Stanisława Wendeker „Nina”

Archiwum Historii Mówionej

Stanisława Wendeker, przed wojną Kruszewska, to rodowe nazwisko. Urodziłam się 11 października 1927 roku w Warszawie.

  • Jak wyglądało pani dzieciństwo przed wrześniem 1939 roku?

Jeszcze byłam dzieckiem, więc chodziłam do szkoły.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Do sióstr Rodziny Marii, róg Żelaznej i Żytniej. Tam chodziłam przez cztery lata. To był zakon sióstr Rodziny Marii.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Mama wychowywała dzieci. Mam brata, siostra urodziła się w roku 1940, to jeszcze jej nie było. [Brat] też chodził do szkoły. Mój ojciec był pracownikiem fizycznym, częściowo miał własne przedsiębiorstwo, masarnię. Potem był 1939 rok.

  • Czy zapamiętała pani wybuch II wojny światowej?

Tak. Zanim wybuchła wojna, zaczynały się rozruchy. Zaklejało się szyby paskami, żeby nie powylatywały. Spodziewano się tego, że mogą być naloty, że może być wojna. Dość długo, chyba dwa lata były wstępne boje do wojny. Potem przeprowadziliśmy się na ulicę Tyszkiewicza na Woli. Wybuch wojny tam się zaczął, w 1939 roku.

  • Czy pani rodzina ucierpiała w wyniku działań wojennych w 1939 roku?

Mamę z siostrą (ona się urodziła w 1940 roku) wywieziono do Breslau, to jest teraz Wrocław. W dniu wybuchu Powstania jechałam do szkoły załatwiać sobie dalszą naukę.

  • Chodzi o początek II wojny światowej, jeszcze przed Powstaniem.

Ulica Tyszkiewicza to była nowa ulica, nowe domy. Po jednej stronie cztery czy pięć budynków dość dużych, czteropiętrowych, a po drugiej kartoflisko. Wybrałam się do szkoły, załatwiać sobie szkołę. Wyszłam z domu i więcej nie wróciłam, bo Powstanie złapało mnie na mieście. Byłam w okolicy palcu Napoleona, na Boduena.

  • W czasie okupacji rodzina cały czas mieszkała na Tyszkiewicza?

Cały czas na Tyszkiewicza.

  • Z czego utrzymywali się pani rodzice?

Z doraźnych prac, tak jak wtedy było możliwe. Każdy sobie coś załatwiał. W moim domu, gdzie mieszkałam, mieszkali dowódcy z Powstania. Nie wiedziałam o tym. Nazywał się Kraszewski, pseudonim „Góral”.

  • Wracając do czasów okupacji. Czy pani się uczyła?

Chodziłam na komplety.

  • Gdzie pani chodziła na komplety?

Po mieszkaniach. Jak sobie przypominam, to bez przerwy były problemy z nauką. W prywatnych mieszkaniach w Śródmieściu, gdzie się dało, po trzy, cztery osoby. Były to tak zwane komplety gimnazjum.

  • Dużo osób uczestniczyło w zajęciach?

W zajęciach dużo. Profesorowie, którzy nas uczyli, byli częściowo ludźmi, którzy uczyli nas w podstawówce, a potem zorganizowali nam komplety. Tak z mieszkania do mieszkania, z jednej lekcji na drugą.

  • Ile klas udało się pani skończyć w ten sposób?

W ten sposób skończyłam, można powiedzieć, że maturę. W ciągu roku dwie klasy się robiło.

  • Płaciło się za naukę?

Nie płaciło się. Czasami wspomagało się ich nie finansowo, ale rzeczowo, coś z żywności. Z czegoś musieli ci ludzie żyć.

  • Ktoś z rodziny był represjonowany w czasie okupacji przez Niemców?

Nie, jakoś żeśmy się uchowali.

  • Czy ktoś zajmował się konspiracją?

Mój brat był w „Szarych Szeregach”.

  • Ile lat miał wtedy brat?

Brat jest młodszy ode mnie o rok, ale cały czas był w tak zwanej konspiracji.

  • Czy pani była w jakiś sposób do tego dopuszczana?

Nie bardzo. Byłam strasznie mała, strasznie drobna, chudziutka. Wyglądałam jak dziecko, nie na swoje lata. Czasami mnie wykorzystywano do przenoszenia różnych listów, poczty czy coś takiego, ale to tylko tyle.

  • Później pani dowiedziała się o działalności brata w „Szarych Szeregach”?

Dowiedziałam się dopiero po wojnie, bo to była naprawdę prawdziwa konspiracja.

  • Zetknęła się pani z tajną prasą, z gazetkami w czasie okupacji?

Tak.

  • W jaki sposób, od kogo pani dostawała?

Brat mi podrzucał różne rzeczy, mój ojciec coś, ale to była naprawdę konspiracja. Jeżeli ktoś coś wiedział, to nic nie mówił.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Tak jak mówiłam: wsiadłam do tramwaju i miałam jechać załatwiać dalszą naukę. Mieszkałam na Tyszkiewicza. Tramwaj jechał Górczewską, ale nie pojechał zwykłą trasą, tylko wywiózł aż do Śródmieścia. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, a to już się zaczęło Powstanie.

  • Z kim pani jechała do tej szkoły?

Sama, ale tam dość dużo ludzi jechało. Wszyscy byliśmy bardzo zdziwieni, że tramwaj nie jedzie normalną trasą, tylko kluczy po torach, którymi przedtem nigdy się nie jechało. Ten tramwaj nie jechał w tym kierunku. Dostałam się na plac Napoleona z Marszałkowskiej, bocznymi ulicami do Boduena. Tam spotkałam koleżankę. Mieszkała na Boduena 1.

  • Jak się nazywała?

To była przelotna znajomość, nie pamiętam, jak się nazywała. W każdym razie dwa dni u niej byłam. Jej rodziców nie było, bo gdzieś akurat wyjechali, ona została z wujkiem.

  • Które to były dni sierpnia?

Początek, pierwsze dwa dni Powstania. Potem spotkałam, właśnie na Boduena, swoich sąsiadów. Kraszewski pseudonim „Góral” (nie wiem, jak miał na imię, nie pamiętam już) i jego dwóch synów, Tadeusz i Janek, obydwaj w konspiracji, w mundurach.

  • Gdzie oni mieszkali? W tym samym budynku?

Na Tyszkiewicza.

  • Przedtem ich pani znała?

Znałam. Nawet mieliśmy dość przyjazne kontakty.

  • Wiedziała pani coś o ich działalności konspiracyjnej?

Nie. Oni często organizowali u siebie potańcówki, z czego byłam bardzo niezadowolona, ponieważ myślę sobie: „[Jest] wojna, żeby zabawy urządzać!”. A oni mieli zebrania.

  • Dużo osób przychodziło?

Dość dużo. Czasami piętnaście osób było.
  • Nie wiedziała pani, z jaką organizacją są związani?

Nie, potem się dopiero dowiedziałam. Jak spotkałam ich na Boduena i oni dowiedzieli się, że nikogo tam nie mam, zaprowadzili mnie do szpitala polowego. Tam był dawniej lokal, jakaś knajpka niemiecka, zrobili szpital z tego. Tam zostałam.

  • W którym to było miejscu?

Boduena 4. Tam jest tablica upamiętniająca na budynku. Cała sala była przygotowana dla rannych. Szybko się zapełniała. Potem dzień jak co dzień w Powstanie.

  • Na czym polegała pani działalność? Jakie zadania pani miała?

Tak jak sanitariuszka. Myłam, karmiłam, starałam się robić to, co możliwe w mojej sytuacji. W czasie okupacji u nas w szkole był zwyczaj uczenia się obsługi rannych – opatrunki, bandaże. Nawet nie wiedziałam dlaczego. Mój wychowawca nazywał się Zadrożny.

  • To było w ramach tajnych kompletów?

Tak. On był w szkole podstawowej z początku. Uczyli nas pierwszej pomocy, potem to się wykorzystało. Rannych przybywało.

  • Jaki pseudonim pani nosiła?

„Nina”. Taki jaki przyszedł mi najpierw do głowy.

  • Czy oprócz pani były jeszcze inne panie w tym oddziale sanitariuszek?

Tak.

  • Pamięta pani nazwiska?

Nie, to była naprawdę tajna organizacja, nikt nic oprócz pseudonimów nie wiedział.

  • Miała pani kontakt z osobami, które panią zachęciły do przyjścia tutaj i pracy sanitariuszki?

Spotkałam swoich znajomych, a ponieważ byłam, można powiedzieć, bezdomna, z daleka od domu, bez rodziny, nie miałam co z sobą zrobić, tam mnie zaprowadzili. Wchodziło się w dużą bramę, po jednej stronie było wyjście do szpitala polowego, a po drugiej cała piwnica zaadaptowana była na polowe… Tam były łóżka, wszyscy ci, co z Powstania byli, tam się zatrzymywali. Tak tam było.

  • Czy pani słyszała coś więcej o Powstańcu, który nosił pseudonim „Góral”?

Pan Kraszewski. Przede wszystkim chodzili na PAST-ę, a poza tym wszędzie tam, gdzie było trzeba, oni chodzili.

  • Wie pani, jakie to było zgrupowanie?

AL. O tym, że oni są w tym zgrupowaniu, dowiedziałam się w czasie Powstania. Oni byli w całym umundurowaniu. Wtedy dopiero się dowiedziałam, jakie mieli zadanie w czasie okupacji.

  • Czy coś więcej pani wiedziała o tym zgrupowaniu?

Nic nie wiedziałam o tym zgrupowaniu, nic a nic. Moja praca polegała tylko na tym, że przychodzili, przynosili rannych, trzeba było ich umyć, przebrać, nakarmić, zmienić opatrunki, być pomocą, sprzątnąć całą salę. Wszystko zrobić trzeba było. Praca była od rana do nocy. A gdzie się spało? Były sienniki w tej sali, gdzie byli chorzy, odgrodzone parawanikiem. Tam spaliśmy.

  • Jak wyglądało wyżywienie?

Zjadło się raz dziennie zupę. Czasami upieczonego przez kogoś chleba. To było wszystko.

  • Był dostęp do wody?

Różnie było. Z początku był, potem Niemcy zaczęli wszystko stopniowo odcinać. Wodę brało się z kranów, które na ulicach nieraz były. Po wodę chodziło się bardzo daleko nieraz i bardzo niebezpiecznie. Poza tym trochę luzu, wolnego czasu, wykorzystywało się na kontakty z ludźmi z drugiej strony barykady. Chodziło się z różnymi meldunkami okopami, barykadami, tunelami. Poza tym z budynku do budynku były powykopywane, powybijane mury i można było całą ulicę przejść piwnicami.

  • Pani też przenosiła informacje? Pamięta pani osobę, która to zlecała pani?

„Góral” i jego dwóch synów, bo oni tam mieli swoją kwaterę. Jeden był ranny.

  • Pamięta pani imiona tych synów?

Tadeusz i Janek.

  • A pseudonimy?

Już nie. Człowiek nie miał czasu myśleć o pseudonimach. Miałam gdzieś zdjęcie.

  • To był bezpośredni pani dowódca czy może z innymi osobami się pani jeszcze spotykała?

Z innymi osobami nie, dlatego że nie byłam w akcji. Jeszcze ważna rzecz: w czasie Powstania spotkałam ojca. Na Woli Niemcy rozstrzeliwali mężczyzn, więc brat i ojciec musieli stamtąd uciekać. Brat dostał się na Starówkę, on zresztą był tam od pierwszej chwili, bo wiedział o Powstaniu. Mój ojciec trafił do Śródmieścia, do mnie. Spotkałam go. Ponieważ mój ojciec nie znał się na broni, nie umiał inaczej się włączyć, to był dostarczycielem dla wszystkich, co na froncie byli, w akcji, na przykład na PAST-ę: [dostarczał] amunicję, jedzenie, wodę, przenosił rannych, co mi się też zdarzało. To było bardzo ciężko, bo byłam mała, a ci ranni nieraz trochę ważyli. Trudno było.

  • Pamięta pani osoby, którym przynosiła meldunki?

Nie, bo to były tylko przelotne kontakty: ten i ten człowiek ma iść tu i tu. Dostawało się karteczkę, chowało się i przechodziło się tunelami między budynkami. Przechodziłam nawet za Aleje [Jerozolimskie] i z powrotem. Trudno było. Wykorzystywali to, że byłam mała i szczupła, więc jak schowałam się w rów, to nie było mnie prawie widać. Ktoś większy mógł być wypatrzony przez Niemców z górnych pięter. Zresztą to mi się często nie zdarzało.

  • Widziała pani akcje bojowe tego zgrupowania?

Tak, dlatego że chodziłam też po rannych na PAST-ę, ale więcej byłam potrzeba w szpitalu przy lekarzu, bo on miał masę roboty.

  • Kto był lekarzem? Pamięta pani nazwisko?

Nie pamiętam, to było wszystko krótkotrwałe, jednorazowe, można powiedzieć. Miesiąc, a pracy od rana do późnej nocy i nieraz w nocy.

  • Ile czasu pani tam pracowała?

Do końca prawie. Potem jeszcze cywilów mieliśmy w szpitalu, dlatego że ludzie zaczęli strasznie chorować: grypa, zapalenie płuc i inne choroby infekcyjne. Trzeba było pracować od rana do nocy. Nawet nie było nieraz czasu zjeść. Z jedzeniem było coraz gorzej.

  • Skąd państwo mieliście środki opatrunkowe, lekarstwa?

Darło się prześcieradła. Wykorzystywało się dary, które ludzie przynosili. Tak to wyglądało. Zdaje mi się, że cześć ludzi się tego spodziewała, byli przygotowani do tego rodzaju akcji.
Pod koniec Powstania, dosłownie parę dni, dostałam okropnej gorączki. W szpitalu nie było gdzie się położyć, nie było jak chorować. Przecież tam byli ludzie, którzy umierali. Zresztą Boduena była skopana grobami, całe chodniki były rozkopane i tam chowano ludzi. „Krowy” [to była] straszna rzecz, to mną okropnie wstrząsnęło. Rozmawiałam z młodym chłopcem, który brał udział w akcji. „Krowy” to były pociski, które Niemcy wystrzeliwali na nas. Szpital u nas miał wejście od ulicy i od podwórka. Od podwórka była wyjęta rama okienna i zrobiona deska ze szczebelkami, i tam się schodziło. Ten chłopak poszedł na akcję, a potem go przynieśli całego spalonego. Ubranie z niego zdejmowało się ze skórą razem. Zmarł biedak. Też tam był pochowany. Podwórka, ulice – pełno grobów. Potem złapałam infekcję, strasznie byłam chora.

  • Miała pani wtedy kontakt z ojcem?

Przyszedł tam. Potem brał udział w ten sposób, że donosił na poszczególne posterunki bojowe amunicję, wodę, to co było potrzeba. Przynosił z powrotem rannych. To była jego praca w Powstanie. Potem, gdy zachorowałam, nie było tam miejsca dla ludzi tego typu co ja, bo przecież miałam tylko infekcję, a tam byli ludzie, którzy w ogóle nie mogli się ruszyć. Ojciec zabrał mnie stamtąd, mówił, że tu gdzieś ma znajomych, pójdziemy na sąsiednią ulicę, tam będę mogła się położyć. Przede wszystkim nie było lekarstw, absolutnie żadnych, wszystko się skończyło. Leczenie polegało na tym, żeby po prostu położyć się i poleżeć. Poszliśmy tam. Nie znaleźliśmy znajomych ojca, ale zanim wróciliśmy, to potrwało dwa dni, bo piwnicami, bo daleko. Jak przyszliśmy, to już Boduena nie było.
  • Kiedy to mogło być?

Pod koniec Powstania tam trafiła „krowa”, było spalone, zniszczone, nic nie było. Przyszłam tam z ojcem, bo troszeczkę mi się poprawiło, trzeba było wracać. Nikogo nie było i nic nie było, wszystko zniszczone. Do końca Powstania było parę dni, potem była kapitulacja. Ojciec mówi: „Idziesz jako żołnierz czy jako cywil?”. Już byłam tak zmęczona i tak chora, że [powiedziałam]: „Mi jest wszystko jedno”. – „To chodź, zdejmij opaskę i wyjdziemy jako cywile”. Szliśmy do Pruszkowa.

  • Czy później, po wojnie, dowiedziała się pani coś o losach ludzi z Boduena? Czy kogoś pani spotkała, czy wszyscy zginęli?

Nie spotkałam nikogo, nie starałam się spotkać. Po prostu gdy wróciłam ze swojej tułaczki, z Powstania, po wywózce do Niemiec, to nie byłam w stanie czymkolwiek się zajmować, bo byłam bardzo chora. Cały czas nie byłam zdrowa, jak wyszłam z Powstania i jak potem wróciłam.

  • Nie słyszała pani o losach „Górala”?

Słyszałam o nich, że są, że gdzieś żyją.

  • O losach nie wiedziała pani, co się z nimi działo?

Nie wiem. Przede wszystkim nie było ich, wyjechali tak jak wszyscy inni, z wojskiem oczywiście, byli w obozach. Potem już nie miałam kontaktu z nimi. Oni starsi byli ode mnie, to mam wrażenie, że już żadnego z nich na świecie nie ma.

  • O innych osobach z tego zgrupowania też pani nie słyszała?

Nie. To nie były kontakty takie, które można było zatrzymać na dłużej. Człowiek na to nie miał czasu. Potem była wywózka do Niemiec. Byłam w Pruszkowie.

  • Jak zapamiętała pani Pruszków?

Strasznie. Były sale, nie było gdzie się położyć, nie było na czym, nie było co jeść. Nic nie było. Wpadali Niemcy, ustawiali ludzi i wybierali. Stałam z ojcem. Przyszli i na bok, mnie osobno, ojca osobno. Co dalej? Wagony bydlęce, pozamykane i się jechało: Limbach, Saksonia.

  • Kiedy pani dotarła do obozu?

Po dwóch tygodniach.

  • Który to był miesiąc?

Październik. Tam dojechaliśmy, zatrudnili nas w fabryce amunicji. Na podwórku leżały gilzy do ciężkich pocisków. Mnie postawili przy szlifierce, była do połowy zautomatyzowana. Była tarcza z nożami, wysuwał się z tego uchwyt, zakładało się na to jakąś część, wkładało się i noże wprowadzone w ruch obrabiały ją. [Pracowałam] od szóstej rano do szóstej wieczorem, pół godziny przerwy na tak zwany obiad. Obiad to była jakaś brązowa lura, czasami trafił się kartofel prawie że z obierkami. Raz na trzy dni dostawaliśmy ćwiartkę chleba, to był okrągły chleb, taki półtora kilograma. [Dostawaliśmy] ćwiartkę chleba i osełeczkę margaryny i to było zaopatrzenie na śniadanie i kolację – raz na trzy dni. W połowie dnia – pół godziny odpoczynku. Cały dzień na nogach. Jakie ubranie było? Wyszłam z Powstania w letniej sukience i pantofelkach.

  • W czasie Powstania miała pani zwykły strój?

Zwykły strój. Czasami fartuchy się trafiały, jak były cięższe operacje. Nawet i operacje się robiło w tych warunkach, Amputacje nóg, rąk, [rany] głowy. Coś potwornego.

  • Jak pani to znosiła jako młoda dziewczyna?

Strasznie. Z początku nie mogłam patrzeć, że krew, że niosą człowieka, z którego tak bluzga. Mało tego, trzeba było tych ludzi myć. [Byłam] mała, a mężczyzna czasem odpowiedniej postury. Jak sobie z nim poradzić? Ale umyć trzeba było, karmić też. Łóżek na sali stało sześć w jednym rzędzie i sześć w drugim rzędzie. To była piwnica zaadoptowana na szpital. Było trzydzieści sześć osób, jeszcze pod ścianami, jeszcze tych, co można było położyć gdzieś po kątach. Było co robić. Na taką dziewczynę jak ja, która się tylko uczyła, miała jakie takie warunki w domu, to był straszny przeskok. Nie wytrzymywałam fizycznie.

  • Jaki był stosunek ludności cywilnej do Powstańców?

Dobry.

  • Przez cały czas Powstania?

Cały czas Powstania dobry był, dlatego że po tylu latach okupacji każdy był w euforii, że nareszcie się skończy. Każdy wierzył, że wygramy. Każdy wierzył w to, że nam przyjdą z pomocą. Radia się słuchało, powstańczych piosenek. Były różnego rodzaju zespoły artystyczne dla tych mniej chorych albo bardziej chorych.

  • Pamięta pani takie koncerty?

Tak, ale to były amatorskie. W każdym razie coś było.

  • Praktyki religijne też były?

Oczywiście. Msze były odprawiane i spowiedzi były, przygotowanie umarłych też było. Były różne rzeczy, które można było zastosować w tych warunkach. Każdy jeden dzień przechodził jak błyskawica. Tylko się patrzyło, kiedy „krowa” uderzy, gdzie uderzy, czy nas trafi, czy nie. Taka gra w totolotka, tak to wyglądało.
Jak wyszłam z Pruszkowa, jak mnie wywieźli do Niemiec, dali nam takie Holzschuhe, buty, drewniana zelówka i skórzany wierzch ściągany na sznurowadła. Byłam mała i szczupła, i miałam strasznie małe nogi. Na mnie nie było żadnego buta, więc to co było, trzeba było nosić. Niemcy przywozili… Oni to nazywali szmatami do mycia maszyn. Była soda kaustyczna do sprzątania, do mycia. Prało się i robiło się z tego onuce do butów. Nogi sobie pościerałam solidnie, jedna wielka rana. Lagier, który nam dano, to były trzy piętra starej fabryki, sale dość duże, dwupiętrowe prycze. Na pryczy wióry jak dla trupa do trumny, dwa płaty tektury i na to koc. Koc nie wiem z czego, ale były paździory w nim. Jak człowiek się tym przykrył, a paździor trafił w nogę, to aż rozrywało. To było moje ubranie na dzień i na noc. Jak się wychodziło do fabryki, to się kładło na siebie, żeby nie zmarznąć. A w Saksonii, w Limbach było pięknie. Po jednej stronie, gdzie stał nasz lagier, to był cały czas (aż do fabryki) mur. Za murem były prywatne wille, ale również zakłady przemysłowe. W fabryce, gdzie pracowałyśmy, były Rosjanki i Ukrainki. One były w kuchni.

  • Polek dużo było?

Było nas chyba setka, wszystko z Powstania. Różni ludzie byli. Na jednym piętrze były rodziny, matki z dziećmi, chorzy. A drudzy, którzy chodzili do pracy, zdolni do pracy, to tacy jak ja. Szłyśmy do pracy pod górkę, bo to był górzysty teren. Jak był śnieg, to się po prostu zjeżdżało na tych butach, bo ślisko było, ale ja miałam kłopoty z nogami, bo miałam dużo za duże buty, te gałgany nie bardzo pasowały. Dostałam jakiejś infekcji, strasznie byłam chora, dużą miałam gorączkę i po prostu nie mogłam wstać. Lagerführerka miała za zadanie sprawdzać, czy wszyscy wyszli, a ja nie wyszłam. Miałam na parterze pryczę. Prycza to nieheblowane drzewo, drzazgi. Przyszła i jak mnie złapie za włosy, jak mnie zacznie szarpać, a ja nic. Byłam już tak chora. Poleciała po termometr, zmierzyła – czterdzieści jeden. Więc zostawiła mnie w spokoju. Leków nie dostałam. Leki skombinowały Polki, które wychodziły na miasto. Doskonale znały język niemiecki i zdejmowały literkę „P”, udawały jakąś cudzoziemkę. Przyniosły mi aspirynę, podleczyły mnie trochę. Ale to zostało, cały czas byłam chora. Trwało to od października aż do maja.
Jak się myło? Była myjnia, prysznice u góry. Dostawałyśmy małe mydełka, które pływały po wodzie. Mówili, że to jest mydło z ludzi. Straszne wspomnienie, ale trzeba się było myć. Po takiej kąpieli wychodziłyśmy, mróz nie mróz, śnieżna to śnieżna, ciepło to ciepło. Trzeba było przeżyć i tle.

  • Długo pani przebywała w tym obozie?

Do końca wojny.

  • Kto wyzwolił panią?

Amerykanie. Poszłyśmy do pracy. Tam były często alarmy. Od nas Chemnitz było jakieś dziesięć, piętnaście kilometrów. Tam były dywanowe naloty. Jak tam były naloty, to u nas się ziemia trzęsła, ale myśmy się bardzo cieszyły z nalotów, to przybliżało koniec wojny. Fabryka – duża sala oszklona i stanowiska robocze naokoło. Jak były naloty, to oni pod tę oszkloną kopułę [spędzali] wszystkich cudzoziemców, to znaczy Polki, Rosjanki, jakie tam były, zdaje mi się, że było trochę Francuzek. Ich lepiej traktowano niż nas, Polaków, bo myśmy były Polnische Banditen. Wyrzucali nas pod tę szklaną kopułę, a wszyscy inni lokowali się gdzieś po bokach. Potem poszłyśmy jednego dnia do pracy i alarm. Znowu nas wpędzili pod kopułę, siedzimy pół godziny, nie ma odwołania, godzinę – nie ma, dwie godziny – nie ma. Wszyscy są już bardzo niespokojni. Patrzymy, a ci Niemcy, co zawsze nas pilnowali, nagle gdzieś zniknęli. Słyszymy coś takiego jak ciężkie maszyny. Co to jest? Czołgi amerykańskie wjechały do nas, do Limbach. Myśmy wszystkie wyskoczyły, już nas nikt wtedy nie zatrzymywał i nie pilnował. Wyskoczyłyśmy na ulicę, a Amerykanie siedzieli na czołgach i nam rzucali czekoladę, papierosy i suchary. Skończyła się wojna. Potem nie było czym wrócić.
  • Kiedy to było? Pamięta pani, którego dnia obóz został wyzwolony?

Czwartego maja skończyła się wojna. Nie ma czym wrócić. Każdy organizował sobie sam powrót. Gdy weszli Amerykanie, to chodziły ekipy ludzi, którzy sprawdzali, skąd kto jest. Spisywali i dawali nam karteczki na zaopatrzenie. Otwierali magazyny niemieckie, ale to nie było z żywnością, tylko wojskowe, cywilne i inne. Jak dawali, to trzeba było brać, bo człowiek nie miał nic, ani butów, ani bielizny, ani ubrania, tylko drelichowy mundurek na sobie, spodnie i bluza. Jak tam wpadłyśmy, to się brało, co się dało, w coś się ubrać, coś zmienić. Potem polowało się na kogoś, kto zabrałby nas w kierunku do Polski.

  • Chciała pani wrócić do Warszawy?

Jeszcze jak! Nie wiedziałam, co się dzieje z moją mamą. Siostra się urodziła w 1940 roku, to miała piąty rok.

  • Nie miała pani żadnego kontaktu z mamą?

Z nikim.

  • Co się działo z bratem?

Też nie wiedziałam. Mój brat uciekł z transportu, jak ich wywozili.

  • Po Powstaniu?

Tak.

  • A ojciec?

Też uciekł. Jeszcze z Pruszkowa uciekł. Ale listy nie dochodziły, nic nie dostawałam, nie wiedziałam, co się z nimi dzieje, przeżyli czy nie. Jakimś cudem zgarnęłam dwie pary spodni – dla brata i dla ojca. Dla mojej siostry złapałam jakąś lalkę, bo też były. Potem jakieś materiały. Myślę sobie: „Nie ma ubrania, ale z tego można coś uszyć”. Co się dało, to się brało. Dojechało się transportem, do pociągu się dostałyśmy. Dokąd była strona amerykańska, to jak cię mogę, ale potem, jak już strona rosyjska, to zaczęły się problemy.

  • Na czym polegały te problemy?

Żołnierze amerykańscy byli w porządku, ale rosyjscy – straszni. Wpadali, wyciągali kobiety. Na jednym torze stały pociągi w kierunku do Niemiec, na drugim torze stały pociągi w kierunku do Polski. Do jednego i drugiego pociągu wpadali Rosjanie i wybierali sobie panienki. Krzyki, lament, inne rzeczy. Starsza pani poszła do komendanta na stacji i mówi: „Wy napadacie na nas?”. Nie wiem, co im powiedziała, ale cały nasz skład, wagon w którym jechały Polki w kierunku do Polski, został obstawiony. Żaden nie przeszedł, mieliśmy spokój. Ze strachu wlazłam pod ławkę w wagonie.
Dojechałam do Jeleniej Góry. Tam wysiedliśmy, bo dalej nie ma torów. Skierowali nas z komendy (nie pamiętam już, jak to się nazywało, ale przedziwne były układy) do pozostawionych przez Niemców domków willowych. Wtedy, od roku pierwszy raz, spałam w łóżku. W niemieckim domku było łóżko, była pościel. Cudownie było, rozkosz. Woda była, można się było umyć. Z Jeleniej Góry do Polski wróciłam chyba w lipcu. Nie było czym przyjechać, nie było transportu. Można było się zabrać samochodem dostawczym, który jechał w kierunku Polski, ale trzeba było mieć pieniądze. Człowiek nie miał nic, więc siedziałam tam do lipca chyba. W sąsiedniej willi zatrzymał się pan pułkownik rosyjski z całym swoim sztabem. Zatrudnił mnie i jeszcze jedną dziewczynę do gotowania. Wtedy mogłyśmy coś zjeść. Gotowałyśmy mu tylko obiady, ale przy okazji dostało się kawałek chleba, jakąś margarynę. Znowu zaczęły się choroby. Nie wiem, czy to była reakcja organizmu po wszystkich przejściach, w każdym razie jak wyjeżdżałam z Jeleniej Góry do Polski, to już byłam bardzo chora. Przyjechałam do Warszawy, to już byłam ciężko chora.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

W lipcu. Wysiadłam na dworcu, na Towarowej była wtedy stacja. Wysiadłam tam, spojrzałam i nie wierzyłam własnym oczom: jedna pustynia gruzów. Gdzieniegdzie stał kikut jakiegoś domu. Przede mną wyjechała matka z trojgiem dzieci, przez Czerwony Krzyż się wystarała, bo trójka dzieci. Zostawiła mi adres do siebie gdzieś na Siennej, już nie pamiętam dokładnie, że w razie jak nie będę miała się gdzie zatrzymać, oni tam mieszkali. Czy dalej będą mieszkać, to nie wiedzą. Na szczęście ten dom ocalał, tam się zatrzymałam. Potem szukałam rodziny. Byłam na Tyszkiewicza. Całe piętro, gdzie mieszkaliśmy, spalone. Ani kartki na murze, ani nic. Czy żyją, czy nie żyją? Nie miałam pewności, co się z nimi stało. Obok był sklep spożywczy. Weszłam tam, pytam, czy była moja rodzina. Nawet stary właściciel był. Mówił, że zostawili, kartka była, ale pewnie deszcz zmył. W każdym razie z tydzień albo dwa chodziłam i ich szukałam.

  • Odnalazła pani w końcu?

Nie odnalazłam. Idę Chłodną, jak jest kościół i spotkałam kolegę ze szkoły. Uczepiłam się go. Miałam gorączkę, nie wiedziałam, dlaczego (teraz wiem) tak się źle czuję, ulica mi się bujała. Myślę sobie: „Co ja tak źle widzę?”. Patrzę: z prawej strony kościoła [ktoś] jedzie na rowerze. Mówię: „Wiesz co? Tam chyba mój ojciec jedzie”. I to był mój ojciec. Zostawiłam na Tyszkiewicza wiadomość, że jestem tu i tu, że jak ktoś przyjedzie… Już mi powiedzieli, że brat był, ojciec był, że mama żyje, że są poza Warszawą. Już się trochę uspokoiłam. Podjechał bliżej – to był mój ojciec. Jakie było powitanie, to szkoda mówić. Mój ojciec pojechał ze mną tam, gdzie mieszkałam. Miałam koszyczek taki, jak Niemcy mieli kosze plecione, tam swój dobytek miałam. Zabrał mój dobytek i mnie. Mój brat przyjechał, też znalazł adres i jak z ojcem doszłam do domu, gdzie się zatrzymałam, to już pod tym domem stał, przyszedł. Nie poznałam go, bo mój brat był mały, mniejszy ode mnie. Patrzę: wielkie chłopisko. Jak on przez ten rok urósł!

  • Brał udział w Powstaniu?

Oczywiście, na Starówce.

  • W jakim zgrupowaniu?

W „Szarych Szeregach”. Zabrali mnie. Ojciec był rowerem i tak mnie ciągnęli aż do Ożarowa, bo tam się zatrzymali. Tutaj nie było gdzie, nie było domu, nie było miejsca. Nic nie było, była jedna wielka szara ruina gruzów. Tak się skończyło moje Powstanie.

  • Jakie były pani losy po wojnie? Uczyła się pani jeszcze?

Po wojnie najpierw byłam ciężko chora, przez rok prawie, dlatego że zatrucia, które powstały jeszcze za Niemców, jednak się odezwały. Nie było mowy o żadnej pracy, żadnej nauce, o niczym, tylko od lekarza do lekarza, żeby mnie z tego wyciągnąć. Potem pracowałam w PKPG, Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego. Z Ożarowa dojeżdżałam do Warszawy pociągami towarowymi, między koszami z kurami, jajkami gęsiami i bańkami z mlekiem. Tak się jeździło. Podróż z Ożarowa do Warszawy, do Towarowej, tam był dworzec, trwała godzinę, półtorej, zależy jakiego dnia. Ciężko było, bo przecież człowiek wycieńczony po wszystkich sprawach, to każdą podróż okropnie znosił. Ale w PKPG dostałam mieszkanie na Lwowskiej 2. To był trzypokojowy lokal i w każdym pokoju osobna rodzina, i ja też dostałam taki pokoik. Już byłam w siódmym niebie, już można było coś robić.

  • Wróciła pani do Warszawy?

Wróciłam do Warszawy, bo szansa na naukę, na pracę, na wszystko. Mój ojciec i matka zostali w Ożarowie. Ojciec spotkał tam swojego dawnego kolegę, założyli sobie warsztat masarski i jakoś funkcjonowali. Wróciłam do Warszawy, bo dostałam mieszkanie. Zaczęły się problemy, bo tata jest prywatna inicjatywa, więc zamknięta droga do szkoły. Co pozostawało? Kursy, żeby się doszkolić, kursy handlowe, stenografii i jeszcze jakieś inne. Człowiek łapał, co się dało, żeby to jakoś postawiło na nogi. Ciężko było bardzo. Z PKPG potem przeszłam do Metrobudowy, potem do Centralnego Biura Obrotu Maszynami. Wszędzie tam, gdzie trochę więcej płacili, a płacili tak, że za jedną pensję, za miesiąc pracy, człowiek mógł kupić jedną parę butów.

  • Była pani poddana represjom związanym z udziałem w Powstaniu?

Nigdzie się nie włączałam, z powodu tego z jakiej rodziny pochodzę, czym zajmuje się ojciec. A penetrowali wszędzie. Wszędzie dotarli i wszędzie miałam drzwi zamknięte, ponieważ prywatna inicjatywa. Raczej się nie przyznawałam do niczego. Bazowałam na różnych kursach i kursikach i czekałam na lepszy czas, żebym mogła się gdzieś lepiej zaczepić. Mieszkałam na Lwowskiej, to był drugi dom od Politechniki.

  • Czy w okresie powojennym wracała pani wspomnieniami do okresu Powstania, wojny?

Myślałam o tym, jak mi się nieraz w nocy śniło. Myślałam, że to był koszmar, to był sen, nieprawda. To nie był czas, żeby człowiek mógł myśleć o tym, co się stało, tylko [myślał], jak się będzie dalej żyło, o to chodziło. Poza tym ze zdrowiem niedobrze. Mam drugą grupę inwalidzką. Człowiek się starał jakoś utrzymać na powierzchni, cóż było robić? Za PRL-u w ogóle nie pisałam, że mieszkam z rodziną czy że mam rodzinę, tylko: „Nie mam kontaktu z rodziną”, bo wszędzie mi drzwi zamykali, a już najbardziej w PKPG. Tam był straszny nacisk. Trzy lata chyba tam pracowałam, aż w końcu miałam dosyć presji wszelkiego rodzaju: „A co, a gdzie, dlaczego?”. Tak trwało, aż wyszłam za mąż. Zmieniłam nazwisko i wtedy skończyło się: „Kto to jest?”.




Warszawa, 26 października 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
Stanisława Wendeker Pseudonim: „Nina” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Korpus Bezpieczeństwa Armii Ludowej Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter