Kazimierz Stanisław Wychowaniak
Moje nazwisko Kazimierz Wychowaniak.
- Czym zajmowali się pana rodzice przed wojną?
Rodzice pracowali. Mój ojciec pracował jako hotelarz w hotelu, a mama, jak mówią, na bazarku (Kercelak przedwojenny – tak się nazywał). Tam miała budkę, różnymi ubrankami handlowała, sprzedawała.
Nie, jestem jedynakiem.
- W której części Warszawy państwo mieszkali przed wojną?
Mieszkaliśmy na Woli, na ulicy Karolkowej róg Żytniej.
- Jak pan wspomina przedwojenne dzieciństwo?
Dzieciństwo… Mając rok czasu (urodziłem się w województwie kieleckim), z mamą i z tatą przyjechałem do Warszawy w 1938 roku. Rodzice pracowali, a ja się wychowywałem razem z nimi. Do okresu, kiedy zaczęło się Powstanie Warszawskie… Tata poszedł do wojska, wzięli go, później dostał się do niewoli niemieckiej, pisał listy. Mama nadal na bazarku Kercelego sprzedawała ciuszki. Obok, na Karolkowej mieszkał wujek z moją ciocią. Wujek też hotelarzem był, a ciocia między innymi wychowywała mnie, nie pracowała nigdzie. I tak żeśmy przeżyli aż do okresu Powstania Warszawskiego. Jak zaczęło się Powstanie, to z mamą żeśmy wracali…
- Czy na pan jakieś wspomnienia ze wczesnego dzieciństwa, z toczącej się wojny?
Wojna… Jak byłem bardzo mały, to człowiek nie pamięta specjalnie, ale niektóre fragmenty to utkwiły w pamięci. Na przykład jak z mamą chodziłem na bazarek Kercelego, to od czasu do czasu Niemcy chodzili z psami i szczuli ludzi. Jeszcze przed Powstaniem Warszawskim nieraz jeździliśmy z mamą do rodziny w Kieleckie, jak w tej piosence „rąbanka i schab”, żeby coś przywieźć, słoninę, żeby było coś zjeść. To też nieraz pamiętam, że mama była obładowana (w płaszczu) różnym zawieszonym mięsem, to mnie na kolana sadzała i trzymała i jak przyszli kontrolerzy, jak Niemcy przyszli i sprawdzali, to widział… Niemcy z reguły dzieci to nie za bardzo się czepiali. Widzieli, że siedzę, jeszcze coś sobie gryzę. I tak żeśmy jeździli, aż kiedyś mama pojechała z koleżanką, same, i złapali ich Niemcy i do aresztu. W Częstochowie była, nawet z ciotką później jeździłem, ale jakoś ją wypuścili. Co to było za przewinienie, że miała parę kilo mięsa. Przed [wybuchem Powstania] szykowałem się do szkoły, miałem iść we wrześniu, a tu niestety zaczęło się to wszystko i szkoła poszła na bok.
- Pamięta pan moment, kiedy wybuchło Powstanie?
To był taki okres, że z mamą żeśmy szli od krawca, coś mnie tam szyła, jakieś paletko, bo do szkoły miałem iść we wrześniu i zauważyłem, patrzę, młodzi chłopcy z karabinami popodwieszanymi, lecieli, lecieli grupowo, przelatywali chyłkiem. Mówię: „Co to się dzieje, mamo, film jakiś nakręcają?”. – „Nie, synu, to chyba Powstanie Warszawskie się zaczyna”. Żeśmy doszli do domu, wujek akurat przyszedł i mówi: „No niestety. Trzeba będzie teraz uważać”. On poszedł, my żeśmy się zostali. On był w oddziałach „Kilińskiego”.
- Jak pana wujek się nazywał?
Irulski Kazimierz, a pseudonim „Litwin”. Dlatego „Litwin”, bo na Litwie się urodził. Moja ciocia, żona wujka, też była sanitariuszką i miała pseudonim „Nuna”.
Jak się Powstanie zaczęło, to już siedzieliśmy… Barykadę róg Żytniej wybudowali, została wybudowana przez młodych, co z nami siedzieli, a my z balkonu żeśmy oglądali wszystko. Już później strzelanina spora się zaczęła, to już wujek przyleciał i mówi: „Słuchajcie, pakujcie się i…”. „Jak tu zostawić – ciotka mówi – matkę, w mieszkaniu wszystko zostawić?” – „Pakujcie plecaki i uciekamy”. Żeśmy wtedy poszli. Żeśmy szli piwnicami, bokami takimi, bo to już Niemcy atakowali.
- To było jeszcze na samym początku?
Tak, na samym początku. I doszliśmy do Sądów, bo tam jeszcze Powstańcy byli. I w tym Sądzie żeśmy byli chyba ze dwa, trzy dni, ale po jakichś dwóch, trzech dniach znowu zaczęli atakować i znów uciekamy. Wujek mówi: „Chodźcie”. [Wujek] był w oddziale, a do nas tylko przychodził.
- Jak był pan w Sądach, to jak wyglądała tam sytuacja?
Była masa ludzi, dużo ludzi, rodziny, to żeśmy wspólnie zaopatrzenie jakieś robili, Powstańcy przynosili, kobiety gotowały, smażyły. Ale w sumie to taki chaos był. Nie było na czym spać. Każdy miał ze sobą tylko jakiś plecaczek, tobołek. Wszystko zostało się w mieszkaniach. I jak wujek przyszedł i mówi: „Musimy odejść stąd”, poszliśmy do Wytwórni Papierów Wartościowych, bo tam Powstańcy mieli swoje [stanowiska] i tam żeśmy byli dłuższy czas. Żeśmy na pieniądzach spali, na papierach. Nie wiem, skąd tam tytoń [się wziął], olbrzymie bele tytoniu były. Jak to mówią: „Powstańcy mieli co palić”, ale skąd ten tytoń tam wziął, to nie wiem. Jak zaczęli atakować Niemcy, to jak oni to nazywali „grube berty”, to najpierw tak wyło, jak syrena wyła, wyła, wyła. Ile razy zawyła, tyle później pocisków padało. Wytwórnia Papierów Wartościowych to była [zbudowana] z żelbetonu, to tam specjalnie… Jakby to był zwykły dom murowany, to by się rozleciał. Straty robiło. Żeśmy schodzili do podziemi, trzy piętra w dół do schronu. Później jak przestali, to się wychodziło i tak samo – kobiety gotowały, piekły, smażyły i dużo ludzi też uciekających, na przykład z Żoliborza, to się tutaj kryło u nas.
- Pamięta pan, co pan jadł w czasie pobytu w Wytwórni?
To tak za bardzo… Wiem, że mleko, nie wiem, skąd oni to mleko mieli. [Jadłem] mleko, kaszki robione były, trochę ziemniaków. Z mięsem to już było gorzej. Jajka gdzieś od czasu do czasu, ale jedzenie to nie za bardzo było. Nie było co jeść, nie można było wyjść… Ostrzał był. Później po kilkudziesięciu dniach (żeśmy tam byli) i wujek mówi: „Wiecie co, niestety będziemy musieli uciekać stad, bo Niemcy zaczęli atakować”.
- W czasie jak był pan w Wytwórni, to co robiły dzieci?
Dzieci po prostu się bawiły w różne [zabawy]. Były pieniążki, ale te pieniążki już nie były ważne, ale każdy sobie ładował pieniążki. Nawet takiego kolegę zapoznałem „Nemeczek” miał pseudonim, on w tym wieku był co ja, ale wszyscy mieli pseudonimy to i on miał. On ładnie malował. Kiedyś namalował siebie (miałem ten obrazek, ale gdzieś się zapodział) w czapce wojskowej, ułańskiej, z karabinem. Trudno powiedzieć namalował, miał jakieś kredeczki i dał mnie na pamiątkę. Szukałem, szukałem, gdzieś się zapodziało. Dzieci się bawiły. Nie odczuwało się, że to jakoś tam… Jak bomby waliły, z dział strzelali, to człowiek się trochę lękał, ale jakoś to żeśmy przeżyli.
Jak wujek mówił, że będziemy musieli uciekać, to wyszliśmy przez dziurę, wykopali pod tym, bo tam olbrzymi, metalowy zagrodzony był parkan. I dokąd? Żeśmy poszli piwnicami. Tak były te piwnice porobione, bo Stare Miasto, to jedna chałupka koło drugiej, że można było piwnicami przejść całe Stare Miasto, nie ryzykując, żeby ktoś strzelał. Żeśmy wyszli na pałac Daniłowiczowski i mówi: „Będziemy musieli wejść w kanały”. Ale mówi: „To ja pójdę, się rozejrzę, zobaczę, jak tam z oddziałem”. Wujek był w stopniu starszego sierżanta, jakąś funkcję pełnił, nie wiem jaką, ale… Poszedł i mówi: „Jakby mnie nie było jakiś okres czasu, to przyjdźcie tam”. A my w zwalonym budynku żeśmy siedzieli, cała masa ludzi była, rodzin i tak dalej. Nie ma wujka, nie ma, ciotka się patrzy na zegarek i mówi: „Chodź, może pójdziemy, zobaczymy, gdzie on tam się przy tym wejściu kręci”. Pytamy się, taki dyżurny stał przy wejściu do kanału i mówi (ciotkę znali, bo była sanitariuszką): „»Litwin« kazał powiedzieć, że jak przyjdziecie, to żebyście weszli do kanału, a oni tam was poprowadzą już”. My żeśmy wszyscy weszli. Ja trochę ze strachu – jak to w kanałach, może woda będzie, jak my będziemy w kanałach. Ale wody było po kostki tylko, bokami można było przejść, bo dosyć duże te kanały były. Kawałek przeszliśmy i spotkaliśmy jakiegoś [pana], który też znał moją ciocię i mówi: „»Litwina« nie ma, wyszedł i powiedział, żebyście wy też wyszli, on się z wami spotka i dopiero pójdzie”. I my żeśmy się cofnęli. Jak żeśmy się cofnęli, to trochę trwało, nie tam, ze dwie minuty, pięć, to dyżurny mówi: „»Litwin« pytał się, czy żeście weszli w kanały, powiedziałem, że tak i poszedł za wami”. I teraz nie wiemy, co robić. Ciocia mówi: „No nie, to już chyba nie wejdziemy w te kanały”. Obstrzał, zaczęli strzelać, znów żeśmy się do tego budynku schowali, to ruiny [były]. Też tych ludzi było sporo i z dziećmi, i to, i tamto.
Co tu robić? Co tu robić? Przyszedł jakiś przedstawiciel niemiecki, dwóch z psami i po niemiecku, żeby się nie martwić: „Nie martwcie się, chodźcie z nami, nic wam nie będzie”. To ludzie się pytają: „Jak to, pójdziemy z wami?”. – „Na dworzec, wywieziemy was do rodzin na wieś”. Sporo dzieci było i żeśmy poszli za nimi. Do placu, jak Teatr Wielki jest, żeśmy doszli do teatru, a tam już masa ludzi była i „ukraińcy” byli:
Cziasy? Czasy? Miałem czapkę z daszkiem, jak to rodzice zawsze mieli, a to złoto, a to to, to tamto, to mnie nautykali w [czapkę] i do mnie się nie czepiali, a jak ludzie mieli coś na szyi, to zrywali ci „ukraińcy”, zegarki zabierali. I żeśmy poszli. W szeregu żeśmy się ustawili, a ten szereg to taki niesamowity i na piechotkę. Coraz więcej, coraz więcej tych ludzi było. Doszliśmy do Wolskiej, Wolską na Dworzec Zachodni mieliśmy wejść i do kościoła Świętego Wojciecha po prawej stronie na Wolskiej, a ciocia moja jakąś intuicję taką miała i mówi: „Wiecie co, takie mam wrażenie, że…”, bo część do kościoła kierowali, a część szła prosto. Mówi: „Chodźmy, tak na niby się wstrzymajmy”. I z tymi plecakami, ja też plecak miałem, wszyscy mieli te plecaki. I tak żeśmy te szeregi… Kilkadziesiąt osób przeszło, a oni wszyscy tam skręcali na prawo do kościoła. Później już po wojnie, żeśmy się dowiedzieli, że bardzo dużo osób już tam rozstrzelali po prostu przy kościele. My żeśmy poszli prosto na Dworzec Zachodni i na Dworcu Zachodnim do Pruszkowa, taki obóz przejściowy był.
W kanałach smrodu pełno, wszystkiego, ludzie, nie było co jeść, nędza. Dawali jakieś tam jedzonko gotowane, ale co to – sama woda jakaś tam. Później zrobili… Rozdzielili część ludzi młodych, nadających się do pracy, na jedną stronę, a matki z dziećmi, starsze osoby na drugą stronę, a pośrodku schodzili się Niemcy i rozchodzili się, żeby nikt nie przeskoczył. Byłem z matką, to mnie zostawili z jednej strony, a ciocię moją wzięli na drugą stronę, już jako młoda jeszcze kobieta, trzydzieści parę lat, koło czterdziestu miała. Ja płaczę, matka płacze, ciotka płacze. Ci Niemcy tak się schodzą, schodzą, w końcu [jeden] spojrzał się na ciotkę i:
Raus! Nie mogła zrozumieć, zrozumiała, że
Raus to mogła przeskoczyć, ale [Niemiec] weźmie, automatem pociągnie. Nic, [ciotka] się nie rusza. Drugi raz podszedł:
Raus! [Ciotka] przeżegnała się i [pomyślała], co będzie, to będzie, i przeskoczyła na naszą stronę, a Niemiec przyszedł i plecak [ciotki] wziął, bo stał na [ziemi], i rzucił na naszą stronę. I tak żeśmy, jak to mówią, w trójkę… Czekamy, czekamy, wagony bydlęce, jak to kiedyś nazywano, odkryte lory, załadowali nas jeden przy drugim, ani nawet usiąść nie było gdzie, kupa dzieci, parę bochenków chleba rzucili tak z wierzchu, zaczęli rwać. Jedziemy…
- Jak długo pan przebywał w obozie Pruszkowie?
Niedługo, chyba żeśmy byli koło tygodnia. Oni robili selekcję i od razu wysyłali część młodych ludzi do Niemiec do pracy, a starych i dzieci z matkami, nawet jak ojciec był z dzieckiem to też, jak nie było matki, może zginęła, może coś to tak samo. Jedziemy, ale nie wiemy gdzie. Ludzie rzucali pomidory, jabłka, bo to odkryte wagony były. Moja ciocia najadła się tego (dawno nie jadła) i zaczęła się źle czuć, ale jedziemy, jedziemy tym pociągiem. Po jakimś czasie jakaś stacja. Słychać polskie głosy, niemieckie i polskie. Drzwi się otwierają i po polsku mówią: „Nie bójcie się, jesteście wolni, nic wam nie będzie. Wychodźcie pomału – mówi. – Tam na stacji przygotowane są koce, sienniki, będziecie przebywać na stacji i jeść dostaniecie, i wszystko”. Żeśmy wysiedli, a tam masa ludzi. Zaraz miski (każdy coś tam ze sobą miał), zupinę dawali, kawałek chleba i tak tam żeśmy byli kilka dni. To było w Opocznie, na stacji w Opocznie. Cała ta stacja była zajęta właśnie dla… My żeśmy tam spali, mieszkaliśmy. Ale ta moja ciocia mówi: „Wiesz co, Kaziu, chodź – mówi – przejdziemy się…”. Moja mama Stanisława, [ciocia] mówi: „Ty się, Stasia, zostań, a ja… Bo ja się jakoś tak źle czuję (po tych owocach widocznie się najadła), my się przejdziemy, zobaczymy tam dalej”. I poszliśmy na rynek i zaczęła coś… Mówi: „Wiesz, niedobrze mi, niedobrze, do ubikacji”. Z rynku się schodzi do rzeczki i widzi, że [jakaś] pani piele coś w ogródeczku. Ciocia się pyta: „Przepraszam, czy tu jest jakaś ubikacja, bo tak mi niedobrze”. Ona mówi: „To zapraszam, zapraszam do siebie”. Żeśmy przez ogródek przeszli, budyneczek był, mówi: „Proszę bardzo, tu jest ubikacja”. I mnie się pyta: „A skąd jesteście?” – „Z Warszawy”. – „A gdzie mieszkacie?” – „Na razie na dworcu mieszkamy”. Okazało się, że oni mieli aptekę. Państwo Kozerawscy się nazywali i aptekę mieli, i ta pani była żoną aptekarza. Budyneczek mieli, ładne mieszkanie. Coś ta moja ciocia nie za bardzo [się czuła], to ona zaraz poleciała, jakieś proszki wzięła: „Ja zaraz pani tu coś zrobię”. Mnie zaraz poczęstowali jedzeniem jakimś, ciasteczka. I ta pani mówi: „Jak nie macie gdzie mieszkać, to zostańcie tutaj”. A ciocia mówi: „Tu jeszcze mama moja jest”. – „To proszę, przyprowadźcie ją i nie ma sprawy”. I tam żeśmy mieszkali.
Zaraz obok kościółek był, to do mszy służyłem. Nawet do szkoły miałem tam iść, ale tak mama mówi: „Wiecie co, co będziemy u obcych ludzi mieszkać”. Mieszkaliśmy tam ze dwa miesiące. W Ostrowcu żeśmy rodzinę mieli i ciocia napisała list, podała adres, gdzie jesteśmy, i [dostaliśmy odpowiedź]: „Po co jesteście u obcych, przyjeżdżajcie do Ostrowca”. I pojechaliśmy do Ostrowca, a to już zima była i tym pociągiem Niemcy jechali. Cały pociąg niemiecki, a my stoimy, tak jak kiedyś te wagony były, że
à la werandy były. Wyszedł jakiś Niemiec i mówi:
Komm. Wygonił kilku Niemców i my żeśmy siedzieli.
Dojechaliśmy do Ostrowca i w Ostrowcu żeśmy byli jakiś miesiąc, może dwa miesiące. Tam gdzie ja się urodziłem, mieszkał dziedzic i ludzie [u niego] pracowali i oni przyjeżdżali furmankami po żywność, po różne nawozy, jakieś inne. To było około trzydziestu kilometrów. Kiedyś ciotka z matką wyszły po jakieś zakupy i patrzą się, a ten furman znajomy. „A co ty tu robisz?” – „A jestem z tego…”. – „A gdzie wy jesteście?” – „A tutaj”. – „A co będziecie tutaj, jedźcie do bliższej rodziny”. – „A kiedy będziecie następnym razem?” – „No za jakiś tydzień”. I przyszły i mówią: „Jedziemy na wieś”. Przyjechały drabiniaste furmanki, naładowane, pełno wszystkiego i jedziemy. Później jedziemy, jedziemy, a tu jakiś ostrzał, bomba upadła i jedna fura w powietrze wyleciała. Wleciałem do dołu, jakoś się nikomu nic nie stało, tylko furmankę rozwaliło. Nawet koniom się nic nie stało. Jednej furmanki nie było, to jakoś na piechotę i żeśmy dotarli na wieś do rodziny. Moja ciotka żyła, pracowała w… Dziedzic to wszystko się u niego pracowało. I tak żeśmy przeżyli, aż w końcu druga ciotka mówi (bo w jednym pomieszczeniu chyba ze dwanaście osób mieszkało i dzieci): „Co będziecie tu siedzieć, chodźcie do nas, do drugiej wsi”. Tam już inny dziedzic był. „Nie będziecie mieszkać w chałupie, tylko w pałacu będziecie mieszkać”. – „Jak to, w pałacu?” Taki dworek to trudno powiedzieć pałac, dworek taki miał, tam chałupy były poniszczone, to tę ciotkę z wujkiem z dzieciakami [wziął] i mówi: „Będziecie teraz mieszkać tutaj, w pałacu”. Taki olbrzymi salon był, w parku był ten pałacyk i tam żeśmy mieszkali. Żeśmy doczekali wyzwolenia.
Ci żołnierze, co wtedy jechali to na Sandomierz, bo był wielki bój pod Sandomierzem, wielkie walki odbywały się Polaków, partyzantów, bo tam duże lasy były. W końcu patrzymy, leci ta nasza „wolność”, radzieccy żołnierze polami szli. Niemcy pouciekali. I tak żeśmy przeżyli. Później, po jakimś czasie przychodzi dziedzic i pyta się mojej ciotki (ona Kawa miała na imię): „Pani Kawino, czy ja mogę ten żyrandol wziąć”. Żyrandol piękny był. Ciotka mówi: „Przecież to pana jest, to nie są nasze”. I zegar taki piękny też miała. „Niech pan bierze wszystko, bo to pana”. On mówi: „Dzisiaj to już nic nie moje”. Zapakował na furę i pojechał do Ostrowca, bo tam domek miał, a to wszystko zostawił. My żeśmy też tam troszkę mieszkali, ale ciotka mówi: „Co my tu będziemy robić? Jedźmy do Warszawy, może ten nasz dom stoi?”.
- Kiedy państwo wrócili do Warszawy?
Pod koniec 1945 roku, żeśmy wrócili do Warszawy i co tu – gruzy, ruiny. Poszliśmy na ulicę Karolkową… Przez przypadek moja ciocia spotkała znajomą, jakąś daleką kuzynkę, oni mieszkali na Rozbrat, na dole, i mówi: „Jak nie macie gdzie, to na dworcu się spotkamy”. Ona zaczęła handlować ciastkami, pączkami. Mówi: „To chodźcie do nas na Rozbrat”. Żeśmy u nich mieszkali. Do szkoły na Czerniakowską chodziłem. [Ale my] chcemy zobaczyć nasz dom. Nasz dom stał, ale wypalony był, nic nie było, same gruzy, wszystko spalone. Mieszkaliśmy na Rozbrat, zacząłem chodzić do szkoły na Czerniakowską.
- Czy w którymś okresie Powstania miał pan albo wiedział pan, że w pana otoczeniu jest jakiś kontakt z prasą powstańczą, czytał pan gazety powstańcze?
Były gazety, tylko nie za bardzo sobie kojarzę. Jeszcze przed Powstaniem, że i to dzieciaki takie, ja to nawet maluch byłem, ale jak się nieraz patrzę, leci, pod pachą ma gazetę, trochę starsi ode mnie byli, po dziesięć, po dwanaście lat mieli, gazetki roznosili różnego rodzaju. Była taka… Do wujka przychodzili Powstańcy (jeszcze jak Powstania nie było) na jakieś tam narady, jakoś dyskutowali na różne tematy, tak że prasa była też, tak.
- Pan jako dziecko wiedział, że to mogą być żołnierze Armii Krajowej?
Tak! Mnie to mama i ciotka [mówiły]: „Ty za młody jesteś, dzieciaku!”. Jak bym miał ze dwanaście, trzynaście lat, to… Już w tym wieku to czapeczki mieli… Karabinu nie dostał, ale w tym wieku gazetki roznosili, jakoś pomagali. Byłem za młody i mnie nie puścili, bo jak takiego siedmiolatka puszczą.
- Czy w pana otoczeniu istniało życie religijne? Pamięta pan jakieś modlitwy, msze święte?
Tak specjalnie to myśmy nie mieli jakichś takich, tylko sąsiedzi byli zaprzyjaźnieni i też dzieci mieli tak samo jak my. Poleciało się na podwórko, poganiało się, jakiś sobie [dzieciak] zrobił pistolet z kawałka drzewa i ganialiśmy się. Byliśmy tacy, że chcemy pomóc tak samo w razie czego, jeszcze nie było Powstania, ale już jak tam [wpadło coś] do ucha, jak wujek ze swoją drużyną rozmawiali, to oni się szykowali, to ja tak samo, [jak] mężczyzna…
- Czy w czasie pobytu w Wytwórni było życie religijne?
Religijne było, tak. Nawet w Wytwórni Papierów Wartościowych kapliczka była zrobiona i odbywały się różne… Jak pogrzeb był czy coś, takie przykre sprawy, ale i ksiądz był tak samo, nawet dwóch księży było. Może było i więcej, ale trudno mi w tej chwili… Dwóch księży było i msze się odbywały, i masa ludzi, modlili się, śpiewali.
- Jak często takie msze miały miejsce?
To tak często to się one nie odbywały, dlatego że… Chyba że na przykład jakiś tam starszy zginął, wyszedł na wypad i nie wrócił już, to jeśli go znaleźli… Jak nie znaleźli, to tylko się modlili i koniec. Odbywały się msze normalnie.
- Pamięta pan jakieś kontakty pomiędzy panem a żołnierzami, którzy stacjonowali obok?
Kontakty to były towarzyskie, jak to między dziećmi, choroba jasna.
Z żołnierzami, tak, tak. Jak żołnierze przychodzili, to niejeden patrzeć, ranny – a to w rękę, a to w ramię, a to tam to, to ciotka zaraz opatrywała go, to się brało czapeczkę mierzyć. Karabinu to nie dawali, bo można było sobie krzywdę zrobić niechcący, czy pistolet. Ale tak to kontakty były. Wszystkie dzieci witały. Normalnie jak z jakiegoś wypadu wracali Powstańcy, to wszystkie leciały, oj jak tam, co tam?
- Wiedzieliście państwo, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy?
Jak żeśmy wychodzili już z Wytwórni Papierów Wartościowych, to żeśmy też masę osób spotykali z dziećmi. Całe domy. Pamiętam chyba z jedną noc przenocowaliśmy, jakiś gabinet na parterze. To chyba był gabinet lekarski, bo te różne urządzenia dentystyczne były i tak dalej, i tam żeśmy przenocowali. Wszystko było w tych mieszkaniach: łóżka, i meble, i wszystko stało. Żywności nie było, ale właścicieli już nie było. Kto się trafił, to proszę bardzo, miejsce jest. Jedni drugich wspomagali, żeby jak najwięcej ludzi było, jakoś przenocować czy coś takiego. To tak się skończyło, ale to szczęśliwie, że nikt z nas nie był ranny, choroba jasna, bo były wypadki, a to dziecko wyszło na moment, buch już nie ma dzieciaka.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze wspomnienia… […] Były przecież bez przerwy bombardowania, huki z dział, różności, wszystkiego, ale jakoś tak człowiek, mówiąc szczerze, pomimo że mały byłem, jakoś tak nie za bardzo się bałem tego. Najgorsze to było to właśnie, jak żeśmy się zgubili z wujkiem, on poszedł, a my żeśmy się sami zostali. Jednak on był takim opiekunem męskim z prawdziwego zdarzenia. Myślałem, że jak on jest, to już nic złego nam się nie może stać. Takie wrażenie miałem. To chyba było to. Akurat wtedy z najbliższych, zaprzyjaźnionych nawet tych żołnierzy, Powstańców, takich, co żeśmy blisko byli z nimi, to nikt nie zginął, nie został ranny, to takiego wrażenia nie było, że och Boże, a to szkoda człowieka, a to… Tak że jakoś szczęśliwie się to wszystko… Jak później ten wujek poszedł, to tak sobie myślę – co my teraz… Gdzie? Do niewoli się dostaniemy, wywiozą nas gdzieś tam do Niemiec albo gdzie, i to było takie najgorsze wrażenie.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze wspomnienia to były takie, jak żeśmy byli właśnie w Wytwórni Papierów Wartościowych, że już po drugiej stronie Rosjanie są, działa było widać, już niedługo będziemy wolni. To były takie marzenia dziecka. Działa widać, stoją, a tutaj ludzie giną, Powstańcy giną, cywile giną. Człowiek wtedy chciał, żeby oni jak najszybciej weszli tutaj, żeby nas wszystkich uratowali. Niestety tak nie było, to były takie marzenia dziecka.
- Jak pan ocenia Powstanie Warszawskie?
Po latach oceniam… Moim zdaniem to tego Powstania nie powinno być. Tyle tysięcy, już nie mówię o tych żołnierzach, którzy zginęli, ile tysięcy ludzi zginęło, ile dzieci zginęło. Nie powinno być Powstania, bo właściwie to ono nic nie dało, tylko tragedia dla setek tysięcy ludzi i to wszystko. Trochę Niemców zginęło i co z tego. Nic nie dało. Nie wiem dlaczego, ale rząd za granicą był, tak zarządzili, ale to była walka z wiatrakami, jak to mówią. Małe uzbrojenie ludzie mieli. Napadli jakichś Niemców, to im odebrali [broń]. Zrzuty były. Jak żeśmy byli w Wytwórni Papierów Wartościowych, samoloty nadlatywały i rzucały pomoc.
- To były samoloty amerykańskie?
Z Anglii, angielskie. Zrzucały żywność, amunicję i wtedy znów ostrzały były niesamowite, bo Niemcy strzelali, żeby ich tam … Część zrzutów trafiała właśnie do Powstańców, już jakaś pomoc była i jedzenie już lepsze było dla dzieci. Wszyscy biedowali, co zrobić. Dlatego tak… No nie wiem, dlaczego Powstanie wybuchło, cholera jasna. Jakby jeszcze jakaś pomoc była dodatkowo, idzie wojsko! Na przykład jedni są pod Warszawą, a tu zaczęli Powstanie, oni weszli. A tak to straszne było, ale Polak to, jak to mówią, to już to ma we krwi, po prostu. Nie przypuszczali, że dojdzie do takiej masakry, [wierzyli,] że jakoś Niemców wygonimy z tego. To już był taki okres, gdzie Niemcy to już nie za bardzo byli, już tylko, tylko.
Warszawa, 28 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz