Jerzy Penkala „K-1”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Penkala.

  • Czym się pan zajmował przed 1 września 1939 roku?

Chodziłem do szkoły.

  • Gdzie pan mieszkał?

W tym czasie w Warszawie.

  • W jakiej dzielnicy?

W „podchorążówce saperów”, bo mój ojciec był wojskowym i przed wojną mieszkaliśmy w „podchorążówce saperów”.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.

Byłem jedynakiem. Ojciec był oficerem Wojska Polskiego w stopniu majora. Był adiutantem Szkoły Podchorążych Saperów na 6 Sierpnia. W momencie kiedy wybuchła wojna, ojciec został skierowany do obrony Wilna. Potem, jak się poddali, to przefarbował sobie mundur i wybrał się na Litwę, Łotwę, Estonię, Szwecję, potem dopiero stamtąd do Anglii. Później wrócił tutaj jako cichociemny w czasie okupacji.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?

Akurat byłem u swojego dziadka, też oficera, pułkownika dla odmiany, w Lubelskim, w majątku, w którym dziadek zarządzał. [Zarządzał] trzema majątkami razem. Tam przyjeżdżałem zawsze na wakacje, bo dostawałem konia od dziadka na okres wakacji. Dzieciństwo miałem bardzo dobre. Potem to się skończyło gwałtownie, ojciec przecież wyjechał, przez cały czas nie był, po Powstaniu dopiero przyleciał do Polski jako cichociemny. Potem został aresztowany. Przesiedział siedem lat w więzieniu. Jednych cichociemnych likwidowali, a niektórych sadzali do więzienia. Jakoś szczęśliwie nie zasłużył na więcej niż na więzienie, ale siedem lat siedział w więzieniu.

  • Jak wyglądało pana życie w czasie okupacji?

Byliśmy na wakacjach u dziadków w Lubelskim, Jawic się nazywała ta wieś. Potem tam został tam skierowany niemiecki Treuhänder, który przejął majątki. Musieliśmy się stamtąd wynieść. Byłem tylko z matką i z babcią swoją. Jak Niemcy weszli, to polskie oddziały starały się dostać do Warszawy. Stały obok, w innym miejscu, a tutaj zrobiły tylko wypad maskujący. Potem Niemcy wrócili, bo [Polacy] tylko na moment, na krótki okres zatrzymali się w Jawicu, w tej wsi i inną drogą poszli na Warszawę. Potem, jak odeszli, dziadka Niemcy wywołali. Zresztą byłem przy tym. Straszne to było. Wyjął pistolet i zastrzelił dziadka, cztery razy strzelił. Dziadek po jakiejś godzinie zmarł. Jest pochowany obok tego majątku, w Kijanach, to miejscowość, gdzie był kościół i cmentarz. Tam został pochowany. Tak właśnie się skończyły dobre czasy na wsi.
Przyjechaliśmy do Warszawy. Mieszkania nie było. Mieszkaliśmy na Puławskiej z początku, u kogoś wynajęliśmy mieszkanie. Później mieszkanie moja mama odkupiła, właściwie dała odstępne. To było ładne, duże mieszkanie, trzypokojowe na rogu Puławskiej, w bardzo nowoczesnym domu, jednym z najnowocześniejszych. Tuż przed wojną został wybudowany, jeszcze w tej chwili jest, jeden z ładniejszych domów na Puławskiej. Później okazało się, że tutaj będzie dzielnica niemiecka, Niemcy mieli zająć tę część, więc zaczęliśmy szukać jakiegoś wyjścia, żeby się nie dostać do getta, bo wszystkich przenosili wtedy do getta. Getto już [założyli] i przenosili wszystkich do getta, jak z mieszkań wyrzucali. Szczęśliwie znaleźliśmy folksdojcza, który się zamienił z nami mieszkaniem. Zamieniliśmy się na Mokotów, na Wiktorską. Też przyzwoite mieszkanie, dwupokojowe co prawda, mniejsze troszkę, ale przyzwoite. Później, jak po Powstaniu wróciliśmy, to już mieszkał jakiś działacz komunistyczny, socjalistyczny, nie wiem, jak to nazwać, trudno powiedzieć, w każdym razie był przeciwny wszystkim tym rzeczom. Ale jakoś udało się z nim załatwić, żeby jemu się opłacało. Mieszkanie było ładne, duże. Przenieśliśmy się na Wiktorską.
Później, po Powstaniu żeśmy wyszli z Warszawy. Byłem ranny, zabrali mnie do pociągu, który miał jechać do obozu czy na roboty, w każdym razie do Niemiec. Tak się udało, że pociąg bardzo wolno jechał. Był nietypowy, towarowy oczywiście i mnie się udało wyskoczyć z pociągu, mimo że byłem ranny. Zemdlałem co prawda, jak wyskoczyłem, ale Niemcy nie zauważyli, bo to było późnym wieczorem. Zostałem, leżałem i czekałem sobie, aż pociąg odjedzie. Jak odjechał, to wróciłem do Pruszkowa. Moją mamę wypuścili z Pruszkowa, bo kobiet nie brali specjalnie na roboty, tylko bardzo młode. Mama też nie była stara, ale w każdym razie wypuścili ją. Spotkaliśmy się i stamtąd pojechaliśmy w rodzinne strony ojca, do Nowego Sącza. Ojciec był góralem, ja w pewnym sensie też. Nie urodziłem się w Nowym Sączu, tylko w Kaliszu, bo ojciec był wojskowym i był przenoszony. To był taki okres, że wojsko już powstało. Ustawiali według jakiejś zasady, nie wiem jakiej, ale zasady były takie, że przenosili. Całą Polskę objeździłem w tych początkach. [Byliśmy] w Wilnie i w Kaliszu, i w Puławach, w wielu miejscach. Potem ojciec w końcu dostał przydział do szkoły podchorążych. Do [wojny] tam mieszkaliśmy.

  • W czasie okupacji uczęszczał pan do szkoły?

Uczęszczałem do liceum Giżyckiego. To znaczy to nie było liceum, to się nazywało Zawodowa Szkoła Ogrodnicza. Tam chodziłem.

  • Czy w czasie okupacji zetknął się pan z konspiracją?

Tak.

  • Proszę opowiedzieć o tym szerzej.

Cóż można powiedzieć szerzej? Po prosu zebraliśmy się. Jeden z chłopców, z moich kolegów, miał kontakt z dowódcą oddziału w „Odwecie”. Do „Odwetu” wszyscy się włączyliśmy – koledzy ze szkoły. Byliśmy w „Odwecie” przez półtora roku, później wybuchło Powstanie. Skierowali nas na Wawelską na trzy dni przed wybuchem Powstania. Tam na strychu przesiedzieliśmy te trzy dni. Później nie dostarczyli nam broni. Dostarczyli cztery czy pięć granatów na tylu chłopaków. Musieliśmy się jakoś zorganizować. Nie było nikogo, kto by chciał dowodzić. W końcu doszliśmy do wniosku, że musimy sami coś wymyślić. Byliśmy w większości z Mokotowa, więc wszyscy mówią: „Idziemy na Mokotów, tam się też będzie coś działo. Tutaj nie wiemy, gdzie kto jest ulokowany, a tam będziemy jak u siebie” Spróbowaliśmy się przedostać. W tym okresie całe Pole Mokotowskie to były ogródki działkowe. Później dopiero, po Powstaniu, pobudowali drewniane fińskie domki. Część się przeczołgaliśmy. Lał deszcz jak diabli, błoto było straszne. Okropnie wyglądaliśmy, jak doszliśmy. Jeden z kolegów tam mieszkał, więc do jego rodziny poszliśmy. Wypłukali się wszyscy w wannie i rano poszliśmy do Powstańców na Niepodległości. Zatrzymali nas, przebadali, dowiedzieli się, co, jak. Wszystko się zgadzało. Przydzielili nas do rezerwowej kompanii. Później staraliśmy się załatwić sobie, żeby wszyscy razem byli, bo jednak to było zgrane towarzystwo. Żeśmy się jakoś zebrali. Jeszcze przedtem braliśmy udział w zdobyciu szkoły na Woronicza.

  • Pamięta pan, jak wyglądało zdobycie szkoły?

Wyglądało śmiesznie, przyznam szczerze, bo nie mieliśmy broni. Miałem jeden granat. Jak ruszyliśmy na szkołę, to biegliśmy. Zobaczyłem karabin leżący na ziemi i złapałem ten karabin. Mówię: „Jestem już uzbrojony, już coś mam”. Okazało się, że karabin był taki, że po wystrzale nie można było łuski wyciągnąć, bo urwany miał ząbek, który wyrywa łuskę. Drutem jakimś wybijałem od przodu. Parę razy strzeliliśmy, a Niemcy się wpakowali w samochody i uciekli. Było ich dużo, tylko że to byli uciekinierzy, oni się w tej szkole tylko zatrzymali. Z dowództwem były widocznie jakieś komplikacje, w każdym razie uciekli stamtąd, więc szkołę w bardzo prosty sposób zdobyliśmy. Prawie do ostatniego dnia Powstania była w rękach Powstańców. Na tym się skończyła walka o szkołę. Później najrozmaitsze rzeczy się działy. Samo Powstanie przebiegało… Mokotów był trochę bombardowany. Nie tak strasznie, ale jednak był i dużo ludzi zginęło przy tej okazji.

  • Gdzie pan się znajdował w czasie bombardowań?

W czasie bombardowań – blisko bardzo przy Niepodległości, na tej wysokości. Tam przez cały czas byliśmy. Stamtąd wychodziliśmy na wypady, odbiór zrzutów, zabieranie rannych z dołu. Najrozmaitsze rzeczy się działy w czasie Powstania. Niemcy atakowali od Powiśla z dołu. Starali się tam trzymać, żeby nie było przejścia przez Wisłę, żeby nie można było się przedostawać. Cześć się przedostała, ale wielu zginęło, ja ranny zostałem na trzy dni przed końcem Powstania. Mieszkałem blisko, więc poszedłem do domu po prostu. Puścili mnie, bo się nie nadawałem już do niczego. Potem stamtąd Niemcy zabrali nas do samochodów, wywieźli do pociągu, do Pruszkowa. W Pruszkowie jakoś podzielili, a że byłem ranny, lekarz mnie przyjął, żeby opatrzyć. Jakoś tam się kręciłem.

  • W jaki sposób został pan ranny?

Dom, w którym byliśmy, to był ostatni dom przed Malczewskiego, tam kawałek pola był jeszcze, a po drugiej stronie było już czyste pole i stały dwie czy trzy wille. Niemcy od lotniska czołgami jechali i strzelali, a ja byłem na pierwszym piętrze w willi. Pod oknem miałem wybitą dziurę i z karabinu się ostrzeliwałem. Widocznie zorientowali się, skąd ktoś strzela. Walnęli jakoś tak szczęśliwie, że górą pocisk przeleciał przez pokój, w którym byłem. Tylko ściana mnie chroniła. Pocisk wpadł do szafy i szczęśliwe rozerwał się w szafie. Doleciał do szafy, wbił się i rozerwał. Tam było trochę ubrań, różnych rzeczy i wyhamowało wszystkie odłamki. W ramię byłem ranny, zresztą odłamek mam do tej pory. Duży, półtora centymetra na dwa. Cały czas mam go w ręku, ale rękę jakoś rozruszałem. Na początku w ogóle nie mogłem ruszyć ręką, tylko nosiłem na temblaku. Jak wyskoczyłem z pociągu, wróciłem do znajomych z Łowicza, to dziadka pracownicy. Tam z mamą się zatrzymaliśmy. Stamtąd później przenieśliśmy się w góry, do Nowego Sącza, do brata ojca. Tam dopiero dostaliśmy od ojca kombinowanymi drogami list, że jest w Polsce. Później się spotkaliśmy. To tylko parę dni było, bo później weszli Rosjanie. Niemcy zabrali folksdojczy i wynieśli się. My też musieliśmy się wynieść, bo tam dla odmiany nie było Rosjan, ale polskie siły nas chciały przyłapać.
Wyprowadziliśmy się pod Łódź. Tam był kolega ojca z Powstania, z pułku saperów. Tam się zatrzymaliśmy. Ojciec znalazł pracę w magistracie. Miał obce dowody osobiste porobione i tam się zarejestrował, i tam pracował, i tam jakiś czas mieszkaliśmy. Nie mogliśmy wrócić do Warszawy, bo nie mieliśmy mieszkania. Mieszkanie zajął jakiś działacz socjalistyczny czy komunistyczny. Potem od pana, który był krawcem, kupili mieszkanie. Ojciec miał trochę pieniędzy, przywiózł z Anglii. Za jakąś opłatą (nie wtrącałem się do tego, bo wtedy miałem szesnaście lat) załatwili pokój z kuchnią w małej willi. Tam mieszkaliśmy do momentu aresztowania ojca. Później się ożeniłem i przeniosłem się do rodziców żony. Żona też brała udział w Powstaniu. Umarła rok temu, nie tak dawno, w lipcu, tak że jestem jeszcze niezupełnie do życia przystosowany. Mam dzieci, opiekują się mną, starają się mnie w jakiś sposób podtrzymać, ale wszyscy pracują, więc całe dnie w zasadzie jestem sam. Trudno jest, ale trzeba.

  • Poznał pan żonę w czasie Powstania?

Nie. Żona była na Powiślu, w innym oddziale zupełnie.

  • Jak nazywał się pana dowódca?

Nie bardzo się nami zajmował, ale często chodziliśmy na wypady w stronę lotniska.

  • Jak wyglądały takie wypady?

Zbierało się sześciu, siedmiu i szliśmy, żeby zobaczyć, gdzie Niemcy się ustawiają, bo oni na noc się wycofywali, a na dzień przyjeżdżali blisko, do tych do domów… Teraz tam jest dużo domów, ale były trzy czy cztery wille. W okolicy tych willi stawiali nieduże armatki i ostrzeliwali nasze pozycje przy Niepodległości. Często na takie wypady chodziliśmy, przy okazji zbieraliśmy różne rzeczy, zwłaszcza jeżeli chodzi o żywność, bo było trochę trudno z żywnością. Były króliki, to zabieraliśmy stamtąd, bo tam już nikogo nie było, nikt nie mieszkał, wszystkich Niemcy wyrzucili. Żeśmy tam parokrotnie chodzili. W czasie Powstania cały czas trzymaliśmy willę, było nas chyba dwunastu. Niby cały pluton, to nie był nawet pełny pluton, tylko parunastu chłopaków, wszyscy mniej więcej w moim wieku. Dowódca był starszy i nie był gdzieś z Warszawy, gdzieś ze wschodniej części Polski. Bardzo był fajny człowiek, sympatyczny. Jak go ranili i okazało się, że go ranili w siedzenie (jakiś lecący pocisk, niespecjalnie chyba nawet wycelowany w niego), strasznie się nas wstydził, mówił, że nie może powiedzieć, gdzie go trafili, bo nie wypada nawet powiedzieć, jak to się stało, że to nie w walce. Przeżył wszystko jakoś, potem nawet przyjeżdżał do Warszawy, czasem się widywaliśmy. Był bardzo sympatyczny człowiek, miał akcent wschodni, ale bardzo był fajny, miły. Był bardzo wysoki, my wszyscy byliśmy drobni, mali chłopcy, a on był duży. Byłem też nieduży, miałem szesnaście lat skończone, jeszcze nie skończyłem rosnąć. Podrosłem trochę później, a tak to byłem mały chłopak.
  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?

Było taki, że dostawaliśmy jakieś przydziały jedzenia, obiady. Poza tym jeszcze sami się staraliśmy, często wychodziliśmy za linię i z tych budynków, w których nikogo już nie było, zabieraliśmy różne rzeczy. W piwnicach były mąki, kasze, to zabieraliśmy do siebie. W naszej willi była pani, która się tą willą zajmowała i mieszkała. Ona nam gotowała dodatkowo obiady i jakieś rzeczy dogotowywała, tak że nie głodowaliśmy. Poza tym chodziliśmy do Odyńca, do ogrodów. Te ogrody jeszcze są. Było dużo drzew i owoce, to też chodziliśmy, ale trzeba było bardzo ostrożnie, bo Niemcy ostrzeliwali. Stamtąd wynosiliśmy owoce, kapustę, jakieś inne, bo ludzie mieli posadzone. W czasie okupacji tak było, że ludzie korzystali z tych działek. Myśmy się trochę do tego przyłączali.

  • Czy w czasie Powstania uczestniczył pan w praktykach religijnych, na przykład w mszach świętych?

Brałem udział w mszach świętych. W niedziele były msze święte.

  • Gdzie pan chodził na msze?

Siostry były, miały swoją kaplicę. Chodziliśmy do tej kaplicy.

  • Słuchał pan radia albo czytał prasę podziemną?

Prasę podziemną dostawaliśmy. Niespecjalnie regularnie, ale dostawaliśmy. Radia nie mieliśmy.

  • W jaki sposób pan dostawał prasę?

Przynosili chłopcy, gońcy. Roznosili po wszystkich oddziałach.

  • Jak wyglądał odbiór zrzutów?

Zrzuty były na Belgijskiej, na dole, po zejściu ze skarpy. Tam zrzucili, wszyscy pobiegliśmy. Często były dyżury w parku Dreszera, bo spodziewali się, że będą robić zrzuty. Na noc trzeba było na takie dyżury chodzić, całą noc przesiedzieć. Często się czekało i nic nie przynosili, ale parę razy przynosiliśmy stamtąd zrzuty. Jak w ciągu dnia zrzucili, to Niemcy starali się odebrać. Na dole była szkoła elżbietanek, jakiś oddział tam został, bo zdobyli tę szkołę i starali się, żeby teren był taki, żeby Niemcy nie mogli dojść i zabrać zrzutów. Wtedy nawet dwu- albo trzykrotnie zbieraliśmy zrzuty i zanosiliśmy na górę. Przy okazji rannych jeszcze, tak że też było trochę pracy.

  • Co było w zrzucie?

Najczęściej zrzucali piaty, to są urządzenia przeciwpancerne. Cienka, zwykła rura, w środek wkładało się pocisk i pocisk odpalało. Było niezbyt przyjemne strzelanie z tego, trzymało się cały czas w ręku. Z celnością też nie było za dobrze, ale były skuteczne. Jak trafił taki pocisk, wbijał się w czołg czy w auto pancerne, to rozrywał. Były bardzo potrzebne te piaty. Poza tym zrzucali dużo stenów, trochę amunicję. Zrzucali też jakieś poniemieckie steny. Wszystko zbierali, przynosili i później przydzielali oddziałom. Nam się mało dostawało jakoś, ale coś od czasu do czasu było: angielskie granaty mills przeciwpancerne, ciężkie, poza tym kanony – zwyczajne wybuchowe urządzenie bez żadnej osłony, tylko w płóciennej oprawie. Odpalało się to i rzucało, i robiło duży efekt wybuchowy. Przeciwko czołgom się nadawało, przeciwko samochodom się bardzo nadawało.
Dni były podobne do siebie bardzo, bo był okres, że było dosyć spokojnie na Mokotowie. Niemcy nie próbowali się wdzierać, bo widocznie uważali, że nie potrzebują. Najgorsze było, że byli od Puławskiej w dół (tam Film ma budynek zbudowany już po wojnie) stała żandarmeria niemiecka i od czasu do czasu wsiadali do samochodu, wypadali i mordowali ludność. Na Szustra kiedyś wpadli, ludzie byli w tym rejonie, dużo zginęło. Podpalali, wrzucali granaty do piwnic. Często to robili. Trudno było się do nich dostać. Od dołu nie bardzo można było, a od Puławskiej byli dobrze ustawieni. Mieli karabiny maszynowe w budynkach, które były przy Puławskiej. Dojść do nich było bardzo ciężko. Próbowali jakoś ich zlikwidować, ale nie udało się. Do końca byli. Paru ich zginęło, ale oni więcej krzywdy robili Powstańcom niż my im. Trudne były warunki, żeby ich wypędzić. Przy Rakowieckiej, przy koszarach (do Madalińskiego) było takie miejsce, że czasami można było się tam dostać, ale naprzeciwko Madalińskiego w dół była ulica Dolna. Tam też przyjeżdżali, wymordowali całą masę ludzi na Malczewskiego. W każdym razie tam trudniej było się dostać. Do Szustra można było jako tako, był zajęty przez Powstańców teren. Później Niemcy już zaczęli się rozprzestrzeniać. Przyszły jakieś oddziały ze wschodu i już było dużo Niemców, SS. Na koniec Powstania było bardzo dużo Niemców. Nas było niedużo i nie bardzo mieliśmy broń, nie mieliśmy specjalnie ciekawych urządzeń. Robili własne wyrzutnie granatów, to było coś podobnego do procy, tylko że całych z dętek samochodowych i granaty w płóciennych [osłonach]. Strzelali z tego, ale nie bardzo dobry był efekt, parę czołgów zniszczyli na Niepodległości. Byliśmy może za młodzi trochę na to, żeby potrafić dobrze walczyć. W każdym razie chęć była.

  • Jakie wydarzenie z czasów Powstania zapamiętał pan najlepiej?

Zrzuty. Było widać, że to jest na naszą korzyść. Wszystkie rzeczy, które żeśmy zabrali z workami, z zasobnikami… To w rurach zasobnikowych było zrzucane na spadochronach. Całe zasobniki przenosiliśmy. To była ciężka praca, bo to było ciężkie. Nie rozbieraliśmy tego na początku, tylko zaraz blisko, bo Niemcy ostrzeliwali. Musieliśmy szybko to zbierać i usuwać się kawałek dalej, i dopiero otwierać całe kontenery. Broń, która tam była, przenosiliśmy ręcznie. Po kilka sztuk każdy brał i ciągnął na górę. Ostrzeliwali, bo to jest odkryty teren. Trudno było się miedzy budynkami dostać, trzeba było przy ulicy przechodzić. Jakoś wtedy dawaliśmy radę. Zginęło dużo chłopaków. Teraz właściwie ja jestem z tego oddziału, niewiele osób żyje, ale poumierali później już – wszyscy moi koledzy, z którymi całe Powstanie byliśmy razem.

  • Pamięta pan nazwiska kolegów, z którymi pan był w Powstanie?

Tak. Tak urządziliśmy, że wszyscy się zebraliśmy z „Odwetu” i dostaliśmy się do jednej kompanii. To była właściwie niepełna kompania. Byliśmy jednym z plutonów, ale niepełnych, bo było nas trzynastu czy czternastu. Już teraz nie widzę, żeby ktoś z nich żył. Kolegowaliśmy się, nawet po Powstaniu się spotykaliśmy, ale nie wszyscy się utrzymali. Niektórzy poumierali śmiercią naturalną później, po Powstaniu, dużo wcześniej. Ja jakoś długo żyję.

  • Jaki wpływ wywarło na pana życie Powstanie?

Życie było dla mnie bardzo trudne, bo były dwie panie i ja. Mieszkanie jakoś udało nam się załatwić. W końcu wylądowaliśmy na Szustra, w willi ostatniej [jakościowo], to już najgorsze mieszkanie, pokój z kuchnią i wnęką. Tam mieszkaliśmy. Ojciec jeszcze doszedł. Zacząłem pracować w niemieckiej firmie filmowej Generalbevollmächtigter für die Sämtliche Lichtspieltheater, centrala kin jak gdyby. Byłem gońcem jakiś czas. Miałem wtedy ponad szesnaście lat. Przyjęli mnie przez znajomego, zresztą folksdojcza. Człowiek był w moim wieku, jego babcia była folksdojczką i go wciągnęła, ale zachowywał się w stosunku do nas bardzo dobrze. Nawet korzystnie było kontaktować się. Tam załatwił mi pracę i tam pracowałem ze dwa, trzy lata, i zostałem mechanikiem. Nauczyłem się naprawy aparatów filmowych, przystawek dźwiękowych. Do techniki zawsze miałem umiejętność i inicjatywę, tak że tam dobrze mi było. Tylko nikt nie wiedział, że jestem w konspiracji, że w ogóle coś się dzieje. Później, jak po Powstaniu byłem w Łowiczu, byłem ranny, chodziłem z ręką na temblaku, spotkał mnie folksdojcz, który tam pracował. Był właściwie wicedyrektorem tej instytucji. Podjechał samochodem do mnie, wyskoczył. Mówię: „O choroba, już mnie trafili!”. Wysiadł, wyjął mój dowód osobisty, widocznie ten dowód był u nich w instytucji i jeszcze jakieś inne moje karty. Dał mi i mówi: „Masz, weź to sobie, może ci się przyda”. Wsiadł do samochodu i odjechał. On się śmiesznie nazywał: Krępek. Nie wiem, niemieckie to nie było nazwisko. Był drugi, jego zastępca – w czasie Powstania spotkałem go jako oficera w AK. W pierwszej chwili, jak go zobaczyłem, to poleciałem do komendy powiedzieć, że tutaj taki jest. Przytrzymali go i się okazało, że był w AK cały czas. Zrobił listę folksdojcza, ale działał dla Polaków. Takie różne rzeczy się działy.
Były straty w rodzinie. Dziadka Niemcy zastrzelili, potem ojciec siedział w więzieniu siedem lat, więc byliśmy znowu sami, to znaczy ja, mama i babcia byliśmy sami. Mama pracowała w jadłodajni. Przecież żona oficera nigdy nie pracowała, ale [mama] musiała pracować w jadłodajni. Ja tam też pracowałem, żeby dorobić jakieś pieniądze, też coś płacili. Przyznam szczerze, że kierownictwo niemieckie to byli Reichsdeutsche. Żona dyrektora też pracowała w tej instytucji, w stosunku do mnie bardzo dobrze się odnosiła, nawet podwyżki dostawałem, jakieś gratyfikacje od czasu do czasu.

  • W jakim okresie pracował pan w jadłodajni?

Pracowałem w centrali kin jako mechanik. Tam właśnie ona mnie wspierała bardzo. Bardzo sympatyczna była ta Niemka. Dyrektor mówił (po niemiecku trochę zacząłem mówić), że w zasadzie się nie dziwi, że Polacy są tacy przeciwni, bo on też by był, gdyby taki stan nastąpił w ich narodzie, on by też tak działał. Był przyzwoity człowiek, nigdy nie miał pretensji, nie wyrzucał nikogo za nic. Często było tak, że wyrzucali z instytucji, jak kogoś podejrzewali o coś, a tam jakoś było przyzwoicie. Przez parę lat pracowałem, dwa i pół roku w czasie okupacji, a potem spotkałem ich w Łowiczu. Jechali samochodem, zaważyli mnie, zatrzymali się przy mnie, dali mi dowód i jeszcze jakieś papiery. Nie pamiętam już nawet, co to było. Nie mieli do mnie pretensji, nic nie zarzucali. Tak jakoś przeżyło się Powstanie.
Później było bardzo ciężko. Mieszkanie mieliśmy bardzo marne, pokój z kuchnią i wnęką, nic więcej. Potem ojca aresztowali. Przesiedział siedem lat, znowu byliśmy sami – mama, ja i babcia. Babcia gospodarstwem się zajmowała, mama pracowała, ja pracowałem. Jakoś żeśmy żyli po trochu. Skromnie bardzo, ale żyliśmy jakoś. Później, jak ojca wypuścili, szybko zmarł. Po więzieniu niedługo pożył.

  • Czy z tego powodu, że był pan Powstańcem, w czasie powojennym spotkały pana jakieś represje?

W sumie nie. Nie chwaliłem się tym, nikt nie mówił o mnie, tak że to jakoś cicho przeszło. Pracowałem w instytucji niemieckiej, ta instytucja mieściła się w Alei Róż przy Alejach Ujazdowskich. Miałem przepustkę specjalną, z Szucha szedłem piechotą, przechodziłem tamtędy codziennie. Tak że tak się układało, że nie represjonowali mnie specjalnie w czasie okupacji. Po wojnie zacząłem pracować w Instytucie Łączności. Potem już były normalne czasy. Co prawda nam było ciężko, bo ojciec był chory. Jakiś czas pracował w wodociągach i kanalizacji. Był saperem, to były związane z tym roboty. Chodziłem do szkoły, jakoś się wygrzebałem z tego wszystkiego.

  • Czyli po wojnie nie spotkały pana represje?

Jakoś specjalnie represje mnie nie spotkały. Nawet dostałem mieszkanie z instytucji, w której pracowałem. Później, jak w instytucie zacząłem pracować, to dostałem mieszkanie. Ale jakoś nikt się mnie nie czepiał, nie doszukiwał. Nikomu się też nie chwaliłem, że brałem udział w Powstaniu. Nie chwaliłem się tym, bo pewnie wykombinowaliby coś i dla mnie.



Warszawa, 18 października 2012 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Kowalska
Jerzy Penkala Pseudonim: „K-1” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Odwet”; Pułk „Baszta”, kompania O-3 Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter