Włodzimierz Derecki „Kazik”
Włodzimierz Lucjan Derecki urodzony 7 lutego 1928 roku w Warszawie, na ulicy Grzybowskiej, obok dzisiejszego Muzeum Powstania Warszawskiego i to wszystko.
- Jak wyglądało pana życie przed wybuchem wojny?
Szkoła podstawowa numer siedemnaście, do wybuchu wojny zdążyłem czwartą klasę szkoły podstawowej zrobić, szkoła, kościół na Karolkowej, byłem bigot wtedy i chętnie biegłem do kościoła, co mi potem na szczęście minęło. To było moje zajęcie.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
W sposób doskonały, ponieważ w 1939 roku, moi rodzice byli bardzo nastawieni patriotycznie i wzięli się zaraz za robotę konspiracyjną, za działanie przeciwko okupantowi. Dlatego też mój ojciec w 1941 roku, został wywieziony do Dachau do obozu koncentracyjnego, a matka po krótkim pobycie na Pawiaku, po zwolnieniu z Pawiaka zmarła. Tak, że ja i mój młodszy brat Leszek, musieliśmy sobie ustawiać życie od nowa. Mój brat poszedł do mojej rodziny na wychowanie, a ja do internatu z dużą samodzielnością. Stąd moja pamięć o okupacji jest bardzo wielka, bo bardzo szybka wlazłem w różnego rodzaju konspiracyjne układy.
- W jaki sposób po raz pierwszy zetknął się pan z konspiracją?
Mój stryjek, Staszek Derecki, były działacz wojskowy, zaproponował mi przenoszenie różnego rodzaju gazetek, ulotek, kilka razy broni, już bardzo pomagałem. Potem spotkałem chłopców, którzy byli harcerzami, a ponieważ ja w 1937 rok już byłem wilczkiem – to był najmniejszy rodzaj harcerstwa – to zaangażowałem się w harcerstwo i robiłem za harcerzyka. Znowu noszenie gazetek, pisanie kredą na ścianie – co znakomicie Niemcom szkodziło jak wiadomo, o czym dzisiaj wszyscy wiedzą. Szukałem sobie miejsca na ziemi. Zanim sobie znalazłem to miejsce w Związku Walki Młodych… Myślę, że po moim ojcu, który był „pepesiakiem” jak to się mówiło, w Polskiej Partii Socjalistycznej [był] trochę działaczem, bardzo zaangażowany w ruch socjalistyczny tak i mnie to zostało. Jestem z Woli, a Wola to była proletariacka dzielnica, im dalej na Wolę, na zachód, tym większa nędza. Dlatego trafiłem do Związku Walki Młodych. W Związku Walki Młodych do Powstania Warszawskiego szedłem działając i oczywiście pracując zawodowo, ucząc się trochę. Uczyłem się w szkole na Placu Trzech Krzyży 8, była to szkoła techniczna, Niemcy pozwolili na jej istnienie, która dawała warunki szkoły podstawowej. Poza tym zaczepiłem się na komplety, jeden z nauczycieli zaproponował mi komplety. Potem chodziłem do tajnego gimnazjum, uczyłem się. To wszystko wypełniało mi czas. Jeszcze do tego wszystkiego z łapanki miałem pojechać do Niemiec, ale okazało się, że jestem za młody, Niemcy z łapanki takich jak ja, nie brali, ale znaleźli dla mnie miejsce i posłali mnie do fabryki samolotów „Junkersa” na Okęciu, gdzie przepracowałem rok czy dłużej. Przyznam, że sama praca przy samolotach była szalenie ciekawa, a mój wiek i zainteresowania były takie, że mnie się tam dobrze pracowało, aż tak dobrze, że musiałem uciec, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że zaczynam się za bardzo przyzwyczajać, za dobrze łatam samoloty, które przychodzą ze wschodu. Uciekłem z fabryki. Oczywiście trzeba było zmienić adres, bo Niemcy wtedy szukali nas, ale złapano mnie. Kiedy mnie pierwszy raz złapano, to poszedłem do więzienia na Daniłowiczowską. Nikt już dzisiaj z nowych warszawiaków nie wie, gdzie takie więzienie było, i że było, ale było. W tym więzieniu zresztą siedział nawet prezydent Starzyński zaraz po kapitulacji Warszawy. Siedziałem tam jakiś czas. Pomogli mi chłopcy, koledzy z konspiracji, którzy postarali mi się o zaświadczenie lekarskie, że byłem chory, jestem chory. Jak mnie zabrano na osądzenie dlaczego nie chodziłem do fabryki, to powiedziałem: „Byłem chory, jeszcze mam tu zwolnienie lekarskie.” Wobec tego Niemcy zdecydowali, że jest wszystko w porządku, wróciłem do pracy i następnego dnia uciekłem, ale już się nie dałem złapać. Potem byłem z ZWM-ie, gdzie działalność była taka jak we wszystkich organizacjach, znowu noszenie papierków, ale u mnie to było więcej – rzucanie papierków, rzucanie ulotek przy różnych okazjach, uroczystościach. Dwa rozbrajania Niemców – potrzebna nam była broń, pistolety. Między nami mówiąc, poza oficjalnym rozbrajaniem, robiliśmy rzecz niedozwoloną, a mianowicie robiliśmy to na swoje konto. Było nas kilku zgranych chłopców, którzy już dzisiaj pewnie nie żyją, niektórzy [zginęli] w czasie Powstania, niektórzy później. Zdobywaliśmy pistolety, to co potrzebne było na życie, to sprzedawaliśmy, bo amatorów było dużo. Poza tym każdy z nas miał broń. Kiedy Powstanie Warszawskie wybuchło, to wchodziłem do Powstania z pistoletem, który był mi tak potrzebny, jak dzwonek zającowi, bo to nie jest broń, która jest do normalnej walki, to jest paradna rzecz dla terrorysty, a nie dla żołnierza. W każdym razie tak wyglądała okupacja.
- Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Nie wiedziałem o Powstaniu. W internacie, mieszkałem, nie mieszkałem, przychodziłem, to z dwudziestu dziewięciu chłopaków, dwudziestu ośmiu należało do różnych organizacji, oczywiście zdecydowanie do Armii Krajowej, która była dominującą, ale ośmiu nas chyba należało do AL-u, czterech, czy pięciu do NSZ-tu, jakoś się nie zabili wzajemnie, ale kłótnie były zażarte, dyskusje zażarte. Myśmy zdawali sobie sprawę, dyskutowało się, chłopcy się szykowali, moi koledzy z AK, szyli sobie chlebaki, szykowali sobie buty, że idą do Powstania. Wiedziałem, że lada chwila to nastąpi, ale Armia Ludowa o tym oficjalnie nie była powiadomiona i nie wiedzieliśmy, kiedy będzie. Tylko ci którzy mieli kontakt prywatny z chłopcami z Armii Krajowej [wiedzieli]. Tego dnia, kiedy wybuchło Powstanie, to rano na ulicy Śmiałej na Żoliborzu, nam ZWM-owcom, gromadce, drużynie zrobiono zbiórkę i mieliśmy z jednej z aptek zabrać materiały opatrunkowe, które były potrzebne do lasu jakiejś grupie AL-u, która potem miała to przejąć. Tam się zebraliśmy 1 sierpnia. Był to zresztą dzień, którego nie zapomnę, bo trochę padało, potem wychodziło piękne słońce, potem znowu padało w słońcu, potem przychodziły chmurki, przestawało padać, pogoda była bardzo śmieszna. Myśmy tam stali, rozdano nam broń, mieliśmy zrobić skok, jak to się ładnie mówiło, na aptekę. Ale zaczęła się strzelanina, teraz to ja wiem i każdy wie, że Niemcy jadący patrolem trafili na ulicę bodajże Suzina, gdzie było kino na Żoliborzu i jeszcze tam coś, kotłownia. Tam chłopcy z AK w tym czasie wynosili broń i szykowali się do Powstania. Niemcy ich zaatakowali, oni Niemców i zaczęła się strzelanina. Było to dosyć daleko, ale dowódca grupy Witek Borowski, późniejszy komendant ZWM-u na Żoliborzu, zdecydował, że nie robimy akcji dzisiaj, bo coś się tam kotłuje. Rozeszliśmy się, zdałem swoją broń. Szedłem spokojnie piechotką na „Miasteczko Powązki”, pewnie nie wiecie gdzie to było, gdzie to jest, to była obrzydliwa część Warszawy – baraki, niedaleko baraki dla bezdomnych. Tam [na] „Miasteczku Powązki” opryszki żyły z tego, że skakały na wagony, na pociągi, które przechodziły za cmentarzem wojskowym, zrzucały co się dało zrzucić i co się dało sprzedać, sprzedawali. Od nich dostawałem, nawet nie kupowałem, najczęściej amunicję do pistoletu. Był taki rodzaj pistoletów kaliber dziewięć milimetrów, ale bijący na tak zwane „szorty” – bardzo ładna nazwa już wtedy była moda na zagraniczne – czyli na naboje, ale nieco krótsze, niespotykane. Niemiecka broń strzelała na normalne, ruska broń „wiss” też na normalne, a na „szorty” strzelali Czesi, mieli pistolet kaliber dziewięć na „szorty” i Włosi mieli „Berettę” też na „szorty”. Na nieszczęście miałem do czynienia z taką bronią, więc musiałem na „Miasteczko Powązki” chodzić i chłopaków wypraszać, żeby oni mnie tą amunicję dawali. Oni z nią nie mieli co robić, bo tej amunicji raczej nikt nie potrzebował specjalnie. Tak sobie lazłem spokojnie ukosem z dalekiego Żoliborza na ulicę Powązkowską. Kiedy doszedłem do rogu Powązkowskiej i Okopowej, spotkałem kolegę, który mówi do mnie: „Idziesz na zbiórkę na Powstanie?” Mówię: „Nie, pierwsze słyszę.” „To chodź.” Okazało się, że jeszcze dwóch szło i zabrali mnie na Cmentarz Powązkowski. Na cmentarzu w katakumbach, panie jak w każdym powstaniu, eleganckie, z wypiekami na twarzy, bo to przecież dziejowa chwila, zafasowały mi opaskę jako najważniejszą broń przeciwko Niemcom. Potem zabrał mnie chłopak, który powiedział: „Tu rozkopiemy, tu są granaty.” Rzeczywiście rozkopaliśmy grób nieduży i tam w skrzyneczkach owinięte papierem przetłuszczonym były granaty, typowe „sidolówki”, w ręku zgnieść i wyrzucić, ale huku robiło dużo. Wykopałem sobie pięć granatów, wrzuciłem za koszulę, byłem spodniach i w koszuli milanezowej, do Powstania tak wchodziłem, bo nie wiedziałem. Tak do czwartej czy później siedzieliśmy w katakumbach. Panie biegały pełne entuzjazmu, panowie zbierali się z dowództwa, razem dyskutowali, prawdopodobnie o tym, jakie to sukcesy będą odnosić i jakie krzyże będą potem dostawali. W tym czasie łupnęło raz z działa coś, drugi raz, zaczęło się kotłować na cmentarzu, zaczęły nieboszczyki wyskakiwać i płyty. Okazuje się, że zaczęto nas atakować w sposób zwyczajnie brutalny i wyrzucać nas stamtąd. W związku z tym jeszcze zdążyłem wyfasować zwykły karabin, co mi najbardziej pasowało, bo szalenie lubię karabiny do dziś dnia i umrę już tak pewnie z miłością do karabinku. Byłem strzelec wyborowy przez wiele lat, przypadkiem zupełnie wystrzelałem parę nagród dzięki temu, że dobrze strzelałem, ale to jest inna historia.Karabinek wyfasowałem i wygnali nas Niemcy z Cmentarza Powązkowskiego przez mur na tak zwany Kirkut, to jest Cmentarz Żydowski. Przeskoczyliśmy na Cmentarz Żydowski i tam zapowiedziano nam, że mamy się nie ruszać, bronić. Powiedziałem oczywiście, że będziemy [się] bronić, żeśmy się rozsypali tyralierą. Doły tam były pokopane przez tak zwanych „dentystów”, to znaczy ludzi, którzy rozkopywali groby i wyciągali złote zęby. Teraz by mi się przydało, ale nie mogę, bo jestem chory na serce i nie pozwalają mi dotykać szczęki jeszcze jakiś czas i dlatego straszę dwoma zębami. Żydzi, którzy leżeli, głowy mieli najczęściej już na zewnątrz, powyciągane zęby. W takim dole się zadołowałem. Naprzeciwko miałem mur czerwony cmentarny i przyglądałem się, czy Niemcy nie przeskakują. Warunki były doskonałe, gdyby próbowali, to każdego spokojnie mógłbym zdjąć. Deszcz przyszedł, a ja w milanezowej koszulce, bolało mnie, że deszcz przyszedł, wiatr, zaczęło mi być coraz bardziej zimno. Siedziałem, taka bieda, a tam jeszcze inni siedzieli. O godzinie dwunastej w nocy, zmarznięty niesamowicie, usłyszałem bicie zegara. Zegar zaczął bić i wybił dwunastą godzinę, był to zegar w kościele Karola Boromeusza niedaleko. Mówię: „Jak mi zaraz duchy przyjdą…” Rzeczywiście, jak na zamówienie, wzdłuż muru cmentarnego, wysoka postać, bardzo jasna, zaczęła się snuć. Próbowałem zgrabiałymi rękami zarepetować karabin, przeładować, to się mówi w Wojsku Polskim, ale kiedyś się mówiło zarepetować i czekam. Mówię: „Trudno, przyjdzie duch, jak będzie już blisko, to walnę do niego. Dostanie w brzuch i jak się przewróci, to jest wszystko w porządku, jak się nie przewróci, to ja umrę ze strachu zaraz i też będzie wszystko w porządku.” Rzeczywiście na mojej wysokości, duch się oderwał od muru i zaczął iść w moim kierunku. Szedł, szpiczasta głowę miał i był półprzezroczysty, a księżyc wyszedł wtedy. Już gotów byłem walnąć, kiedy duch znikł, tylko zaszumiało coś i duch parę brzydkich słów powiedział i okazało się, że to był podobno mój dowódca drużyny, który wyszedł sprawdzić warty. Poza tym z Warszawy już przywieziono nam różne rzeczy, z najbardziej obronnych rzeczy to było wino, jeszcze papierosy były, ale nie paliłem, bo ja byłem harcerz, byłem bardzo głupi harcerz, ale byłem i wina też nie piłem. Krzyknął, odezwij się taki owaki, to się odezwałem. Przyszedł, dał mi wino i po raz pierwszy złamałem harcerskie przyrzeczenie i wypiłem dwa łyki wina. Sama świadomość, że już nie ma ducha, że jest ktoś drugi, to spowodowało, że mnie nie było zimno. On sobie poszedł po tym, a ja już wytrzymałem do rana. Rano zaczęło się już normalne Powstanie. Najpierw dostaliśmy kluski z kompotem wiśniowym od ludzi prywatnych. Obok cmentarza jest dom i ci ludzie zrobili nam kluski. Pojedliśmy, zrobiło się nam ciepło, każdy opatrzył swoją broń i wygnano nas przez [Cmentarz] Żydowski na Cmentarz Ewangelicki. Tam już się toczyły boje, wtedy zaczął się normalny bój. Pobiegliśmy, tu do nas strzelają, my strzelamy do kogoś, nie bardzo wiemy do kogo. Jak już strzelają, to strzelają. Tak to trwało chyba dzień czy dwa dni, a na trzeci zdecydowano, że odbijamy tak zwaną Gęsiówkę, Gęsiówka to był obóz koncentracyjny dla Żydów na Gęsiej na dawnym terenie getta, na terenie, które było całe obmurowane, a tam w środku był obóz koncentracyjny. Wtedy miałem miłe spotkanie, bo jak było parę dziur w murze, to zaklinowałem się do spółki z wielkim chłopem, wspaniałym, który zaczął się śmiać, był to Jurek Wardynszkiewicz „akowiec” ze zgrupowania… Do dziś dnia nie wiem, tam „Miotła” była, „Zośka”, z „Zośki” to paru chłopaków zapamiętałem, żyłem z nimi w przyjaźni, oni już się postarzeli, niektórzy nie żyją. W każdym razie przydzielono nas do tego zgrupowania, uderzyliśmy na Gęsiówkę. Był wielki krzyk, każdy leciał, strzelał. Rzuciłem granat przez okno, którego i tak nie było, huk był wielki, wpadłem do środka, to już nikogo nie było, ale efekty pirotechniczne duże. Potem dalej zacząłem biec, potem okazało się, że są ludzie, sami Żydzi węgierscy, najprawdopodobniej język mieli straszliwy i schowani byli pod łóżka. Wyciągaliśmy biedaków stamtąd, oni nie bardzo wiedzieli o co chodzi i tak zdobyliśmy Gęsiówkę. Miałem w tym swój udział. Okazuje się, że tam jeszcze były magazyny mundurowe, poszedłem i wyfasowałem sobie mundur niemiecki strzelca pancernego, byłem najlepiej ubrany żołnierz Powstania Warszawskiego – piękne spodnie, piękna kurteczka, koszula, czapka, bo strzelcy pancerni to były jednostki elitarne i byłem za strzelca pancernego. Wszystko co najważniejsze, było ciepło szalenie, bo to była gruba wełna. Wszystkie moje ciuchy zostawiłem na miejscu, chociaż do Powstania były to dla mnie ważne rzeczy, bo nie byłem milioner, często owało nie tylko na buty, ale nawet na skarpetki. Wróciłem z powrotem i tam przyszło dwóch chłopców, też dobrze ubranych, bo wszyscy, którzy na obozie się gospodarzyli, to się dobrze ubierali, panterki niemieckie. Oni zaczęli opowiadać, że na Starym Mieście jest AL. Zastrzygłem uchem, AL to była moja macierzysta jednostka. Mi nie przeszkadzało być w oddziałach AK, pierwsze – chciałem się bić z Niemcami, a bić się mogłem wszędzie. Chłopcy z AK tak samo się bili, ale chciałem być najchętniej ze swoimi. Poza tym, tak jak powiedziałem, po moim ojcu byłem społecznie oddany biedocie, którą spotykałem, tak mi pozostało do dziś dnia, to jest znowu inna historia. Dość na tym, że kiedy oni powiedzieli, to poszedłem do oficera, tym oficerem bodajże był, jeżeli żyje jeszcze, trzy lata temu na cmentarzu go spotkałem, „Boruta” Witek Sikorski, porucznik wtedy czy podporucznik. Zameldowałem, że chcę iść do swojego AL-u. Powiedział: „Proszę cię bardzo, jeżeli ci tu źle.” Mówię: „Nie, ale tam mam swoich.” „W porządku, oddaj karabin.” Karabin miałem wyfasowany, oddałem. Pistolet nie musiałem, bo był mój. Poszedłem przez getto w kierunku Starego Miasta, jak jest Wola, getto, Stare Miasto. Wylazłem na Starym Mieście, lazłem sobie, zobaczyłem chłopaków z opaskami, którzy mieli nie AK, a AL na opasce. Zapytałem gdzie jakie dowództwo. Oni powiedzieli, żebym poszedł na Dunaj Szeroki, tam jest dowództwo AL-u, poszedłem. Tam spotkałem znowu parę osób, które już przedtem spotykałem: „Helenę”, nie wiem jaki stopień miała, Balicka „Helena”, ale „Helena” to miała pseudonim i była w batalionie Czwartaków politrukiem – nazwa, która mi się bardzo źle kojarzy, była oficerem politycznym. Ona mi napisała na maszynie karteczkę – na Freta bodajże 16, że tam jest Batalion Czwartaków, który mi był znajomy, bo już przed Powstaniem Warszawskim, jak wybierano chłopaków do tego, wówczas, oddziału, to nie nazywano batalionem, to wybierano, jak w Warszawie mówiono, kozaków, a ja byłem taki kozak. Bardzo chciałem być w tym batalionie i trafiłem w czasie Powstania. Wszedłem, siedział sobie bardzo elegancki pan z laseczką, zameldowałem się. Wziął ten papierek, a ja zainteresowałem się karabinem maszynowym, który leżał u niego na biurku. Był to karabin maszynowy lotniczy. Pracowałem w fabryce samolotów „Junkersa”, kiedy przychodziły samoloty, to demontowałem karabiny, trzeba było je oddać do magazynu, bo bano się, że poginą, Niemcy się bali. Zacząłem je rozbierać, składać, znałem [je]. On się zapytał czy się na tym znam. „Znam się.” Co więcej znałem się i na innych karabinach maszynowych, bo robiłem kurs przez wstąpieniem do ZWM-u, jako harcerzyk. To mówi: „Sprawa prosta, idziesz do drużyny ‘erkaemów’.” Tak zostałem „erkaemistą” w Batalionie Czwartków.
- Co działo się później z wami w czasie Powstania?
Później to mnie wygoniono na placówkę, zostawałem z karabinem maszynowym na noc. Niemcy próbowali dwóch ataków, z czołgami jeden, na ulicy Mostowej. Tam osłaniałem naszych chłopaków, wycofywali się. Strzelałem do nich, oni do mnie, to było normalne. Przy czym bardzo często z karabinem, tylko niestety nie miałem lunety, ale karabinek miałem „sztucer” bardzo ładny, niemiecki. Chodziłem w miejsce, gdzie dzisiaj jest… Tam była placówka nasza, między innymi Batalion Czwartaków miał kilka placówek nad Wisłą, ta placówka – prochownia dzisiejsza, to wtedy była czynszowa kamienica. Tam nie było prochowni i nikt się nie martwił o to, że to historyczna rzecz, tylko po prostu była czynszówka. A za czynszówką od razu fabryka ekstraktów garbarskich Quebracho. Tam często się chowałem i czekałem przez noc, ponieważ naprzeciwko, ze dwieście metrów, był tak zwany „czerwony dom” czyli niewykończony budynek trzypiętrowy, długi, w którym byli Niemcy, Niemcy trzymali to. To pozwalało im mieć pewność, że my nie przedostaniemy się do Wisły, bo trzymali cały odcinek. Potem nam się udało rozwalić „czerwony dom”, ale to znowu inna historia. W każdym razie tam bardzo często zostawałem na wieczór i pilnowałem, że jeżeli Niemiec się zagapił i wyjrzał z okna, to starałem się mu kuku zrobić i rano jak było i oni wychodzili zaspani, zdarzało się, że któryś do okna trafił i go zobaczyłem kawałkiem, to też mu się starałem zrobić kuku. To tak wyglądało. Tam nic więcej ciekawego nie było. Jest taka książka – Czwartacy AL, w której opisywałem atak na „czerwony dom”, to możecie tam przeczytać, jak to się odbywało. Miałem tam swój udział, też nie duży, ale miałem. „Czerwony dom”, o którym wspomniałem, został przez nas wysadzony pośrodku, groził dalej, bo Niemcy z drugiego końca jeszcze byli, ale mniej. Tak do końca Starego Miasta żeśmy się z Niemcami tam szarpali. Były próby ataku na Wisłę, wycofano nas potem. Szedłem z karabinem maszynowym nad Wisłę, nic z tego nie wyszło, dlaczego nie potrafię powiedzieć, to wie dowództwo. Potem jak już Starówka padała, byłem jeszcze ranny, to zdecydowano, że pójdziemy na Żoliborz. Wtedy wpakowano nas do kanałów i poszliśmy. Żeśmy szli piechotką kanałami. Nie było to zbyt przyjemne, ani czyste. Doszliśmy do tak zwanego burzowca. Tam prąd porwał połowę oddziału, a reszta została. Ponieważ było tam trochę osób cywilnych, nie wiem skąd, zaczęła się panika. Wtedy się znalazłem, powiedziałem, że znam kanały, co jest absolutna bzdura, nigdy przedtem nie byłem, ale jak zobaczyłem co się dzieje, że ludzie krzyczą, płaczą, jedni chcą wracać, drudzy chcą… Tam były różne odgałęzienia. Powiedziałem: „Znam drogę, siedzieć cicho, trzymać gęby na kłódkę, to ja was wyprowadzę.” Na ślepo, ale z wiarą, że idę dobrze, prowadziłem resztę, która została. Doszliśmy do kanału wyższego poziomem niż kanał, którym szliśmy, był suchy. Weszliśmy w kawałek suchego kanału. Wszyscy chcieli odpoczywać, powiedziałem: „W porządku.” Porozkładali się wszyscy i odpoczywają. Oczywiście ciemno jak diabli, w tym momencie słychać kroki, wojskowe buty w suchym kanałem. [Myślę: ] „Niemcy wleźli, zaraz nas tu rozpieprzą dokładnie.” Ponieważ miałem swoją ambicję i nie chciałem, żeby pomyślano, że się boję, to na ile mogłem wstać w kanale niskim, wstałem, pierś wypiąłem do przodu, twarz pokazywałem, bo „światło ostre”, że się nie boję. Wtedy usłyszałem polski głos, po polsku: „Co wy tu robicie do diabła?” Mówię: „Leziemy na Żoliborz.” Okazało się, że to był mały oddział też ze Starego Miasta, który szedł i co więcej, oddział ten prowadził bardzo miły chłopak Szczepaniak Stefek, „Kowal” miał pseudonim. On zresztą na Starym Mieście załatwił czołg na ulicy Mostowej, wolski chłopak, bardzo fajny. On prowadził oddział, okazało się, że on kanały jako tako zna. Dalej nas wyprowadzono bardzo ładnie, za kołnierz, jak szczurów, wyciągano nas. Przy okazji [było] rannych trochę, bo jak mijaliśmy burzowiec, zrobiła się draka, to Niemcy rzucili granaty i część granatów trafiła ludzi mocniej, mniej. Poza tym były to granaty najczęściej amerykańskie o bardzo dużej sile rażenia, bo amerykanie zrzucili nam pomoc i pomoc tak trafiła. […] Amerykanie, kiedy tutaj zrobili wielki zrzut, to wielki zrzut prawie w stu procentach trafił do Niemców, dużo ładnych rzeczy w tym, bardzo piękne granaty, nie takie jak nasze „sidolówki”, tylko obronne, wspaniałe. Tam naszpikowanych trochę ludzi było. Wyciągnięto nas na Żoliborzu. Na Żoliborzu miałem bardzo dużo znajomych, w ogóle w konspiracji miałem masę przyjaciół. Oczywiście byłem już z ZWM-ie, które podległo jednostce ZWM-ów, drużynie która podległa Żoliborzowi. W związku z tym dużo spotkałem znajomych. Potem przeszedł jeszcze jeden oddział i została stworzona z Batalionu Czwartaków, jednostka, którą trudno byłoby nazwać batalionem, bo po pierwsze na Starym Mieście i na Woli wystrzelano masę chłopaków, po drugie myśmy przeszli grupą, a druga grupa pod dowództwem Gustawa Gucia Rozłubirskiego, zastępcy dowódcy batalionu, przeszła na Śródmieście. Tak że batalion został rozbity na dwie części, ale batalion, na Żoliborzu batalion Czwartaków, którego byłem dzielnym reprezentantem, zastał resztę, dołączyło do nas trochę różnych ludzi. Ciągle mam i będę miał pretensje, że myśmy tych ludzi nie opisali, nie posprawdzali, bo oni powinni być opisani w Muzeum Powstania Warszawskiego. Byli to chłopcy, najczęściej z baraków. Baraki dla bezdomnych, przed wojną i w czasie okupacji, były na krańcu Żoliborza jak jest Alej Wojska Polskiego w kierunku do Starego Miasta, tam stały baraki, ludzie bezdomni tam byli pakowani. Jak Powstanie wybuchło, baraki zostały spalone, Niemcy tam postawili grupę czołgów, otoczyli, żeby nasi się nie przedarli i nie połączyli Starego Miasta z Żoliborzem, chłopcy, jak się o nich mówiło, „barakowcy” do nas trafili. Wbrew temu co mi się wydawało – łobuzy, byli to grzeczni, spokojni, często nieśmiali bardzo chłopcy. W ten sposób batalion wzrósł znowu w siłę, ja wiem, może dwustu ludzi. Potem już była znowu normalna rzecz do czego byliśmy przeznaczeni, to najpierw obrona na Alei Wojska Polskiego. Tam żeśmy bronili [się] przeciwko Niemcom, którzy uderzali od strony Starego Miasta, potem na Marymoncie. Tam były oddziały bodajże Własowa, ja przynajmniej natknąłem się na oddział Własowa, to znaczy Ukraińcy, Rosjanie. Oni mówili po rosyjsku albo po ukraińsku, jeden i drugi język jako tako znałem, ale nie na tyle, żeby odróżnić. Chodziliśmy po Marymoncie patrolami, broniliśmy ludzi przez oddziałami Własowa, które tam nacierały gdzieś od strony Burakowa. Nawet dwa razy to się strzelaliśmy, trafiliśmy na zadziorną grupę niemieckich Ukraińców. Oni wskoczyli do budynku i zaczęli nas ostrzeliwać, my ich, aleśmy ich wygnali z tego budynku, udało nam się budynek ocalić. […] Potem Niemcy uderzyli bardzo mocno, dużą siłą, paroma czołgami i wygnali nas stamtąd. Wtedy zostałem ranny w szyję, dostałem odłamkiem. Jak się wojna nawet nie skończyła, wojna jeszcze trwała, byłem w obozie jenieckim w Niemczech, zaczęło mi to doskwierać, otworzyło się. To mi kolega wziął dwie zapałki i wyjął odłamek, „chirurg”. „Chirurg” to ja mu dołożyłem, on był podchorąży, nie pamiętam już, Stefan chyba. Powiadam: „<< Chirurg >> będziesz miał pseudonim.” Bo on leczył różnych chłopaków i mnie. Tyle jeżeli chodzi o Żoliborz. Żoliborz to było mało walki, Żoliborz był najspokojniejszą powiedziałbym dzielnicą. Na Żoliborz Niemcy uderzyli kiedy właściwe skończyli już wszystkie dzielnice, Śródmieście się okopało, nie broniło, ale nie pozwało przystąpić Niemcom, a dzielnica Żoliborz jeszcze się tam kotłowała. W związku z tym Niemcy ściągnęli artylerię, zmasowali, położyli artylerię na Żoliborz, potem uderzyli wojskiem i w ciągu dwóch dni już nie było Żoliborza. Myśmy usiłowali przedostać się na za Wisłę, ja też, ale ponieważ byłem ranny jeszcze dwa razy, to nie wszyło mi to, bo tak to bym prawdopodobnie z żołnierzami Berlinga przeszedł albo i nie, bowiem nie wszystko mi pasowało z tamtego systemu i do dziś dnia mi nie pasuje.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania, chodzi mi o żywność, ubranie, noclegi?
Jeżeli chodzi o ubrania, miałem dosyć liczną rodzinę, więc jeżeli już musiałem prosić o ubranie, to zawsze miałem szansę, ale zarabiałem na życie. Udało nam się parę razy zrobić tak zwaną „rozbrojeniówkę”. Sprzedany pistolet to było pięćset złotych, można było parę garniturów za to kupić, już było się za co ubrać. Jeżeli chodzi o jedzenie, byłem w internacie, dawano mi jeść.
W czasie Powstania to byłem żołnierzem oddziału. Oddział dawał jedzenie, to już była rzecz zupełnie prosta. Pamiętam, że na Starym Mieście to myśmy kwatery mieli na Freta 16, tam gdzie zginął sztab AL-u. Trochę bliżej Freta 14 albo 12 była restauracja „Bazyliszek”, restauracja należała do nas w czasie Powstania oczywiście. Tam szykowano jedzenie, nasze dziewczyny, nasze łączniczki, szykowały jedzenie. Jak się przychodziło z placówki i było się głodnym, to można tam było przyjść i coś pojeść. Wszystko jedno co było i wszystko jedno jaki czas, albo dostałem garść landrynek, albo dostałem kawałek kaszanki nie wiadomo z czego, albo dostałem zupy z zieleniny, to było wszystko. Poza tym jedzenie, moim zdaniem, nie było ważne, przynajmniej dla mnie. Na Żoliborzu myśmy jedli kozy, bo na Żoliborzu był bardzo miły, nieżyjący już Henio Głowala, starszy sierżant PAL- u Polskiej Armii Ludowej. W czasie okupacji był PAL – Polska Armii Ludowa, która należała do jednego z PPS-u, PPS-ów było aż trzy i każdy miał inne zapatrywania polityczne, ale Henio Głowala był w PAL-u, która w czasie Powstania Warszawskiego połączyła się z AL-em, została wcielona do AL-u. Henio Głowala, który był stary żoliborzanin sprzed wojny, Bieruta znał, który na Żoliborzu działał przed wojną jako działacz spółdzielczy i Szwalbego, który po wojnie był członkiem rządu i wielu, wielu innych, to dostawał kozinę, kozy dostawał, kozy dostawały w czapę i batalion, tudzież jeszcze jego oddział PAL-owski był tym karmiony. Tak że parę elementów kozich zjadałem. W ostatnie dnie, dwa dni przed końcem, kiedy myśmy bronili Alei Wojska Polskiego, to przyszli do mnie ludzie „barakowcy” i przynieśli mi zupkę. Byłem wtedy na placówce w nocy i przynieśli kawałek mięska. Mięsko się okazało podobno bardzo szlachetnym pieskiem, jaki on był? Zapomniałem już. Ale ja to zjadłem nie wiedząc o tym. Potem mi powiedzieli. [To] był seter irlandzki, bardzo miły podobno, ale trudno mi jest powiedzieć. Tak się dokarmialiśmy, różnie to było. Nastąpiła kapitulacja, dostałem od chłopaków z AK legitymację. Spotkałem Jurka „Kwarcianego”, „Kwarciany” to jego pseudonim, Jerzy Zdołdowski porucznik legionów, który miał tam pluton czy kompanię. Jak kapitulacja nastąpiła, to on paru chłopakom wydał legitymacje „akowskie”, bo AL-owcy byli strzelani, nasze legitymacje dla Niemców były przepustką
zum Himmel, do nieba. Dostałem legitymację i poszedłem jako „akowiec” do obozu. Nawet nie poszedłem, a pojechałem, bo byłem bardzo ranny i trafiłem na szefostwo RONA to jest Ruskaja Oswoboditelnaja Narodnaja Armia, to znaczy była to armia z Niemcami do spółki bijąca się o wolną Rosję, o taką mniej więcej jaką ma teraz Putin. Okazało się, że ten generał plus jego adiutant i syn Żorż Oberleutant byli wspaniali ludzie, jeszcze dwóch żołnierzy zawołali. Wniesiono mnie najpierw na łóżko, żebym się przespał, a rano wozy, podwody przyszły i na podwody rannych położono, jechaliśmy do szpitala, gdzieś poza Warszawę. Trzeba przyznać, że ci Rosjanie byli wspaniali. Szedł przy wozie wspaniały Rosjanin, bardzo charakterystyczny, rozmawiał ze mną, ja mu wymyślałem, bo zawsze byłem rogaty. Jak on miał mundur niemieckim, to mu wymyślałem, niepotrzebnie. Tak dojechałem do Piastowa, a przy szosie w Piastowie w domku mieszkała moja ciocia. Mówię Żorżowi, że tu mieszka moja ciotka. „A chciałbyś tam?” „Tak.” To on krzyknął na dwóch żołnierzy, którzy mnie zsadzili z wozu, pojechali dalej, a ja przez rów przegramoliłem się do mojej cioci, wujka, brata ciotecznego trafiłem. Siedziałem u nich kurując się. Potem poszedłem szukać partyzantki. Znowu się, przepraszam, wpieprzyłem w szambo, bo trafiłem na oddziały niemieckie, które czesały las, ale ponieważ mnie było wszystko jedno, wtedy pokazywałem legitymację, to trafiłem do niewoli. Wtedy mnie zabrali najpierw do obozu, jak się nazywa?.. Skierniewice, tam była cegielnia i tam były dwa, czy trzy obozy. Stamtąd do Niemiec już, dalej normalnie do stalagu. Wozili mnie po całych Niemczech, nie tylko mnie, załadowali cały wagon, bo to był bałagan, Amerykanie bombardowali wszystko co żyło, że oni nie wiedzieli gdzie nas wsadzić i przywieźli nas do Düsseldorfu, to już jest nad granicą z Belgią, z Holandią tam nad Renem. Myśmy tam posiedzieli, trochę się odpaśli, trocheśmy wyzdrowieli. Jak byliśmy w obozie jenieckim, przywieziono nas do Düsseldorfu, to zaczęliśmy kombinować, żeby uciec. Bałagan był straszliwy, a nas ganiano na zburzone domy żebyśmy [je] rozkopywali, bo co dzień było bombardowanie miast, wyciągali niemiecki trupy, wyciągali bomby niewybuchy i wiele innych rzeczy robili, na które nie mieliśmy ochoty. Gromadka nas się skrzyknęła i zdecydowaliśmy uciekać dalej. Wyszliśmy z obozu, wykopów nie trzeba było robić i poszliśmy w cywilnych ubraniach zrzuciwszy mundury, na których były smarowane przez Niemców białą farbą napisy ”jeniec wojenny” po niemiecku. Żeśmy to zrzucili, a udało nam się z paczek amerykańskich wygospodarzyć papierosy, z których kupiliśmy sobie cywilne ubranie. Tak się włóczyliśmy po południu i północy Niemiec szukając dziury we froncie, żeby się przedostać. Kiedyś udało nam się przepłynąć przez Ren na łódce, którą rybacy czy ktoś zostawił. Po drugiej stroni Renu poszliśmy i okazało się, że trafiliśmy na patrol wojskowy, który, o dziwo, nie był patrolem niemieckim tylko kanadyjskim. Cała ucieczka była bez żadnego strzelania, bez czołgania, bez podkopów, bez niczego. Jak już tam się dostaliśmy, to oczywiście dalej chciałem jeszcze walczyć. Trafiłem na wyjątkowo paskudnego człowieka. Tam była dywizja generała Maczka, która bardzo chętnie przyjmowała wszystkich Polaków, bo przecież oni nie mieli tam możliwości dobierania ludzi, ale trafiłem na takiego podporucznika, który mnie zwymyślał, jak powiedziałem, że jestem AL-owiec. Obraziłem się, też mu nawymyślałem, bo jeszcze nie byłem człowiek służbowy, nie podległem mu. Następnego dnia trafiliśmy na Amerykanów, z których połowa była świetnie mówiąca po polsku językiem popsutym, ale świetnie się rozumieliśmy. Oni dali nam adres do dowództwa służby zaopatrzenia, jednostki logistyczne i zostaliśmy żołnierzami jednostek, które wywoziły na front żarcie, broń, amunicję i stały na magazynach wojskowych na warcie, tak zostałem za takiego fajfusa. Byłem żołnierzem, który jeździł na ciężarówce, ale nie ja, bo murzyn prowadził ciężarówkę, a ja obsługiwałem karabin maszynowy „Lewisa” wmontowanego na dachu i woziłem amunicję. Można było sobie wybrać na przykład jedzenie. Jakby wybrał jedzenie, to bym dzisiaj z wami nie rozmawiał, bo jadąc przez Niemcy i mając „Studebakera” wyładowanego żarciem, w tym czekoladą, to od razu jednym, kursem bym sobie zrobił taki majątek, że tutaj w Polsce byłbym większy niż ktokolwiek inny. Byli tacy, ale oni nie wracali do Polski, byli tacy, którzy na żywność się ustawiali, ale ja byłem szczeniak pełen ambicji i woziłem amunicje. Najwięcej woziłem pocisków do działek lotniczych na lotniska polowe, ale już krótko. Potem wojna się skończyła. Wtedy zdecydowano kto chce – przewieziono nas do Francji. W Reims były dwa wielkie obozy wartownicze Polaków. Mogłem tam zostać drużynowym oddziałku, który pilnował jeńców wojennych, Niemców było tam bardzo dużo. Tak się wahałem, ale ja się nie nadaję na łapsa, do pilnowania jeńców też się nie nadawałem dlatego któregoś dnia zostawiłem to wszystko. Jeszcze do tego przyjechał do nas jeden bardzo ważny facet z dwoma mniej ważnymi w mundurach w randze majorów i pułkowników i wygłosił nam przemówienie, że my jako przedmurze chrześcijaństwa, pójdziemy jako pierwsi na bolszewika, też nie chciałem nie dlatego, że się bałem bolszewika, po prostu mnie to nie pasowało. Zostawiłem to wszystko, przyjechałem do Paryża, a w Paryżu byłem bardzo przydatny, bo tam mnie załapali komuniści, naród cwany, wycwaniony do granic możliwości i kazali mi wozić różne ulotki po obozach polskich i wezwania z Polski od biskupów. Czego też nie chciałem robić, wozić mogłem i nie bałem się, że oberwę po łbie jak mnie na przyobozie złapią, że rozwożę komunistyczne ulotki, ale też nie byłem człowiekiem, który był bardzo za tym, wychodziłem z założenia, że jeżeli ktoś chce zostać, to może zostać, jeżeli ktoś chce wracać do Polski, jego sprawa, namawiać nie chciałem. Z powrotem wróciłem do Paryża i odkryłem jedną rzecz, że jeżeli jestem na polskim obozie i tam stoją moi koledzy na różnych magazynach i ja sobie czekolady w woreczek karze dać, to dla nich to nie stanowi problemu, bo Amerykanie tego nie notowali. Jak wezmę ten woreczek albo kawy i pojadę do Niemiec i zostawię to, to będę miał tyle pieniędzy, że na wszystko mi wystarczy, na hotel. Tak sobie jakiś czas żyłem, ale bardzo tęskniłem do kraju, ogromnie i to już jest prawda. Któregoś dnia poszedłem do władz Polski Ludowej, które już organizowały przyjazd do Polski i przyjechałem. Tak się skończyła cała epopeja.
Warszawa, 28 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska