Zbigniew Szymański „Gałązka”
Nazywam się Zbigniew Szymański, jestem urodzony w Warszawie, zamieszkały na Powiślu. Tak się złożyło, że w tej szkole, do której chodziłem, to była szkoła powszechna na Dobrej róg Drewnianej, był duży patriotyzm, a szczególnie harcerstwo było na wysokim poziomie. Należałem do zuchów przy Ogródku Jordanowskim. Tam ćwiczyliśmy, przygotowywaliśmy się do wojny. Każde święto związane z Józefem Piłsudskim, za jego żywota i później, po śmierci było bardzo uroczyście obchodzone. Poza tym ojciec był legionistą, więc to też miało znaczenie w moim patriotycznym wychowaniu. Poza tym służyłem do mszy świętej u księdza Siemca, a księża, jakby nie było, trochę naprostowywali takich młodych obywateli jak ja. 1939 rok pamiętam jak dzisiaj. Kiedy z ojcem się żegnałem zrobił mnie odpowiedzialnym za dom, bo miałem jeszcze trzy starsze siostry...
- Ojciec został zmobilizowany?
Tak, ojciec był w ochronie rządu. Jeszcze w pierwszych dniach był w Warszawie, ale już drugiego, trzeciego musiał ją opuścić. Żegnając się z nami mówił, że wojna będzie trwała do wiosny i do wiosny on wróci. Zostać by nie mógł, bo czy z jednej strony, czy z drugiej strony, czekała ojca kulka.
- Jak pan pamięta 1 września 1939 roku?
Akurat patrzyłem z okna na walki myśliwców polskich i niemieckich. Tak ciekawie się zrobiło, że polski myśliwiec wypędził niemiecki poza teren Warszawy, żeby nie zestrzelić go na terenie miasta. Później się dowiedzieliśmy, że go ustrzelił. Jako mały chłopak, harcerzyk, już miałem "wilczka", miałem jedną gwiazdkę, jeszcze owało mi dwu gwiazdek, żebym mógł być harcerzem. Takie były zasady: żeby być harcerzem, nie mając odpowiedniego wieku, to trzeba było mieć "wilczka" i zdobyć trzy gwiazdki. Trzy gwiazdki promowały już młodego zucha do harcerstwa. Wojna wybuchła. No to tak jak chłopaki, patrzyliśmy, czy jakiegoś szpiega nie ma. Później, pod koniec oblężenia Warszawy, na moim podwórku stacjonowała kompania wojskowa. Trafiło mi się, że przenosiłem meldunki, na przykład z jednej ulicy do drugiej, to wszystko trwało dopóki kapitan nie wpadł na trop tego wszystkiego i mi się ta cała frajda skończyła. Mama była bardzo zdenerwowana oblężeniem, jak każdy dorosły.A tacy młodzieńcy jak ja, wtedy miałem dziesięć lat, w ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy, że może się coś takiego stać, latałem jak szalony. Mama biegała po całej Warszawie pomiędzy swoją rodziną. Ja byłem świadkiem jak na Chocimskiej bomba uderzyła, jakiś podchorąży oparł się o ścianę i ta ściana trochę go przysypała, akurat blisko byłem, pomogłem mu się wydostać. Później znalazły się nosze i go zabrali, okazało się, że przeżył. Poza tym była panika, obawa, że wszędzie jest szpieg. I tak na przykład, jeżeli ktoś niechcący zapalił latarkę, to już go posądzali, że daje znaki. Duże wrażenie na mnie zrobił zestrzelony jeden z niemieckich lotników, prowadzili go Alejami Jerozolimskimi do BGK. To mnie tak uderzyło, że ... czuć było od niego alkohol. Okazało się później, że najprawdopodobniej pilotom sztukasów alkohol pomagał wytrzymać przeciążenia podczas nurkowania. Kiedyś na Ordynackiej uderzyła bomba, rozsypało się wszystko, zaczęliśmy szperać, okazało się, że tam były piękne zdjęcia samolotów. Człowiek się w ogóle nie spodziewał, że takie samoloty istnieją. Pierwsze spotkało mnie… wejście Niemców do Warszawy było takie… oni się zachowywali zasadniczo spokojnie, bo jeszcze nie było tego terroru. Jedyna rzecz, która była szokująca, to były tak zwane blokady ulic. Na czy to polegało? Polegało [to na tym], że były blokady ulic, Niemcy wchodzili do mieszkań i sprawdzali czy nie ma broni i tak dalej. Mama moja była mile zdziwiona, zaskoczona, bo wszedł żołnierz normalny i za chwilę wszedł oficer, więc byliśmy zaszokowani, wypędził, w ogóle nie pozwolił temu żołnierzowi szperać, bo tam mała biblioteczka była, zaczął coś szukać. Może to też było, bo tak, był portret Piłsudskiego, zasalutował, było zdjęcie mojego ojca kiedy był jeszcze w armii carskiej. Ale w każdym razie jak zobaczył czwórkę sierot i jedną panią… więc to nas bardzo zaszokowało. Z sąsiadem mieliśmy trochę nieprzyjemności, miał nazwisko Gogolewski. Przed wojną odbywały się wyścigi kolarskie Berlin – Warszawa i on od jednego z Niemców wziął małą swastykę, taki proporzec i zawsze jak tam miał raty u Żyda, to go straszył tą chorągiewką. W chwili kiedy Niemcy weszli do Warszawy, to on od razu podpisał folkslistę i taka nieprzyjemna rzecz, że powiedział: „Żeby był Michał...”, to znaczy mój ojciec, „to bym go tutaj na latarni powiesił.” Ja mówię: „Niech pan uważa, bo może być odwrotna sytuacja.” „Gówniarzu nie podskakuj.” To mniej więcej jest takie…
- Co się stało z ojcem, bo rozumiem, że…
Ojciec dostał się do rosyjskiej niewoli, są takie przypuszczenia, że szły dwie grupy. Jedna grupa… bo Rosjanie polowali na Rydza-Śmigłego i w tą grupę, w którą wszedł ojciec, byli przekonani, że to jest grupa Rydza-Śmigłego, a w tym czasie tamta druga grupa już była w Rumunii. Mam dokument, ojciec został zamordowany 20 kwietnia 1940 roku. Różne są domysły, przypuszczenia, że nasz ojciec w pierwszym momencie próbował uciec, bo tak, znał dobrze niemiecki, w miarę, a ukraiński znał super, bo dziadek był nadleśniczym, tak że ten język nie był dla nich obcy. Nawet, z tego co wiem, nie mógł chodzić do szkoły, bo tam Rosjanin go od Polaczków wymyślał, więc on się zdenerwował, wziął kałamarz i temu profesorowi, który go uczył, z białej brody zrobiła się czarna i został wydalony. Tak że nauki pobierał w domu, dziadek był nadleśniczym w leśniczówce. […]Zima była straszna, bo zrobiło się strasznie zimno, do szkoły się jeszcze też… to znaczy była później przerwa z tytułu, że duże mrozy były, bo tam do trzydziestu stopni, więc później lekcje normalnie. Zaczęliśmy kombinować co robić, żeby robić jakieś draki, to jest taka konspiracja koleżeńska. Taki szczegół właśnie z tej konspiracji koleżeńskiej, polegało to na tym, że miała odbyć się pierwsza lekcja języka niemieckiego. Wpadliśmy na pomysł, że trzeba udekorować klasę, więc udekorowaliśmy, chorągiewki biało-czerwone, orła się zrobiło, bo byli, którzy potrafili ładnie rysować, a w momencie kiedy wszedł ten Niemiec, myśmy zaśpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła” i odszedł. Za chwilę wpadł dyrektor blady i czekamy skutków. Skutków nie było, okazało się, że nieraz takie zagrania… mieliśmy szczęście, okazało się, że ten Niemiec, który uczył nas języka niemieckiego był ślązakiem i został przydzielony do szkół polskich. Dowiedzieliśmy się, bo później, po jakimś okresie czasu, kiedy wybuchła wojna, wzięli go na front. Żegnając się z nami powiedział: „Najgorsza klasa jaką miałem w tej szkole.” Ale prosił nas na wszelkie świętości, że jak przyjdzie drugi, żebyśmy nie robili takiego przywitania jak myśmy mu zrobili. Moi koledzy przez dwa tygodnie nie przychodzili do szkoły, byli przestraszeni, ja nawet mamie tego nie mówiłem, dopiero później jak się to wszystko wyciszyło. To się wydaje śmieszne, my sobie nie zdawaliśmy sprawy, że nam się może coś stać. To tak jak dzisiaj rozmawiam, bez zdenerwowania, bo nawet jak on wszedł, tylko chodziło o to żeby to ładnie było, żeby ta „Jeszcze Polska”, ten hymn zaśpiewany był bezbłędnie, super, hiper. O to nam chodziło, ale akurat tak się to nam złożyło, że głupie dzieciaki miały w tym szczęście. Konspiracja zaczęła się już… to znaczy już zanim ja normalnie przysięgę złożyłem… Kolegów miałem trzech starszych, to znaczy nie starszych, w moim wieku kolegów, ale to były chłopy takie, potrafili sto kilogramów wrzucić na plecy mając dwanaście lat. Mieliśmy razem wyżerkę, bo mieszkałem na Leszczyńskiej, to jest jadąc od Kopernika w dół, przy Oboźnej, przedłużenie Oboźnej jest ulica Leszczyńska.
Nie, Lipowa nie wychodzi z Oboźnej.
Lipowa, jak się idzie Oboźną, po lewej najpierw jest Radna, potem jest Lipowa. Tam się urodziłem przecież, to muszę znać. Przed wojną były [niezrozumiałe], które zostały zlikwidowane w 1937 roku, ostatnie zawody kolarskie odbyły się w 1937 roku i tam budowali piękną stację benzynową, stację naprawy samochodów i tak dalej. Ona nie została wykończona, ale sam szkielet betonowy był zrobiony i Niemcy korzystali z niego jako garaże. Mieliśmy wielką ochotę, to znaczy mieliśmy możliwość robić im różne psikusy. Dowiadywaliśmy się, bo jednego z naszych kolegów ojciec przedtem był dozorcą, w momencie gdy weszli Niemcy i zajęli tą stację, to też był dozorcą. Przez niego właśnie dowiadywaliśmy się żebyśmy się uspokoili, bo jak nas złapią, to nam tak po męsku sprawę załatwią. Później nastąpiły różne draki, jak to się mówi, poczuliśmy się że musimy coś robić. Później konspiracja…
- Jak pan się znalazł w konspiracji? Kto pana wciągnął?
To nic… należysz? No to idź już. Starszy kręcił się między nami… to jest tak, jak uprawia ktoś sport, ma kolegę, kolega uprawia sport i wciąga jego do tego sportu. To samo się odbywało z wchodzeniem do konspiracji, oczywiście musieli pana dobrze znać, żeby pan mógł się tam znaleźć w gronie, bo to już było też bardziej odpowiednio trudne do ukrycia. Każdy wiedział, że jest się w Harcerstwie. Później różne zbiórki się zaczynały, różne zadania polegające na tym, że miałem z kolegami do Józefowa pojechać. Ze względu na to, że w Józefowie do wojny mieszkali przeważnie Polacy żydowskiego pochodzenia i było naszym zadaniem sprawdzić jak się to przemieściło. Miałem takiego po prostu pecha, że w Józefowie wpadam na tego Gogolewskiego, on w mundurze niemieckim, tylko że on był na tyle głupi, że on myślał, że jestem na wagarach i mówi: „Jak spotkam twoją mamę, to powiem jak ty chodzisz do szkoły.” Mówię: „Oczywiście, niech pan powie.” Wykonaliśmy to zadanie, to też chodziło się żeby zorientować się jaka elita niemiecka tam w to miejsce [się sprowadziła], czy to normalni jacyś spokojni Niemcy, czy to jakaś wyższa szycha, no bo to też miało pewne znaczenie, bo jak były jakieś donosy na niego, to już mniej więcej można się było zorientować gdzie on jest zamieszkały. Wtedy już można było go bardzo ładnie rozpracować i pojechać na Bemowo, zorientować się jak tam w ogóle jest ustawione. Tak, że takie rzeczy robiło się na wesoło. Nawet to było… to znaczy nie ciekawe, tak jak jechałem szesnastką na Ulrichów i w pewnym momencie motorniczy do nas mówi: „Uciekajcie, bo tam już na was czekają.” My zaczynamy robić miny: „A o co panu chodzi?” „Nie udawajcie.”
- Ten motorniczy zdawał sobie sprawę.
Oczywiście nie dojechaliśmy, tak samo jak mieliśmy taką małą penetrację na… Mokotowie, Wilanowska, jeszcze dalej... [...] tam kolejka jeździła do Góry Kalwarii. Też mieliśmy tam rozpoznanie terenu i starszy przodownik podchodzi do nas i mówi: „Panowie idźcie stąd.” Mówię: „O co panu chodzi?”... Co było normalnością, to trzeba było tak, dobrze znać wszystkie stopnie wojskowe, dobrze orientować się w formacjach, czy to jest Herman Goering, czy to są czołgi, czy samoloty i tak dalej. Prace na dworcach, to już trzeba było udawać łobuziaka, nie zwracać na siebie uwagi. Człowiek zapisywał sobie ile „tygrysów”, ile „panter”, jakie formacje zmierzają na wschód. Przychodził później starszy kolega, to relacje się jemu zdawało i to gdzieś szło, bo nie sądzę, że wysyłanie nas na takie czynności miało tylko znaczenie żeby tam sprawdzić naszą sprawność wywiadowczą. To by było nierozsądne i kwestia narażania. Jednym z takich, dzisiaj można powiedzieć że to żadna akcja, była akcja nazwana „Grób Nieznanego Żołnierza”. Brałem udział razem z kolegami, akcja ta polegała na tym, że przechodził mężczyzna koło Grobu Nieznanego Żołnierza i nie zdejmował kapelusza, więc podchodziło się do niego i się mówiło: „Proszę zdjąć kapelusz, bo to Grób Nieznanego Żołnierza.” Właśnie w jednym z takich zapytań wpadłem na folksdojcza, a miałem taką fajną czapkę skórzaną, to znaczy zimową z nausznikami i mnie tą czapkę zerwał, więc uciekłem. Tą czapkę, potem z daleka obserwowałem, dał policjantowi i tak sobie myślę: „Jak ja wrócę do domu bez czapki?” Nie bałem się tego, tyko większy strach miałem co mama powie: „A znów się czepiałeś tramwaju.” Bo przecież normalnością każdego młodego, dzisiaj nie wolno tego młodzieży mówić, ale wtedy musiał pan umieć skakać, wyskakiwać, wskakiwać, a mamy tego nie lubiły, więc: „Znów pewnie czepiałeś się tramwaju i cię tam…” Po jakimś czasie idę do tego policjanta i mówię, że to jest moja czapka. „No tak, no to idziemy na komisariat.” Ja mówię: „Oczywiście.” Idziemy do Królewskiej, mijamy Zachętę, dochodzimy do połowy, ja mówię: „Jesteśmy w towarzystwie moich kolegów. Niech się pan odwróci, po drugiej stronie.” On mówi: „Nie strasz.” Ja mówię: „Nie straszę.” Poza tym mówię: „Panie, jak to wygląda? Polak Polaka aresztuje?” Wreszcie tą czapkę mi oddał, prosił oczywiście żebym więcej się tam nie pokazywał, bo on może mieć z tego tytułu… bo mówi: „Jeżeli ten folksdojcz dowie się, że ja nie pełnię tej funkcji.” W każdym razie tak się skończyło, że nie doprowadził mnie do komisariatu. Ale teraz jak tak człowiek sobie patrzy, że ta czapka miała większe znaczenie, strach mamy, niż strach pójść do tego policjanta żeby oddał tą czapkę, to takie rzeczy. Czasem wyjeżdżaliśmy do Strugi, tam bawiliśmy się w nocy w różne… Byliśmy też, mieliśmy taki przypadek w nocy, gdzieś dwunasta w nocy patrol niemiecki, myśmy oczywiście z kijami, oni nie wiedzą co my, oni stanęli, myśmy stanęli, oni do tyłu, my do tyłu. Tak że nie wiedzieli kto jest, a my mieliśmy kije tylko w ramach swoich takich ćwiczeń przygotowawczych można powiedzieć. Pan w konspiracji działał do 1944 roku, do lata, cały czas, tak?
- Kiedy się tak w pana tym towarzystwie konspiracyjnym zaczęto coś mówić o Powstaniu, że może takie Powstanie wybuchnie?
Nie wiem, ale jeszcze zaczym do tego, to jeszcze tu trzeba wrócić do ciekawego, co ja powiem, to służyłem do mszy świętej u Urszulanek. Co się okazało? To była prokatedra, święta kościelne odbywały się u Urszulanek. […] Msze za poległych naszych kolegów odbywały się u Urszulanek. Święta Bożego Narodzenia śpiewało się „Boże coś Polskę”, sztandar, orzeł i tak dalej.
- Nie było problemu z Niemcami?
Przecież nikogo by tam nie wpuścili, to była elitarna [prokatedra]. Żeby być ministrantem, to trzeba było należeć do konspiracji, nie każdy ministrant mógł tam być ministrantem.
- Niemcy nigdy nie dowiedzieli się, że tam takie były msze?
Może się dowiedzieli, nigdy nie byli. Była tylko wpadka, ale nie u nich, tylko wpadka właśnie naprzeciwko u salezjanów na Księdza Siemca to było w 1943 roku, bo na Księdza Siemca była drukarnia, która drukowała „Przewodnik Katolicki”. W ramach tego „Przewodnika Katolickiego” prawdopodobnie była bibuła i tam była cholerna wpadka. Prawie wszystkich księży wywieźli, wszyscy znaleźli się w Oświęcimiu i bardzo mało wróciło w ogóle do życia normalnego. Myślało się zawsze [o walkach], no bo weźmy taka piosenka, którą ja już śpiewałem w 1943 roku „Hej chłopcy bagnet na broń”, to człowiek się widział z tym bagnetem na broni i tak dalej. Wiadomo było, że kiedyś to musi nastąpić. Miałem tą jedną wadę, ja byłem bardzo mały, do Powstania miałem sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu i to mnie powodowało, że byłem w „Zawiszy”, bo żebym był trochę wyższy, żebym miał tyle co miałem za rok, to by się może inaczej potoczyły role. Mówiło się, byliśmy przygotowywani, bo najlepszy dowód, nasz Hufiec „Ziem Zachodnich” nie został skoncentrowany 30 lipca 1944 roku. Już się tworzyły z tak zwanych różnych hufców, drużyn, tworzyły się mocne hufce. Ja mówię dla przykładu o swojej osobie, bo byłem u „Krzywoustego”, u kolegi Jurka Piątkowskiego „Witka”, gdzieś 15, 17 lipca nasz cały zastęp, czy patrol, od niego odszedł i tworzyła się tak zwana dwusetna drużyna. Myśmy byli przekonani, że to powstała dwusetna drużyna BS-ów imienia „Bolesława Chrobrego”. Właśnie z różnych tych drużyn z większym stażem, z większym doświadczeniem okupacyjnym, tworzył się właśnie „Hufiec Ziem Zachodnich” i dlatego zostałem „Gałązką”. Przedtem miałem [pseudonim] „Ryszard Lwie Serce” i przy spotkaniu z drużynowym, który przyjmował nasz stary patrol przedstawiam się: „Jestem << Ryszard Lwie Serce>>.” On mówi: „O! Takie długie.” „Akurat otrzymałem taki pseudonim.” On mówi: „<< Gałązka >> jesteś.” No i „Gałązka”, w ten sposób zostałem „Gałązką”. Nasz cały hufiec już trzydziestego, ci którzy mieszkali na przykład na Pradze, już musieli być w Śródmieściu, mieliśmy skoszarowania w Alejach Jerozolimskich 25, tam szkoła była. Myśmy już mieli cały czas… u mnie mieszkali, wychodziło się na miasto dla zorientowania się co się dzieje na mieście.
- Jak wyglądało miasto przez ostatnie dni przed Powstaniem?
Bardzo gorący okres był między 25, a 27 lipca. Niemcy się wycofywali, można było kupić od Węgrów karabiny za darmo. Byliśmy nawet zaszokowani, bo równolegle do wycofujących się wojsk niemieckich, szła wycofująca się drużyna NSZ-tu „Góra”, który był w Kampinosie, jeżeli panowie czytali o tym, bo oni mieli paszporty od Niemców.
Bo tam sytuacja wyglądała na wschodzie tak, że Rosjanie zaczęli ich tłuc, więc oni nie atakowali Niemców i Niemcy ich nie atakowali. Oni szli równolegle, trzysta czy dwieście od linii niemieckich oni się posuwali i oni przeszli później do Kampinosu, a najpierw poszli do Modlina na dozbrojenie się i wrócili z powrotem do Puszczy Kampinoskiej. Tam były takie kłopoty, wziąć czy nie wziąć. Z jednej strony to była świetna jednostka, uzbrojona, wyspecjalizowana już w walkach i tak dalej, a z drugiej strony trochę było tak no… NSZ jak to można powiedzieć, Narodowe Siły Zbrojne. Oni walczyli tam z ruskimi, to znaczy Rosjanie zaczęli tą walkę z nimi, to znaczy w momencie kiedy zaczął się front przesuwać, te tereny, które były już określone jako tereny rosyjskie, no to mówili: „Co wy tutaj robicie, to nie jesteście u siebie.” Tam zaczęły się te różne draki, najlepszy dowód, obrona Wilna była wspólnie z żołnierzami armii radzieckiej, ale po zdobyciu Wilna wszyscy żołnierze Armii Krajowej zostali aresztowani. Zrobili kocioł, niby spotkanie, a potem ich Rosjanie otoczyli, musieli się poddać, bo to by była rzeź. Tu całe karawany tych grup węgierskich przesuwały się i jak powiedziałem, można było bardzo łatwo od nich zdobyć broń. Ale już trzydziesty, trzydziesty pierwszy, już było tak spokojniej, już nie było takiego natężenia, można powiedzieć, że miasto się uspokoiło. Bo zasadniczo pierwsze przypuszczenia jako takie, że Powstanie wybuchnie między dwudziestym piątym a dwudziestym siódmym, bo mieliśmy te koncentracje, koncentracja dwudziesty piąty, która do dwudziestego siódmego została rozwiązana i później następna była trzydziestego. Całe życie rozważają sprawę, że sowieci… najlepiej jak byłaby… ale gdybać to zawsze można. Później już trzydziesty, trzydziesty pierwszy był spokojniejszy, a pierwszy to był naprawdę, no Niemcy czuli to, bo już zasieki [robili] koło tych miejsc ich centralnych, tak jak przy kościele Świętego Krzyża, czy od Uniwersytetu Warszawskiego, tam bunkry były porobione, to już było widać tą gotowość. Ale na nas nie zwracali uwagi, bo każdy z plecakiem perpedesy robił, żeby znaleźć się na miejscu swojego zesłania, jak można nazwać. Ja zacząłem Powstanie, w sumie, o godzinie ósmej rano, to znaczy to jeszcze nie było Powstanie, ale to była służba polegająca na tym, w okolicach Politechniki Warszawskiej, musiałem od ósmej do godziny czternastej orientować się, bo tutaj następny kolega był róg Nowowiejskiej i Chałubińskiego, tam był kiedyś pomnik Sapera, tam gdzie teraz kiosk z kwiatami jest, to tam był kiedyś pomnik Sapera. On tam w tym miejscu, ja miałem w okolicach Politechniki i to jest zasada co się kręci. Jakie wojska, czy nie ma jakichś innych samochodów i tak dalej. O czternastej przyjechał dowódca i powiedział: „O piętnastej na Aleje Jerozolimskie.” O siedemnastej przyszedł kolega, dostaliśmy opaskę, no i on się z nami pożegnał, za godzinę zginął. Zginął tutaj na… idąc prawdopodobnie dostał strzał z Uniwersytetu… Cicha jest taka ulica i na tamtym odcinku dostał. Pierwsze godziny były tragiczne dla nas, trzydziestu chłopa, butelki samozapalające i nic więcej. I co się dzieje? Niemcy wchodzą, no i trzeba uciekać, nie uciekać tylko chować się po mieszkaniach. Każdy gdzie miał, tam się schował. Później jak Niemcy wyszli, to co nas uratowało? Uratowało nas to, że tam był folksdojcz jakiś i on miał się wyrazić, że tu nie ma żadnych ludzi, tak że tylko są ci, którzy tu mieszkają. W momencie kiedy Niemcy opuścili tą naszą posiadłość, od razu barykada i zaczęliśmy rzucać butelki zapalające. Prawdopodobnie zostały, jeden czy dwa, zapalone czołgi, ale czy one zostały dobite nie możemy tego zagwarantować, bo w momencie kiedy… bo to dwadzieścia pięć jest bardzo blisko Marszałkowskiej, więc w momencie kiedy one zaczęły płonąć, drugi czołg dostał z przodu i one bardzo szybko się wycofały w kierunku Dworca Głównego. Tak żeśmy dwa dni siedzieli i stamtąd nas zdjęto. Przyszła jednostka, ta która miała ten odcinek bronić, zostaliśmy przeniesieni na Hożą 13, na naszą kwaterę i tam dostaliśmy rozkaz tworzenia poczty. W pewnym okresie, dopóki nie zostałem ranny, to byliśmy chłopcami na posługi. Nie będę mówił o poczcie, bo były potworzone rejony, każdy miał swój rejon, chodził i zbierał listy, przenosił listy i tak dalej. Ale oprócz tego meldunki między jednymi oddziałami i drugimi, później były zrzuty, chodziło się na zrzuty. Na czym polegała taka praca, bo ja na przykład byłem kilka razy na zrzutach. Siedziałem na dachu, to jest chyba Hoża 29, taki płaski dach. Pamiętam, że mało owało żebym był ustrzelony, bo pierwszy raz kiedy mnie tam wprowadzał ten akowiec i mówił: „ Zobacz, tu, tu, tu.” Więc sobie tak normalnie idę, a tu z Nowogrodzkiej jest telekomunikacja… no tam się siedziało i czekało się. Nadlatuje, no to wtedy włączało się hebelek i dawało się sygnał, że proszę tutaj, to jest miejsce zrzutu. Bardzo łatwo było, można powiedzieć, znaleźć hasło i odzew. Pamiętam po takiej jednej służbie, to już godzina dwunasta, pierwsza w nocy, bo już wiadomo było, było określone, że jeżeli minie godzina pierwsza w nocy, to w ogóle nie ma mowy o tym żeby nadleciał. Schodzę tam, cholera wstydzę się zapytać jeszcze raz, wychodzę i tam mnie łapią, ja się cofnąłem, a przede mną też ktoś siedzi. „Stój! Kto idzie!” Hasło ładuje i za chwilę ja się włączam i też mówię. Z hasłem to też były takie fajne rzeczy. Bardzo często biegałem przez Aleje Jerozolimskie, to była moja specjalność […] jak były jakieś rozkazy, meldunki do nas, do „Pasieki” wchodziły, że trzeba mniej więcej taką czy inną formacją się posługiwać, to ja brałem to. Przelatywałem na drugą stronę i później jak nie musiałem szybko wracać, Ordynacką, Tamką, przychodziłem do mamy i patrzyłem czy żyje, a przy okazji zawsze mama napiekła racuchów. Tak że moi koledzy wiedzieli, jak ja wracałem po takim meldunku, patrzyli tylko do torby czy przyniosłem racuchy. Wracając właśnie do tego, była taka śmieszna sytuacja, pamiętam jak dziś, hasłem była „stolica”, odzew był „Sambor”, a ja zamiast „stolica” usłyszałem „stolnica”. No tak przeleciałem przez Aleje, doszedłem do Kopernika, a tutaj jak Ordynacka, Kopernika, już mnie tam zwrócił uwagę, zapytał się: „Jaki odzew jest?” Ja mówię: „Sambor”, a on mówi nie „stolnica” tylko „stolica”. Myślę, że mnie robi w nogę. Więc sobie tak idę Tamką, dochodzę do Dobrej, dochodzę do Leszczyńskiej, tam gdzie moja mama mieszkała, jest barykada. Patrzę, znajomy Kozłowski „Węglarz” z karabinem maszeruje, więc ja jemu „stolnicę”, a on mówi: „Stój kto idzie!” a ja mówię: „Panie Kozłowski...” „Nie ma pana Kozłowskiego.” Dopiero znów mu ładuję „stolica”, no to wpuścił mnie. Dla nas była łatwość poruszania. Na przykład moja siostra była w „Ruczaju”, była dwa razy odznaczona Krzyżem Walecznych, bo była bardzo bohaterska dziewczyna i zawsze jak szła ze mną: „To jest moja łączniczka.” Myśmy mieli, tak zwany, bilet ekspresowy, bo tak normalnie jak żołnierz chciał iść na przepustkę, to nieraz musiał czekać, żeby przejść przez barykadę, musiał czekać długo, a myśmy dostawali i zawsze moja siostra korzystała z tego. Tak, że też miałem takie sytuacje, które zaczym jeszcze zostałem ranny… meldunek… to było w dzień, wracam z powrotem, a godzina szesnasta trzydzieści, Wisła czterdzieści jeden, mam się tam zameldować. Jestem szesnasta dwadzieścia, ale wchodziło się od Widok 10, wychodziło się Aleje Jerozolimskie 22 i na dwadzieścia dwa, dwadzieścia pięć. Patrzę, mój dobry kolega, mówię: „Stary, puszczaj.” Człowiek stoi róg Alej i Marszałkowskiej, a na początku na tym odcinku nie było wykopu, były tylko porobione tam worki. Później był maleńki rowek zrobiony. Czołg rozwalił całą barykadę na tym odcinku, ja wypatrzyłem tą lufę od strony Placu Zbawiciela. Mówię do kumpli: „Stary zobacz, teraz to chyba nie.” „No to leć.” Mnie zauważyli i otworzyli erkaem. W momencie kiedy ja przebiegałem, to cała seria szła za mną. Nawet nie wiedziałem, że umiem wykonywać skok tygrysi, bo później się wpadało do piwnicy, więc ja skokiem tygrysim przeturlałem się, wleciałem do piwnicy i wychodzę już na pozycję, wszyscy mówią: „Ty jesteś ranny!” Ja mówię: „Co? Nie!” „Ty jesteś w szoku po prostu.” Jak ja przebiegałem to oni po prostu… tak jak w cyrku wyglądało, że tak jak ci żonglują nożami, to samo u mnie, identycznie to wyglądało. Tak że to były takie rzeczy…
- Czy pamięta pan kiedy pan został ranny?
Zostałem ranny 2 września, godzina czternasta trzydzieści.
Mam jeszcze spory kawałek. Zostałem ranny tego samego… było bardzo gorąco. Pamiętam, jem obiad, jest godzina czternasta, pamiętam jak dziś, była zupa z kluskami i z dżemem. Obserwujemy, nasze okna wychodziły na Hożą i tak nisko przelatywał samolot meserszmit. Nawet widziałem tego lotnika w okularach i skórzane mieli czapki pilotki i później zaczęła się tam rąbanka. Wtedy był rozkaz i pędem uliczkami do Mokotowskiej i dolatujemy na środku Alei Ujazdowskich, strzelanina jak cholera i za chwilę robi mi się gorąco, patrzę trafiony, zestrzelony. Później od razu koledzy już nosze, wrzucili mnie na nosze i znów Mokotowską mnie znosili, to wszyscy, którzy obserwowali, to mówią: „Trupa niesiecie.” Znów cała seria szła, ale wszystko nade mną, nie na mnie. No i operacja, właściwie mnie uratowała nogę instrumentariuszka, bo ja byłem ósmy czy któryś w kolejce na stół operacyjny. Kiedy mnie położono na stół operacyjny, słyszę że: „W takich warunkach i przy tak strzaskanej kości może się stać gangrena, to lepiej ją od razu [obciąć]. Po co chłopak ma się męczyć?” A ta instrumentariuszka mówi: „Panie doktorze, pan spojrzy, przecież on życia jeszcze nie zaczął, a już…” No i zmiana decyzji. Dostałem taką… nie gips tylko dostałem łyżwę husarską i później się okazuje, że nie chcieli mnie tam wziąć ranni, bo ranni mieli decyzję czy wziąć takiego chorego, czy nie, a należałem do tych ciężej rannych, więc leżałem w szatni. Parter to był szpital, na pierwszym piętrze szpital, na drugim szpital, a my na trzecim piętrze... myśmy nad kwaterą mieli swoją stanicę, na Hożej pod trzynastym. Jak mnie tam, po tym wszystkim położyła, oczywiście noga musiała być wyżej, ze względu na to żeby tam stan ropy się nie… i ona się pyta co ja chcę. Ja mówię: „Chleba z marmoladą.” Później się dowiedziałem właśnie od niej, że oni zrobili bojkot, że „O, gówniarza będziemy mieli tutaj!” Histeryzował i tak dalej. Ja mówię: „O, kumpel.” Tak przez przypadek ten szpital zaczął się palić, ktoś się potknął o mnie i zostałem wyniesiony na Wilczą 9, tam leżałem w piwnicy. Zaczęła mnie ta rana swędzić, myślałem że ona się goi, więc po dwóch czy trzech dniach leżenia w piwnicy przyszedł lekarz ze sanitariuszką, robi mi [zmianę opatrunku], a tam wulkan. Obok mnie leżała na noszach łączniczka, jak zobaczyła to zemdlała, tak ładnie to wyglądało. On mówi: „Będzie leżał w piwnicy, to mu noga sama odpadnie, bo sprawy kostne są niekorzystne, jedna wilgoć.” Jak to usłyszałem, więc mówię: „Panie doktorze, słowo harcerza. Przenosi mnie pan na pierwsze piętro, robię panikę na pierwszym piętrze, znosi mnie pan z powrotem do piwnicy.” No i graba, popatrzył, uścisnęliśmy się i byłem jego pacjentem. Dzięki niemu…tam nie było żadnych środków tylko jedyny środek, który czyścił tą ranę to był rivanol. Tak czasem bywało jak on tam wyrównywał różne kości i te różne poszarpane elementy. Tak przeleżałem do końca Powstania Warszawskiego. Później zostałem wywieziony do Tarnowa, tam leżałem prawie do końca i później jak nadchodził… już mogłem zacząć lekko chodzić, jak nadchodził front polsko-rosyjski, dostałem cynk, że aresztowania są jak wchodzą. Miałem kwaterę, pamiętam jak dziś, Szeroka 6 mieszkania 18, u jednych państwa. Ale akurat nikt nie sprawdzał, bo było powiedziane, że nie mam żadnego dowodu, uciekinier, żeby po prostu nie kojarzyć, że jestem z Warszawy. Tu jest taka jedna ciekawa rzecz, która z tym szpitalem była związana. Później koło mnie leżało kilku partyzantów i jeden miał napisane, że wóz mu przejechał po palcach, a ordynatorem był folksdojcz. Zastępcą ordynatora był chirurg, który jak akcje się odbywały w okolicach Tarnowa, to on wyjeżdżał i chłopaków ściągał do tego szpitala, więc mnie się wydaje, że to nie wóz drabiniasty, a… W każdym razie tam leżało kilku partyzantów. Co w tym ciekawe? W momencie kiedy Tarnów został oswobodzony, to tego folksdojcza na miesiąc zatrzymali, po miesiącu, czy po dwóch puścili, no bo sprawdzili, że czystym był chłopakiem, nie robił krzywdy, a ten akowiec, chirurg dostał sześć lat więzienia. Tak że to były paradoksy takie, ten folksdojcz wrócił z powrotem do szpitala, a ten poszedł na sześć lat do wiezienia.
- Chciałem się pana zapytać nawet z ciekawości, co się stało z tym folksdojczem Gogolewskim? Orientuje się pan?
Wiem, że zaczął w tym szpitalu pracować.
Dalej nie wiem, mogę tylko powiedzieć te pierwsze okresy. Ale, jak powiedziałem, uratowało go, no bo jak leżeli partyzanci, jak miał zmiażdżone palce od cekaemu, a on miał napisane furmanka go…
Tak, że taki specjalista. Stamtąd później wróciłem do Warszawy. Bardzo miło mnie Warszawa przywitała, bo mama mnie znalazła, że jestem w Tarnowie, bo tam spotkałem znajomą, jeszcze się nie wybierałem do Warszawy, to był gdzieś 20 styczeń, czy 1 luty i mówię: „Jak pani spotka mamę, to jej pani powie, że mieszkam tu i tu.” Mama mnie znalazła, na Wielkanoc wróciłem do Warszawy, 30 kwietnia, to pamiętam jak dziś, ulicą Grochowską odbywał się pochód pierwszomajowy i na transparentach: „Precz z bandytami AK współpracownikami gestapo.” Mama zaczęła płakać, bo tak, syn w AK, córka w AK, trzecia, nie wiadomo co z nią, bo gdzieś dostała się do obozu, znowu za swego męża wpadła. Ma dzieci bandytów. Ja mówię: „Mama nie ma się czym [przejmować]. To jest czysta hołota. Hołota nie jest cię w stanie obrazić.” Tu zaczęły się też kołomyje. Poszedłem tam gdzie jest teraz Instytut Weterynarii na Grochowskiej, był szpital, normalny szpital, za okupacji to był niemiecki szpital, bo tam nie było łatwo dowieźć rąbankę jak dowoziłem, więc poszedłem tam z mamą na opatrunek i nie chcieli mi zmienić opatrunek. Ja mu tam wiąchę posłałem, a on do mamy: „Jak pani syna wychowała?” A mama: „A jak pana medycyna wychowała, panie doktorze?” No i znów po znajomości, bo mojej mamy siostry znajomy był tam dostawcą żywności dla szpitala i poinformował dyrektora naczelnego szpitala, że: „Jest taki jeden młody… tutaj mu robią trudności przy robieniu opatrunku.” Umawialiśmy się u niego o godzinie jedenastej w gabinecie, ze swoją instrumentariuszką, którą też brał na akcje, miał taką swoją, zamykaliśmy się w tym pokoju i tak mnie pomału doprowadził moją nogę do [porządku]… bo też nawet po wojnie mnie groziła amputacja, też nie chciało się coś [goić], operacja. W każdym razie to tak było. Tak jak powiedziałem, Warszawa mnie raz tym pochodem, drugi raz tym zachowaniem się niektórych lekarzy [przywitała]. Później spotykaliśmy się z kolegami, nawet spotkałem druha „Granicę”, który był organizatorem Harcerskiej Poczty Polowej. Spotkałem go na Targowej i pytam się, że chciałem zostać jego łącznikiem jeszcze no bo to… A on mówi: „Weź się za naukę.” Tak się później fajnie złożyło, bo powstał chór harcerski Zespół Pieśni i Tańca pod dyrekcją Władysława Skoraczewskiego i osiemdziesiąt procent chórzystów to byli harcerze z Szarych Szeregów i znów ta cała wiara się razem spotkała. Później nauka, później miałem problemy na uczelni, musiałem skończyć studia o dziesięć lat później, bo były takie nieprzyjemne sytuacje, ale nie dałem się, jak to się mówi, złapać na wędkę. Nawet jeszcze w 1970 roku proponowali mi… bo magisterskie dopiero zrobiłem w 1972 roku, bo na inżynierskich w 1960 roku i tak rozpędem chcieli mnie na Politechnice zatrzymać i nawet adiunkta mi chcieli dać od razu, ale były wymogi. Nawet w 1970 roku nie dałem się kupić, no i za to nie mam samochodu i mam mieszkanie trzydzieści sześć metrów kwadratowych. W pierwszych latach po wojnie też były sytuacje takie na przykład w mojej dzielnicy Powiśle. Ile razy tam mamę straszono? Ja tam jednego nawet uspokoiłem, wziąłem go do bramy, już miałem wtedy metr siedemdziesiąt, jeszcze łapa była, mówię: „Panie, niech pan się uspokoi.” On taki porządny człowiek był, miał sklep warzywniczy, a później był ormowiec i okazuje się, że nie tylko nas straszył, ale i innych, bo później się dowiedziałem za dwa, czy trzy dni, że ktoś go postrzelił śmiertelnie. Tak że niektórzy ludzie wykorzystywali, ale chodziło o to, że nie straci, a może coś zarobi, że pan się zlęknie i tak dalej. Ja się nie bałem nigdy, moja mama się bała, bo dzięki mnie syn dozorczyni skończył zasadniczą szkołę zawodową. Dla mnie to nie był żaden problem, trochę z matematyki, trochę z fizyki, to była dziecinna sprawa i dzięki mnie dostał tytuł czeladnika. Mnie mówił: „Panie Zbyszku, niech pan uważa, bo się ciągle o pana pytają.” I jeszcze powiedział to mamie, a mieszkałem na Grochowskiej 320 u mamy siostry i tam była żelazna brama. Po dwudziestej drugiej jak [było słychać bramę], to mama już się bała. Zresztą moi koledzy, to znaczy ja akurat nie mogłem, bo byłem na wykładach wieczorem, bo planowaliśmy pomalować jeden z pomników. Mieliśmy przygotowane jajka, w środku farba i oni czekali na mnie, bo była taka okazja, mgła była jak cholera. Na rondzie Waszyngtona był ten pomnik i oni trzema, czy czterema jakami obrzucili ten pomnik. Później [mówili], że oni czekali na mnie, ale myśmy się cały czas…
Tak. Poza tym jest taka sytuacja, że… myśmy do 1947 roku byli w stanie pogotowia, to znaczy pogotowia psychicznego, nie fizycznego, psychicznego. Kontakty były, bo nawet w 1945 roku się wzięli do partyzantki, a ze względu na to, że jeszcze z moim kulasem miałem problemy… W gotowości byliśmy psychicznie, bo takie chodziły wersje, że armia z zachodu wróci w pełnym rynsztunku jakim walczyła na zachodzie, no i przejmuje władzę, a my tu zakładamy mundurki i już jesteśmy też armią. Ale nie doszło do tego, bo nie zgodzili się, rząd polski nie zgodził się, to znaczy ten Krajowej Rady Narodowej, powiedzieli: „Proszę bardzo, ale z krótką bronią.” Na takiej zasadzie tamci się nie zgodzili. Można powiedzieć, że nasze siły zbrojne tamte, były lepiej uzbrojone od Pierwszej i Drugiej Armii Wojska Polskiego.
Warszawa, 18 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber