że tutaj takie rzeczy się dzieją, a tutaj ktoś sobie siedzi spokojnie, tak jakby nigdy nic, a tuż obok przecież na ulicy Zajączka 7 był sobie taki „gołębiarz”, który patrzył i strzelał, gdzie tylko można, a jakiś drugi siedział na Cytadeli i też miał takie stanowisko, że widział, co się dzieje na przedpolu, gdzie jest… powiedzmy, aleja Wojska jest taka szeroka, pośrodku się coś działo, to on zawsze strzelał. No i kiedyś jeden sąsiad, który mieszkał pod pierwszym, też dostał pomieszania zmysłów czy coś takiego mu odbiło i wyszedł i zaczął coś recytować z Ewangelii, a Niemcy wcale się tym nie przejmowali, po prostu zastrzelili go i koniec i tam leżał przez cały dzień. Dopiero wieczorem można było go ściągnąć, wykopać jakąś mogiłę. Ale czasem to nawet było dosyć groteskowo, bo taki był pies, który należał do sąsiadów, no i pies nie przejmował się tym, wychodził się załatwiać i w pewnym momencie przy takiej okazji strzelił ten facet z Cytadeli, ale nie trafił w psa w korpus, tylko odstrzelił mu ogon. Pamiętam, jak ten pies przyszedł z tym ogonem, który mu tak wisiał i trzeba było zrobić operację, odciąć mu wreszcie ten ogon i jakoś tam zaopatrzyć. Dosyć było to też takie śmieszne. W pewnym momencie zacząłem nawet spisywać taki dziennik z Powstania, ale to było bardzo niekompletne, dlatego że może byłem przyzwyczajony czy też nawet miałem powiedziane, że żadnych nazwisk, żadnych dokładnych spraw, które mogą mieć jakieś tam znaczenie, a można sobie mówić, czy jest pogoda, czy pada deszcz, ale więcej to raczej nic. No i tak to właśnie było napisane, nic specjalnego.
Przez jakieś może dwa tygodnie czy coś takiego.
Zachował się w dziwnych okolicznościach, dlatego że tutaj wszystko było oczywiście bez okien w czasie Powstania i z rozmaitych przyczyn, potem przez całą zimę i to wszystko przeleżało i trafił do śmieci, a z tych śmieci trafił do jakichś ludzi i ci ludzie oddali ten pamiętnik do szkoły, która obecnie jest na ulicy Or-Ota, to była wtedy szkoła podstawowa, i to przeleżało ładnych parę lat w tej szkole. Dopiero niedawno, jakieś może trzy lata temu, może cztery ktoś z tej szkoły powiedział: „A to przecież jest pamiętnik przez pana pisany, to może ja wam oddam, bo my już tutaj likwidujemy jakieś tam pamiątki, bo się robi remont, ta izba… Coś tam innego, inne ważne rzeczy”. I akurat ten pamiętnik oddali. Nie wiedziałem w ogóle, że to przetrwało, bardzo byłem zdziwiony, jak to zobaczyłem.
Ale ci z tej szkoły nie byli tacy łaskawi. To było zresztą jeszcze w latach osiemdziesiątych, tylko coś tam się zmieniło, zmienił się dyrektor, no to wszystko, co było w tej izbie pamięci, do kosza i do śmieci, łącznie z tą stalówką i jeszcze z kilkoma pamiątkami po moim najstarszym bracie. Między innymi na przykład był tam list, właściwie kartka pocztowa napisana przez niego, która przyszła do nas już po jego śmierci, trzy tygodnie po jego śmierci, gdzie zginął niedaleko Mszczonowa po akcji w Czarnocinie i to było tak: „Chcę wam, niestety, zakomunikować, że zostałem złapany i wywieziony do Niemiec, a co się będzie dalej działo, tego dobrze nie wiem”. I podpisane było, jakaś data stempla pocztowego i jakiś dopisek jakąś jeszcze inną ręką. No i tak jakoś nas bardzo to zdziwiło, ale potem żeśmy zrozumieli, że on chciał dać znać w razie czego, że jak zginie, żebyśmy mieli jakiś dowód, gdzie się podział, gdyby go szukali. Tak to było, że ci ludzie byli jednak bardzo dobrze zorganizowani, to była porządna konspiracja, a nie taka jak potem w latach osiemdziesiątych. […]
Nie, jako „zawiszak” nie. Chociaż myśmy mieli od razu powiedziane, zanim to się jeszcze zaczęło, że mamy pełnić jakieś obowiązki lokalne, które akurat będą tu na miejscu możliwe do wykonania dla nas. I ja to starałem się robić, więc latałem tymi rowami, jeżeli to było coś powolnego, żeby tam powiedzieć, że są jacyś ranni tutaj, trzeba ich przetransportować dalej. Albo i po wierzchu, jeżeli to było coś bardzo pilnego, bo po wierzchu jednak czasem niektórzy ludzie biegli, bo to było ryzykowne. Czasem strzelali, ale to było daleko, wobec tego rzadko trafiali, trzeba powiedzieć, dlatego ludzie jednak ryzykowali. Tak ostentacyjnie to tego nikt nie robił, oczywiście, tak jak ten sąsiad nieszczęsny, który zginął, i tak jak ten pies, który stracił ogon. A facet, który siedział na dachu i strzelał na to pierwsze piętro, to też jak chodziłem po jakieś rzeczy do tego pokoju, który był otwarty, to kiedyś strzelił najwidoczniej do mnie, bo tuż obok, i oczywiście pierwszy raz nie trafił, więc szybko uskoczyłem, i drugi raz oczywiście już też nie, bo już mnie tam nie było. Ale kula, jak przeszła szafę, to jeszcze przebiła mur i trafiła w następny i tam jeszcze zostawiła ślady. Do tej pory ten ślad tam jest i ta kula gdzieś tam na pamiątkę siedzi. Nie wiem, gdzie ją tam mam w tej chwili. Nie mógłbym jej tak od razu na poczekaniu przedstawić, ale gdzieś tam ona siedzi.
Tak, robiłem zdjęcia, i to dosyć dużo, bo nauczyłem się robić zdjęcia najwięcej od tego kolegi Władzia Zozulińskiego i potrafiłem robić zdjęcia, wywoływać, robić odbitki. W czasie wojny robiłem tego trochę i przetrwało trochę. Nie wszystko, bo tutaj był pewien taki nieprzyjemny moment przez zimę i rozdrapywanie tego wszystkiego, co tu jest, a wieloma rzeczami ludzie po prostu palili w piecach, żeby się jakoś ogrzać przez zimę i wiosnę 1945 roku – ci, co tu przyszli. Miałem nawet do dyspozycji taką dobrą leicę, którą mój najstarszy brat dostał od ojca z jakiejś przyczyny, na imieniny czy coś takiego. Jak zginął, to nikt się tym nie zajmował, ale ja akurat potrafiłem dobrze fotografować, już się nauczyłem i jakoś to robiłem tą leicą. Trzeba było wtedy mieć duży… rolę filmu i ładować do kaset po ciemku po kawałku i robić zdjęcia, co można było, to wywoływać, a co reszta to odchować na dalsze czasy. I w pierwszych dniach Powstania to mi się udawało jeszcze wywoływać, bo była woda, ale potem już nie było wody, więc musiałem [wziąć] czarny papier i gdzieś tam owinąć i zachować.
Tego psa. Ale przypomniał mi kolega, który tutaj mieszkał pod pierwszym, lekarz obecnie, że robiliśmy takie historie, że ustawialiśmy lustro w pokoju na pierwszym piętrze pod kątem 45 stopni i wtedy było widać, jak Niemcy strzelali pociskami zapalającymi, te pociski leciały w tę stronę, ale ponieważ myśmy siedzieli za murem, więc to było zupełnie bezpieczne. I tak można było fotografować, jak te pociski lecą. Nie było wiele widać oprócz tych pocisków, wobec tego żeśmy wpadli na pomysł, żeby lunetę zamontować do tego aparaciku, do leiki. Akurat to się dało jakoś zrobić prowizorycznym sposobem. I fotografowaliśmy, a przez lunetę widać było na matówce, przez wziernik właściwie, bo to nie było matówki, nawet tego, co strzela przez tę lunetę, bo to był solidny obiektyw. Nie było to dobre zdjęcie, to znaczy nieostre dosyć, tak że trudno było faceta rozpoznać, ale widać było, że strzela i się tak przymierza. To nas bardzo bawiło w pewnym sensie. No, głupota raczej niż coś interesującego. Ale niestety wszystko to straciłem, dlatego że mimo że były tam jeszcze inne interesujące zdjęcia, że jak już w ogóle wychodziliśmy z Warszawy, to cała przygoda z tym, bo myśmy jakiś czas byli w szpitalu na ulicy Płockiej, w Szpitalu Wolskim, uciekliśmy z transportu, który nas transportował do Pruszkowa, i tam żeśmy jakiś czas byli, a potem trzeba było się stamtąd jednak szybko zabierać. To tak w skrócie, żeby nie opowiadać o wszystkim. I w pewnym momencie żeśmy z tymi drobnymi tobołkami, co kto miał, się tam stawili na takim prowizorycznym dworcu, to się nazywało chyba Czyste czy coś takiego…
W czasie Powstania byłem tu do końca, aż Niemcy nas stąd zabrali, jak tutaj rozpoczął się atak z Cytadeli, to od alei Wojska przechodziła cała nawała, która starała się dostać do tego domu i rzucała granaty. Ale to się nie udawało, bo te drzwi były dosyć solidne od początku, wobec tego zostały zupełnie ogołocone z wierzchniej dykty, która je przykrywała, i przez otwory, które tam były, rzucili granat do piwnicy, ale się okazał ten granat niegroźny, bo tylko wywalił te drzwi, a dalej już nic nie doszło z odłamków. No i przyszli ci ludzie z tej strony, od ogrodu i to byli jacyś bardziej cywilizowani i ten, który wszedł do piwnicy pierwszy, to był jakiś Ślązak, więc pewnie Polak, bo mówił dobrze po polsku, i mówił, kto…
W piwnicach, wszyscy siedzieli w piwnicach, bo to było już groźne, z tej strony był ostrzał, dom był… fasada, która [niezrozumiałe 39:05] jest taka jakaś podejrzana, wieżyczka, to tam „Tygrys” wystrzelił do niej, nie wiem, czy jeden, czy dwa pociski, w każdym razie zdemolował zupełnie cały pion i między innymi fortepian, bo ściana tam wpadła do środka i złamała mu całą ramę, tak że on się nie nadaje do niczego w tej chwili, służy jako podstawka, ale dla mnie to pamiątkowe, bo się na nim uczyłem grać, wobec tego stoi do dzisiaj. On się pytał, czy tutaj są bandyci. Myśmy mówili: „Nie, tu nie ma żadnych bandytów”. – „A wy tu jesteście, czy tu są jacyś ludzie z bronią?”. – „Nie, nie ma, tu są same kobiety i dzieci”. Było paru mężczyzn, ale on tam sobie poszedł i przyszedł inny, wszystkim kazał wychodzić. No to żeśmy wyszli, a tu się okazało, że są jacyś inni ludzie i też oficerowie. I wyraźnie to była taka jakaś formacja SS. Ten, nie wiem, jak on tam się nazywał, ale mieli takie mundury, ale ci ludzie, którzy nimi komenderowali, byli tacy jacyś bardziej cywilizowani i jak się mówiło do nich po niemiecku, to oni mówili bardzo elegancko, bardzo ostrzegali: „Nie idźcie tam od ogrodu, to tam mogą padać kule, tu tego…”, jak trzeba było zejść z tarasu na ziemię, to jeszcze pomogli matce bardzo elegancko zejść, zupełnie inny świat się okazał. Ale potem żeśmy poszli razem z takim tym… pod pierwszy pawilon na ulicy Dymińskiej, a tam się okazało, że są już tacy bardziej szorstcy ludzie i niektórzy tak się patrzyli na wszystkich, co tam idą. Pamiętam, że tam rozmaici ludzie rozmaite rzeczy ze sobą brali. Ktoś wiózł jakiegoś sparaliżowanego człowieka, to chyba był ktoś spod numeru 7, jakiś krewny chyba generała Roi, tacy tam mieszkali w czasie okupacji. To oczywiście nic wielkiego, ale dalej szła jakaś kobieta i miała otwartą torbę i z tej torby… prawie tam nic nie było w tej torbie, ale wystawała flaszka wina. No więc jak jeden z tych zobaczył tę flaszkę wina, natychmiast podszedł, zabrał jej tę flaszkę wina i poszedł. I z kolegami zaczęli pić i śmiać się jeszcze, co tam się dzieje takiego dziwnego. Nic więcej jej nie zrobił. A jak poszliśmy dalej, no to przeszliśmy pod torami kolejowymi, tam, gdzie teraz schodzi ulica Krajewskiego w dół, ale przedtem to szło wszystko równo tak jak ulica Zakroczymska do Starego Miasta, nie było odnogi w dół do Wisłostrady i tamtędy zresztą przed wojną do 1937 roku szedł tramwaj nawet, na ulicy Zakroczymskiej, ale potem już nie, potem już wybudowano wiadukt tutaj na Żoliborzu. Spędziliśmy w tej szkole mniej więcej do południa cały dzień, czekając w sali gimnastycznej. Była [tam] stajnia dla koni, to pamiętam, a myśmy tam siedzieli w szkole i…
Ona się mieści tutaj, gdzie jest trasa gdańska, jak to się teraz nazywa, ulice Słomińskiego i Międzyparkowa, w widłach tych dwóch ulic jest ta szkoła…
Tam po wojnie… Najpierw było na placu Inwalidów, potem było tam liceum imienia Poniatowskiego, tak, przez jakiś czas, a potem się przeprowadziło w ogóle dalej czy też zlikwidowano je. I znowuż powstało na Muranowie. Więc stamtąd nas wzięli…
To było już po zakończeniu, a właściwie po końcu Powstania na Żoliborzu i właśnie wtedy, 30 września, zginął chyba mój brat, 29 albo 30 września, już tego dobrze nie wiem w tej chwili, bo zobaczyłem, że są pewne sprzeczności w danych, nekrolog pisze trzydziesty, ale mi się wydawało, że to był dwudziesty dziewiąty. Dlaczego mi się wydawało? Bo dwudziestego ósmego tu przyszedł jeszcze brat Janusz i wydawało się, że wszystko jest bardzo spokojnie, jeszcze nawet matka zrobiła jakiś drobny placek na moje imieniny, z czego było pod ręką. I tak pod wieczór ledwo tutaj przyszedł, poszedł dalej do swoich. Ale następnego dnia, już tak od rana właściwie po ciemku już się zaczął atak na Żoliborz i właściwie w pierwszych dniach zginął. Jak potem mi pisali koledzy, minował pole w stronę Zmartwychwstanek i siedział na szańcach przy ulicy Harcerskiej, bo tam były wały, jeden z tych kawałków obwałowania jest w tym miejscu, gdzie jest przedszkole teraz na ulicy… jak ona się nazywa… Burakowskiej… nie, jakoś inaczej. Tam jest przedszkole koło Teatru „Komedia” i tam jest taka bula, to jest pozostałość po szańcach, które tam były. No i wychylił się zza tego szańca, jakoś widocznie chciał minę zdetonować w odpowiednim momencie, jedną czy pole minowe, ale trafiła go seria z karabinu maszynowego i wtedy zginął. Tak że mnie się wydaje ciągle, że to musiało być dwudziestego dziewiątego, bo to były pierwsze dni tego ataku, ale tam jest napisane trzydziesty na nekrologu. To był brat Janusz. A myśmy, nie wiedząc tego, szli do przejściowego obozu…
Nie, tylko z matką, ojciec był w mieście cały czas i jego zakład był czynny, bo miał oprócz aparatów w zakładzie prywatnym na ulicy Poznańskiej 17 taki aparat na generator prądu, który jeszcze był czynny. Ale 17 września to zbombardowali i już też było nieczynne. Myśmy o tym nie wiedzieli, dopiero po wojnie żeśmy się tego wszystkiego dowiedzieli. Tak że nie było łączności w ogóle. Byłem tylko z matką, z ciotką i jeszcze był stryj, właściwie wuj trochę sparaliżowany, ale jednak mógł chodzić i z nim razem żeśmy wyszli i z sąsiadami, którzy przychodzili do naszej piwnicy się schować.
No i jesteśmy tam pod murem, idziemy dalej, jak idziemy dalej, to tam już Niemcy się skończyli, a zaczęli się jacyś „własowcy” czy jacyś inni ludzie. Nie wiem, mówię „własowcy”, ale to chyba byli jacyś inni. Jeden z nich był szczególnie aktywny, zresztą wszyscy byli, patrzyli na ludzi, co komu można jeszcze odebrać. Jeden z nich podskoczył do mojej matki i chciał jej wyrwać torbę. Nie wiem, co ona to niosła w tej torbie, nic tam nie było szczególnego, jakieś zdjęcia, pamiątki, coś takiego, żadnych innych rzeczy, powiedzmy jakichś ciepłych rzeczy nie było mowy, żeby o to się troszczyć w tym czasie. Ale matka narobiła wrzasku i to po niemiecku, więc on się wtedy zawahał, jakiś oficer to usłyszał, przyszedł, zbeształ tego… oddał elegancko torbę, coś jeszcze powiedział, parę słów zamienił, no i tak jakoś zmieniło się to od tej pory, bo zaczęli być już bardziej grzeczni, ci, którzy tam się pojawili. Ci wyraźnie zmobilizowani to chyba nie byli jednak regularni „własowcy”, tylko jacyś inni.
Potem szliśmy do tego miejsca na ulicy Powązkowskiej, gdzie były pawilony, magazyny czegoś, i tego do tej pory już nie ma, tam tylko fundamenty zostały, jakaś ulica jest poprzeczna, jakoś się tak nazywa z jakiegoś poety, już nie pamiętam w tej chwili, jaka to była ulica, na „T” chyba, ale wszystko jedno. I tak stoimy tam na tym placu pomiędzy magazynami, niektórzy pousiadali. I zaczęła się segregacja, zaczęli segregować: tu kobiety i dzieci, tu mężczyźni. Na mnie się spojrzeli, no to ja do mężczyzn. No dobrze, ale matka coś tam strasznie się zaniepokoiła, wobec tego jak tylko się zjawił taki starszy, to zaczęła do niego po niemiecku, że ja tam jestem, a to dziecko czy coś takiego, już nie wiem, co tam mu nagadała, a on przyszedł, zaczął rozglądać się po ludziach i wreszcie mnie stamtąd wyciągnął. Już nie pamiętam, czy jeszcze jakiegoś chłopaka czy kogoś, chyba tak, no i do tego kobiety i dzieci. No dobrze. Coś się tam znowuż zaczęło nie podobać, znowuż ktoś wyszedł, zaczął się gapić, znowuż nas w inne miejsce odstawił, mnie i paru kolegów. No i znowuż to samo się powtórzyło, jak sobie poszedł. I tak siedzieliśmy w tych… Tamci gdzieś poszli, a nas odprowadzono w kierunku zachodnim, więc myślę, że w kierunku obozu w Pruszkowie, mieliśmy tam iść czy też transportować nas mieli koleją. Ale doszliśmy tylko do takiego kościoła drogą okrężną… Nie wiem zresztą, dlaczego nas tak prowadzono – przy dawnej ulicy Wolskiej. Jak się ten kościół nazywa, już teraz nie pamiętam dokładnie. I już był mrok, wobec tego dalej nas nie prowadzono, tylko w tym kościele mieliśmy spędzić noc.
Natychmiast się zjawiły sanitariuszki z ciepłą kawą, garami ciepłej strawy, ciepła kawa, potem coś ciepłego do zjedzenia, kawałki chleba. No i zaczęliśmy się wypytywać, co się dzieje, jak to się wokół dzieje, a ona mówi: „No tak, Powstanie się już kończy, wobec tego…”, a tak zaczęli ze Szpitala Wolskiego nam mówić, no to żeśmy tak mówili: „No tak, tak…”, jakoś żeśmy się zaprzyjaźnili z tymi, co roznosili posiłek, a było ich dosyć sporo, kilkanaście osób, i zaczęli szeptać takim niebudzącym niepokoju: „Jak chcecie uciekać, to my wam możemy pomóc”. No to myśmy się od razu zgłosili. „Dobrze, to przyjdziesz zaraz tam następny taki transport z tym…”. Czekamy na ten transport, przyszedł ten transport, od razu nas tam przeprowadzili z nawy głównej do jakiejś innej, w kąt, niby to po strawę, ale nas od razu z kolejki wyrzuciły te sanitariuszki do kąta, mówią: „Te łachy zrzucie, tu [macie] fartuchy, będziecie nieśli gary z powrotem razem z nami”. No i tak żeśmy wyszli z tego kościoła w białych fartuchach…
Tak, razem z matką, z ciotką wyszedłem, ale już wujek nie dał rady, bo był trochę nieudolny, więc nie mógł noszy dźwigać, i poszedł do obozu. I szereg innych osób, które nie dowierzały, nie chciały się ruszyć z tego kościoła.
To było jeszcze tego samego dnia, co nas stąd wyprowadzili, czyli to musiał być jakiś trzydziesty, najdalej trzydziesty pierwszy, ale w mojej pamięci to był raczej trzydziesty.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 3 października 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska.
Nazywam się Wacek Zawadowski, miałem pseudonim „Gacek” i należałem do „Zawiszaków”, to znaczy tych najmłodszych. Miałem trzynaście lat w czasie Powstania. Nie walczyłem, bo nam broni nie dawano, tylko funkcyjni poszli do walki. Zastępowy i inni to już dostali broń i byli w plutonie 227 na Żoliborzu. Są nawet zdjęcia z tego, jakieś pamiątki. Tam był też mój brat, trochę to opowiadałem. W zasadzie powinna być już kontynuacja, ale jest jeden incydent, który mi bardzo utkwił w pamięci i czasem, jak opowiadam, to mówię o tym młodym ludziom. To przecież byli normalni chłopcy i oni mieli swoje sprawy. Na wysuniętą pozycję, która była w zasadzie tylko czujką ostrzegawczą, przychodzili właśnie tacy młodzi chłopcy i tam siedzieli, i gapili się. Ich zadaniem było tylko patrzeć, czy coś się dzieje, czy też nie. Nudzili się oczywiście i nie mieli co robić, ale zawsze coś jednak robili. Jeden z takich dosyć skromnych chłopaczków zawsze czytał coś, jakieś swoje notatki czy jakieś książki. Pewnego razu tam przyszedł plutonowy i go strasznie zbeształ: „Co wy tutaj? Na wysuniętej pozycji macie obserwować, a tymczasem sobie czytacie jakieś książki czy coś takiego?”. Oczywiście dosyć ostrym językiem, jak to zwykle po wojskowemu. A ten stał na baczność, nic nie mówił, a jak już wreszcie sierżant wyczerpał swój repertuar, to mówi: „Panie sierżancie − to był chyba jednak sierżant, bo mi słowa: „panie sierżancie” utkwiły pamięci − Powstanie Powstaniem, ale ja mam egzamin we wrześniu”. Tego zupełnie zatkało i mówi: „Egzamin we wrześniu? Będziesz miał egzamin we wrześniu”. I dał mu spokój. Tak właśnie to wyglądało, to byli ludzie bardzo często świadomi rozmaitych innych obowiązków, za które się trzeba będzie brać niebawem. Życie się potoczyło inaczej.
Z mojej rodziny przed Powstaniem zginęło dwóch najstarszych braci, potem w czasie Powstania zginął następny brat Janusz Zawadowski i Roman Zawadowski, on był na pozycji naprzeciw gimnazjum Stefana Batorego, to był Dom Harcerza. Tam naprzeciwko byli Niemcy już i to były bardzo bliskie pozycje. On należał do zgrupowania „Krysta”. Piątego września zginął w niezbyt jasnych okolicznościach. Było już ciemno, im wydano mundury, które były oczywiście z magazynów niemieckich. Ktoś mi mówił, że jakiś kolega go pomylił w tym całym rozgardiaszu i został postrzelony przez swoich. Ale nie jestem tego pewien, bo nie mogłem dotrzeć po wojnie do nikogo, kto tam był, tylko widziałem jakiś raport, że on zginął. Podobno był bardzo dzielnym żołnierzem, ale tego już nie wiem. W ostatnim dniu Powstania, 29 września zginął Janusz. On był miner i był atak od Cytadeli, ale nie było oporu, tak że Niemcy weszli dosyć miękko. Rzucili granaty, jeden z tych granatów miał wpaść do piwnicy, ale nie zdołał, bo wybuchł i drzwi tylko wysadził. Potem ci Niemcy, co przyszli, pytali się oczywiście, czy tu są jacyś Powstańcy, ale używali innego słownictwa: „Czy są bandyci?” – tak mówili. Myśmy mówili (oczywiście nie ja, tylko ci starsi), że tam nie ma nikogo, sami cywile. Wobec tego nas wyprowadzili i prowadzili drogą (chyba to opowiadałem), przetrzymywali nas na Powązkach w barakach, jakichś magazynach.
Pod wieczór, już było popołudnie posunięte daleko, poszliśmy. Zrobiło się ciemno, wobec tego zatrzymaliśmy się (prawdopodobnie dlatego, że nie chcieli po ciemku nas prowadzić) w kościele na Woli. Jest tam kościół na ulicy Wolskiej, przy torach tuż. Zaraz się zjawiły sanitariuszki ze Szpitala Wolskiego, on był wtedy na Płockiej jeszcze, i przyniosły ciepłą kawę, pierwszy raz jakiś posiłek ciepły, coś do zjedzenia. Oczywiście jakieś zwykłe wiktuały. Bardzo szybko żeśmy się dogadali, że jest możliwość ucieczki stamtąd. One powiedziały: „Doskonale, to my was może przeprowadzimy”. Miały już przygotowane nadliczbowe fartuchy. Tam się zjawili jeszcze inni, przynosząc posiłki, i trzeba było odnosić kotły. To jakieś nosze [wzięliśmy], włożyliśmy w jakimś kącie białe fartuchy na siebie, na nosze jakieś graty, jeszcze wózek tam był z kotłem pustym po ciepłej kawie. Poszliśmy razem, udając całą grupę.
W Szpitalu Wolskim nas przyjęto oczywiście bardzo serdecznie, bo tam byli wszystko znajomi ojca. Ojciec bardzo często z nimi współpracował. Dowiedzieliśmy się o tej tragedii, o rozstrzelaniu dyrektora i całego zespołu lekarzy. Ciągle jeszcze mieli w pamięci incydent, jak jeden z lekarzy razem z całą grupą został wyprowadzony gdzieś, również z chorymi, którzy mogli chodzić. To wszystko się zrobiło w zwartą grupę, wyprowadzali gdzieś za tory i tam wszystkich po kolei rozstrzeliwali. Ale już było późno i lekarz, on się chyba nazywał Napiórkowski, o ile pamiętam, uciekł po prostu. Strzelali za nim, ale po ciemku nie mogli trafić. On krążył, trochę przeczekał i wrócił do szpitala, bo gdzie miał wrócić? Nic tam nie było, wszystko było opuszczone. Opowiedział, co się tam działo. Tak że oni żyli w ciągłym napięciu, co się będzie dalej działo z nimi. Ale wtedy, pod koniec września (to już właściwie prawie zaczynał się październik, bo był 29, 30 września), już tam było troszeczkę spokojniej. Tam nawet Niemcy przywozili jakieś zaopatrzenie czy też oni jechali po jakieś zaopatrzenie dla rannych, którzy tam byli.
Żeśmy przeczekali tam parę dni, a potem się okazało nawet, że matka, która bardzo dobrze mówiła po niemiecku, namówiła jakiegoś sanitariusza, który dowoził jakieś rzeczy do tego szpitala, i pojechała wozem z powrotem. Okazało się, że tutaj sobie urządzili kwaterę oficerowie niemieccy i w zasadzie byli bardzo uprzejmi, pozwolili zabrać jakieś ciepłe rzeczy, co można było, a to było bardzo ważne, bo już się robiło bardzo zimno, niebawem przecież zima. No i wrócili tutaj. Oczywiście jak wrócili, to się okazało, że już niemal wszystko w porządku. Ale woźnica się dowiedział, że właśnie wymieniali im mundury, a on chodził w starym mundurze i się nie załapał na to. Wściekły był jak nie wiem co i zaczął donosić na moją matkę, że: Das ist keine Schwester, że to jest w ogóle jakaś tam. Ale on mówił jakimś prostym językiem, a tam jakiś oficer stał. A ponieważ matka mówiła bardzo dobrze po niemiecku, była w szkole w zaborze austriackim, to ten oficer machnął na niego ręką i powiedział: „Cicho siedź” czy coś takiego i skandalu nie było. Ale zawsze sytuacja dosyć cienka. Najpierw woźnica dał się namówić, żeby tam pojechać, a potem wściekły był i zaczął się odgrywać.
Parę dni żeśmy musieli spędzić w tym szpitalu i nie wiedzieliśmy, jak się stamtąd wydostać. Powiedziano nam: „Możecie przeczekać, aż w ogóle nas będą ewakuować”. Ale mówią, że podstawiają pociąg (nie wiem, czy to zawsze tak było) raz na dzień na dworzec na Czystem. Ten budynek jeszcze chyba do tej pory stoi, mały budynek, stary, ale już nie pełni żadnej roli dworca. „Jak tam pójdziecie, to pewnie będziecie mogli pojechać tym pociągiem”. Dobrze, któregoś dnia żeśmy tam poszli dosyć wcześnie, żeby zdążyć, ale nic nie było, żadnego pociągu. Dowiedzieliśmy się, że może podstawią, ale dopiero wieczorem. Czekaliśmy tam i rzeczywiście pod wieczór przyjechał towarowy pociąg, jakieś platformy, i można było na to wsiąść. Było trochę starych wagonów austriackich, ze stopniami na zewnątrz, którymi się chodziło między przedziałami. Wreszcie ten pociąg ruszył. Zawsze mnie dziwiło, co się stanie z ludźmi oblepionymi na tych stopniach, a ten pociąg (już widocznie maszynista wiedział) zawsze się zatrzymywał przed wysokimi peronami, na przykład we Włochach, i potem dalej. Mówił tym ludziom, że trzeba zsiadać. Zatrzymał się za peronem, więc oni chcieli najpierw wejść do środka, ale był straszny tłok, wobec tego nie bardzo można było. Zrezygnowali, że może on sobie pojedzie, jak to zwykle, zostawi ich bez niczego. Ale okazało się, że się zatrzymał, oni z powrotem wsiedli. Tak powoli przez te wszystkie stacje ta droga się odbywała. Dojechaliśmy do Grodziska. Czy ten pociąg pojechał dalej, to już nie wiem. W Grodzisku żeśmy wszyscy wysiedli, to było już późno wieczorem, ciemno już było.
To musiało być kilka dni po 29 września, czyli może 4, 6 października. Tam parę dni żeśmy [byli] w szpitalu, czekając, co zrobić dalej.
Byłem z mamą i z ciotką Heleną Zawadowską, ona była w normalnych warunkach nauczycielką w szkołach w Zborowie obok Lwowa, ale w czasie wojny przyjechała do nas, nie mogła tam już być. Matka była też w zasadzie nauczycielką, ale języka angielskiego. Z tymi dwoma starszymi paniami, matką i ciotką, tam wylądowałem. Czekaliśmy na jakąś okazję, wreszcie żeśmy się dowiedzieli, że zaczynają właśnie podstawiać pociągi i poszliśmy na dworzec na piechotę. Co każdy miał, to były niewielkie rzeczy i można było to unieść. Miałem plecak, gdzie miałem swoje zdjęcia, fotografie i inne rzeczy, dużo nie wywołanych jeszcze. Żeśmy tam czekali. Pod wieczór przyjechał jakiś pociąg, pojechaliśmy dalej. W Grodzisku żeśmy się zatrzymali, a tam czekały już furki chłopskie i mówili: „Rozwieziemy was po rozmaitych miejscach”. No dobrze. Matka i ciotka wsiadły, ja też obok nich. Ktoś z ludzi mi mówił: „Masz ten plecak, zdejmij go, to sobie odpoczniesz”. A ja głupi powiedziałem: „Nie mogę zdjąć, bo mam tam cenne rzeczy”. Oczywiście jak zasnąłem w czasie drogi, to mi ten plecak natychmiast ukradli i na tym się skończyły fotografie z Powstania. Niedużo tam było rzeczy, ale takie drobne incydenty z tego okresu jednak były. Zajechaliśmy do jakiegoś miejsca, po drodze ci ludzie wysiadali, myśmy dojechali niedaleko, bo to może były jakieś cztery kilometry (teraz to już jest prawie w mieście Grodzisk, to się nazywało Opypy) u jakiegoś gospodarza, nie pamiętam jego nazwiska, i tam nocowaliśmy. Najpierw w stodole, potem żeśmy się dogadali i mogliśmy się przenieść do jakiejś wolnej izby. Pod wieczór, to zrozumiałe, że tam nie było można za bardzo się rozgaszczać.
Staraliśmy się dowiedzieć, co się dzieje z ojcem. Oczywiście matka się rozpytywała w rozmaitych szpitalach. Okazało się, że ojciec przeżył Powstanie, że jego zakład działał aż do 17 września. To się okazało z innych danych, ze wspomnień lekarskich. Wyszedł i zaczął pracować w szpitalu w Pruszkowie. Jak się dowiedział, że jesteśmy w Opypach, to oczywiście przyjechał od razu, przy pierwszej okazji. Potem przyjeżdżał mniej więcej co parę dni. Albo zatrzymywał się na parę dni, czy jeden, czy dwa dni, sobota, niedziela i wracał. Wtedy żeśmy chodzili na spacery i rozmawiali o rozmaitych rzeczach. Zwykle chodzi o to, że starszy człowiek chciał czegoś uczyć. Przy jednej z takich okazji, dosyć szybko (nie wiem, czy to była druga wycieczka, czy pierwsza wycieczka do Grodziska, niedaleko, cztery kilometry) okazało się, że na jakimś straganie jest „De Bello Gallico”. Mam ten egzemplarz jeszcze. Ojciec od razu to kupił za jakieś grosze i zaczęliśmy czytać, i uczyć się łaciny: Gallia est omnis divisa in partes tres. Potem żeśmy z połowę tego przeczytali i bardzo nabrałem sentymentu do tej książki, ale ona opisywała bardzo okrutne wojny, podbicie Galii i potem oblężenie, i los Wercyngetoryksa. Wszystko odpowiadało temu, co się działo współcześnie.
Jednocześnie tam trzeba było coś robić, więc pomagałem nawet w tym gospodarstwie kopać kartofle, potem młócić zboże cepem. Jeszcze wtedy były cepy i trzeba było się nauczyć tym cepem machać, a to było całkiem wyczerpujące, dosyć poważne. Klepisko było w stodole i zboże się młóciło. Tak że nauczyłem się tego, jak się robi cepem. Jak kartofle trzeba było kopać, to pamiętam drobny incydent, że kopiemy te kartofle, gospodyni była taka już trochę obrośnięta w piórka, miała na sobie jakiś porządny płaszcz. Nie wiem, czy to sprzed Powstania, czy po Powstaniu już kupiła na jakimś targu, ktoś sprzedawał, ale w każdym razie szła w tym płaszczu do kopania kartofli i potem go pieczołowicie zdejmowała, takie robocze ubranie [nakładała] i kopaliśmy te kartofle. Przyszedł koniec dnia, trzeba się było zbierać, a ta gospodyni mówi: „Ktoś mi ukradł moją kapotę, mój płaszcz”. Myślę sobie: „Tutaj przechodził taki, wyglądał na Cygana, to pewnie on”. – „No tak, nie upilnowałam”. Zaczęła sobie wyrzuty czynić, a potem się patrzy na krowę i wreszcie mówi: „O, ty krasula!” bo z jej gęby wystawał kawałek rękawa. Zaczęła ciągnąć za ten rękaw i wyciągnęła cały płaszcz, oczywiście okropnie sponiewierany w krowim żołądku, ale ona nie dała się zwieść, położyła ten płaszcz równiutko na trawie i potem zaczęła go (nie wiem, czy jakąś miotłą, czy czymś) oczyszczać, potem słomą. Wreszcie, jak płaszcz się zrobił już w możliwym stanie, włożyła na siebie i wróciła do domu. Strasznie mnie śmieszył taki incydent. Mówiło się: jak psu z gardła. Ale krowie z gardła? Nie przypuszczałem.
To był jakiś miesiąc, może nawet więcej musiało być, bo były ostatnie dni listopada, jak myśmy się stamtąd zabrali i to dosyć dziwnym zbiegiem okoliczności. Chodziliśmy do Grodziska. Oczywiście ojciec coś dostawał, jakąś pensję jako lekarz, ale matka, jeszcze przedtem zanim się spotkali, też chciała coś mieć. Brała od tych gospodarzy jajka, sery, inne, próbowała sprzedać na targu. Oczywiście nie przynosiła wiele, ale jakieś drobne grosze, coś było z tego, a w każdym razie kawałek sera można było uszczknąć. Takie to były czasy. Ale ponieważ było chłodno, to zachodziliśmy na stację. Tam na ogół ludzie stali ciągle w okienku po bilety i nie można się było nawet jakoś upchać. Ale było okienko towarowe, które było puste i tam można było zawsze dostać wrzątek, jak to zwykle wtedy. Trochę gorącej wody z serem i [można było] się jakoś pożywić. Okazało się, że szefem, który siedzi za tym okienkiem od towarowych przesyłek, jest jakiś sympatyczny Austriak, który od razu dogadał się z matką: „A gdzie pani się urodziła?”. – „W Krakowie”. – „To przecież Galicja, to Franciszek Józef”. I zaczęli sobie opowiadać rozmaite historie sprzed I wojny światowej. Wreszcie za którymś razem pan Ewald (on się tak nazywał, pamiętam to nazwisko, wymawiał z wysokim „e”) powiedział: „Co wy tu w końcu robicie? Mogę wam podstawić wagon. Ludzie się tutaj tłoczą po te bilety, a ja wam mogę podstawić wagon, bo tu nikt tych wagonów w ogóle nie potrzebuje”. A my mówiliśmy czy też matka: „Ale po co nam wagon? Przecież nam wagon niepotrzebny”. – „To zwołajcie, może macie jeszcze jakichś kolegów, przyjaciół”. Już był wyraźny koniec listopada, tak że jednak w Opypach żeśmy spędzili prawie dwa miesiące, tak wypada. Rzeczywiście, różnych znajomych można było namówić. Koło Opyp mieszkał i miał jakiś swój mały domek doktor Gilewicz, on był szefem AWF-u przed wojną, ośrodka wychowania fizycznego na Bielanach. On się czasem pokazywał, ale oczywiście nie był zainteresowany, żeby jechać dalej. Ale koledzy inni, między innymi również doktor Kanabus był tam razem z żoną i z dwojgiem dziećmi. One były ranne w oko i odłamki (jednemu przynajmniej) utkwiły w oku, ale nic tam się specjalnie nie działo, to się zagoiło, dopiero po wojnie to usuwano w lepszych warunkach. Doktor Kanabus, jeszcze ktoś, innych nazwisk nie pamiętam, w sumie było kilkanaście osób, mniej więcej pod dwadzieścia. Jak taka liczba się zebrała, to oczywiście pan Ewald był bardzo zadowolony, że nie będzie pusty wagon i umówionego dnia rzeczywiście ten wagon czekał. W środku jeszcze był piecyk ustawiony do ogrzewania, jakieś drzewo, trochę węgla, jednym słowem wielki luksus jak na te czasy. Jak żeśmy wleźli do tego miejsca, to myśmy myśleli raczej, że pojedziemy może do Krakowa. Ale pan Ewald zaczął pytać: „To dokąd chcecie pojechać?”. Trochę z humorem się wypytywał, a doktor Kanabus krzyknął: „Do Zakopanego!”. Wszyscy mówią: „Do Zakopanego? Ano dobrze, do Zakopanego to i tak przez Kraków, to wysiądziemy”. A pan Ewald figlarnie się zapytał: „Do Zakopanego?”. – „Do Zakopanego”. – „No dobrze”. To napisał: „Zakopane” na liście przewozowym.
Pozostał w Pruszkowie i tam pracował. Mówił, że woli zostać, bo tutaj jest praca w szpitalu, to raczej nie będzie niebezpiecznie. Jednak szpitale oszczędzano w cywilizowanych warunkach, tylko w czasie Powstania Warszawskiego były zupełnie inne warunki, zwłaszcza na początku. Jeszcze była ta motywacja, że jak zostanie, to może wróci i zobaczy, co się dzieje z domem, czy nie potrzeba jakichś zabezpieczeń czy coś takiego. Myśmy pojechali, on został. Ale niedaleko żeśmy ujechali. Ledwo pociąg ujechał kawałek, wydaje mi się, że to były Skierniewice, utknął. Odczepili nas i na bocznicy żeśmy stali. W międzyczasie tam się działy rozmaite rzeczy, wszędzie naokoło strzelano. Okazało się, że za chwilę, gdzieś w środku nocy, przyczepiono nas i jedziemy dalej, ale jak się okazuje, w zupełnie innym kierunku. Ledwo jedziemy, gdzieś stanęliśmy w polu, ciemno było, wicher porządny. Już był ciemny koniec listopada. Okazuje, że zostaliśmy przyczepieni do jakiegoś transportu czołgów, który jechał ze Skierniewic chyba na południe, jak dzisiaj sobie to uzmysławiam, ale nie jestem pewien. Zupełnie nie było wiadomo, gdzie się jedzie. Ponieważ zatrzymywaliśmy się co chwila, to ludzie z innych wagonów dowiedzieli się, że tutaj jest jakiś ogrzewany i zaczęli przychodzić, czy mogliby przyjść się ogrzać. Bardzo grzecznie, bardzo spokojnie, więc oczywiście myśmy nie śmieli odmawiać. Co można było na taką propozycję odpowiedzieć? Przychodzili po dwóch, po trzech się ogrzać po pół godziny i następni przychodzili. Wreszcie zrobił się brzask, jaśniej się zrobiło i okazało się, że nas odczepili, oni pojechali w jedną stronę, a my stoimy. Przyjechał jakiś inny pociąg, jedziemy. Nie wiem, czy to było zaraz potem, czy następnego dnia, ale w jednym z pociągów, do których nas przyczepiano, byli ludzie mówiący po rosyjsku, prawdopodobnie „własowcy”, o ile pamiętam. Oni też przychodzili się ogrzać. Pamiętam specjalnie dwóch z nich i nawet pamiętam nazwiska. Opowiadali rozmaite rzeczy. Piąte przez dziesiąte rosyjski rozumiałem, bo jest dosyć podobny, zresztą żeśmy się starali parę słów przynajmniej rozumieć. Na początku wojny spędziłem pewien czas w Łucku, więc była okazja, żeby się trochę tego nauczyć. Jeden się nazywał Azbubacher Szumilipszanczar, to pamiętam fotograficznie, a drugi – Chodżi Atakam, więc musieli być z jakichś republik, bo ich nazwiska były bardziej wschodnie. Byli bardzo weseli, opowiadali jakieś bajki czy to, co zamierzali: „Będziemy walczyć o wolną…” Wymieniali jakąś republikę czy coś takiego. Oczywiście to się skończyło potem inaczej, ale dla nas to się skończyło tym, że znowu oni pojechali w jakąś stronę, a my znowu żeśmy utknęli i znowu następny pociąg. To był chyba pociąg, który dotarł w końcu do Łaz. To trwało kilka dni. Niemcy, ci kolejarze, początkowo mówili: „Laci”, bo to Łazy. Myśmy nie wiedzieli, co to „Laci”, myśleliśmy, że to już nie wiadomo gdzie, ale okazało się, że to po prostu były Łazy. Tam nas potraktowano jako wagon towarowy i [skierowano] na jakąś górkę rozrządczą, gdzie były tory w różnych kierunkach, gdzie segregowano. W pewnym momencie przyszła na nas kolej, wielka kolejka tych wagonów towarowych została podepchnięta dalej i nasz wagon się potoczył własnym ciężarem w jakąś stronę. W pewnym momencie hamulcem szynowym gwałtownie zahamował. Wszystko się w środku poprzewracało – i ten piecyk, i to wszystko. Na szczęście żadnego pożaru nie było, ludzie na siebie powpadali. Pojechaliśmy dalej. Gdzieśmy krążyli, tego zupełnie nie wiem, ale w każdym razie nie zawadziliśmy o Kraków ani razu, dla nikogo nie było okazji wysiąść, bo w szczerym polu nie będą się [na to] ważyć. Tak się stało. W pewnym momencie wagon zaczął jakoś dziwnie powoli jechać. Już nie wiem, którego dnia to było, czwartego, piątego. Mnie się wydaje, że to pięć dni trwało, niecały tydzień. Już wszyscy zrezygnowani, co będzie nad ranem, gdzie wylądujemy, a okazało się, że się robi biało i wreszcie pociąg staje: Zakopane. Zupełnie jak opowiadanie w bajce. Tu się wojna kończy, tu jakieś zawracanie głowy z wagonem, co miał taki dziwny list przewozowy, a jednak to wszystko zaczęło działać i działało, i żeśmy dotarli do Zakopanego.
Biało naokoło, śnieg. Co tu robić? Co kto miał, to na siebie wkładał i zaczął wychodzić z wagonu. Jak zobaczyli ludzie na miejscu, że jesteśmy z Warszawy, to zaczęli nas przyjmować niesłychanie serdecznie. Jakieś słowa buńczuczne padały: „O, to ci bohaterowie z Warszawy”, jak to zwykle. Od razu nas zaprowadzili do urzędu miasta, tam był burmistrzem niejaki pan Gałek. Pamiętam to nazwisko. On nas też bardzo serdecznie przyjął. Mówili, że jest kolaborantem niemieckim, bardzo go nie lubili inni ludzie, ale przydzielił nam jakieś mieszkanie, to znaczy pokój na pierwszym piętrze w drewnianej willi na Kamieńcu. Pamiętam ten numer: 18/15, ale nikt oczywiście o niego nie pytał, adres był inny: za piekarnią, nad garbatym szewcem. To wystarczało. Już wszyscy wiedzieli, gdzie to jest na Kamieńcu, za piekarnią, nad garbatym szewcem, 18/15. To niedaleko elektrowni. Oczywiście wszyscy nas tam też bardzo serdecznie przyjęli. Od razu przyleciała, jak się okazuje potem, jakaś krewna burmistrza Gałka z piekarni i od razu przyniosła jakieś chleby, bułki gorące jeszcze, i zaczęła też bardzo wylewnie nas przyjmować. Pewnie to dotyczyło też wszystkich innych, ale żeśmy się rozpierzchli po Zakopanem. Nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie, kto, co i jak. To był początek grudnia. Trzeba było jakoś przetrwać.
Wojska rosyjskie, Sowieci przyszli dopiero w pierwszych dniach grudnia do Zakopanego. Ten moment bardzo dokładnie pamiętam, bo zrobił się pewien moment przerwy po bardzo dramatycznym odwrocie Niemców. Okazało się, że po czeskiej stronie był jakiś kocioł. Duża ilość wojsk niemieckich, która się przedostawała przez Łysą Polanę na stronę północną i dalej parli na zachód… To wszystko się odbywało w takim akompaniamencie, że jak cywile będą po drodze, to będą od razu rozstrzeliwani, jakieś groźby okropne. Wszyscy miejscowi mieli rozkaz, żeby sypać popiołem na drogę, żeby drogi były przejezdne. Ale tam nie było prawie żadnych ciężarówek czy czegoś takiego, były konne wozy, konie to ciągnęły. To się przewalało przez parę dni przez Zakopane, przez Krupówki i parli w stronę zachodnią. Było napięcie lokalnej władzy niemieckiej, żeby żadni maruderzy nie zaczepiali tych transportów, to się dało odczuć. Ale w pewnym momencie zapadła cisza, przerwa. Myśmy wyszli spod Kamieńca. Pamiętam, że doszedłem do Chramcówek, patrząc, co się właściwie dzieje. Od strony Poronina na koniu przyjechał jakiś młody człowiek z czapą ciepłą, jak oni w zimie nosili. Zaczął rozmawiać, że zaraz tutaj przyjadą i triumfującym tonem do wszystkich przemawiał. Bardzo to było teatralne. Ale pojechał z powrotem, a za chwilę zaczęły nadjeżdżać ziły i inne. Już nie tabory, jak u Niemców było, ale ciężarówki, jakieś auta, jakieś łaziki wojskowe, amerykańskie studebakery, czyli zupełnie inna klasa transportu była po stronie rosyjskiej. Rzeczywiście można było z nimi od razu się dogadać pod rozmaitymi względami, tym bardziej że od razu przyszli, zarekwirowali piekarnię dla wojska i piekli chleb dla wojska. Swój chleb, bo mieli jakąś mąkę z Kanady, jakieś puszki. To wszystko żeśmy zobaczyli, zaopatrzenie, które przybywało widocznie z Ameryki transportami. Ci ludzie, co tam piekli, to byli też wojskowi i można było z nimi pogadać. Oni bardzo chętnie się dzielili tym chlebem, tym bardziej że ludzie, którzy komenderowali piekarzami, to byli wojskowi bardziej cywilizowani. Jak się dowiedzieli z jakiś kontaktów, że matka jest nauczycielką i to angielskiego, to powiedzieli: „To my przyjedziemy się uczyć”. Rzeczywiście przychodzili się uczyć angielskiego, bo mówili, że po wojnie to będzie bardzo potrzebne. Oczywiście przynosili za to chleb, jakieś inne wiktuały i oczywiście – nie ma mowy – jakąś butelkę wódki. Myśmy oczywiście nie pili tego, ale można było za to dostać zupełnie inne rzeczy, to był handel wymienny. Parę dni minęło ze spektakularnym rozjeżdżaniem się samochodami po całym Zakopanem, jakieś łaziki, jeepy czy inne rzeczy, to wszystko pierwszy raz żeśmy tam zobaczyli.
Ale też były rozmaite incydenty. Jakiemuś góralowi chcieli zabrać konia. Nie wiem, po co mu ten koń był (to jakiś taki sołdat zapity), ale góral nie chciał mu tego konia dać. To ten wyciągnął pepeszę i zaczął strzelać. Najpierw w górę, a góral mówi, że nie da. Wystrzelał cały magazynek, a wtedy góral wziął miotłę i dał mu po głowie, że musiał uciekać. Ale to się tak nie skończyło łatwo. Wiem od kolegów, których miałem potem w szkole w Zakopanem, że milicja przyszła i wybili wszystkie szyby za karę, że się tak źle pokazał, niegościnnie, bo nie chciał oddać konia. Tak to zaczęło być z tą władzą.
Następnego dnia czy jakiegoś dalej, ale to było bardzo szybko, zobaczyliśmy na tablicy ogłoszeń na Chramcówkach (potem to się rozlepiało innym), jakieś zupełnie niesłyszane wyzwiska pod adresem band z AK, które mordują tam ludzi. Jakieś kompletne absurdy, słowa niby spolszczone, ale widać było, że jeszcze rosyjskie. Od razu to było jak kubeł zimnej wody, bo myśleliśmy, że to będą jednak sojusznicy, a tu się okazało, że jednak nie bardzo.
Nie minęły dwa, może najdalej trzy tygodnie, życie się zaczęło tam organizować. Po pierwsze ogłoszono, że dzieci i młodzież, która jest w wieku szkolnym, powinna się zgłaszać tu i tu, żeby chodzić do szkoły, bo się już zaczyna kończyć normalny rok szkolny, że on będzie przyspieszony. Zgłosiłem się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, to była willa „Szarotka” tuż obok willi bardzo ładnie zbudowanej z drzewa, która się nazywała „Liliana”, była budynkiem szkolnym. Ale to nie był budynek „Liliany”, tylko ta „Szarotka” na początek. Tam się odbywały nasze lekcje.
To już był na pewno luty, bo pamiętam, że wtedy już słońce w Zakopanem grzało bardzo mocno. Było tak, że w dzień można się było niemal opalać na śniegu, a w nocy jednak wszystko krzepło, tak że to musiał już być luty. To mniej więcej logicznie, bo pierwszy tydzień stycznia, potem trzy tygodnie. W pierwsze dni lutego to było. Okazało się, że to było bardzo atrakcyjne dla nas. Dlaczego? Bo budynki szkolne, „Liliana” i „Szarotka” (jeszcze był inny budynek, bliżej targu) właściwie były puste, tam nie było niczego, gołe ściany. Zwłaszcza profesorowie od zajęć WF-u organizowali grupki uczniów, które chodziły po Zakopanem i patrzyły, gdzie tu są jakieś meble, które były przed wojną w szkole. Taka scenka na przykład, że jesteśmy w grupce, gdzie starsi koledzy zagadują w sklepie kogoś, a młodsi zaglądają pod stolik i łaps za krzesła, i w nogi oczywiście. A właściciel krzyczy, że mu to potrzebne, że coś takiego. Ale w końcu zwykle ludzie, jak dowiadywali się, że to dla szkoły, to machali ręką i nawet niektórzy się śmieli, i to się zwykle tak kończyło. Ale nie zawsze, bo niektórzy byli bardzo źli, rozłoszczeni i trzeba było się trochę z nimi poczubić. To były bardzo atrakcyjne momenty, kiedy się meblowało budynki szkolne. Ale po jakimś tygodniu to ustało, już rozpoczęły się normalne lekcje i zaczęły się rozmaite kontakty z młodzieżą, która była tutejsza. Pamiętam, że ci co byli w Zakopanym, to mieli do tej szkoły kilometr najwyżej, może dwa albo coś takiego, ale tam przychodzili koledzy na piechotę na przykład z Jaszczurówki albo jeszcze dalej, wobec tego musieli iść, żeby na ósmą zdążyć, co najmniej dwie godziny, tak myślę. Czasem był śnieg jeszcze i trzeba było brnąć. Komunikacji żadnej nie było oczywiście, jak mógł się ktoś podwieźć kawałek z kimś, to pewnie z tego korzystał. Ale oczywiście to miało swój urok, dlatego że wielu z tych kolegów zamiast iść na piechotę, podjeżdżało na nartach po prostu i te narty tam stały w zimie. Jeszcze nie potrafiłem jeździć na nartach, w ogóle nie miałem żadnych nart, bo nie wiadomo, skąd to wytrzasnąć. Kupić nie było można, zresztą nie było pieniędzy, a dostać też nie było jak. Wreszcie dostałem jakieś porzucone narty, dosyć zwichrowane, ale na nich było dosyć trudno jeździć, bo zjeżdżając na takich zwichrowanych nartach, to się człowiek ciągle wywracał. Ale miało to też jakieś swoje dobre strony.
Do wakacji, jeszcze po wakacjach. Tak że to był, powiedzmy, niepełny rok może. Pierwszą klasę rozpocząłem w tajnym nauczaniu jeszcze w Warszawie i ona się skończyła Powstaniem. To była pierwsza klasa, gimnazjum Poniatowskiego. Druga klasa to był kawałeczek pod koniec następnego, 1945 roku. Jeszcze chodziłem do trzeciej klasy w Zakopanem i jak już była późna jesień, już był śnieg, to mogłem wrócić, bo były warunki, że można było dwa czy trzy pokoje w domu urządzić, bo to nasz dom. Wtedy ojciec nas sprowadził, matka pojechała wcześniej, ja trochę później przyjechałem do Warszawy. W Zakopanem różne znajomości się miało, miedzy innymi nie wiem, skąd tam się wziął mój kolega szkolny jeszcze ze szkoły podstawowej na Żoliborzu. To był Jurek Wiatr, socjolog. Z nim siedziałem przez jakiś czas w jednej ławce, potem z Witkowskim. On też wylądował z Zakopanem i żeśmy tam spędzili [okres] do wakacji. On trochę wcześniej wyjechał z Zakopanego, bo miał pewną przygodę. Mianowicie wszyscy koledzy i inni w Zakopanem to oczywiście byli sympatycy band w okolicy. Myśmy słuchali wypowiedzi ciała profesorskiego, które było czasem bardzo mocno „zaczerwienione”, z wielkim niesmakiem. Jurek Wiatr był bardzo zdegustowany postawą dyrektora. To był dyrektor sędziwy, on jakąś rolę odegrał potem w oświacie w Krakowie, bo był wyraźnie komunistyczny. Narysował mu jakąś karykaturę, ale muszę powiedzieć, że nie jakąś specjalnie niesympatyczną. Podpisał pod tym: dyrektor młodociany. Dosyć dowcipnie to było, w normalnych warunkach to by ktoś taki wywiesił to i się po prostu roześmiał. Ale to przechwyciła jakaś wicedyrektorka, ze straszną powagą potraktowała to jako wielki sabotaż. Odbył się wielki rwetes, spęd, że ktoś się odważył napisać taki niedostojny pamflet czy coś takiego, i go wyrzucili ze szkoły.
Był starszy i poszedł do Powstania. To też się odbyło trochę niezwykłym trybem. Był zorganizowany jako straszy z harcerzy, z przydziału przedpowstaniowego. Dokładnie nie wiem, gdzieś to jest opisane w monografiach Zygmunta Głuszka. Pierwszego dnia Powstania wszyscy starsi poszli, Roman i jeszcze jeden kolega, Władek Zazuliński. Wyszli gdzieś. Janusz został w domu oczywiście, bo był z przekonania pacyfistą i w ogóle uważał, że wojna to jest jakiś bardzo niecywilizowany sposób, jemu to nie odpowiada. Został, a Tytus chciał lecieć, ale matka zatarasowała mu drzwi. Dzwoniła (bo jeszcze wtedy telefony działały) do ojca i mówiła: „Powiedz mu, żeby został w domu, bo chce uciekać do Powstania. Taki pętak!”. A ojciec (pamiętam, bo słyszałem przez słuchawkę, dosyć to było głośne) tak się go zapytał: „Gdzie ty chcesz iść?”. On mu coś tłumaczył, że musi iść na zbiórkę, bo się jego oddział spotyka. Przez chwilę było milczenie, a potem: „Musisz iść?”. – „Muszę”. – „No to idź”. Oczywiście to matkę postawiło w innej sytuacji, już nie mogła władzy rodzicielskiej tak egzekwować. Oczywiście nie ustąpiła spod drzwi, to on wyskoczył oknem i poleciał.
Najmłodszy z moich braci, Tytus, przeżył. Był w plutonie 227 na Żoliborzu. Oni stacjonowali na Krasińskiego 20, wiem to z rozmaitych opowieści.
Po upadku Powstania poszedł do niewoli, był w obozie Altengrabow. To był jeden z najmłodszych jeńców. Od razu napisał list stamtąd do stryja w Krakowie, a myśmy też napisali do tego stryja, bo sobie pomyśleliśmy, że jeżeli on przeżył (albo jeżeli oni przeżyli), to pewnie napiszą do tego jedynego nam wspólnego adresu, który został. Rzeczywiście, odpisał, że dostał list i że adres w tym obozie jest taki i taki. Mogliśmy napisać, on też napisał do nas. Te listy jakoś dochodziły i nie tak długo szły, zdaje się, coś około dwóch tygodni. Właśnie z tych listów dowiedzieliśmy się, że brat Janusz zginął w ostatnim dniu Powstania. Był pacyfistą, ale jak się to wszystko zaczęło, to nie upłynęło kilka dni, poszedł i zgłosił się, i bardzo dzielnie walczył w ataku na Dworzec Gdański, gdzieś jeszcze, tak że go szybko awansowali na stopień kaprala za jakieś bojowe zasługi. Dokładnie nie wiem jakie, ale w każdym razie tak się skończył ten pacyfizm. Tak to zwykle bywa, to się tak dzisiaj mówi, że po co było robić Powstanie. Ludzie nie mogli wytrzymać po prostu, to się nie dało zatrzymać, to narastało, taka fala, od jakiegoś czasu.
Tak. Wrócił, ale już po wojnie, już chyba to był drugi rok po wojnie czy półtora roku po wojnie, tak mi się wydaje, nie od razu w każdym razie. Ponieważ mówił trochę po angielsku, był jakoś zaangażowany i od razu go wzięli, do czegoś używali. Prawdopodobnie jako tłumacza do rozmów z Niemcami czy z kimś. To była 9 Armia amerykańska, do której trafił.
Muszę powiedzieć (w stosunku do tego, co się działo i co się mogło dziać), że właściwie nie. Jakimś cudem to się obyło, ale rozmaite sytuacje były bardzo cienkie. Nie z tego powodu, że ktoś należał do AK, bo raczej ci, którzy należeli i byli zaangażowani (jak w „Kamieniach na Szaniec”), to zginęli po prostu, tak że ich nie było. Janusz też zginął, mimo że nie był tak zaangażowany. Był bardzo emocjonalnie związany ze swoją klasą na skrzypcach, tak że jak odbywało się likwidowanie getta, to on to bardzo ciężko przeżył. Nawet na nutach zaczął malować jakieś dzikie rysunki, w końcu skończył z jakimś obłędem maniakalno-depresyjnym. Spędził dobre dwa miesiące w szpitalu psychiatrycznym. Leczyli go elektrowstrząsami, więc dosyć brutalnie. To zadziałało na tyle, że rok do Powstania przeżył, ale w czasie Powstania jednak zginął. To przed Powstaniem się odbywało. Niemcy wywozili potem gruzy z powstania [w getcie] przecież dobry rok nad Wisłę. To było w tym miejscu mniej więcej, gdzie teraz stoi ośrodek olimpijski, i kawałeczek dalej na północ. Tak że cały ten brzeg Wisły to są po prostu wywiezione na umocnienie brzegu szczątki getta. Tam te rzeczy tkwiły. Chodząc na spacer potem, widzieliśmy te rozmaite resztki, które sterczały z gruzów, zanim to wszystko osiadło i się ten teren wygładził.
Pierwszy wrócił ojciec. Jak w pierwszych dniach grudnia przyszli Sowieci, to on od razu zgłosił się do wydziału lekarskiego, bo tam pracował przed wojną. On się mieścił na Boremlowskiej wtedy. Tak że on wtedy tam pracował już i chodził na piechotę patrzeć, co się dzieje. Za którymś razem okazało się, że można w piwnicy jeden pokój ogacić, jak to się mówi. Wtedy były siarczyste mrozy. Chodziło się przez Wisłę po prostu po lodzie, ona była zamarznięta na tyle, że nawet przejeżdżały samochody po tym lodzie. Tak że taka komunikacja była możliwa, ale na piechotę. [Ojciec] zaczął rzeczy doprowadzać do porządku, a było co porządkować. Wprawdzie, jak krótko była matka, to Niemcy tutaj siedzieli i to się odbywało kulturalnie, ale potem się okazało, jak ojciec wrócił, że na przykład wszystkie obrazy, które w pierwszych dniach Powstania wyciąłem z ram i jakoś zrolowałem, i były w piwnicy, wszystkie były rozrzucone, leżały na podłodze. Tak jakby ktoś szukał czegoś, ale wziął sobie tylko jeden obraz i poszedł dalej, a reszta została rozrzucona. One były w takim stanie, że na przykład [jeden] obraz był zupełnie błotem [oklejony], jego używali jako zasłonę do kominka, żeby nie ciągnęło od wichru. Ale potem się udało to jakoś odczyścić i zaczęło wyglądać trochę lepiej.
Byłem w Zakopanem aż do dosyć później jesieni, ale jeszcze nie było śniegu. W czasie [mojego] pobytu w Zakopanem oczywiście była od razu uformowana drużyna harcerzy. Należałem do tego, brałem w tym dosyć aktywny udział, ale to się skończyło na jesieni i musiałem wracać. Chodzę pierwszy dzień po Żoliborzu i są wszędzie kupy gruzów, ludzie noszą wodę ze studni, bo nie działały jeszcze wtedy wodociągi. Widzę, że idzie jakiś starszy pan, niesie dwa wiadra wody i sobie myślę: „Pomogę mu”. Mówię: „Ja panu pomogę”, jak postawił wiadra i odpoczywał. Spojrzał się na mnie, w końcu powiedział: „No dobrze”. Niosę te wiadra wody i dochodzimy do jakiejś klatki schodowej na Mickiewicza 27. To było tam, gdzie Kuroń mieszkał, tam jest tablica teraz. Nie wiem, która to klatka była, tego nie pamiętam. On mówi: „Ale to drugie piętro, to już zostaw, ja sobie wniosę”. – „Nie, jeszcze wniosę”. Zaniosłem na drugie piętro, powiedziałem: „Do widzenia” i znowu chodziłem patrzeć, co się dzieje na Żoliborzu.
Kolegów właściwie nie spotykałem wtedy, jakoś ich nie było, wszystko z Warszawy wyjechało. Byli jacyś ludzie starsi i trochę młodsi, ale już nie było tego przedpowstaniowego Żoliborza. Wiadomo, koledzy, nawet starsi, poszli do niewoli, a tych nowych nie było zbyt wielu. Następnego dnia idę do szkoły, żeby się zapisać, bo już zaczęła Poniatówka działać normalnie. Zgłaszam się do dyrektora, to był dyrektor Dąbrowski, wtedy był matematykiem. Przyjęli mnie do trzeciej klasy, gdzieś mam się od razu zgłosić. Zgłosiłem się jak dobry uczeń, to była już druga, trzecia lekcja. Na czwartą lekcję wchodzi ten właśnie starszy pan, któremu wiadra zaniosłem. Koledzy mówią mu, że mamy nowego ucznia. A on się na mnie patrzy i mówi: „A ty skąd się tutaj wziąłeś?”. Od razu miałem dobrą znajomość przez przypadek i już były do końca szkoły pewne przyjazne stosunki. Te przyjazne stosunki mi na dobre wyszły, dlatego że to był Dürr-Durski, on pisał o arianach. Pobłażliwie się odnosił do moich lektur, bo mnie się nie chciało czytać tych wszystkich lektur, jak Orzeszkowej „Nad Niemnem”. To było strasznie nudne dla mnie. Czasy wojenne były szybko idące, a tam wolno płynące dni opisane. Okropne to wrażenie robiło. Dzisiaj może bym inaczej na to spojrzał, ale wtedy to nie była dla mnie lektura.
Potem kończyłem studia ścisłe, ale również medyczne. Wprawdzie zacząłem się interesować matematyką i czytałem dużo na ten temat. Jeszcze w szkole nauczyłem się rachunku różniczkowego i całkowego. Czytałem rozmaite książki Sierpińskiego i innych, i to mi się bardzo podobało. Miałem inklinację w stronę matematyki, którą – trzeba powiedzieć – chyba zaszczepili u mnie starsi bracia pod wpływem nauczyciela, który był bardzo charyzmatycznym nauczycielem w szkole Batorego. To był Mieczysław Czyżykowski, potem był profesorem na Politechnice Warszawskiej, po wojnie już. A tam był takim właśnie charyzmatycznym nauczycielem matematyki. Ciągle jakieś historyjki krążyły, drobne problemiki, które on zadawał. Mnie się to podobało, wobec tego zainteresowania poszły w kierunku matematycznym. Ale nie miałem najmniejszego wyobrażenia, jak się zarabia na życie w ten sposób. Wobec tego po rodzinnych koneksjach postanowiłem jednak skończyć medycynę i zdawałem egzamin wstępny na medycynę. Dostałem się. Przewodniczącym komisji był profesor Grzybowski, który potem zginął w tajemniczy sposób w więzieniu. To był rzeczywiście wielki szok, jak go potraktowano. Dawałem sobie radę na tej medycynie potem, jak się okazało, zupełnie dobrze. Ale już na samym początku chciałem jednak chodzić na jakieś wykłady matematyczne. To się okazało wtedy niemożliwe. To już był rok 1949 i ogłaszano, że wstęp na studia jest ściśle reglamentowany. Tylko my i partia będą decydować, kogo się przyjmie, kogo się nie przyjmie. Jakoś się dostałem na medycynę, widocznie nie musiałem zdawać najgorzej, to może jakoś wpłynęło, ale może też i to, że w komisji egzaminacyjnej był dyrektor Gat, który miał dla mnie wielki szacunek z powodu matematyki, że się dałem szybko poznać jako zainteresowany, że opanowałem wszystko daleko naprzód. W każdym razie ten nauczyciel, on się nazywał Choronowski, chyba mu to opowiadał. Dyrektor Gat był w komisji jako czynnik społeczny, a to znaczyło wtedy kontrolę partyjną. Okazał się w moim przypadku bardzo łagodny. Na medycynę się dostałem, ale klapa, nie można chodzić na inne wykłady, bo to jest ściśle reglamentowane. Co tu zrobić? Złożyłem podanie. Dziekan medyczny mi to podpisał w specyficzny sposób, który potem jakoś się utrwalił w mojej pamięci, bo nie napisał: „Zgoda” czy coś takiego, tylko napisał: „Nie stawiam sprzeciwu”. Na wszelki wypadek asekuracyjnie. To poszło do rektora, rektor też jakoś to parafował i poszło na Wydział Filozofii, bo wtedy matematyka była na filozofii. Tam trzeba było się zgłosić. Zgłosiłem się i sekretarka mi powiedziała: „A, to do pana dziekana”. Poszedłem do pana dziekana, dziekanem okazał się Andrzej Mostowski, logik, który świeżo wrócił z Ameryki i miał w klapie całą gamę kolorowych długopisów, co wtedy było wielką rzadkością. Pyta się mnie: „To pan chce studiować matematykę obok medycyny? A po co to panu? Medycyna cudowna nauka”. Mówię: „No tak, ale chciałbym”. – „Ale czy pan się już trochę interesował matematyką?”. – „Tak”. Coś mu mówiłem. On się wtedy zaśmiał i powiedział: „Lekarz, to będzie nas pan leczył, będzie nam pan krew puszczał”. Tak powiedział po staroświecku. Jak powiedział, tak wyciągnął czerwony mazak i na moim podaniu napisał: „Zgoda, będzie nam pan krew puszczał” i się podpisał. Z tym wyszedłem do sekretarki, a ta przerażonym wzrokiem się spojrzała na to, bo Mostowski świeżo wrócił z Ameryki, w ogóle go nie obchodziły jakieś obostrzenia, groźba sytuacji. A może i go obchodziło, tylko sobie [nie zdawał sprawy].
Jednocześnie studiowałem tu i tu. Wreszcie sekretarka poszła tam, odbyła się jakaś rozmowa podniesionym głosem, wreszcie wyszła i powiedziała: „Pan dziekan kazał panu wypisać indeks z tym samym numerem i literą A”. Jakieś takie wyjście znalazł. To był dla mnie skarb, dlatego że to był glejt, który mi pozwalał nie chodzić na partyjne zebrania na medycynie ani na matematyce, których było bardzo dużo. Wtedy takie „udoktrynianie” było na porządku dziennym. Potem jeszcze trzeba było chodzić gdzieś, jakieś akcje robić, zasługiwać się. Ale mnie to nie dotyczyło, bo wyciągałem drugi indeks i mówiłem, że mam obowiązek, dyscyplina studiów i tak dalej.