Anna Kielanowska „Hanka”
Przed wojną byłam oczywiście uczennicą. Chodziłam do szkoły imienia Królowej Jadwigi, która była wtedy świetną szkołą, jedną z najlepszych. Mieściła się na Placu Trzech Krzyży tu, gdzie pomnik Witosa, w tym miejscu. Kiedy wybuchła wojna skończyłam akurat wtedy trzecią klasę gimnazjalną, co oznaczało, że miałam rok jeszcze do małej matury i następne dwa do dużej. Byłam jedynaczką tak, że rodzina była nieduża i jakoś żyliśmy spokojnie.
- Gdzie państwo mieszkali przed wojną?
Na Narbutta. Kiedy się zaczęła wojna, a właściwie tuż przed, byłam w harcerstwie, więc oczywiście uczestniczyłam w tych wszystkich czynnościach, które nam zadano, to znaczy – kopanie rowów, dyżury w komisariatach, jakieś tam... Jeszcze przed wojną, ostatnie dwa, trzy dni przed wojną. Potem wybuch wojny... Nie będę opowiadać jak przebiegał wrzesień w Warszawie, bo to wszyscy wiedzą. 27 [września] jak wiadomo była kapitulacja i pognałam do szkoły zobaczyć, co się dzieje. W szkole był obóz dla ludzi, którzy zostali zbombardowani, nie mieli gdzie się podziać. Była trochę zniszczona, ale niewiele. Krótko mówiąc, powiedziano nam, że szkoła owszem się zacznie za parę dni, a na razie mamy przyjść, posprzątać, oszklić i tak dalej. Bo tak nas uczono. I rzeczywiście po paru dniach szkoła została doprowadzona do takiego, jakiego porządku i udałyśmy się (to była szkoła żeńska) do kościoła ze sztandarem – uroczysty początek szkoły. Ale trwało to dwa dni, po czym Niemcy wszystkie szkoły ponadpodstawowe, jak to się teraz nazywa, zamknęli i nauka została zabroniona. Teraz równolegle do przeżyć samego września domowych, że tak powiem, myśmy zostały też
via Harcerstwo zorganizowane, do pomocy w szpitalu ujazdowskim. To był szpital, tak zwany CWSan – Centrum Wyszkolenia Sanitarnego. To było tam, gdzie teraz jest Ambasada Francuska i takie różne, Zamek Ujazdowski, który był wtedy po prostu pawilonem szpitalnym. Wiele tam innych pawilonów było, po których już nie ma śladu. I rzeczywiście tam pomagałyśmy i to potem było kontynuowane jeszcze dobrych parę lat, bo tych żołnierzy tam... Najpierw był pułkownik Kucharski, potem był pułkownik Strol komendantem i tam przetrzymywali tych podchorążych, oficerów, żołnierzy rannych długie lata trzymali w tym szpitalu. A myśmy tam biegały – dziewczyny wychowane według tego, jak wychowywano w dwudziestoleciu, a więc – modne teraz słowo, patetyczne – patriotycznie, bo ja wiem... na przyzwoitych ludzi nas wychowywano, po prostu. To cały czas, te czynności opieki nad żołnierzami, trwały. Na czym to polegało? Myśmy nie były przecież wyszkolonymi pielęgniarkami, więc nie zastępowałyśmy ich. Myśmy czytały im, pisałyśmy listy do rodzin, trzymałyśmy ich za rękę jak umierali. No jednym słowem, tego typu to była opieka. Nazywali nas mateczkami.
- Jaka atmosfera panowała wśród tych żołnierzy? Jak oni przyjęli kapitulację?
Mnie się wydaje, że ci, którzy już byli wcześniej ranni – znowu zależy kto... Przecież tam było mnóstwo żołnierzy zupełnie szeregowych z Polesia, takich nawet powiedziałabym, niezbyt świadomych narodowo. Takich bardzo prostych chłopców, których spotkało nieszczęście. Ale nastrój, ponieważ to było bardzo szczególne koleżeństwo między nimi, powiedziałabym, że był dobry. I mieli wspaniałą opiekę ze strony tego personelu szpitalnego, naprawdę nadzwyczajni byli ci ludzie tam – lekarze i pielęgniarki. Tak, że ten nastrój nie był bardzo zły, niektóre wspomnienia były złe, a nie będę o nich mówić, bo... ich wspomnienia z pobojowiska... Niezbyt to było sympatyczne. Niemniej żyli tam jakoś ukryci, mogli egzystować. Mieli co jeść, mieli dach nad głową. Niektórzy w ogóle nie mogliby dotrzeć do domu, bo nie było jak. To było na wschodzie, dużo było żołnierzy ze wschodu. To był jeden rozdział działalności młodzieży wówczas, na samym początku okupacji. Drugi rozdział, bardzo istotny, to była nauka na kompletach. Też bardzo specyficzne, ale to pewnie już tysiące ludzi o tym słyszało, więc nie bardzo jest wiele do opowiadania.
- Proszę powiedzieć, jak pani wspomina te komplety? Jak się tam pani na przykład dostała?
To zorganizowała szkoła, oczywiście. I to taką szkołą pantoflową. Myśmy były podzielone na grupy i różne grupy w różnych mieszkaniach, albo uczennic, albo nauczycieli to się odbywało. Więc u mnie się odbywały lekcje, u pani Daleckiej się odbywały, u wielu uczennic. Była taka nauczycielka – pani Białokurowa, u której się też odbywały lekcje. I tam niestety ktoś zdradził i cała grupa została aresztowana i nikt nie przeżył z tej grupy. Żadna nie wyszła z tego żywa, a pani Białokurowa, która siedziała na Pawiaku, w pewnym momencie się po prostu bała, że zacznie sypać i... powiesiła się na własnej koszuli w celi. Tak, że... lekcje się odbywały. Znaczy, sceneria była przygotowana tak, jakby było jakieś, bo ja wiem, przyjęcie – imieniny, urodziny, kartograjstwo... no, cokolwiek. I w ten sposób na wszelki wypadek... To oczywiście by nic nie pomogło, bo trzeba być idiotą, żeby się w tym nie rozeznać. Ale tak to się, naiwnie dosyć, robiło. Na kompletach ta nauka trwała potem i uczelnie przecież wyższe też. Czyli to był drugi rozdział. Trzeci rozdział, to była pomoc rodzinom ludzi, którzy byli w niewoli, w oflagach. To była organizacja Czerwonego Krzyża, było podzielone na zaplecza – Śródmieście, Wola...
Dzielnicami, tak. W moim zapleczu była przewodniczącą pani Piłsudska zresztą, ale nie żona marszałka, tylko żona jego stryjecznego brata. [...] U niej żeśmy się spotykali, spotykały i tam były osoby, które mogły coś dać, jak na przykład pani Napierałowa, której mąż był dyrektorem „Bristolu” i ona całe fury tego niemieckiego żarcia nam jakoś przywoziła, przysyłała. Myśmy to dzieliły na paczki i rozdawały, roznosiły tym paniom. Część tych pań sobie bardzo dzielnie radziła. Jak wiadomo, piekły ciastka i były to najlepsze ciastka, jakie jadłam w życiu. Były w takich barkach kawowych, jak to się wtedy nazywało, sprzedawane i sobie radziły. Natomiast wiele było [kobiet] zupełnie bezradnych, chorych, niezaradnych, z dziećmi. I dla nich to była duża pomoc. To był ten trzeci rozdział. A czwarty, to była konspiracja.
- W jaki sposób pani się znalazła w konspiracji? Przez Harcerstwo?
Nie. Zaczęłam pracować po aresztowaniu mojego ojca w 1942 roku. Najpierw pracowałam w [zakładach] IFA. To było takie miejsce, gdzie się produkowało przyprawę do zupy typu Knorr – kosteczki. To mnie oduczyło do końca życia używania tych rzeczy, bo...
Znam recepturę, sposób...Na pewno to się teraz inaczej robi, rzecz jasna. Ale wtedy to było dosyć prymitywne, a najgorszy był zapach, który się wydzielał przy produkcji tego świństwa – drapał w oczy... Okropne! I tam wtedy nauczyłam się palić właśnie. Ale potem zaczęłam pracować w warsztatach Boscha, w biurze. I tam to było obsiedziane absolutnie przez konspirację.
- A co spowodowało aresztowanie pani ojca?
Wyszedł kupić prezent dla mojej mamy na rocznicę ślubu i dla mojej przyjaciółki na Wandy i dla mnie z powodu matury. I to był czerwiec 1942 roku. Wyszedł i nie wrócił. Nigdzie go potem nie znalazłam, absolutnie. Nie wiem, tak się stało. Wiem, że potem myśmy się na wszelki wypadek wyniosły z domu i Niemcy się tam zjawili. Była rewizja, opieczętowali... [...]
- Czyli pracowała pani u Boscha...?
Tak, pracowałam u Boscha i tam się dostałam przez tamtejsze struktury.
To był 1943 [rok], pod koniec. Bo miałam strasznie dużo zajęć jednak, pełne ręce roboty. Nie mówiąc o tym, że po aresztowaniu ojca musiałam zarobić na życie, na dom, kupić mieszkanie, bo do tamtego już nie śmiałam wracać – jednym słowem – miałam co robić. Tak, że to była druga połowa 1943 roku.
- Jak wyglądał taki kontakt z konspiracją? W jaki sposób do pani dotarli?
Sama się zwróciłam do takiego człowieka, którego znałam długie lata i nie miałam wątpliwości czym się zajmuje. Zresztą, jego w czasie Powstania nie widziałam, ale zwierzchnik tych warsztatów, pan Leon Laskowski, to już wiedziałam, że on też jest, bo widziałam co się tam dzieje w tych warsztatach: jak się kradnie paliwo, jak się chowa agregaty rozmaite, które się potem w Powstaniu bardzo przydały. Tak, że on potem był w czasie Powstania, nazywał się pan porucznik „Korab” i przeżył. Byłam właśnie u Boscha, byliśmy tam zajęci chowaniem różnych rzeczy i fałszowaniem dokumentów, bo Niemcy jednak jeszcze pilnowali. Przyszła łączniczka, powiedziała: „Masz dziś być o trzeciej tu i tu.” No i tak się zaczęło.
- A jak wyglądała atmosfera w mieście w ostatnich dniach lipca, to znaczy czy czuło się tą atmosferę taką...?
Myśmy się czuli u Boscha specyficznie, bo najpierw Niemcy wyjechali, myśmy im pomachali – pa, pa! Odjechali i wrócili. Wrócili 30 [lipca], ale nastrój był... Jak człowiek szedł ulicą i miał oczy otwarte, to przecież widział, że naprzeciwko idzie żołnierz, idzie akowiec, czy ktoś taki. Na pewno był w długich butach, jasnym płaszczu.
- To właśnie częste w państwa wspomnieniach. Środek lata i...
Tak, i wszyscy w płaszczach, bo tam coś mieli pod tymi płaszczami. Riksze jadą też z takimi chłopakami i dziewczynami... Więc to było absolutnie widoczne, nie było wątpliwości żadnych. O jedenastej zresztą zawyła syrena, o ile ja czegoś nie plączę. O jedenastej rano zawyły syreny i właśnie przyszła ta łączniczka i mi powiedziała. Już wtedy mieszkałam na Rakowieckiej, tu naprzeciwko tego sztabu –
Stauffer-Kaserne. [...] I [o piętnastej] się stawiłam na ulicy Stępińskiej w fabryce... to była fabryka jakichś kondensatorów, jakichś, czegoś... nie wiem. I tam żeśmy się zebrali i mieliśmy – nasz dział – uderzać na Gross Transport na... teraz nie ma już tego, bo tam się zmieniły ulice. Albo Podchorążych, Bończa, Stępińska... Bończa jest chyba teraz kawałkiem, to jest część Gagarina. Więc taki tam trójkąt. I stał taki wielki budynek – koszary niemieckie i niby tam mieliśmy uderzać. No, faktycznie, ale dostaliśmy niezły ogień – to raz stamtąd. I z Belwederskiej tam był [niezrozumiałe], niemieckie warsztaty samochodowe Bruna. No i tak, że nas ostrzelali ze wszystkich stron, myśmy się wycofali. Zaczął padać deszcz. Wiem, że leżałam gdzieś w kartoflach, bo przecież wszędzie były albo kartofle, albo ogórki, albo pomidory. Wszędzie rosły na każdym wolnym kawałku ziemi. Koło tej szkoły klasztornej na Czerniakowskiej gdzieś tam. Po czym to wszystko się rozsypało i ci chłopcy… Poszliśmy na Chełmską. Też był jakiś klasztor i tam był punkt opatrunkowy, leżało mnóstwo rannych. I kazano nam iść do lasów chojnowskich. „Nie” – powiedziałam, że nie idę nigdzie do żadnego lasu, zresztą zrobiła się już noc i z drugą łączniczką zatrzymałyśmy się w jakimś domu na Sieleckiej. Sielecka teraz jest cywilizowaną ulicą, ale wtedy to były drewniane domki w ogródkach i miało to renomę taką troszkę bandycką, ta ulica. Ale przyjęli nas bardzo miło, dali nam chlebka, pozwolili posiedzieć przy stole do rana i rano wyruszyłyśmy Dolną, opustoszałą ulicą Dolną na górę. Kierowałam się twardo do warsztatów Boscha, które były na Wiktorskiej – Wiktorska 10, bo domyślałam się, że tam na pewno coś będzie. Do lasów nie chciało mi się iść, bo po co? Powstanie ma być w Warszawie, a nie w lesie. No i takeśmy szły. Ludzie wyłazili z bram, krzyczeli: „Nie chodźcie, bo tam na górze strzelają!” Tu, przy samej Puławskiej jest ulica Konduktorska, tak? To stamtąd był ostrzał – z Dworkowej przez Konduktorską na Dolną. Ale jakoś przemknęłyśmy i dotarłyśmy do Boscha. Ona się urwała, poszła do domu, a ja poszłam do Boscha. W bramie przy wjeździe stał portier – pan Tatara, który pracował u Boscha jako portier, ale znał mnie jeszcze z 1939 roku ze szpitala ujazdowskiego. Jak się pojawiłam w bramie, on mówi: „O, w 1939 mnie pani opatrywała i teraz mnie pani będzie opatrywać.” Ja mówię: „Mam nadzieję, że nie będzie trzeba.” Poleciał po dowódcę, który się okazał – szef tych warsztatów, pan porucznik „Korab”. Jeszcze było tam paru żołnierzy i trzy, dwie dziewczyny i tam już zostałam. To był oddział motorowy, część oddziału motorowego. I nie było tam czynów bohaterskich, myśmy się zajmowali... wykorzystywaliśmy to, cośmy ukradli u Boscha. To znaczy po pierwsze: włączało się, uruchamiało się agregaty prądotwórcze w godzinach, kiedy Londyn nadawał komunikat. Ja je stenografowałam – przychodzili z komendy, zabierali to co tam rozszyfrowałam i to szło do BIP-u i było potem w komunikatach, w tych gazetkach. Tam był właz do kanału z Mokotowa. Jeden właz był na Szustra – czyli na Dąbrowskiego, to się teraz nazywa, a drugi był tam u nas, na Wiktorskiej. I założyliśmy tam światło, sygnalizację – jak szli łącznicy, to sygnalizowali i myśmy lecieli ich wyciągać z tego kanału. Uruchamiało się na agregaty piekarnię, światło w szpitalach. A poza tym ktoś [został], to się opatrywało, to się gdzieś leciało. Tego typu mieliśmy zadania. Samochodów raczej nie mieliśmy, wbrew nazwie oddziału. Tak to wyglądało.
- Jak długo pani przebywała w tych warsztatach?
Do końca. Dwudziestego siódmego [września] była kapitulacja Mokotowa. Przedtem była próba przejścia, jak wiadomo, kanałami. Część wchodziła na Szustra, czyli na Dąbrowskiego, a część u nas. Stały ogromne kolejki całą noc. Niektórzy wracali. Tam się odbywały dantejskie sceny, o czym wszystkim wiedzą choćby z filmu Wajdy. Ale tak naprawdę zginęło tam mnóstwo ludzi i nie było przewodników, po prostu. Ludzie się gubili, tonęli, dusili się od karbidu, który Niemcy wpuszczali tak, że bardzo mała garstka przeszła w gruncie rzeczy... Do nas wcześniej przyszli... resztki „Parasola” z Czerniakowa. Tam w sumie ze trzysta osób przyszło, strasznie ranni oni byli. To byli sami ranni, coś strasznego! Myśmy jeszcze mieli wodę w podziemiu, więc można ich było umyć i opatrzyć. Czyli to przejście się w zasadzie nie udało. Rano wyciągnęli, jak wiadomo, całą kompanię na Dworkowej, gdzie jest teraz obelisk, a właściwie obok tam, koło schodków i... rozstrzelali tak, że... Podpisano kapitulację, oficjalną kapitulację Mokotowa. Dwudziestego siódmego zaprowadzili nas na Forty Mokotowskie. Tam nas potrzymali do wieczora, aż wszystkich pościągali, powyciągali z kanałów i tak dalej. I cywilów też mnóstwo tam przywlekli. I potem szliśmy do Pruszkowa. Tam spędziliśmy noc w hali i już puścili między nas niemieckich jeńców, którzy byli tam w naszej żandarmerii na Malczewskiego. I oni chodzili i pokazywali kto się nad nimi znęcał, takie różne dziwne rzeczy. Więc [wielu] chłopaków obwiązywało się bandażami, robiło się dziwne rzeczy. Po południu ogłoszono, że dziewczęta mają się stawić przed barakiem, no i stawiłyśmy się – było nas trzydzieści siedem sztuk. Najmłodsza miała chyba czternaście lat, najstarsza miała jakieś dwadzieścia trzy, coś takiego. Załadowali nas do wagonu, oczywiście bydlęcego i jeszcze wrzucili w ostatniej chwili do wagonu, jeśli tak powiedzieć można, trzy osoby – jedna była od Berlinga, z Przyczółka Czerniakowskiego, jedna była też z Czerniakowa z „Parasola”, a jedna była w ogóle jakaś Rosjanka – spadochroniara. Tak, że razem nas było czterdzieści sztuk. Za nami cały pociąg cywilów z Mokotowa. A myśmy były osobno w wagonie. No i jedziemy. Jak nas zabrali, zanim nas załadowali do wagonów, to nam oznajmił delegat Czerwonego Krzyża i von dem Bach, że mamy prawa kombatanckie, jesteśmy jeńcami wojennymi na podstawie oficjalnego aktu kapitulacji. To bardzo dobrze, jedziemy do obozu wojskowego. Nic z tych rzeczy – następnego dnia wieczorem przyjechaliśmy do
Stutthof Waldlager, czyli obóz koncentracyjny. [...] Wystawili nas [z] wagonów oddzielnie, cywilów oddzielnie. A myśmy jeszcze jak idiotki w wagonie obszywały się, przyszywałyśmy sobie jakieś proporczyki, jakieś [emblematy]... Wojskowe byłyśmy okropnie! W tych strasznych kombinezonach śmierdzących, po tych koszmarnych kanałach... I jedna z nas od razu podeszła do esesmana i mówi: „Dlaczego my tu jesteśmy? My jesteśmy jeńcy wojenni.” No więc powiedział jej [niezrozumiałe – niem.] czyli „Zamknij pysk!” i tyle. Zaprowadzili nas do... na teren obozu oczywiście i nas – te czterdzieści dziewcząt wsadzili do pokoju w jakimś baraku, zamknęli nas na klucz i dobra, siedzimy. To była noc, rano nas wywlekli z tego pokoiku, taki jak ten mniej więcej...
- Czterdzieści osób w takim pokoju?
No pewnie. I rano nas wystawili pod druty i kazali stać, no tośmy stały. Ale zaczęli się już przewijać więźniowie, Polacy. Jeden przechodzi i tak łeb, głowę odkręca, bo się boi, ale mówi: „Skąd jesteście?” „My z << Baszty>>, z Mokotowa” „Ja też jestem z << Baszty>>.” Tylko on został przywieziony z Pawiaka w maju. Wtedy był transport z Warszawy, tysiąc trzysta osób z Pawiaka, to tam była rzadkość –Warszawa w Stutthofie. Krótko mówiąc, to był Krzysztof Dunin-Wąsowicz, znana skądinąd postać – pan profesor, który napisał wiele książek na temat obozów w ogóle, a Stutthofu w szczególe. I wtedy jeszcze nie był profesorem, jak łatwo zgadnąć i on powiedział: „Dajcie mi kartkę z nazwiskami.” Myśmy mu podrzuciły, on je zapamiętał, nauczył się ich na pamięć. Pracował w szajbsztubie w obozie, to się potem bardzo przydało. Potem inni jacyś więźniowie przechodzą. No, jednym słowem, już obóz wiedział, że przyjechały dziewczyny z Powstania. I to w obozie, gdzie ci nieszczęśni ludzie w tym koszmarnym upodleniu, w nędzy, w brudzie, wszach, głodzie, we wszystkim co chcecie nagle zobaczyli czterdzieści smarkatych dziewcząt, które przyjechały z Powstania. Znaczy coś się dzieje w tej Polsce! I to wśród polskich więźniów spowodowało szalone poruszenie. Potem nas załadowali do innego pokoju, zamknęli. Też taki, mniej więcej, tylko tam nie było mebli, więc jak żeśmy spały, tośmy się przewracały na komendę z boku na bok i tak się żyło. I drugiego, czy trzeciego dnia potem jak nas tam ulokowali, usłyszałyśmy nagle głos: „Obstawa w okna!” To był niski barak, więc dziewczyny się ustawiły przy oknach, gęby się ukazały, sufit pojechał w górę, bo to składany barak, więźniowie spuścili nam paczki z chlebem, z margaryną, z papierosami, kartami do gry i powiedzieli: „Dziewczynki kochane, nie martwcie się. Nie damy wam zginąć.” Więc to brzmi dziś zdawkowo, myśmy się oczywiście wtedy popłakały. No i poszli. To była grupa więźniów, to było Stowarzyszenie Świętego Łukasza – oni się nami zajmowali do końca. Przewodził temu Mietek Brzozowski ze Śląska z Katowic, już nie żyjący, który siedział tam pięć lat. Była ich spora gromada. Zbierali jedzenie, kradli gdzieś po magazynach, nie wiem... I codziennie nam taki zrzut, jak myśmy to nazywały, fundowali. Ale nam się znudziło siedzenie w tym [baraku], więc zaczęłyśmy nagabywać Niemców, jak nas wyprowadzali trzy razy dziennie do toalety, że nas trzeba zawieźć do obozu wojskowego. Powiedzieli, żebyśmy napisały podanie, tośmy napisały. Auzjerka, czyli ta super esesmanka pyta się: „Kto to pisał?”, więc tak się złożyło, że to byłam ja. Zabrała mnie do komendanta, który mnie zwymyślał, ale powiedział, że ponieważ my się tak domagamy, to on napisał do swoich zwierzchników co on ma z nami zrobić. Mam tu kopię mikrofilmów, które są w Stutthofie tej korespondencji obozu – co mają zrobić z tymi czterdziestoma bandytkami z Warszawy. Najpierw żeśmy odpisali, że jeżeli jest w pobliżu obóz wojskowy, to mają nas zawieźć. To oni napisali, że nie ma. „To zróbcie, co chcecie.” I tak się stało. Siedem tygodni siedziałyśmy w tym pokoiku na tak zwanym starym lagrze. Przyszli i wreszcie nas, jak to się mówi językiem obozowym, rozlagrowali. Czyli zabrali nam mundury, dali nam pasiaki, wykąpali i wsadzili do normalnego już baraku, gdzie w pokoju trochę większym może od tego, ale nie dużo, było nas sto dziesięć. Tyle, że na piętrowych pryczach i jeżeli prycza ma mniej więcej metr, nie wiem, po trzy na każdym piętrze, no to dziewięć w pionie, no to można upchać sto dziesięć... z cywilami, z cywilnymi kobietami. A ci więźniowie polscy dalej się nami opiekowali, bo nam już tym razem nie w postaci zrzutu, tylko nam podrzucali, jak wywozili trupy – bo codziennie przed barakiem, nie wiadomo skąd, leżał stos zamarzniętych trupów, więc oni przyjeżdżali i to zabierali – to nam przywozili wtedy też trochę ciepłych ubrań, trochę jedzenia, takie rzeczy, papierosy, których nie wolno było palić zresztą. Nie będę was nudzić opowieściami o obozie, jaki był obóz koncentracyjny – wszyscy wiedzą.
- Może taki przykładowy dzień – jak to wyglądało?
Przykładowy dzień: budzili nas rano, koło piątej. Szybko teoretyczne zupełnie mycie, ponieważ tam była umywalnia, tylko zamarznięta. Taki był patyk i z tego patyka były krany i tu koryta. Ale to było przeważnie zamarznięte, przecież był środek zimy. Ubierałyśmy się, odbywał się apel. Po apelu tak zwane śniadanie, czyli dawali mówiąc po obozowemu „pajkę chleba”, plasterek margaryny i tak zwaną kawę. Do tej kawy to tam stała przed barakiem taka, jak to nazwać, skrzynia ogromna, jak jedna trzecia tego pokoju i tam wlewali albo tą rzekomą kawę, albo zupę – w zależności od pory. I z tego nam nalewali tę kawę, to było nie do picia. Myśmy troszkę piły, ale na ogół zbierałyśmy tą kawę, żeby móc sobie czasem umyć zawszoną głowę, bo nie było czym. To był początek dnia. Potem szłyśmy do pracy. Nie miałyśmy ciężkiej pracy, pracowałyśmy w kartoflarni. Czyli przynosili nam ziemniaki, wrzucali w koryta, to były ziemniaki zmarznięte, więc troszkę się przelewały przez ręce i myśmy to obierały. Potem przychodzili więźniowie i zabierali te obrane ziemniaki. I to była nasza praca. Próbowałyśmy trochę kraść tych ziemniaków, żeby sobie wieczorem gdzieś na jakiejś kozie upiec, ale łapali nas, niestety... nie wychodziło. Krótko mówiąc, po pracy, to już było koło piątej, szłyśmy z powrotem do baraku, zostawałyśmy... A, dawali jeszcze zupę w tym...
W trakcie pracy, tak. I potem żeśmy szły do baraku i znowu tą kawę i znowu „pajkę chleba” i do widzenia. Potem już było bicie wszy i śpiewanie. Myśmy ogromnie śpiewały piosenki, głównie powstańcze, partyzanckie. Trzeba dodać, że myśmy to przetrwały dzięki temu, że po pierwsze: stanowiłyśmy bardzo zwartą grupę, która ciągle płynęła na fali tej – muszę to powiedzieć, wprawdzie brzmi to patetycznie – powstańczej euforii. Myśmy nie były jeszcze normalne tak, że myśmy śpiewały. Nawet Niemcy mówili: „AK, zaśpiewajcie coś!” Myśmy śpiewały. Po czym przyszło Boże Narodzenie i jacyś więźniowie w tym czasie, kiedy byłyśmy w pracy, zamontowali światło, lampy między pryczami, bo tam było strasznie ciemno. Oni nam chcieli zrobić przyjemność i przynieśli taką ciutkę – choineczkę gdzieś z skądś tam, z lasu, przecież tam [był] las dookoła. Więc miałyśmy święta. I przysłali nam jeszcze jacyś dwaj więźniowie, przyszli już jak myśmy były, przynieśli tak zwany kibel od zupy – zamykany pojemnik, w którym były tak: torebka okruchów z ciasta (pewno esesmańskiego), chleb, margaryna, jakaś marmelada i kwiaty wycięte z brukwi i kartki z życzeniami i zaczytany „Pan Tadeusz” był w tym kiblu. Kartka była nawet od Litwinów, napisane: „Śpiewającym Polkom z AK życzenia od Litwinów”. Norwegowie nam przysyłali też, bo oni jedyni dostawali paczki z Czerwonego Krzyża i zawsze wiedziałyśmy kiedy, bo oni nam przysyłali papierosy, Frontozil – to był taki lek na szkorbut, jakieś witaminy i tak dalej. Więc dostałyśmy to wszystko na Boże Narodzenie. Ktoś doniósł „blokowej” Niemce i przyszły te straszne baby – „blokowa” i auzjerka. Wyrzuciły nas na mróz w tych koszulinach, myśmy już leżały, wyniosły z tej sztuby tak zwanej wszystko tak, że myśmy rano nie mogły iść do pracy, bo nie miałyśmy się w co ubrać. To był pierwszy dzień świąt i przyszedł list właśnie od Krzysztofa: „Co wyście narobiły? Będziecie rozstrzelane.” Ale nie powiem już tego – potem, poza protokółem, jak zareagowała jedna z naszych koleżanek, nieżyjąca już zresztą. Z tej czterdziestki nie wiem, czy jeszcze dziesięć nas jest na nogach... Nie zostałyśmy rozstrzelane, ponieważ Niemcy wpadli w przerażenie, bo epidemia tyfusu już tak się rozszalała, że zamiast rozstrzelać, zrobili dla naszego baraku kwarantannę i nas stamtąd wyrzucili. Przesiedziałyśmy tydzień gdzie indziej w warunkach... To jest w ogóle nie do opisania, jak to wyglądało, ale... wróciłyśmy i już się zaczęły naloty. Już było widać, że zmierzamy do końca. I 27 stycznia wyprowadzono nas z obozu w dużej kolumnie tysiąc trzysta, tysiąc czterysta kobiet. To był 27 stycznia – był cholerny mróz. I to na dworze, wichura...
Mróz straszny! I wiatr. Jeść to nam nie dali, nic nam nie dali. Przeszłyśmy tego dnia do miejscowości, która się teraz nazywa Wielkie Cedry, jest to niedaleko pod Gdańskiem, mniej więcej koło Pruszcza. Tam doszło nas z tego tysiąca kilkuset dziewięćset, bo rano nas policzyli. Reszta została w śniegu albo dobita, albo usiadła i zamarzła. No, dobra... przespałyśmy, o ile można to tak nazwać, w jakiejś stodole i rano nas ustawili do dalszego marszu. A była cholerna zadymka, walił śnieg, mróz... Myślę sobie: „Nie, ja przecież nie dojdę. Pójdę jeszcze z pięć kilometrów i do widzenia.” A tego pierwszego dnia żeśmy ze czterdzieści [kilometrów] zrobiły. A jedna z moich koleżanek gdzieś dostała, babcia jej przysłała, nie wiem, jasiek. I ona wsadziła sobie w spodnie – wyglądała, jakby była w ciąży. I podeszła do auzjerki i ta jej się spytała: [niezrozumiałe – niem.], ona mówi: Ja. „No to zostań.” O, myślę sobie, dobrze! To ja idę, mówię, że mam serce chore. Ale nie zgodziła się. Ale poszła w moim imieniu jakaś druga i powiedziała, że zaraz tu umrę. No, dobrze. A ponieważ ona miała też atak serca, ta auzjerka w nocy, bo też się zmęczyła, więc była łaskawa. Krótko mówiąc, nas z mojej grupy akowskiej pięć tam zostało w Wielkich Cedrach, a oprócz tego koło setki takich starowinek, jak ja dzisiaj, które już nie mogły w ogóle iść. I tam nas zapchali do stajni [...] do poszczególnych boksów po kilka. Jedna z naszych już miała tyfus i była nieprzytomna, a reszta, [to] były jakieś dziewczyny z Poznania. I tak siedzimy beznadziejnie, nie wiadomo co robić w tej stajni, na co właściwie czekać. Było wiadomo, że jak będzie szedł następny transport za dzień, lub dwa, to nas znowu pognają w dalszą drogę, bo celem był Lębork. Nagle któraś z tych dziewcząt nie naszych, tych poznanianek, które były w boksie podeszła do drzwi i jak to w stajni – drzwi z siatki i woła do kogoś:
I love you! i słyszę śmiech. Ale ona już nic więcej po angielsku nie umiała powiedzieć. Wyjrzałam i zobaczyłam, że stoi angielski żołnierz – jeniec. Szczęśliwie mnie rodzice nauczyli angielskiego, więc zaczęłam z nim rozmawiać i mu opowiadam naszą historię, że Powstanie, że jeńcy wojenni, że jest nas pięć... On mówi: „Tak? Poczekaj, zaraz wrócę.” Poszedł, rzeczywiście wrócił za chwilę i mówi: „Możesz stąd wyjść?” i jakoś wylazłam, już nie wiem jak, nawet sobie nie mogę uprzytomnić. I poszłam do dworu. Oni tam mieli swój pokój. I co się okazało. To był okres dramatyczny, o którym Niemcy teraz tak dużo i słusznie mówią, mianowicie exodus niemieckich bauerów z Prus Wschodnich. Powozy wyglądały jak na filmach, na westernach – też obszyte płótnem, pełne wszelakiego dobra. I oni tak wędrowali łącznie ze swoim wojennym personelem, do którego, jak się okazuje, należeli również żołnierze – jeńcy wojenni Anglicy i Francuzi. I tam pięciu, czy sześciu nie tyle Anglików, co Brytyjczyków, nazwijmy to, było w tym pokoju i dwóch Francuzików. Oni mnie obsiedli, musiałam opowiadać wszystko, co tylko się dało. Dali mi rosołu z makaronem, dzbanek z rosołem zanieśli do stajni, papierosy dostałam (co było nadzwyczajne!) i mówią: „Dobrze. I co wy dalej zrobicie?” Ja mówię: „No co my możemy zrobić? Zaraz nas stąd zabiorą, za dzień, dwa.” „Nie, to musisz tu teraz przyprowadzić swoje koleżanki po jednej do nas, a rano Niemcy mają iść dalej na Zachód, to się wplączemy między to towarzystwo. A dalej zobaczymy.” Ale... przyprowadziłam te dziewczyny rzeczywiście po jednej. Najgorzej było z tą chorą, nie mogłam się z nią dogadać, bo była nieprzytomna, ale w końcu ją tam dociągnęłam. Oni się nią nadzwyczajnie zajęli, tą chorą, w ogóle miałyśmy ją z głowy. Położyli, robili stołeczek, jak ją nieśli do toalety, no... niebywale, naprawdę! Nakarmili nas, wyszli – przynieśli nam gorącej wody, wyszli, żebyśmy mogły się umyć, doprowadzić do ładu. Potem rzucili słomę na podłogę, przykryli nas kocami. Myśmy przespały tę noc ciężko przestraszone co będzie dalej. I rzeczywiście, następnego dnia rano przylatuje jeden i mówi: „Chowajcie się z powrotem pod te koce, bo szukają.” Szukają wszystkich bab z tej stajni, bo się jednak trochę rozpierzchło. No, weszli do tego pokoju..., nie zauważyli nas. Ci Anglicy – to był mały pokój – taki szum tam robili. Jeden grał na gitarze, jeden opiekał jakieś tosty. Jednym słowem [Niemcy] spytali: „Czy nie ma nikogo ze Stutthofu?” „No, nie.” No to poszli. Ale Niemcy, ci flichtlingowie, czyli uciekinierzy z Prus Wschodnich nie ruszyli dalej. Front stanął, oni też tak, że zaczęli się już nam przyglądać, ci miejscowi Niemcy. Zdecydowałyśmy, że trzeba iść. Zostawiłyśmy chorą pod opieką tych Anglików i poszłyśmy do Pruszcza jakieś dwadzieścia kilometrów, mniej więcej. Po drodze makabryczny widok, bo ze śniegu sterczały ręce, nogi, co kto chce. Dotarłyśmy już pod Pruszcz i szedł jakiś miejscowy człowiek, Polak. On mówi: „Dokąd wy idziecie?” Mówimy: „Do Pruszcza.” On mówi tak: „Na milę od was śmierdzi Stutthofem. Nie idźcie dalej, bo tam stoją i czekają właśnie na takich jak wy.” Żeśmy zawróciły, wróciłyśmy do tych Anglików. Wchodzimy, a oni mówią:
They’re back! , one są z powrotem. No, nie było to miłe. Okazuje się, że pięć minut po naszym wyjściu przyszli Niemcy i legitymowali, szukali... Miałyśmy szczęście!
- A co z tą chorą, która została?
Powiedzieli, że ją znaleźli w śniegu, nie wiedzą kto to jest, a ona [była] nieprzytomna. Rzeczywiście była nieprzytomna, miała tyfus plamisty, ale przeżyła i żyje do tej pory – jedna z niewielu. Tyle, że taka jest nie całkiem... W każdym razie trzeba było wyruszać [dalej], wobec tego dali nam trochę pieniędzy, wsiadłyśmy do kolejki i udałyśmy się do Gdańska. Zamiar był taki, żeby pójść do Arbeitsamtu, zgłosić się do pracy, powiedzieć, że jesteśmy od bauera z tej całej właśnie ucieczki, ewakuacji Prus Wschodnich i chcemy pracować, nie mamy co ze sobą zrobić. Ale przyjechałyśmy, to niestety już było po godzinach urzędowych, ta kolejka co chwila stawała, jakieś transporty szły. I stanęłyśmy tam w obcym mieście nieprzyjaznym, nie wiadomo co ze sobą robić. Wyszłyśmy... Znacie ten ciąg w Gdańsku nad Motławą? Jest taki stary, nieczynny kran... żuraw. I tam było napisane Ziółkowski i była jakaś kawiarenka i myśmy tam weszły. Zamówiłyśmy sobie coś gorącego do picia, dali nam jakiś dziwny płyn, ale był gorący. Więc piłyśmy to i zastanawiałyśmy się co robić dalej i wtedy do nas podszedł młody człowiek i spytał po niemiecku: „Kim wy jesteście?” No więc buch – tę bajkę o niemieckich uciekinierach... Ale przecież ta moja niemczyzna nie jest tak, żeby się nie rozeznać. On pyta: „Jakiej wy narodowości jesteście?” „Polki” „A, to świetnie, bo ja też jestem Polak.” Bo prawda jest taka, że kto przeżył wojnę, to tylko przypadkiem i to jest tylko sprawa przypadku. I tu się też zdarzył taki przypadek. Okazało się, że on jest pomocnikiem kucharza w wielkim hotelu, o którym w jakimś wywiadzie Tuska przeczytałam, że chciałby, żeby ten hotel był kiedyś odbudowany. On się nazywał
Danziger Hoff i był w stylu „Bristolu” mniej więcej, tylko większy. No więc bardzo dobre miejsce, kuchnia – będzie co jeść. On mówi: „A chcecie pracować?” Nas pyta? „No, chcemy.” „To jedna niech idzie ze mną, to spróbujemy coś załatwić.” No więc poszłam z nim, one umierały ze strachu, że już nie wrócę. I Niemra, która tam zarządzała kuchennymi rzeczami powiedziała: „To ile was jest?” Mówię: „Cztery.” „I chcecie pracować?” „Chcemy!” „No to przyprowadź je.” Więc wszystkie trzy przyciągnęłam, cztery nas było. Jak nam dali pokój na facjatce i jeszcze kazali pójść wziąć sobie pościel, to nam było trudno uwierzyć, bo od pościeli się żeśmy dokładnie odzwyczaiły w obozie – nie było. Nic takiego nie istniało. No więc już byłyśmy całkowicie szczęśliwe. I wtedy przyszedł nasz kuchcik i przyniósł nam krówki, które osobiście zrobił – półmisek i jakąś zupę, po czym powiedział: „Wiecie co? Ja to jestem ze Stutthofu”, więc myśmy zamarły, ale nie wydałyśmy się. Chyba następnego dnia, kiedy powiedziano nam, że musimy iść do żandarmerii i się zameldować, no tośmy mu powiedziały, bo on chciał z nami iść, powiedziałyśmy: „Nie idź z nami, bo cię capną, jak nas capną.” Ale się udało nałgać coś w tej żandarmerii. Dostałyśmy kartki żywnościowe i przetrwałyśmy w tym hotelu w charakterze takich gorszych kucht prawie dwa miesiące, bo wyszłyśmy stamtąd, jak już Gdańsk był prawie w całości zbombardowany. Wyszłyśmy 27 marca. Dotarłyśmy do Kartuz, tam nadziałyśmy się na NO – Ormo czuwa! I zażądali od nas dowodów, kenkarty. My mówimy: „No skąd mamy mieć?” „To nie pójdziecie dalej.” Cudem spotkałyśmy człowieka ze Stutthofu, który gdzieś tam w tej milicji coś robił i on nam załatwił przepustki na dalszą drogę i dał nam bochenek chleba i posadził przy piecu tak, że szczęście było kompletne. Po czym udałyśmy się na dworzec. Na dworcu pokotem leżały, nie wiem, setki tysięcy ludzi, bo Polska była wtedy krajem migracyjnym – wszyscy się kręcili, każdy wracał skądś dokądś, więc tłumy się po tych dworcach przewalały. W końcu przyjechał jakiś pociąg, towarowy oczywiście, więc myśmy się zaczęli wdrapywać i taki [niezrozumiałe] szedł: „Chowajcie kobiety. Chowajcie kobiety!” Już przyjaciół było dużo dookoła, więc trzeba się było jednak chować, nie było wyjścia. Dojechaliśmy gdzieś w szczere pole w nocy, wyrzucili nas z tego pociągu, przyjechał jakiś inny... No, krótko mówiąc, po dłuższych i ciężkich cierpieniach dobrnęłyśmy do centrum Polski, bo nie do Warszawy i zatrzymałam się u rodziców jednej z moich koleżanek. Oni byli w Brwinowie. Matki nie znalazłam, ona była we Włochach. Wiedziałam to, bo mnie Krzysztof zawiadomił, bo ona pisała do wszystkich obozów – znalazł mi list od niej, więc wiedziałam gdzie ona jest. Ale tam Rosjanie dom zajęli, było wojsko. Krótko mówiąc, po tygodniu znalazłam matkę, no i zaczęło się nowe życie, to znaczy zaczęłam pracować w BOS-ie – w Biurze Odbudowy Stolicy. Dostałam pokoik na facjatce między Podkową [Leśną], a Brwinowem. Musiałam wstawić kozę, żeby było ciepło i tak się zaczęło życie w Polsce Ludowej – było jakie było. Denerwuje mnie, jak się opluwa ten BOS, bo wiem, jacy wspaniali ludzie tam pracowali i z jakim ogromnym oddaniem inwentaryzowali zniszczenia. Jacy byli pełni entuzjazmu dla odbudowy, przecież działali w określonych warunkach pod określoną władzą i tyle mogli zrobić, co mogli. I tak bardzo dużo zrobili. Tak, że to jest przykre. Potem już zmieniłam [miejsce pracy], przeszłam do innej instytucji. Potem zaczęłam pracować w Handlu Zagranicznym w 1948 roku i tak dotrwałam do emerytury. Stąd moje wojażowanie po świecie, w związku z tym, życie dosyć ciekawe.
- Czy kiedykolwiek ta przeszłość z Armii Krajowej panią dopadła, że tak się wyrażę?
Tak, tak, na pewno. Miałam taki okres – wyrzucili mnie z tej pracy, przenieśli mnie gdzieś, wobec czegoś takiego, co mi powiedzieli, że: „Stąd to panią wyrzucą, bo tu jest podwójne sito” i tak dalej. Ale jakoś się uratowałam. Byłam nie najgłupsza, więc pomagałam różnym durniom, których obsadzano na różnych stanowiskach. Oni potrzebowali kogoś, kto by za nich pracował. Tak.... no, tak. Przecież w Handlu Zagranicznym nagle się pojawił desant z, jak myśmy to nazywali – Sorbona była w Miedzeszynie. W Miedzeszynie był kurs dla przodowników pracy, kurs handlu zagranicznego. No więc była przodowniczka pracy, pracowała u mnie, potem ze mną, przodowniczka pracy w zmywaniu butelek w monopolu spirytusowym. Jak jej dałam do przepisania, coś było napisane: frank. Pytała się: „Co to jest frank?” Bo skąd miała bidula wiedzieć, no więc... były kłopoty. Były kłopoty...
Warszawa, 9 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber