Stefan Brzeski „Stefan”
Stefan Brzeski, rocznik 1925, pseudonim „Stefan”. [Batalion] „Golski”. Głównie [walczyliśmy w dzielnicy] Mokotów [ulica] Polna, Politechnika.
- Może pan najpierw opowie o swojej rodzinie i o tym, jak zapamiętał pan początek wojny?
Oj, to bardzo romantycznie. Byliśmy na wsi, w gospodarstwie wuja w okolicach Płońska. Wojna przyszła. Z daleka słyszeliśmy już na drugi dzień z Prus Północnych wrzawę, huki dział. Transport przestał chodzić, bo rozwalili stację, więc nie mogliśmy się w ten sposób ruszyć. Moja mama chciała koniecznie do Warszawy, żeby miała nasze stare miejsce zamieszkania.
W Warszawie, na Starym Mieście. Miałem dwóch braci, ojciec już nie żył niestety, więc razem, wracając do tego początku wojny, z dwoma kuzynkami i z mamą zdecydowaliśmy się iść do Warszawy – to jest osiemdziesiąt kilometrów. Doszliśmy do Łomianek bez większych przygód. W Łomiankach akurat trafiliśmy na tą słynną bitwę, gdzie polska kawaleria została strasznie porżnięta. Zniszczenie było bardzo duże, bo spalili z pół wsi na Łomiankach i niestety musieliśmy się zawrócić i do niewoli nas wzięli. Zaczęliśmy iść z powrotem do niewoli i na noc nas posadzili przed działami i nie dawali spać. Huk straszny, ostrzeliwali Warszawę z tego. W końcu doszliśmy do Płońska i zaczęło się inne życie. Zamknęli szkoły. Brata starszego – był na drugim roku w gimnazjum – zatrzymali na ulicy. On był w płaszczu gimnazjalnym i miał srebrne guziki. Poobrywali mu wszystkie guziki, skopali go na trotuarze i zostawili tak z [rozbitą] głową…, że to jest Polska i nie-Polska więcej i żadnych uniformów nosić nie wolno. W Warszawie niektóre szkoły były otwarte, była otwarta Szkoła Handlowa, gimnazjum – nie.
- Państwo później wrócili jeszcze raz do Warszawy?
Tak, tak. To było nasze gniazdo. Mama chciała być tam i mieliśmy nadzieję, że jakieś szkoły będą. Trzeba być praktycznym, trzeba było przede wszystkim zarobić na życie, bo to, co prawda, co mieliśmy przed wojną, wszystko było stracone. Niemcy wszystko zabrali.
- Z czego się utrzymywała pana rodzina?
Przed wojną był głównie prywatny dochód. Mama miała udział w farmie razem z jedną z sióstr. Miała pieniądze zainwestowane z posagu, nawet nie wiem gdzie. Nasze życie było beztroskie, jako dzieci. Nie interesowałem się tym. Dla mnie jak była woda, to było wszystko w porządku. Pływałem po Wiśle tutaj w Warszawie na drugą stronę w tą i z powrotem, jak łódka. Aha, był jeszcze jeden z moich kolegów, który opisał mnie w swoich wspomnieniach – „Stefan był doskonałym pływakiem i [był] ciągle zakochany”.
- Jak się ten kolega nazywa?
Andrzej Szoen [...] Jego żona Basia to, zdaje się, zaaranżowała...
- Proszę powiedzieć, czy w czasie okupacji dalej chodził pan do szkoły?
Próbowałem. Była otwarta Szkoła Handlowa na ulicy Miodowej. To była podobno przed wojną słynna szkoła. Tam chodziłem przeszło rok, chyba i wtedy byłem aresztowany i poszedłem do niemieckiego więzienia. Siedziałem osiem miesięcy.
- Czy panu postawiono jakiś zarzut, czy pan po prostu został złapany w łapance?
Nie. W łapance zostałem złapany później. To było... [za szmuglowanie]. Bugo-Narew… Na południu Bugo-Narwi stworzyli tak zwany „General Departament”. Na północ to było Sitoffrojzen [fonet.] Prusy Południowo-Wschodnie i warszawska strona głodowała, bo tutaj produkcja była absolutnie niewystarczająca. Południe... północna strona Sitoffrojzen [fonet.] była rabowana przez Niemców, bo to był wielki rolniczy obszar. Chodziłem przez Narew w jedną stronę, przez Narew w drugą stronę i pływanie mi bardzo pomagało, bo mogłem [poruszać się] niezależnie od łódki. Zdejmowałem koszulę, płynąłem na drugą stronę... jak miałem koszulę.
- Jak pan szmuglował te rzeczy? Pan je miał na plecach, czy...?
Tak, więc szmuglowało się głównie mąkę i mięso. Za mięso, niestety, była natychmiastowa kara śmierci. Za mąkę… Bardzo łatwo, w zwykłym woreczku, jak się zamoczy w wodzie, tworzy się kożuch wewnątrz cienki, może mniej niż centymetr i reszta mąki jest absolutnie sucha. Przeważnie braliśmy worek dwadzieścia pięć kilo. Można było worek cały zamoczyć i... Nie tylko to. [...]
- Czyli pana złapali na tym?
Mnie złapali na tym. Osiem miesięcy mnie trzymali w więzieniu. Po tych ośmiu miesiącach pojechałem do Warszawy... To był cholernie bezczelny naród. Dali mi list do Gestapo w Warszawie, meldując o moim przekroczeniu, żebym sobie zaniósł sam.
- I pan sam zaniósł im, tak?
To oczywiście bardzo niechętnie… Nie zaniosłem, ale dużo później mnie zwolnili. Akurat dogasało żydowskie getto. Jak przejeżdżałem pociągiem [przez] Dworzec Gdański, to jeszcze dymiły ruiny. To było... 1942 rok na wiosnę.
Czy 1943? A tak, bo 1942 mnie aresztowali.
- Później jak pan wyszedł z więzienia, to pan dalej szmuglował?
Tak, nie było wyjścia. Młodszy brat był za młody, trzeba było go koniecznie „na odchowek”, jak to się mówiło… Starszy brat ukrywał się w Płońsku, bo szukali go za aktywność w Związku Studentów. To był Narodowy Ruch Studentów i byli to bardzo patriotyczni chłopcy i on był w gimnazjum Czackiego – to jest na Miodowej (tam już nic teraz nie ma), za kościołem kapucynów był sad kapucynów i za sadem było gimnazjum. Za gimnazjum był dom mieszkalny.
- Proszę powiedzieć jak wyglądała organizacja, w której był pana brat? Czy oni też robili mały sabotaż?
Tak, to była bardzo aktywna grupa młodych studentów. Cztery roczniki starsze, niż ja. Wtedy takich „szczeniaków” jak ja, mówili, brali niechętnie, bo trzeba było jednak celować bardziej w tył. Tak, że oni dużo konspiracyjnej pracy robili.
- Czy oni byli taką komórką Armii Krajowej?
A tak, tak. Armia Krajowa to była grupa narodowców, ale to była grupa patriotyczna, nie polityczna. Oni z polityką dużo [wspólnego] nie mieli, jeśli w ogóle.
- Później jeszcze raz pana złapali w łapance?
Złapali mnie blisko domu w łapance i siedziałem przez dwa miesiące na Gęsiówce. Robili sortowanie. Wie pani gdzie to było? Ulica Anielewicza obecna i ten park... Ja stale mogę zasadzić drzewka tam, gdzie były baraki. Jeden barak był dla niemieckiej opozycji, drugi – Polacy, w trzecim byli Cyganie pomieszani z Grekami i w czwartym byli Żydzi. Tych, co złapali, wysyłali do Oświęcimia. Z tym… to było nie najgorzej, bo miałem doświadczenie jak się gdzieś przemykać i po dwóch miesiącach... Odrobinę szczęścia w życiu. Zaczęli likwidować powoli Gęsiówkę i ewakuować jeńców do obozów koncentracyjnych na śmierć. Miałem numer wśród Polaków: 1988. Dwa tysiące pojechało do Dachau, a poniżej dwóch tysięcy nas wypuścili. Nie mieli transportu i to była moja uncja szczęścia w tej całej historii. Mogłem spokojnie wrócić do domu. Oczywiście to wszystko zmusiło mnie, by zaniedbać moją Szkołę Handlową tak, że z tego w końcu nic nie wyszło, bo się zaczęło Powstanie i później po Powstaniu niewola.
- Proszę powiedzieć, czy pan przed Powstaniem był w konspiracji, czy pan wstąpił dopiero w czasie Powstania?
Byłem w konspiracji od 1941 roku. Mniej więcej w tym samym czasie nasze kółko nazywali „Chłopcy za Starówki” i to kółko zorganizowało się właśnie naokoło stołu brydżowego. Graliśmy w brydża i nie ja, ale był taki Tadzio Jakubek – on mnie znał, ale został wciągnięty w to, i chciał tam swojego brata wciągnąć, a wciągnął mnie, wciągnął Władka Deca, o którym, niestety, nikt nic nie wie. On wyjechał na parę tygodni przed Powstaniem z Warszawy do partyzantki i do dzisiaj się pytam… Ale, absolutnie, ani szeptu nie ma, co się stało z Władkiem Decem. Ich poszło trzech. Został jeden – on nic nie pamięta, ma amnezję. Co ja mogę o Władku Decu powiedzieć? Odważny, bardzo przyjemny. Chodziliśmy razem kraść węgiel.
- A skąd panowie brali ten węgiel?
Co wieczór… Stara elektrownia była na Powiślu, na Wybrzeżu Kościuszkowskim. I jest nawet może, nie wiem. Tam była przed wojną główna elektrownia warszawska. I ten węgiel co wieczór po godzinie [...] policyjnej przeciągali pociąg z Dworca Gdańskiego, który przywozili ze Śląska do elektrowni. To był dla nas
easy meet, jak to się mówiło, bo to były stare tory, nieprzygotowane do takich ciężarów, więc musieli jechać powoli. Nasza gra była też pewnie z resztą nietrudna. Przychodziło sześciu, ośmiu i zaczęliśmy biec za pociągiem. Niemcy zaczęli strzelać z wagonów, myśmy z trzecich wagonów węgiel wyrzucali. Pociąg przeszedł, wtedy mogliśmy zebrać ten węgiel, bo inaczej skąd [wziąć] opał... To była największa tragedia dla ludności cywilnej, że nie mieli ani legalnych miejsc, ani żadnych legalnych sposobów do wykarmienia się, ani [do] życia. Była Organizacja Cywilna Ludności Warszawy. Ale nie mieli nic, nie mieli podstaw do życia. Tak, że to pachnie złodziejstwem, ale...
- Ale nie było innego wyjścia.
Nie było innego wyjścia. Po prostu, dla rodzin takich, jak nasza… Starszy brat miał dołożyć do tego, młodszy brat – ja bym mu nigdy nie pozwolił. A ja robiłem to, co mogłem.
- Proszę powiedzieć jak pan zapamiętał początek Powstania? Czy pan gdzieś miał dojść, gdzieś pan nie doszedł, bo tak czasem było, prawda?
Jak mówiłem, po dwóch dniach wojny jak się zorientowaliśmy, że nie dostaniemy żadnego transportu do Warszawy, a mama chciała koniecznie dotrzeć do Warszawy...
Przed Powstaniem, tak. To [było] w 1939 roku.
- A jeśli chodzi o Powstanie? Jak pan zapamiętał wybuch Powstania Warszawskiego?
Wybuch Powstania? Był fałszywy alarm. Dzień, czy dwa dni wcześniej odwołany. Przyszedł prawdziwy alarm. Zebrani byliśmy w moim mieszkaniu. W naszym mieszkaniu. Nie ma Powstania – gramy w brydża. Sytuacja... No co innego można było robić?
- A jak często spotykali się panowie na brydża?
Jak tylko mogliśmy. Parę razy w tygodniu – trzy, cztery razy w tygodniu.
- Czy to było tak, że graliście panowie w brydża, ale omawialiście przy okazji sprawy konspiracyjne?
Nie. To, co [było] dla konspiracji, to głównie wtedy szkolenie, jakieś wypady na wieś...
- Szkolenia też musieli państwo odbywać, bo trzeba było strzelać?
Tych [szkoleń] za dużo nie było. Raz, że amunicja była bardzo trudna [do zdobycia], drugi raz – hałas! – trzeba było być daleko odsuniętym od jakiejkolwiek placówki niemieckiej, a o to nie było łatwo. Oni bardzo strategicznie umieścili swoich ludzi, którzy zmuszali ludność lokalną do informacji. Słyszałem o paru wypadkach, gdzie tłukli młodego chłopaka dopóki nie powiedział [tego], co oni chcą. Mówię o dzieciach dziesięć – dwanaście lat. To były straszne czasy. Co mam właściwie więcej powiedzieć na ten temat?
- Jak już wybuchło Powstanie...
Jak wybuchło Powstanie, byliśmy w naszym mieszkaniu, zebraliśmy się na brydża. Przyszedł goniec, że mamy się meldować na placówce przy Polu Mokotowskim. Dostałem ekstra rozkaz, żeby iść na Żelazną – tam było duże stanowisko Straży Ogniowej, gdzie dużo naszych chłopców [służyło]. Co drugi właściwie strażak tam był z AK. Miałem iść do nich i doniosłem, żeby przyszli na naszą zbiórkę. Pojechałem dalej (już nie pamiętam, czy to się nazywało Noakowskiego...) [...] Mieliśmy mieć dostarczoną broń przez ciężarówkę, która należała właściwie do firmy elektrycznej pracującej dla Niemców. Jednym słowem trzeba było mieć pojazd. Po drodze ci ludzie, co mieli dostarczyć ten [pojazd], podchorąży [niezrozumiałe] – bardzo miły chłopak, cudowny człowiek. Niestety w połowie drogi na nasze stanowiska ciężarówka nawaliła, ludzie się rzucili na pomoc, porozbierali broń i koniec. Została w budynku, blok mieszkalny bardzo duży stary stoi. Było nas pięćdziesięciu pięciu ludzi, cały pluton z uzbrojeniem jednego kieszonkowego pistoletu i dwóch granatów. Koniec. Siedzimy jeden dzień, byliśmy otoczeni ze wszystkich stron przez Ukraińców na ulicy Lwowskiej, Wawelskiej. Wszystkie te mieszkalne uliczki były zalane zbrodniarzami, którzy tłukli ludzi, gwałcili i tak dalej... Po trzech dniach, zdaje się (musiałbym siadać i liczyć), mieliśmy dosyć. Pierwszego dnia Tadek Jakubek i... Roman Kruger zostali poproszeni o pochowanie jednego z lokatorów, który mieszkał z nimi w bloku. Umarł na serce, prawdopodobnie ze strachu. Oni przerobili szafę na trumnę, pochowali go w tym. Nie było, co jeść, nie było dużo przygotowań, bo to był tylko punkt wypadowy. Myśmy byli w tym bloku. Naprzeciwko były warsztaty mechaniczne niemieckie, gdzie reperowali czołgi, lory i tak dalej. Od ulicy bronionej przez duży bunkier po prawej stronie była szkoła sanitarna. Znowu to samo – front broniony przez wielki bunkier. Myśmy [za] całą obronę mieli siekierą przeciwpożarową, która stała przy wejściu. Zmienialiśmy się co dwie godziny – warta przy siekierze! Ale to nam wcale nie odpowiadało, że tak powiem. Jak zwykle z Tadkiem i z Romanem „gadu-gadu”, przechodzimy, wiedzieliśmy, że z drugiej strony Pola Mokotowskiego są jakieś polskie oddziały, bo było słychać strzelaninę i tak dalej. Umówiliśmy się i poszliśmy do naszego dowódcy plutonu [...]. Powiedzieliśmy, że chcemy się przedzierać, a on mówi: „Ja nie mogę decydować, ale spróbuję dostać pozwolenie kapitana Zielińskiego”, który był dowódcą kompanii. Zieliński widocznie się zgodził, bo po zmierzchu przyszedł i powiedział: „OK. Możecie próbować.” Spróbowaliśmy i udało się. Przeszliśmy do ulicy Polnej, gdzie były polskie barykady. [...] Niemcy byli w popłochu i włóczyli się po polu dużymi grupami. Oświetlali bez przerwy, ale w końcu przeszliśmy. Polscy żołnierze na barykadzie nie mieli broni, absolutnie. Więc jak oni mogą wpuścić? Mieliśmy za cel 250 metrów od barykad na Polu Mokotowskim. Zalegliśmy. Niemcy strzelają i rzucają rakietnice.
- Nie można było odpowiedzieć..
Nie to, że odpowiedzieć, ale bali się, czy my jesteśmy Niemcami, czy nie. Bo jakby wpuścili jednego Niemca z bronią to już koniec by był. Tak, że... Pertraktacje trwały z pół godziny z obsadą barykady, żeby nas wpuścili. W końcu przyszedł jakiś oficer, zadał nam parę pytań i wtedy poszedłem zameldować do „Golskiego” (który był wtedy na architekturze, miał swoje [siedlisko]...) o sytuacji. Poprosiłem go o broń, on powiedział: „Nie ma broni”. „Nie ma?” „Nie ma.” Z powrotem z tych... to nie była Nowowiejska..., musiałbym na mapę popatrzeć. Za dużo do pamiętania i niechętna pamięć. W każdym razie wróciłem tam, zebrałem wszystkich chłopców, parę sanitariuszek z nami było i przeszliśmy znowu na Polną – bez utraty ani jednej [osoby]... A później to było
easy, nie było broni, nie było walki. Jak zaczęli zrzucać z samolotów broń, to było już za późno. Już Niemcy byli obsadzeni w takich punktach i obrony i ataku, że to byłoby tylko mordowanie ludności cywilnej, gdybyśmy próbowali walczyć dalej. Tośmy poszli do niewoli.
- Pan do końca Powstania pozostał, czy wyszedł pan z niego wcześniej?
Nie, do końca Powstania byłem. Wymaszerowałem... Nie wiem, czy jestem na fotografii, ale byłem w pierwszym, czy w drugim szeregu za „Golskim”, jak wychodziliśmy do tego...
- Czyli pan przez całe Powstanie walczył? Państwo mieli mało broni, pan też nie miał broni przez całe Powstanie?
Nie, ja nie miałem broni. Niektórzy mieli broń, ale to wszystko szło prywatnie, że tak powiem. Indywidualnie. Ja mam stale w piwnicy na ulicy Twardej stare zagrzebane pistolety i granat i nikt tego nie chce odgrzebać. Wszyscy się boją, że to wybuchnie ze starości, czy co! Ja tego też nie ruszam.
- To pan przed kapitulacją tam zakopał?
Przy kapitulacji, jak był czas, to zakopałem. Mam tam hiszpański rewolwer, parabele niemieckie i kanadyjski granat. I to stale tam leży.
Tak, w piwnicy na Twardej, mam zapisany adres, nie mogę liczyć na swoją pamięć. Trzy lata temu nie mogłem tutaj przyjechać po tę parabelę, myślę, że chciałem, bo to jest śliczny pistolet.
- To w końcu skąd pan miał tą broń?
Z trupa.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak się ludność cywilna do państwa odnosiła?
Nie chcę za dużo mówić, ale... pobity byłem raz. Za to tylko.
- Ale to chyba przy końcu Powstania?
Przy końcu Powstania. Ludzie byli głodni, ludzie nie mogli nawet do porządnej wody się dokopać, bo jak rozkopali dół, to były brudy straszne. Tak, że ja się wcale ludziom nie dziwię. To była rozpacz. To była dla nich rozpacz tym bardziej, że to byli stale patriotyczni ludzie, stale chcieli, żeby to Powstanie wyszło. Powstanie robić chcieli, ale nie było się czym bić. To były bardzo ciężkie czasy.
- Pan przez całe Powstanie się przyjaźnił z tymi pana kolegami?
Tak. Do końca Powstania i później po niewoli z Tadkiem się widziałem raz – nie chciałem mu psuć życia, ani żeby on mnie [psuł]. A Roman Krygiel? – spotkałem raz. Dał mi śliczną fotografię mojej żony. Później, kogo jeszcze... Właśnie dopóki nie mogłem przyjechać tutaj, unikałem wszelkich kontaktów. Uważałem, że to nie jest fair dla mnie i dla innych, ale teraz, jak pierwszy raz przyjechałem, na czterdziestą rocznicę, teraz jest sześćdziesiąta... Jak raz już przyjechałem, teraz co rok, co drugi rok, wpadam. Niestety, żona nie chciałaby się przenieść do Polski.
- Gdzie pan teraz mieszka? W jakim kraju?
W Irlandii.
- To było tak, że pan już po wojnie, po prostu, nie wrócił do Polski?
Nie wróciłem do Polski, tak. Wstąpiłem do Andersa. Po niewoli pojechałem do Włoch, wstąpiłem do Andersa – przeszkolili mnie, zweryfikowali mnie, dali mi jeść i pić.
- Po Powstaniu, proszę powiedzieć, trafił pan najpierw do Ożarowa?
Do Ożarowa, tak. Później do Sandbostel XB. To była dosyć paskudna dziura, szczególnie przez to, że tam masę Rosjan było. Rosjan traktowali gorzej, niż bydlęta.
- Nie podpisali Konwencji Genewskiej?
Nie podpisali Konwencji Genewskiej. I tam był cmentarz niedaleko obozu, gdzie 30 tysięcy tych ludzi… wszystko z głodu pomarło. Codziennie rano jedna z najwcześniejszych prac w obozie była: jechać z wózkiem, naładować trupami i zawieźć to zakopać. Jeszcze miejsce było paskudne, to były bagna. Jeszcze w zimę tośmy z bagien wyciągali korzenie drzew, ale w lecie, jak to ciepło uderzyło, zaczęło wszystko gnić...
Co było? Było jakichś stu pięćdziesięciu Jugosłowian, Serbów raczej, było coś z trzystu Francuzów. Kto jeszcze był? Później, już po naszym przyjeździe, przyjechali jeszcze Amerykanie, był jeden Belg. Każdy mówił: reprezentant państwa. Jak on się tam dostał? Nie wiem, ale miał swój kąt nawet. To było podzielone drutami kolczastymi, na pewne zony – ci tam, ci tu. Wzięliśmy sobie tego jednego gościa. Zawsze jak szliśmy po paczki Czerwonego Krzyża, to zawsze miał honorowe miejsce na przedzie.
- A jeszcze wracając do Powstania Warszawskiego, czy spotkał pan ludzi innych narodowości, bo czasem się tak zdarzało?
Nie, nie. Mieliśmy jednego obcokrajowca, którym był Polak z Armii Berlinga – próbował się przedostać do Warszawy. I on jeden przepłynął Wisłę i został odcięty, musiał iść naprzód i przyłączył się do nas, do niewoli. A tak, to nie przypominam sobie absolutnie nikogo z tych ludzi.
- Jak wyglądało już samo wyzwolenie obozu Sandbostel?
Było bardzo prozaicznie, jak te rzeczy się dzieją, że... któregoś dnia się obudziliśmy hałasem. Wjechały dwie lory na środek placu zbiórek i zaczęli rozdawać chleb i papierosy. Przedtem, niestety, było trochę tragedii, bo front był bardzo blisko, o włos. Przechodziło się przez obóz i myśmy siedzieli w przekopach poza barakami, a dwóm naszym kolegom zachciało się jeść. Poszli do środka – zagotować jedzenie. Niestety byli za bardzo pewni siebie – nie zasłonili okien. Jak zaczęli gotować, ognisko sobie zrobili (mieliśmy kamienne [miejsce na] ognisko w środku baraku, na którym można było gotować) i dwa samoloty przeleciały nad tym , zrzuciły bombę i zabiły obydwóch. Wtedy ich dwóch w całym obozie koncentracyjnym straciliśmy, nie koncentracyjnym – jenieckim. Chłopcy nie zaczekali i...
- Później do Włoch pan trafił? Jak już pan został wyzwolony, to najpierw pan jeszcze dalej przebywał w tym obozie?
Tak, tam zrobiłem parę
for as to the west, jak to się mówi. Nic specjalnie
exciting. Do Francji pojechałem. Dlaczego, to nie powiem, bo policjanci mnie gonili. Tak to [było]. No, co? Było wielkie bezprawie w Niemczech. Każdy robił to, co chciał. Jak człowiek potrzebował zmienić skarpetki, to niestety nie prał, tylko szedł do najbliższego domu i czyste zakładał. Niemcy byli absolutnie sterroryzowani, szczególnie rosyjskimi grupami. Ci, którzy zostali oswobodzeni, to... Pani nie widziała podobnego cyrku. W damskich sukniach balowych, w biustonoszach, w pięknych kapeluszach zebrali się w grupach – osiemdziesiąt, sto i maszerowali przez wioski.
Rosjanie. To była dzicz straszna. Lepiej przedstawiali tych… (To niepolitycznie będzie!) Jeśli pani będzie mogła to wyciąć, to mogę skończyć historię z Rosjanami.
- To może pan mi później opowie, bez kamery.
Tu dużo do opowiadania nie ma. Oni chodzili grupami – jedli, pili, gwałcili. Do tego stopnia, że Amerykanie zaczęli tworzyć specjalne oddziały.
Tak, żeby... To już było mordowanie ludności. Co jeszcze? Zaczęli blokować ruchy ludzi przede wszystkim. Żeby jeździć od „A” do „B” trzeba było mieć przepustkę i tak dalej. To mi się nie zgadzało bardzo z moim stylem życia. To pojechałem do Włoch, do Andersa. U Andersa na szczęście przyjęli mnie do służby czynnej i wtedy siedziałem już we Włoszech i razem z Andersem wróciliśmy do Anglii.
Zostałem u Andersa we Włoszech, później przyjechaliśmy do Anglii i zostałem w cudzej armii i już. Ożeniłem się, [miałem] troje dzieci i... [zacząłem] normalne życie. Nareszcie.
- To dobrze. Mam jeszcze pytanie, co by pan powiedział o Powstaniu z perspektywy lat. Jak pan je sobie przypomina i jak je pan ocenia?
Powstanie?
To jest ogromna tragedia dla tych, co zginęli i dla tych, co żyją. Tą tragedię odczułem, odczuliśmy nawet w ciągu ostatnich paru dni, jak byliśmy w uzdrowisku. Co druga niewiasta nie miała męża, bo zginął w Powstaniu – moje pokolenie... Ci ludzie nie przeklinają nikogo, nie czują się znieważeni, ani nic, ale jednocześnie wiedzą, że zapłacili ogromną, zbyt dużą cenę. I takich niestety jest za dużo. Tyle osób [pokrzywdzonych] spotkaliśmy... Proszę pani, wyczynów heroicznych myśmy mieli za dużo. Listopadowe Powstanie, Styczniowe Powstanie, teraz Sierpniowe. Po co? Za każdym razem przecież miliony ludzi zginęły. A z drugiej strony – jak można nerwowo wytrzymać i nie zrobić czegoś podobnego? Niech pani sobie wyobrazi matkę, która idzie do odkopanego świeżo grobu swojego syna i pięciu innych związanych drutem kolczastym i pogrzebanych żywcem... Trzeba się bić... To był mój starszy brat.
- Pana starszy brat tak zginął?
Mój starszy brat tak zginął. Koło Nasielska znaleźli ich grób, gdzie byli drutem kolczastym – pięciu ich – związani i zasypani żywcem...
Warszawa, 29 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch