Jacek Von Henneberg „Górzan”
Jestem Jacek von Henneberg, urodzony 16 lutego 1926 w Brodowiczach w Nowogródzkim.
- W Powstaniu w jakim oddziale pan walczył i jaki pan miał pseudonim?
Miałem pseudonim „Górzan” i walczyłem jako strzelec. Nam żadnych rang nie dawali. To była kompania „Stefan”, „Zagończyk”, Marszałkowska 123. Jak tam się zjawiłem? Byłem rekrutowany przez mojego kuzyna, który przyszedł z drugim chłopcem i on był kadetem przed wojną, wiedział co oni robią i zabrał mnie. Właściwie nie zabrał, ale powiedzieli mi, żeby dołączyć się w tym miejscu.
- Kiedy pan się znalazł w Warszawie? Ile pan wtedy miał lat?
Zostałem przywieziony, myśmy się urodzili wszyscy, nas trzech było razem, z kuzynami, w majątku koło Słonima jakieś dwadzieścia dwa kilometry w Nowogródzkim, to jest Białoruś teraz. Myśmy byli tam przygotowywani przez tutorów, żeby pójść do szkoły, do pierwszej klasy. Dla mnie to było za wcześnie. W końcu rodzice zdecydowali, że przyjadą do Warszawy. To była bardzo duża kamienica, w której była ojca rodzina. Matka powiedziała, że nie przyjedzie dopóki, jej teściowej nie zamurują. Ojciec musiał wstawić mur między jedną częścią domu, a drugą częścią domu, bo mama powiedziała, że nie chce, żeby teściowa [jej] w garnki zaglądała. To prawda. W rodzinie zawsze były bardzo mocne kobiety. Ja przyjechałem, moi obaj bracia już gotowi do szkoły. Miałem opiekunkę, Garanesę, która miała garb. To malutka kobieta była, ale była bardzo dobra. Przyjechały skrzynie i tak dalej. Już nie pamiętam, w którym roku. Myśmy zginęli, moja opiekunka, Garanesa… Skrzynie stoją, rozpakowują wszyscy i tak dalej. Mój wuj przyjechał, chciał podarunek zrobić mojej matce i cały wóz pomidorów przywieźli. Pomidory, to [była] ostatnia rzecz, którą ona chciała. Jest straszny bałagan i nas nie ma. Okazało się, ona i ja zasnęliśmy po prostu, za jakąś skrzynią. Doktor powiedział, że oboje: ona i ja mamy szok, z powrotem odesłać na wieś. Spędziłem półtorej roku z moim dziadkami w Brodowiczach i potem przywieźli mnie do Warszawy. W Warszawie poszedłem do powszechnej szkoły najpierw pani Chełmońskiej, gdzie byli obaj moi bracia.
Musiałem mieć sześć albo siedem, już nie pamiętam. Kiedy się idzie do [szkoły]? Siedem zdaje się. To była strasznie snobistyczna szkoła, traktowani studenci byli bardzo… Z rodzicami, którzy mieli duże wpływy. Co się stało? Od samego początku nie lubiłem pani przełożonej. Jak ona zaczęła mnie dokuczać, rzuciłem butelkę atramentu na nią. Zdecydowano, że nie jestem szczęśliwy tam i zostałem wzięty z tej szkoły i wsadzony do pani Czulukowej. To się okazało doskonałe, bardzo miłe nauczycielki, to była doskonała szkoła, bardzo mała, ale bardzo dobra. Przed samą wojną skończyłem powszechną szkołę, to jest w czerwcu, jak szkoły się kończyły. Pojechaliśmy na wschód do Brodowicz, bo myśmy tam zawsze wszystkie święta spędzali. To bardzo ciekawe było. W tym czasie myśmy mieli już w domu korepetytora. To był Francuz. Jak to się nazywa? [On był z] tej części Francji, którą Niemcy zagarnęli w 1935 roku. On doskonale mówił po niemiecku. Jego główna rzecz była, żeby nauczyć nas jak fechtować się, szermierki, bo mój ojciec w młodych czasach miał dwadzieścia jeden pojedynków, większość o moją matkę. Oprócz tego była guwernantka, która uczyła mojego młodszego kuzyna Jeśmana i zaczynała jego bardzo małą siostrę mówić po niemiecku. Myśmy wszyscy po białorusku już mówili, bo cała służba była w tym języku. To ciekawostka jest, jak się wojna zaczęła to Olga Ridl znikła, a Igor Vermaunt, zamienił swoje nazwisko na Wermontowski. On się świetnie nauczył po polsku, a my mniej więcej po francusku. Okazało się, że on był szpiegiem komunistycznym na mojego ojca w Warszawie, a ona, Ridl, była szpiegiem na mojego ojca na wsi. Oprócz tego miała romanse z lokalnym pułkiem kawalerii i czasami jeździła do miasta, do Słonima i mówiła, że ma tam przyjaciela, który był dyrektorem – faktycznie był. Jak się wojna rozpoczęła, to złapali go. Oni mieli niemiecką stację radiową na więzieniu i ona tam jeździła dawać im informację. Co się stało? Przygotowaliśmy polowe lotnisko, był cały obszar zupełnie wyrównany po to, żeby polskie samoloty mogły lądować. Przyjechało trochę samochodów, w krzakach były schowane w lesie. Jak ona znikła, codziennie przylatywał samolot niemiecki zobaczyć czy ktoś tam był, naturalnie niczego nie było. Na to już nie było czasu, rzeczy się zaczynały bardzo złe. To jest ostatnie lato, cieszymy się, że wakacje zostały przedłużone. Przychodzi wojna, ojciec jest w Warszawie. Mój najstarszy brat z Brodowicz wrócił z powrotem do Warszawy, bo to już wojsko jego chciało, a myśmy zostali w Brodowiczach. Ojciec został. Burmistrzem był bardzo dobry przyjaciel mojego ojca i powiedział – Wili musisz się zabrać do budowy
defences, fortyfikacji, bo Niemcy zbliżali się. Ojciec został, Marek wrócił z powrotem do Brodowicz, bo okazało się, że nic się tam nie działo. Powiedzieli, żeby siedział na tyłach. Myśmy byli wszyscy razem, wszyscy troje, nasza matka. W Brodowiczach oczywiście przyszli Rosjanie i sąd. Komisarz ogłosił, że będzie sąd ludowy i grupa ludzi, większość ludzi [to] byli nasi robotnicy, z którymi mieliśmy bardzo dobre stosunki. Połączenia tam były przez czterysta pięćdziesiąt lat, tak że wszyscy wszystkich znali. Moja matka się bawiła z dziećmi chłopów naszych z Brodowicz, a myśmy się też bawili. To były codzienne [kontakty]. Jakie miałem wojsko? Miałem chłopców malutkich tak samo jak ja, maszerowaliśmy razem. Co się działo? Naganiał, naganiał komisarz, a w końcu rówieśnik mojej matki, chłop starszy, powiedział: „Towarzysz eto nie pomieszczyki, eto rodzina inżyniera z Warszawy.” „A inżynier? Raboczy człowiek, nie białaruczka.” Tak że zachował twarz. Zaczęli nas rabować, ci [krasnoarmiejcy]. To zupełnie niesamowite sceny. Mój wuj miał aparat, harmonię, soczewka była w tym. Szukali co było w środku, bo było widać przez soczewkę. To byli zupełnie kałmucy. Śmierdzieli tak, że na kilometr można było ich czuć, bo nie mieli dezynfekta, obrani byli od wszy. W czapkach z ogonkiem [chodzili], to straszne rzeczy. Myśmy mieli fabrykę serów „Litewski”, które przez pewien czas musiały być w woskowym czerwonym ubraniu i były na półkach. A,
football! Zaczęli grać w
football tymi serami, były zupełnie niesamowite sceny. To trwało do pewnego czasu, w końcu przyszedł jakiś [rozkaz] i poszli dalej [na] front, w innym kierunku, już na zachód. Myśmy zostali. Matka moja wiedziała co się święci, ona przeszłą przez rewolucję w Moskwie w Piotrogradzie, tak że wiedziała [czego] trzeba się spodziewać po tym wszystkim. Zawołała – bo zaczęli rabować, w dzień przychodzili krasnoarmiejcy i zabierali rzeczy, a w nocy przychodzili chłopi z innych miejsc, nie nasi. Ona powiedziała do naszych chłopów: „ Słuchajcie, do kogo to cokolwiek należy tutaj, to do was.” Zawołała naszych kowali, wszystkie zawody. Kowal był, stelmach, który budował drewniane rzeczy, był mechanik, który był od traktorów i tak dalej. Ci wszyscy przyszli najważniejsi ludzie i ona powiedziała – to będzie komitet komunistyczny, ty jesteś
sherman ty jesteś
secretary, a ty jesteś
treasure. Tutaj są klucze do składów jedzenia. Oni mówią: „My nie chcemy nic w polityce…” Nie chcieli się zaangażować. Mówiła: „Zaangażujcie się, bo wszystko wam zabiorą. Idzie, dostańcie broń” znaleźli sobie, gdzieś ktoś dostał. My już tak siedzimy tak, musimy pójść kartofli wykopać, jesień była. Drzewa na całą zimę trzeba było pociąć w klocki do pieca. Myśmy wysłali wypchnięci do [pokoju] z wielkim piecem otwartym, z płytą gdzie można było gotować, a reszta wszystko zajęte było. Jeszcze był jeden pokój olbrzymi, to stary dwór był bardzo, z olbrzymim dachem z dawnych czasów, a reszta, wszystko było wzięte przez służbę. Tam grali na fortepianie, wesołe historie się działy. Problem był, że co nas zabierali nas. Jednego dnia przyszli i zabrali mojego wujka. Pognali go i naszego [leśniczego] od lasu. Pięciu było leśniczych, a to był najważniejszy. Zabrali jego i do Słonima. W Słonimie już było NKWD. Leśniczy wrócił z powrotem, prawie że nieżywy, a mojego wuja od razu zabrali, wysłali go do
lead mines czy coś takiego, do kopalni, to straszne, bo to się dostaje od tego raka, do kopalni ołowiu. Potem – o ile ja wiem, nie wiadomo właściwie było – ale dopiero bardzo późno przyszła wiadomość, że on wysłany do tajgi był i tam umarł, do gułagu po prostu, zabili go i koniec. Wrócę z powrotem do nas, co się stało? Moi bracia, którzy już byli starsi szli do stodoły, młócenie było i wszystko co wymłócili, to żołnierze, Rosjanie, zabierali, nie było innego wyjścia. Nie będę opowiadał co tu się w około działo. Sześć kilometrów od nas był majątek naszego wuja, ciotki, prababki i babki, mówiło się babcia, a ona była prababka. Oni mieli syna [w] naszym wieku, Witolda. W 1936 roku na balu kościelnym mój wuj i jeszcze pan Kundzicz się nazywał, który był towarzyszem mojej matki ciotki w innym majątku, został zastrzelony. Przyszedł facet – raz, dwa i wyszedł. W końcu go złapali, sąd i tak dalej. To przecież był jeden rok przed wojną, w 1938 roku, nie w 1936, została babka i ciocia Klaudia… Ciocia Klaudia była Rosjanką, mój wuj spędził większość czasu w zachodniej Polsce. On organizował w czasach już po wojnie kooperatywę, chciał organizować. Wprowadzili elektryczność do majątku i tak dalej. [To] było błędem. Myśmy mieli dziesięć maids, które zajmowały się wszystkim. Nie było elektryczności, tylko lampy były naftowe, ale to była praca dla ludzi. Co się dzieje? To się wszystko piechotą odbywa teraz. Witold pobiegł dwadzieścia dwa kilometry z tchem i wrócił z powrotem, dowiedzieć się czy były kontakty z zewnątrz, w Słonimie był. Potem wraca i spotkał ciocię Klaudię, która szła do miasta w ten sam sposób, tylko, że oni dalej byli niż my. To znaczy, że wszystko jeszcze żyło. Powiedzieli mu co się działo, ale to się tak nie skończyło. Chłopi, którzy nie mieli broni, nie mieli strzelb zdecydowali, że oni załatwią się z pamieszczykami i zabili siekierami, widłami, porąbali na kawałki, wsadzili do jamy do kartofli…
To jest 1939 rok.
Nie, zastrzelony został przed wojną, ale to już się dzieje jak my jesteśmy zrównani ze wszystkimi. Nas nie zabili, bo myśmy bardzo dobrych chłopów mieli. To była dobra współpraca z ludźmi przez setki lat, czterysta pięćdziesiąt lat tam siedzieli. Wracając z powrotem, co się okazuje. Potem dopiero usłyszałem to. Chłopi nam powiedzieli, myśmy byli w 1941 roku z powrotem na pewien czas. To jest zupełnie inna historia. Co się dzieje? Teraz jestem w Brodowiczach. Matka moja mówi temu komitetowi, naturalnie okradł ktoś całą historię, klucze dorobili i zabrali całe jedzenie, które tam było, nasze składy. Myśmy mieli jedno miejsce jeszcze z czasów napoleońskich, dziura była wykopana w środku dworu, deski miała za tym, podłoga normalna była. W dziurze mieliśmy futra, obrazy, wędzone szynki. W tym roku myśmy mieli masę uli, to był bardzo znany w starych latach miód. Mieliśmy pełno, nie mogli sprzedać, już nikt nie kupował miodu, jak się wojna zaczęła. Mieliśmy jedną krowę ze stu dwudziestu krów, więcej może, bo sery żeśmy tam robili. Koniec końców rozmowa jest z naszymi chłopami, oni mówią ok. Mamusia mówi, że musimy iść do szkoły, nie ma zabawy. Oni rozumieją bardzo dobrze to, bo ona w 1918 roku jako młoda dziewczynka zorganizowała szkołę, bo tam nic nie było zupełnie, dla wszystkich ludzi, to pamięta się. Białorusy mają bardzo długą pamięć, ja też. Oni mówią naturalnie. A czym zapłacimy? Kartoflami. Bo było masę kartofli, worki stumetrowe, kartofle na worki. Naturalnie w workach obsypane były szynki, płótna i obrazy. Nie było tego wiele. W każdym razie moja babcia nie mogła z nami jechać. Dwie babcie zostały w Słonimie. Małe mieszkanie miały, [u nich] większość tych rzeczy, bo to była niemożliwa rzecz wywozić to. Co się dzieje? Jest decyzja zrobiona, że uciekamy. Chłopi dają nam furmanki, to wszystko się ładuje i ja jestem wysłany naprzód. Jestem w Słonimie, babcie są, wszystko jest gotowe. Raptem się zjawia kolejarz wysłany przez mojego ojca z niemieckiej części, żeby nas wyprowadził. Idę, dorożkę bierzemy. Mówi się, że moja matka jest mu winna pieniądze. Jedziemy, przyjeżdżamy do dworu, a co się okazuje? Kowal mój: „Co ty tutaj robisz? Matka wyjechała.” Inną szosą pojechała w jedną stronę, a ja przyjechałem [z] drugiej strony, tylko dwie szosy były, dojazd był z dwóch stron do dworu. Patrzę się, co się dzieje. On powiedział: „A co kolejarz?” Mówię: „Pieniądze matka jemu należy dlatego on przyjechał, żeby zabrać.” „Uciekaj stąd, bo tutaj nic [dla] ciebie.” Okna otwarte, kołdry, meble, to wszystko co było w dworze, baby to rozdzierają, zupełnie straszne. Nie czekałem, zawróciliśmy konia i z powrotem. Mniej więcej w tym samym czasie żeśmy się spotkali w Słonimie, tej samej nocy na pociąg i przez Zelwę. Potem, nie wiem czy myśmy doszli do Białegostoku czy nie, w każdym razie, nie pamiętam dokładnie… Fakt jest, okazuje się, kolejarz jest zupełnie do niczego. Matka co robi? Wynajmuje furmankę, my już jesteśmy ubrani tak jak dzieci chłopskie, a że po białorusku mówimy, tak że problem żaden, matka ma chustkę, jeden koń z duhą i jedziemy. Pięć kilometrów pas jest między Niemcami, nie neutralny, po sowieckiej stronie. Zatrzymują [nas] krasnoarmiejcy, jedziemy odwiedzić
relatives, myśmy wiedzieli gdzie. Wszystko poszło dobrze, nic nam nie zrobili, ani nie zatrzymali. Moja matka mówiła doskonale po rosyjsku, lepiej niż większość sowietów. Przyjeżdżamy do farmy, kapitalnie sześć stóp chłop młody, ładna żona. Wiedzieli doskonale o co chodzi, nakarmili nas i tej samej nocy on przeprowadza nas przez granicę, która już ma druty po sowieckiej stronie, druty gdzie potyka się człowiek. Widzimy światła z lewej strony i wszystko oświetlone, wymiana – sowieci wymieniali u Żydów spod Niemców, a Niemców dostawali Niemców z Wołgi do Niemiec na polską stronę, na Gubernię. Idziemy do neutralnej [strefy], wioska, ciemno, to [było] między dwoma granicami. Wchodzimy w jedne drzwi, a tam świeczki świecą wszędzie, grają ludzie w karty, piją wódkę. Jestem prawie wykończony, moja mama dała mnie brandy po to żeby się napić. Skończyło się wszystko z rana. O świcie, musi być czwarta trzydzieści, jeszcze zmrok jest, idziemy do Niemców, Niemiec stoi z karabinem, tylko patrzy, żeby nie było Żydów. Oni nie sprawdzali dokumentów, nic, tylko patrzył na twarze, wszystkich przepchnęli. W Małkini spotkamy mojego ojca. Tak, w Małkini zdaje się to było, na stacji kolejowej gdzie myśmy mieli się spotkać. Ojciec miał tendencję przemów, moja matka mówi: „Będziemy mieli teraz przemowę.” Jest przemowa. Ojciec mówi: „Zupełnie bez znaczenia są różne historie, które mówią, że będą Francuzi i Anglicy pomagać nam.” Mój ojciec był bardzo dobrze poinformowany o wszystkich politycznych, międzynarodowych sprawach. Mówi to co najmniej będzie pięć lat, my w ogóle będziemy zupełnie skończeni ani domów, ani własności, ani ziemi, nic. Mówi „pamiętajcie jedną rzecz, my jesteśmy trzej, tylko zostanie co będziecie mieć w głowie”. Przecież zostaliśmy [z niczym], zupełnie, wszystko się skończyło. Warszawa jest i głód jest, w końcu jestem w szkole. Też ze szkolnictwem to był problem, bo Niemcy nie chcieli na początku a potem się zgodzili, żeby jakaś edukacja była. Jestem w budowlance i jestem zaangażowany do podziemia. Nie wiem co to jest to podziemie, tak byliśmy wytrenowani, że nawet nie mogłem zapamiętać nazwisk tych chłopców, którzy byli i adresów. Dlaczego myśmy przeżyli tam? Bo się miało drugą parę oczu z tyłu. Przecież człowiek się patrzył na ludzi na ulicy, jak było się w tramwaju, gdzie były łapanki. Jak widziało się zaniepokojone twarze, od razu myśmy wyskakiwali. Niemcy zamykali ulice, wszystkie tramwaje były wyczyszczone i następnego dnia lista zakładników, następnego dnia stu za jednego – tak było. Ale trzeba było chodzić do szkoły. Poza szkołą, która musiała być legalna, musiałem mieć papier, że jestem student, potem zaczynał się trening na kompletach. Poza oficjalną szkołą były komplety, gdzie nauczyciele przychodzili, a po nauczycielach normalnie była akcja podziemna. Byłem za młody, używali nas do noszenia podziemnej gazety.
- Kiedy pan miał raz pierwszy kontakt z konspiracją?
To musi być 1942 rok. Moi bracia byli starsi. Młody człowiek z walizką był
suspect. Myśmy mieli kuzynów, którzy mieli – Haberbusch i Schielle się nazywała, robili piwo. Naturalnie piwo nie było robione, tylko jeżeli było, to tylko dla Niemców, a oni zrobili piwo specjalnie dla znajomych, kuzynów i tak dalej. Zadzwonili i powiedzieli, żeby przyjść, dadzą nam w butelkach. Zostałem wysłany, pusta walizka, a z powrotem wracałem Żelazną ulicą do rogu Chłodnej. Na rogu Chłodnej i Żelaznej, raptem jestem sam na trotuarze, nikogo więcej tylko Niemcy, na rogu był komisariat żandarmerii tych w zielonych płaszczach gumowych.
Hande Hoch! Podnoszę ręce do góry i stawiam walizkę, która jest cholernie ciężka, to było z dwanaście butelek piwa tam w środku. On każe mi iść – karabiny, sześciu Niemców – do bramy, do komisariatu. Pytam się go czy chce, żebym otworzył to. A on mówi
langsam, follow me. Dlaczego? Jeżeli miałbym karabin maszynowy czy granaty, jakbym otworzył… Jedyne wyjście było, to tak wiele razy było. Jak złapali kogoś z bronią, to czy miał broń pod płaszczem, to wyciągał i zaczął strzelać. Tak i tak zabiliby go. Najgorsza rzecz była, żeby wpaść do gestapo, dwanaście godzin i człowiek i tak i tak dostawał. Zaczynam tu otwierać wolno. Powiedziałem, że mam piwo. Otwieram – piwo! Tak że
loss of face. On –
Dokumenten! On myślał, że to lipa w ogóle jest. Miałem doskonały dokument – jestem uczeń w szkole zatwierdzonej ze stemplami i tak dalej. Dałem trzy butelki piwa, zapakowałem i oni wypuścili mnie jedną. W końcu wróciłem do domu, ale to była bardzo cienka historia. Bogdan opowiadał jak na kawę chodzili z Wehrmachtem, ale to rzadkie historie. Mój brat był złapany przed domem naszym w tramwaju i stróż zobaczył, że wzięli – ta sama policja, bo myśmy mieszkali trzy domy, cztery domy od posterunku.
Tak, na Chłodnej. Zabrali jego. Ojciec już wtedy pracował dla miasta jako architekt, budynki różne musiały być zrobione i tak dalej. W każdym razie poznał Niemca biznesmen, który zabierał fabryki. Szukali tych co mogli wykupić czy zabrać. Zadzwonił do [niego] i za pieniądze facet przyjechał i mojego brata wyciągnęli z komisariatu, zaraz przed tym miałby głową zgoloną, bo oni golili głowę i zabierali wszystkie dokumenty, po tym dawali papierowy [druczek] i na tym czekali ludzie. Poza tym brali bardzo często krew dla swoich żołnierzy. Ci ludzie którzy następnego dnia szli albo byli powieszeni, to już byli prawie nieprzytomni, nie zawsze tak było. To są moje szkolne czasy. Jestem w budowlance, 1942 rok, kończę budowlankę w 1944 roku, to jest dwa lata, już jestem w podziemiu. Okazuje się, że podziemie – nie wiedziałem co to było, opowiadam mojemu ojcu – związane było z Bielanami, gdzie był klasztor i zmieszane to było z księżmi. Ojciec mówi: „To mnie bardzo niedobrze wygląda cała ta historia, to przypuszczalnie jest ONR.” Organizacja Narodowo – Radykalna, to była faszystowska organizacja przed wojną. Powiedziałem ojcu, on mówi: „Daj spokój, przecież to jest zupełnie zły kierunek.” Już jest 1944 rok, czyli po skończeniu, dostaję dyplom z budowlanki i Powstanie. Moi bracia już wychodzą i mnie wysyłają, coś musiałem zanieść, znaleźć jednego, a potem drugiego. Oni byli w zupełnie innych miejscach w Warszawie. Ostatni raz mnie zabiorą, już jestem w domu, Niemcy wysadzili szkołę, całą olbrzymią szkołę i wszystkie okna wyleciały w naszym domu, tam składy były.
- To już jest okres Powstania, czy jeszcze wcześniej?
To już jest Powstanie. Jak tylko Powstanie się zaczęło, oni zaczęli niszczyć swoje składy.
- Jak pan trafił do zgrupowania„Zagończyk”?
Właśnie idę, to jest Chłodna, Chłodna szła do Hal Mirowskich. Idę tam. Moja matka mi dała woreczek cukru, powiedziała – ostatnia rzecz, jeżeli nie będę nic miał do jedzenia, to może pomóc. Do Elektoralnej miałem iść.
To jest bardzo wcześnie, Powstanie się zaczęło 1, to chyba był 2, bo to jeszcze nie było akcji pełniej. Poszedłem do mojego starszego brata, wszyscy na ziemi leżeli, całe mieszkanie było chłopców. Na lotnisko oni mieli iść, na baraki Luftwaffe. Poszli, potem poszli na gestapo, nie znam dokładnie wszystkich ich operacji. Fakt jest, że idę, jest straż ogniowa tam, wieża i raptem widzę, że trzy sztukasy, jeden za drugim. Jeden za drugim rzuca bomby, najpierw jeden w Hale Mirowskie. Jeżeli mnie zobaczą … Tylko, że nie zobaczył mnie, bo oni szybko lecą, nie jestem obiektem. Położyłem się, patrzę jak to wygląda. Samoloty z rykiem, one ryczały, miały syreny, na dół jeden za drugim i to buch, wybuchy jeden za drugim. Całe hale miały szklany dach, zawala się wszystko, a to fantastyczna rzecz była. Do Elektoralnej trzeba było obejść hale i tam, już nie pamiętam, który numer, dostałem niby z bawełny, ale to mieszanina była, robotnicze szale, kurtka i spodnie. Wszyscy mieli, tak nas ubrali, oddział. Potem z kadetem, Włodek Jabłoński – oni tam byli w mieszkaniu i Andrzej Piekarski, który był kuzynowaty do mnie, poszliśmy do „Zagończyka” na Marszałkowską. Pierwszy mój wypad był, poszedłem z Andrzejem Piekarskim górami domów do samego rogu Marszałkowskiej i Alej. Tam Niemcy byli już na dole i czołgi było widać, stały już, oni od razu pokrywali przecięcie. Myśmy wrzucili tam dwa granaty, nic nie miałem, dali dwa granaty i koniec, bo jakiś ruch był tam na dole, coś się ruszało, a to tylko Niemcy mogli być. To było sukcesem. Wróciliśmy z powrotem, zameldowaliśmy się, że Niemcy, „bla, bla, bla”. Następna rzecz, były patrole, ale tego nie pamiętam. Fakt jest, że taka akcja była, Haberbusch i Schielle mieli składy jęczmienia na piwno. Tam mnie wsadzili, to już dachu nie było w tym. Głęboko było to, wkopałem się, siedziałem w jęczmieniu z karabinem, a Niemcy strzelali z granatników, a granatniki wchodziły tylko w jęczmień, one wybuchały, nic się nie stało, to doskonała ochrona, tak jak piasek to, to samo jest. Siedziałem tam i podchodzili ludzie z tyłu, przychodzili zabierać worki jęczmienia na jedzenie. Potem następna rzecz były Hale Mirowskie. To było przygotowanie na złączenie się z… Nawet wiem kiedy to było, bo to bardzo wcześnie pisane, jeszcze pamiętałem te rzeczy,
August 31. Ja śpię doskonale. Jak były bombardowania Warszawy, to są bombardowania i jak spadnie na mnie, to nie będę nawet wiedział. Spałem normalnie, wszyscy się przygotowywali, bośmy czekali. Były ruiny, a potem była ulica między halami i ruinami. Wszystko było zamurowane, otwory od sklepów i nasi saperzy wsadzili, nie wiem co to było, dynamit czy co oni mieli, i na rozkaz ataku wyleciały wszystkie cegły, dziura jest. Ochotnicy są, jest grupa ludzi, ale ja bardzo szybką reakcję mam. Czym wcześniej wchodzi się, tym lepiej, dlatego że jest dym jeszcze. Wskoczyłem tam i pierwsza rzecz, obok niedaleko, jeden pokój, jeden mur, Niemiec jest, tylko, że jego nie widać. Jedna rzecz, która się dzieje, prawie że pod moje nogi pada granat. Wskoczyłem na bok i mam jeszcze do dzisiaj dnia pamiątkę, to był pierwszy granat, dostałem. Mam karabin, widzę, że on, słyszę właściwie, biegnie przez podwórko. Strzelam za nim, ale gdzie tam, uciekł on szybko. Przez drugą bramę do malutkiej uliczki, to była ulica dostaw do hali, tylko, że to już było po bombardowaniu. Tam siedzimy, w końcu mówią: „Czas na atak!” Starówka z tamtej strony, a my z tej strony trzech nas jest, a oprócz tego jest nasz kadet i on jeszcze dostał Thompsona. On mówi: „ Naprzód, ja was pokryję ogniem.” My skaczemy, a on nie skoczył. Jeden skoczył, przez dziurę wpadł do podziemia, obudził się drugiego dnia, rąbnął się głową w coś. To było wszystko bardzo łatwo. Łuk zwalił się po tej stronie, gruz był, drzwi były żelazne, były mniej więcej wysokości sześć stóp, osiem, a na zewnątrz nie było żadnego gruzu. Skakaliśmy na to i dzięki Bogu nie było dziury. Ciemno było, nie widać co gdzie było. Jesteśmy tam i raptem niemieckie granaty się toczą, one mają ileś sekund po odciąganiu, rzucaniu… Jeden wychodzi, to od razu się jasno zrobiło. Okazuje się, że Niemcy siedzą na balkonie. Przed tym nim to wszystko się zaczęło ja i Andrzej Piekarski poszliśmy, bunkier był i siedzieli Niemcy w bunkrach na rogu hali patrząc na Chłodną, tylko że myśmy bardzo cicho weszli, tak że oni nie widzieli. Wrzuciliśmy nasze granaty do środka, tam karabin maszynowy był. Cokolwiek się stało, wrzaski, potem biegli. Oni mieli połączenie – wykop do ucieczki. Tak rzecz była załatwiona, że można było biec przez ulicę wąziutką, po tym dopiero wysadzili dziurę i tak dalej. Biegniemy, wskoczyliśmy, piętnaście granatów, jeden za drugim idzie. Jak granaty wybuchają, to oni widzą cień, bo tam nic nie ma, to wszystko podłoga betonowa. W końcu dostałem swoją serię w tyłek i obie nogi, jestem sparaliżowany. Mówię do faceta podsadź mnie, on mnie podsadził, że ja rękami podciągnąłem się i do pasa byłem na samej górze bramy żelaznej. Słyszę następny granat. Tylko jak się jest tak wysoko to się… Na betonie to wszystko jest bardzo płasko. Jeżeli się wysoko jest, to się dostaje w plecy albo w głowę. Wybuch jest taki z granatu. Co robię? Padam twarzą w dół i sobie złamałem ząb. [Krzyczę:] „Przedni ząb złamany!” Zapomniałem o moich nogach i tak dalej, leżę. Najbardziej mnie bolało, że będę podczas Powstania bez zęba. Nikt nie chciał przejść i wziąć mnie. Drugi facet jakoś się wydostał inną drogą, mój kolega. Niemcy wrócili do bunkra i zaczęli prać, biało zupełnie było. Nikt naturalnie z naszych kolegów nie chciał skakać przez taki ogień. Anteja Lubomirska, która była w tym oddziale, ona przebiegła ulicę, wzięła mnie na plecy i przebiegła z powrotem.
Good job. Ale to właściwie jest koniec mojej aktywności. Wzięli mnie do szpitala.
Na Siennej. Na ulicy Siennej była szkoła. Okazało się, że w różnych miejscach też była ta sama akcja, połączenia się. [Szpital] pełen jest rannych i tak dalej. Rapem jestem ostatni, który wychodzi. Wyjęli mnie największe kawałki i zabandażowali, tak że mogłem się poruszać. Jestem ostatni. To byli rosyjscy felczerzy, którzy operowali tam, wyjmowali rzeczy. Przychodzi bomba i tylko dziura dymiąca została ze [szpitala], straszne. Szpitale zbombardowane to okropne rzeczy są, ludzie zupełnie bezbronni, biali od tynku. Widzę że mnie nikt pomagać nie będzie. Mowy nie ma żebym znalazł kule. Wziąłem sobie deską i na desce przez cały dzień szedłem z powrotem do Marszałkowskiej, tam mną się zajęli na kilka dni.
Anteja Lubomirska, Sołtanówna to była cała grupa bardzo miłych kobiet, które były naszymi sanitariuszkami. Kto tam jeszcze był? Bardzo dobre kobiety. Ciągną mnie, jak mnie zdecydowali przetransportować za aleje, wynosili mnie z piwnicy, żadnych historii nie było, ciągnęli na kocu, bo nie mogłem chodzić zupełnie. Patrzę – dwie ściany Marszałkowskiej w płomieniach, włączając dom, w którym my jesteśmy. To ostatnia chwila była już w ogóle. Ciągnęli mnie przez wykop, przez Aleje jakoś przeciągnęli, Niemcy nie strzelali. Donieśli mnie do drugiego szpitala, już nie pamiętam gdzie to było, niedaleko od Alei i niedaleko od Chopina, to jest cztery, pięć pięter szkoła. [Szpital] pełen ludzi, pełen rannych. Mnie na górę samą biorą, na ostatnie piętro i nie ma w ogóle nic do jedzenia, zemdlałem z głodu po prostu, jedyny raz głodu, w ogóle zemdlałem. Obudzili mnie, ja wtedy zabrałem się do swojego cukru. Na wszystkie opatrunki trzeba iść do podziemia, idzie się po schodach, powolutku. Poszedłem po schodach, przebandażowali mnie i dali mi kule, już jestem na pierwszym piętrze, znaczy równo z trotuarem, jak nie rąbnie i dwa piętra… To były olbrzymie pociski z armat kolejowych. Światło było, nic nie zostało z dwóch pięter.
Lucky me. Już myślę: „Znowu nikt się mną nie będzie interesował.” Chodzić mogę nawet trochę, już wiedziałem, gdzie mój brat był, bo oni byli na Chopina. Dlatego, że odkryła mnie łączniczka, szukali ludzi, którzy mogą być z ich [oddziałów]. Ona znalazła mnie, bo nazwisko było. Dochodzę tam i siedzę, oni są
vis a vis Niemców i Ukraińców SS. Bogdan mówi, że nie było SS ukraińskie, a tak się teraz mówi. A Witold, mój brat mówi : „Ja tam byłem, wiem, że byli SS, bo mówili po ukraińsku.” To była RONA, Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija, ale kto wie. Jak przyszło do walki to: „Oni dawaj Lachy!” Pijani zupełnie, szli z jednego pokoju do drugiego. Jestem ranny, otworzyły się wszystkie rany, jedzenia nie było, jedliśmy jęczmień smażony na szelaku, nie wiem co to było. [...] Zamiast żeby się lepiej czuć, to ja się czułem gorzej. Rany się otworzyły, nie było nic, sanitariuszki miały kawałek prześcieradła do bandażu. Co się dzieje? Bardzo przystojny, żyje jeden z tych chłopców, który miał pseudonim „Pantera” znalazł służącą, która w dalszym ciągu była w domu pozostawioną przez właściciel mieszkania. Przekonał ją, że ona może pomóc powstańcom. Ona powiedziała bardzo mile i zaczęła się kombinacja odżywiania. Byłem jeden z uprzywilejowanych, który po troszeczku mógł chodzić i szedł do kuchni po schodach i dostawaliśmy fantastyczne jedzenie, zupy, w które łyżkę można wstawić. Każdy jak dostał taką zupę, to w ogóle zupełnie inaczej rzeczy się miały. Co to było? Właściciele zostawili zamurowaną piwnicę z jedzeniem, pełną jedzenia, w puszkach, wszystko raz, dwa, było otwarte. Tak i tak wszystko było w kawałkach potem. Uważaliśmy, że to było przeżycie. Ona nam gotowała. To było zdaję się czterech tylko. Nikomu się nie mówiło, bo cały oddział by chciał przychodzić na to.
- Kiedy miało miejsce całe to wydarzenie?
To było bardzo późno już, byłem tam przez jakiś tydzień. 31 sierpnia, jestem na Chopina 13, to jest siódma grupa „Ruczaj” i to jest… Nie mam daty na to. Pierwsza kompania AK „Tadeusz”, wrzesień 25. Co się stało w tym czasie? Troszeczkę podzdrowiałem dzięki dobremu jedzeniu. Mój starszy brat, który był na Mokotowie, tam ich w ogóle wykończyli i on uciekł przez kanały. W alejach wyszli z kanałów, myśmy wiedzieli, że będą wychodzić, myśmy wiedzieli w jakim on oddziale był, ale kto wyżył, to zupełnie nie [wiedzieliśmy]. Dwóch wyszło i z nimi mój brat i jego kolega z tego samego oddziału, to jest z „Jelenia”. Śmierdzieli oni strasznie, w sposób niesamowity zupełnie, ale to mała rzecz była.
- Spotkał się pan ze swoim bratem?
Tak, wszyscy trzej żywi. Byłem zupełnie pewny przez cały czas, że nie tylko nasi rodzice wyżyją, mimo tego wszystkiego co się działo, ale my też wszyscy trzej wyżyjemy. Nie miałem zupełnie żadnej wątpliwości.
- Skąd państwo mieli wtedy wiadomości?
Nie mieliśmy żadnych wiadomości.
- Wiedział pan, że powstańcy z Mokotowa przechodzą przez kanały.
To było wiadomo co się dzieje z Mokotowem. Myśmy wiedzieli, bo ja wiedziałem, bo byłem ostatnim, który z moim bratem gadał. Oni byli na Mokotowie już wtedy. Baraki Luftwaffe to była część mokotowskiej operacji Niemców, to nie było lotnisko, Okęcie było dalej, ale oni tam byli. Wiedziałem, że to musiało być. Kto jeszcze? Dowódcy musieli wiedzieć gdzie jest reszta pułku, ja tam nie wiedziałem, mnie to mało interesowało, żeby tylko przejść to wszystko. Wyciągnęliśmy jego z kanału. Potem już nie wiadomo było co się będzie [działo]. Został chyba tydzień, bo myśmy nie wiedzieli, [czy] cała historia podda się czy nie. Widzieliśmy jak się poddają SS, z którymi walczyliśmy, nie było Wehrmachtu. Rząd polski – później wiedziałem o tym – zrobił z armią niemiecką, [że] poddaliśmy się armii niemieckiej nie SS. SS i żandarmeria nie miała nic wspólnego. Fakt jest, że ostatni tydzień czy więcej, myśmy nie wiedzieli jak to w ogóle się skończy. Wiedzieliśmy, że cywilna ludność poszła i teraz ilu Niemców z sobą mieliśmy szansę wziąć. Dlatego że wiedzieliśmy co się dzieje, jak z Rosjanami sprawa była. Przedtem zjawił się w plutonie mojego brata, przyszedł sobie od tyłu, w pełnym mundurze, w szynelu, oficer z swoją torbą, rosyjski oficer artylerii. W każdym razie on zaczął – żołnierze mieli radio – i dyrygowali ogniem artyleryjskim właśnie w tym okręgu i tak precyzyjnie, że rozwalali ukraińskie i niemieckie barykady. Zupełnie niesamowita precyzja! To wszystko zaczęło się kończyć, ale faktem był, że oni tam byli, ciągle były potyczki z Niemcami, ale walka już przestała egzystować. Pamiętam to bardzo dobrze, bo facet zupełnie jakby był z książki. Wszystko miał. Okazało się, że nie on jeden był taki w ostatnich chwilach. Nie wiem po co, dlaczego, kto to zainicjował. Fakt jest, że on był. Myśmy poszli, jak już wiadomości przyszły, że będzie poddanie – co nie będziemy do ostatniej kuli walczyć – do kina „Apollo”. Cała siódemka zeszła się, wszystkie oddziały które były. Był dowódca mojego brata, komandor Tirs, który miał psa, spaniela. Pies przeżył, nie wiadomo co on jadł, szczury pewnie jadł, to jest jedyna rzecz, która jeszcze żyła. Powiedział komandor, że będziemy mieli gulasz. Zrobili gulasz z tego psa. Następnego dnia już był wymarsz. Złożyliśmy broń, potem był marsz, był Ożarów zdaje się, już nie pamiętam, czy Pruszków. Byłem przyłączony do siódemki jako podchorąży już, dywizjon „Jeleń”
September 25, transfer to staff company dywizjon „Jeleń”
Złota Street. „Apollo” było na Złotej? Już nie pamiętam,
October to jest październik 5, kapitulacja, 36 dywizjon piechoty eskortowany do Ożarowa. Transportowani [byliśmy] przez Poznań, Berlin do Westfalii. Właściwie marsz do Ożarowa… Mój brat był w harcerstwie przed wojną, poza przygotowaniem wojskowym. On wiedział, że nie wolno nam było jeść, a myśmy chcieli jeść. Przecież ogrody były pełne warzyw, szczególnie pomidorów nie wolno było. Ludzie łapali pomidory, napychali [się]. Jedyną rzecz, którą wolno było jeść, to były cebule.
Co było po pomidorach na pusty żołądek? Biegunkę momentalnie mieli. Dzięki Bogu, dzięki niemu, myśmy jakoś… Więcej nie było nic do jedzenia. Dali nam coś w Ożarowie, była olbrzymia sala, zapakowali nas do pociągów w nocy. Siódemka między innymi miała doskonałych ludzi, specjalistów każdej branży – otwieranie bankowych sejfów… To było bardzo podatne dlatego, że jeden z jegomości, z którym uciekaliśmy potem z wiezienia, był w Rydzynie, Rydzyna to była szkoła specjalna dla wodzów z różnych klas polskich, to była szkoła akademicka, na najwyższym szczeblu. Języki, [przedmioty ścisłe], ekspert musiał być we wszystkim. A ten jegomość był doskonały, miał dużą głowę, długi nos, włosy miał piastowskie, bardzo szczuplutki, duży brzuszek, krzywe nogi. Miał buty na Powstanie, które miały sznurowadła. Potem w obozie jeńców jak siedzieliśmy były historie, bo zasznurować takie buty, to strasznie długo [trwa]. Fakt jest, że on znał Ju-Jitsu. Bandziory z innej grupy – powstańcy byli ze wszystkich grup socjalnych – chcieli nas sterroryzować tam i zabrać przypuszczalnie co myśmy mieli, cokolwiek było wartościowe. On jeden stał w wejściu raz, dwa, trzy, jeden po drugim ci jegomoście dostali uderzenia. Oni [padli] twarzą na ziemię, wszystko było zabrane, rozbroili [ich], w kąt ich popchnęliśmy i koniec. To była walka o miejsce i o to czy człowiek będzie sam sobie dawał rady, bo to nie zabawa była, bo to byli brutalni ludzie. Jedziemy, jedziemy, jedna przyjemna rzecz to była jak żeśmy przejeżdżali koło Berlina, bo to niedaleko było, nie przez Berlin sam. Sylwetka Berlina kapitalny obraz – tak jak Warszawa wyglądał. W końcu do Fallingbostel [dotarliśmy], to było straszne miejsce, zupełnie okropne. Podobno, nie wiem na pewno czy to prawda, ale powiedzieli nam, tam było trochę jeńców, sześćdziesiąt pięć tysięcy Rosjan zostało wykończonych tam. Nie było jedzenia dla nas, nie było paczek, nic. Czerwony Krzyż nie mógł nam pomóc. Dawali płaskie pudełeczko sardynek na cztery osoby i kawałek chleba codziennie, to była kwestia przetrzymania. Wtedy już wiedzieliśmy, że to nie zabawa będzie.
- Jak długo pan przebywał w tym obozie?
To musiało być chyba dobre dwa tygodnie czy więcej, bo to już myśmy próbowali przeżyć. Wygrzebywałem obierki z kartofli. Kwestia była jedzenia i jak się jadło, [to było] bardzo ważne, dlatego że gdziekolwiek – często ludzie nie wiedzą – że to jest szalenie ważne żeby rozdzielić jedzenie przez cały dzień na trzy co najmniej porcje. Dawali nam kawałek chleba, okropne rzeczy się działy. Nie było całych ludzi, tam każdy [był] postrzelany, wszyscy co poddali się, to większość ludzi była ranna. Kobiety z nami były, cała masa była kobiet z Powstania. Anteja uciekła z transportu do Ożarowa. Dlaczego? Jak się ma nazwisko Lubomirski, to się długo nie żyje w komunie. Ona uciekła i
deal zrobiła z francuskim jeńcem, którego Rosjanie wysyłali przez Odessę do Francji. Ona pojechała z nim na krążowniku. Ona wiedziała, że jej brat był we Włoszech. Byli na krążowniku, poszła tam do kapitana Anglika powiedziała, że ona chce żeby on się skomunikował, bo ona ma tam brata swojego, a on mówi: „Tak, ja też mam plan.” Ale po próbach, jak nie wierzy to niech spróbuje, bo ona powiedziała nazwisko jej kuzyna, który był Andersa adiutantem. Zadzwonili, powiedzieli: „Tak.” Wsadzili ją na motorową łódź do Neapolu. Tam ona dostała się momentalnie do
Waves kobieca służba w
navy, raz dwa trzy w mundur ją wsadzili. Spotkałem ją po tym wszystkim. Spotkałem ją w Paryżu w
casser de Messie, dwanaście ich szło przez środek placu, ktoś zawołał: „Jacek!”. Patrzę, ona podchodzi do mnie, nie wiedziałem, [że to Anteja], ona była w mundurze, w czapce. Myśmy się starali dostać do drugiego korpusu. Ona dała mi list do Eugeniusza Lubomirskiego, który był adiutantem, a myśmy nie chcieli używać protekcji, durnie tacy zupełnie. To wszystko potem wychodziło. Jak raz ruszyliśmy, to momentalnie wszystko się otworzyło. Nas nie chcieli nawet do wojska przyjąć, ósma armia, druga polski [korpus]. Myśmy próbowali tak i tak. Człowiek miał jeden dokument, to był kawałek papieru, tekturki.
- Gdzie pan zosta przeniesiony z obozu Fallingbostel?
Dorsten, to było gdzie było lądowanie, trzydzieści kilometrów od naszego obozu. Myśmy nie wiedzieli co to za obóz, ale to był obóz pokazowy, bardzo mały, prowadzony przez dobrze urodzonych Niemców, którzy byli w Wehrmachcie, którzy nie chcieli jechać na rosyjski front. Oni tam siedzieli, to zupełnie jak w
movie było, jak na filmach, cała ta historia. Co się stało? Myśmy [przez] ostanie dni w Fallingbostel [myśleli, że] umrzemy z głodu tam. Ojciec pozwolił nam użyć dwóch kontaktów. Hennebergowie to bardzo stara rodzina niemiecka jest, z Turyngii pochodzi. Pierwszy biskup Wurzberg był Henneberg, w roku 960, to dawno temu. Jak są wojny, to my się nie komunikujemy, ale w tym wypadku ojciec przed samą wojną był wysłany przez prezydenta Mościckiego do Niemiec i do Francji, żeby zobaczył jak rzeczy wyglądały i skomunikował się z Sachsem-Coburg-Gotha, był głową Czerwonego Krzyża. To było zupełnie na innym stopniu. Ojciec szukał romańskiej płytki do kościoła romańskiego, który on restaurował w Spale, który był rezydencją letnią prezydenta, stąd to wszystko pochodzi. Czy on może, czy nie, lepiej było zacząć coś niż nic. Jeszcze drugi adres mieliśmy, ale nie było możności pisania tam. Co się stało, jakie konsekwencje są tego? Jesteśmy w obozie, jest polski sierżant, który bardzo dobrze się urządził, musiał być opłacony jedzeniem, którym było papierosy albo kawa „nescafe”. To były pieniądze, żeby tej osoby nie wysłali do
factory jako robotnika do sprzątania gruzu, jak Niemcy siedzieli w schronach, bo bombardowania były tam ciągle. Życia można było liczyć na dwa tygodnie, Czyli cały numer był, żeby jak [najdłużej] siedzieć w obozie, to mały obóz był. Starzy Polacy z 1939 roku tam siedzieli, większość z nich była zupełnie nieświadoma. Myśmy sobie bardzo dobrze to urządzili, bo była klinika, powstańcy momentalnie powiedzieli „potrzebny jest szpital” i zaczęli organizować szpital. Naturalnie swoje łapy w jedzenie, to tak szło. To był pokazowy obóz dla Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, oni przyjeżdżali, żeby sprawdzić jak sobie ludzie dają radę, jeńcy. Koniecznie musi być aktywny teatr, mój brat Witold i Marek zaczęli robić teatr, raz, dwa, trzy. Wszystko to było zorganizowane, była pełna sala, zawsze musieli być zaproszeni Niemcy, tylko że to po francusku wszystko się odbywało. Cały problem był z pederastami, bo oni się ubierali z tiulowe [szaty], żeby się pokazać, to nie można było wstrzymać. Facet uciekał, krzyczał: „Nie dotykaj mnie.” To wszystko śmieszne było dla ludzi. Wszyscy żołnierze siedzieli, różne nacje. Bardzo dużo było Francuzów. Skoligowaliśmy się, było czterech Francuzów: architekt, malarz, dyrektor szkoły i ktoś jeszcze, już nie pamiętam. Oni zupełnie kontrolowali – oni byli
non-deconfiants - cały obóz francuski był po ich ręką. Myśmy z nimi rozmawiali, bo mówimy po francusku, tak że nie było problemów. Polacy byli nie w ciemię bici, cała masa była złota czy to uczciwe złoto czy nie, ale złoto zamieniało się na bochenki chleba, bo jak się nie miało jedzenia, to złoto nie było potrzebne. Mój starszy brat Marek zorganizował to w ten sposób, jako że znaliśmy Francuzów, on dostawał polskie złoto, dawał złoto Francuzom, a Francuzi sprzedawali Niemcom. Myśmy się tam nie interesowali, co się ze złotem stało, fakt że płacone było, czy w konserwach, czy w chlebie i tak dalej. Teatr był tylko czasowy. Niemcy zamordowali, zagłodzili, już nie pamiętam, po tym jak Badoilo wziął armię, przeszedł na stronę aliancką, to oni wszystkich żołnierzy włoskich, którzy byli w Niemczech wsadzili do obozów i tam ich wykończyli głodując. Została grupa czterech czy pięciu doktorów, oficerów, którzy zajmowali się tymi żołnierzami. Nic nie mogli zrobić. Żołnierze dostawali trochę ryżu, z Włoch przysyłali, ale to wszystko się skończyło bardzo niedobrze. Było pięć tysięcy Włochów żołnierzy, którzy umarli. Ktoś musiał malować krzyże, pięć tysięcy krzyży. Witold mój brat średni dostał pracę malowania krzyży, pięć tysięcy krzyży to można przez pięć lat malować, ale siedział, to była funkcja. Jak miało się funkcje w obozie, to nie mogli wysłać. Przyszła skrzynia od Czerwonego Krzyża Amerykańskiego, która miała powielacze do pisania, historie, że można było odbijać, nie pamiętam jak to się nazywa po polsku – multiplikator, wszystkie narzędzia do [drukowania]. Będziemy mieli gazetę.
- Jak do tego doszło, że państwo coś takiego otrzymali?
To jest bardzo ciekawe jak, bo ja umiem rysować. Po naszej stronie myśmy mieli
non-deconfiants , ktoś się musiał zająć skrzynią, a że nie było specjalnego talentu ani ochotników, ktoś powiedział Hennerberg umie rysować, dać jemu, niech rysuje. A reszta powiedziała: „Jak ty umiesz rysować, to możemy mieć gazetę.” Niemcy powiedzieli doskonale, jak przyjedzie Czerwony Krzyż, my mamy nie tylko teatr, szpital ale i mamy gazetę. Nie pisałem gazety. Trzeba było napisać na maszynie, to osobna osoba robiła. Gdzie ta cała historia się działa? W bibliotece francuskiej. Biblioteka francuska miała dwieście książek, które nigdy nie były wypuszczane do czytelników, bo jak by były wypuszczane, to skończyłby w latrynie po prostu, bo nie było papieru. Co to było? Przeglądali, nie przeglądali zajmowali się książkami, kilku tam było, trzech francuskich jeńców. Cała ta historia miała Niemca, który był feldfebel, to jest nie sierżant, poniżej sierżant. On był w cywilnym życiu prezydentem banku w Berlinie, doskonale mówił po francusku, po angielsku. Niby miał dozorować. Oprócz tego jemu pomagała Francuzka, żona oficera niemieckiego, który był w Kanadzie w obozie jeńców a poza tym był Zazou, to był wesoły Francuz, który grał na saksofonie, bardzo wzięty, ja byłem w tym i jeszcze dwóch czy trzech Francuzów, którzy zajmowali się książkami. Nadzorca jak skończył, to szedł do domu, do swojej kwatery, zostawiał nas tam, a że ta pani była Francuzka, to ona była pod wpływem Francuza saksofonisty, to pomagało. Jak oni zajmowali się sobą, to myśmy słuchali BBC na radio, które tam było, które tylko grało muzykę niemiecką. Stąd wszystkie wiadomości były zapisane, potem ja to brałem, tłumaczyłem, na odbijacz. Gazeta była malutka, żeby nie złapali. To tak szło. Jeden problem był, że raptem się zjawiło polecenie do Abwehry, to jest inteligencja Werhmachu, nadzór nas trzema Hennebergami. Nie było mowy żebyśmy mogli uciec. Co rano przed pójściem do biblioteki i po wyjściu, musieli się meldować, nie było żadnej możliwości, oni sprawdzali codziennie, był apel wszyscy musieli być na miejscu. Francuzi mieli lepiej to zorganizowane, bo Francuzi tak mieli przekupionych Niemców, że oni jeździli na wakacje do domu, aby tylko był Francuz w linii na apelu. Liczyli
one, two… Nie wszyscy znali nazwiska i tak dalej, tam nikt na twarze nie patrzył. Wszystko było tak, aby tylko nic się nie stało złego, żeby ktoś nie uciekł. Ci co uciekali – to nie była bardzo ścisła historia ten obóz – nawet po przepłynięciu Renu do armii francuskiej, to ich Francuzi momentalnie Niemcom oddawali, koniec i albo wracał facet z powrotem, albo nie wiadomo co było, przypuszczalnie rąbnęli go i koniec. To było wiadomo, ucieczka do Francji była… Jeden tylko był jegomość, który uciekł. On mieszka w Kanadzie, on uciekł, udawał, że jest głuchy, ukradł krowę w jednym miejscu i jakoś się przetransportował, już na francuskiej stronie i udawał, doił krowę i do samych Pirenei doszedł, przez całą Francję dojąc krowę w czapce. On udawał, że jest głupi, że jest nienormalny. Ludzie, którzy potem uciekali, przed samym odchodzeniem, też wracali. Alianci przygotowywali cały okręg na przejście i była fantastyczna artyleryjska kampania, ukryć się tam nie było gdzie, oni wyrównali wszystko z ziemią, przed tym, nim atak przyszedł. Fakt jest, jak się zaczął atak, wszystko to szło, szło, w końcu koniec. Oddzielają wszystkie grupy. Powstańcy – chyba musiało nas być ze stu, wszyscy powstańcy jedna grupa. Polacy [byli podzieleni] na dwie [grupy], bo było więcej Polaków z 1939 roku, Francuzi rozdzieleni, wszyscy byli rozdzieleni i nocami szliśmy, pięćdziesiąt dwa kilometry na noc.
- To już się zbliża wyzwolenie?
To jeszcze nie jest wyzwolenie, to jeszcze długa droga do końca. Chodziło o to, że oni pchali nas na wschód, żeby było dalej… W końcu żeśmy doszli, nocowaliśmy na farmach, przyprowadzali nas, dawali siano. Człowiek walnął się po pięćdziesięciu dwóch [kilometrach], mało było czasu na rozmowy. Myśmy zorganizowali tak marsz. Umiem rysować, bardzo szybko malować, Janek doskonale mówił w czterech językach, po niemiecku świetnie. Mój najstarszy brat, który zorganizował to wszystko, będzie zagadywał, On miał na kobiety niemieckie niesamowity wpływ, on miał prawie czarne włosy i niebieskie zupełnie oczy, był bardzo good looking. Jak była baba tam, to on do baby gadał. Ten co mówił doskonale po niemiecku mówił tak: „My jesteśmy jeńcy, przychodzą Amerykanie, Amerykanie czarni są i oni tobie pokażą, załatwią się z tobą. Jeżeli będziesz miał jakiś dowód żeś pomagał jeńcom, to wtedy puszczą cię wolno. My chcemy mieć jedzenie dla tych ludzi, którzy powoli idą za nami.” Oni dawali tłuszcz. Z nami szedł niby kucharz. Wielki gar i tam kartofle, co tylko można było [wrzucaliśmy], ogień się [rozpalało], że jeżeli przyjdzie cała reszta, oni są zupełnie wykończeni, żeby dać im coś zjeść gorącego, potem na siano i koniec do wczesnego ranka. My żeśmy dostawali coś dla nas, kawałeczek kiełbasy. Za kiełbasę zrobiłem obrazek, to były piękne, stare farmy. To bardzo ciekawa dla mnie rzecz, bo nigdy nie widziałem ich. Co zrobiłem? Mówiłem: „Dajcie mi kawałek papieru.” Miałem swoje przyrządy, ołówek miałem i kolorowe kredki z Czerwonego Krzyża. Raz, dwa, trzy obrazek domu i farma, jego pies, a baba stoi tam. „Po wojnie jak nie będzie was, to dzieci wasze będą miały i tak dalej.” „A to dobrze.” Sehr gut! Tak kilka razy żeśmy zrobili. Farmer też dostawał dobre jedzenie, bo on był z nami. Koniec końców uwolniła [nas] armia Pattona. Myśmy się zatrzymali w wiosce już w górach. Przeszliśmy przez SPA, uzdrowisko dla wysokiej rangi Niemców różnych, SS. Po jednej stronie dolina była, most, przeszliśmy i na drugiej stronie była wioska. Widzimy, że komandor, który to prowadził, zresztą partyjniak Wehrmachtu, ale armia SA, nie wiedział co z nami zrobić, bo oni stracili kontakt z komando, ze swoim dowództwem. My wiedzieliśmy, że jeżeli to tak jest, to jak się mówiło [niezrozumiałe - ang.] znaczy wczesne oddalenie byłoby, zabiliby nas, zastrzelili po prostu. Jak zrobić? Córka farmera i jej koleżanka co tak się kręcą tutaj… Nie wolno nam było odchodzić daleko, ale chodziliśmy w zagrodzie. Zacząłem z nimi rozmawiać. One cha, cha, cha. Powiem: „Co one zrobiłyby jak byśmy przyszli wieczorem?” A one się zaczynają śmiać zalotnie. Ok, to jest pierwszy krok. Podczas nocy, to jest już druga noc, udajemy, że musimy wyjść do toalety, a wachman, który to pilnował mówi ok. Tam jest szopa, do szopy poszliśmy. Ale on widzi, że dużo ludzi tam poszło już, może było dziesięciu i idzie. Wołam: „Wszyscy spodnie na dół!” Wszyscy spuścili spodnie, żeby białe tyłki było widać. Przyszedł, zaglądnął, nie był bardzo zdzwoniony. Wrócił z powrotem do stodoły. My w tym momencie podbiegliśmy do farmy, gdzie były dziewczyny i tam w róg rzuciliśmy cokolwiek, jakie rzeczy [mieliśmy]. Sznur był, derka wisiała. Moi obaj bracia szukali i dwóch jegomości też szukało, gdzie się schować, bo nie mogło tak być. Myśmy wiedzieli, że Niemiec będzie szukał nas. Tam straszne rzeczy się działy z ludźmi. Siedzę, [ktoś] podchodzi, podnosi derkę – farmer z lampą naftową. Patrzy się na mnie, ja się patrzę na niego. On nic nie mówi, ja nic nie mówię. W końcu rzucił derkę, za chwilę przybiega córka, mówi: „Gdzie jest reszta?” Wszyscy razem, tu jest słoma, każdy bierze trochę słomy.” Prowadzi nas na zewnątrz, spadek jest, tu jest duża stodoła. Wychodzimy i na dolnej części zagrody jest kurnik z siatką. Siatki w kurnikach są normalnie tak zrobione, że są bardzo gęste, tak że widzi się z wewnątrz na zewnątrz, ale nie zewnątrz wewnątrz. Kury będą gdakać. Odsuwamy gdakające z kurami półki, na których one siedzą i jest tam strop bardzo plaski, dziura jest na powietrze. Ona mówi: „Rozłożyć słomę i kłaść się wszyscy jeden za drugim.” Zasunęły półki, koniec. Dwa razy na dzień przychodziły tam przynosząc nam zupę w bańce czy coś takiego. Naturalnie one nie widziały mężczyzny przez cztery lata, tak że zapłata szła fizyczna, seksualna po prostu. Bardzo się to wszystkim podobało i czas szedł. Przyłączyło się do nas dwóch facetów w ostatniej chwili, nic nie można było z nimi zrobić. Jeden był tak zawszony, że widać było wszy chodzące po nim, a drugi był homoseksualista, który udawał, że jest kobieta. Leżymy wszyscy, jedyny sposób przeżycia, to wszystkie jedzenie, które mamy, w jedną pulę [składać]. Homoseksualista zaczął kraść w nocy jak wszyscy spali. Witold mój brat został wydelegowany, żeby go uspokoić. Uspokajanie było bardzo proste. Mimo, że się leżało, Witold rąbnął jego pięścią raz w głowę. Facet: „Au! Tak, więcej, więcej!” Zupełnie niesamowite, a z zawszonym to nic nie można było robić. Leżymy, prawie tydzień przeszedł. W końcu dziewczyna przybiega i mówi Amerykanie! Otwieramy półki, nie wychodzimy za kurnik. Widzimy, czołgi jadą, czołgi mają białą gwiazdę, to znaczy, że są alianckie. Nim doszli do mostu, to jest otoban, one wzdłuż otobanu idą i z zalesionej góry zaczynają strzelać. Niemcy. Strzelają, czołgi się cofnęły, przyjechał dżip z megafonem i po niemiecku mówi: „Dajemy wam pięć minut na poddanie się, jak nie otworzymy artylerię.” Strzelają do dżipa, dżip się wycofuje, w pięć minut cała góra – to były
howitzers, tego gatunku pociski, które stały dobre pięć kilometrów dalej – drzewa, chmury i ziemia się połączyły. Może minutę ogień jest, wszystko spada z powrotem. Przyjeżdża dżip, pytają się: „Gotowi do poddania się?” Strzelają jeszcze. Ok, z powrotem jeszcze raz, jeden kurz, ziemia, wszystko, w powietrzu. W końcu przyjeżdżają znowu, przyjeżdżają czołgi. Biała chorągiew jest, ok. Czołgi idą w przód, bo Patton nie czekał. My już mamy wystarczającą ilość wiadomości na temat jak się ostrzeliwuje. Idziemy, a tam amerykańscy żołnierze są, którzy czterdzieści osiem godzin bez przystanku [szli] – piechota idąca naprzód. Patton się pchał do Czechosłowacji, on chciał odciąć Rosjan. Pytamy się co jest? Pierwszy człowiek się zjawia Francuz, a skąd Francuz? Francuz [był] na górze, w domu, panienki miały sobie też Francuza na górze. On nic nie wie, bo jemu nikt nic nie mówił, ale on zniknął gdzieś tam. My siedzimy, nas trochę jest. Zjawia się amerykański [samochód] większy niż dżip i siedzą Amerykanie. Amerykanie nie wyglądają jak żołnierze, mieli hełmy, ale ubrani w wiatrówkach jak na narty, co to jest? Oni leżą niewojskowo i sobie gotują, nie wiem, jajka smażą, coś tam smażą,
spam przypuszczalnie, już nie wiem co to było. To tak dobrze pachnie, my jesteśmy głodni. Ten co mówił po angielsku, pyta się: „Gdzie są Amerykanie” to jest Patton’s Army. W tym momencie z drugiej strony się zjawia jeniec rosyjski, który idzie, który był tam, pracował, coś takiego. On mówi „A Germańcy da”, że na końcu wsi Niemcy są. Myślimy: „O, o!” Raz, dwa, trzy [idziemy] do Bauera, niech zakłada konie. Mówimy Amerykanom, „Co mamy robić?” Oni mówią
Follow us. Zresztą poszedłem na górę zobaczyć, co się dzieje. Farmer miał zupełnie zrabowane okulary do teatru. Patrzę się, rzeczywiście, [Niemcy] zdejmują białe chorągwie z domów. Myślę: „Nie chcemy stracić twarzy za bardzo, ale trzeba się wycofać z tej historii.” Byłem na górze, a moi bracia i reszta jedli coś. Założyłem konie i dawaj. Potem spotkaliśmy Brytyjczyków, a ci nam powiedzieli – dalej, dalej. Potem przyjechaliśmy do miasta,
doesn’t matter jak się nazywało. Tam zupełnie niesamowite rzeczy się działy. To jest średniowieczne miasto z olbrzymim pałacem niezniszczone. Co widzimy? Jest czworobok budynków i niesamowita muzyka, nie muzyka, fortepiany, trąby. Jest czarny
outfit, operuje muzyczną szkołą niemiecką dla armii wyrzucając fortepiany przez okno, kazali zniszczyć wszystko. To zupełnie niesamowite dźwięki. Idziemy dalej, idę na taras. Tam jest piękny pałac barokowy, otwierają się olbrzymie drzwi, wychodzi czarny sierżant amerykański i niesie ze dwanaście butelek. Wyskakuje pani za nim i krzyczy: „Zabieraj, to najlepsze wina nasze!” A co on ma za pojazd? Rower ma. Jak można jechać na rowerze z tyloma butelkami. On pijany jest. Patrzę na to wszystko, zupełnie niesamowita scena. Butelki padają, niektóre się rozbiły. W końcu wsiada na [rower], wyjeżdża. Potem wychodzę na ulicę główną i co jest? Dwa dżipy amerykańskie i żołnierze ubrani w napoleońskie uniformy z piórami, szable i tak dalej, urżnięci w kij zupełnie. Myślę sobie: Co jest? Musieli gdzieś zrabować coś.” Idę dalej, jest muzeum, które otworzyli. W muzeum wszystko jest rozbite oprócz jednej gablotki. Papiery są na pergaminie pisane, bardzo ciekawe rzeczy historycznie. Dajcie spokój co się dzieje ze mną. Nie mogę się zmusić, żeby zbić szkło w gablotce, po prostu nie mogę. Co to jest? Dla mnie [to] był wewnętrzny szok zupełnie, nie mogłem się zmusić, żeby zniszczyć taką rzecz. Wychodzę, zostawiłem to wszystko. Znalazłem stempel, oni wyrzucali to wszystko. To bardzo ciekawa rzecz, dlatego że w tym momencie zrozumiałem, że odwet taki jak powinien być z mojej strony na Niemcach, już nie jest możliwy, to fakt. Człowiek ostatecznie nie jest dziki. To była ważna chwila w moim życiu. Potem dostaliśmy rowery, spytaliśmy się amerykańskiego żołnierza czy nie moglibyśmy dostać rowerów. Zaprowadził nas, bo oni zabierali rowery od wszystkich Niemców, radia i rowery nie były dozwolone, w ogóle samochody i tak dalej. Wzięliśmy rowery, zaczęliśmy jechać w tył od frontu. Dowiedzieliśmy się, że jest polska dywizja tanków Maczka w Meppen czy coś takiego. Jedziemy tam, chcemy się zapisać do wojska, oni mówią: „My nie potrzebujemy, już jest pełen komplet, my potrzebujemy nie sabotażystów trenowanych, a takich co mogą komenderować tankami.” Straty są szalone w czołgach. Mogliśmy zostać w Niemczech w obozie dla
displaced persons, takie obozy były. Cała mas ludzi została, dla nas to było nie do zaakceptowania sytuacja, bo myśmy mieli skończyć studia. Krótko mówiąc nie zostajemy przyjęci do dywizji Maczka, jesteśmy zesłani do oddziału,
camp, gdzie próbują nas wyszkolić. Widzimy, że wojna się kończy, to sensu nie ma, wiemy że musimy studiować. Na to potrzebne są pieniądze. Zaczynamy handlowe operację między Brukselą, a obóz był blisko holenderskiej granicy. Jedziemy do Brukseli wymieniamy pieniądze, w tą i z powrotem, kawę, samochody. Robimy trochę pieniędzy, ale idziemy do polskiego konsulatu i staramy się dostać – dlatego, że rząd belgijski dawał pieniądze dla polskich studentów. Nam powiedzieli, że jesteśmy złej
origin pochodzenia. Ona powiedziała: „Znam kto pański ojciec był.” To się skończyło, wiedzieliśmy że żadne historie nie wyjdą tutaj. Już mieliśmy trochę pieniędzy, przetransportowaliśmy się do Lille, żeby dostać jakieś pieniądze od francuskiego wojska za służbę dla Francji, to się nie udało. Zostaliśmy zrekrutowani przez polskiego oficera, który nas wywiózł, bo miał doskonałe dokumenty. To był adiutant szefa polskiej podziemnej
intelligence, który w tym czasie wydostał się, jego złapali, wsadzili na Szucha, Powstanie zaczęło się, zgubili gestapowcy papiery, to wsadzili go do obozu koncentracyjnego, on tam przebył prawie rok. Bardzo ciekawy człowiek, który w Chinach się urodził, zupełnie nie wyglądał jak nawet Europejczyk. Z tym panem żeśmy jeździli trochę, już nie będę opowiadał co on robił dla aliantów, ale bardzo dobrą robotę robił. Oni szukali gdzie byli wysokiej rangi nazi. On wiedział gdzie są, w tych samych miejscach co myśmy byli, jak żeśmy się chowali od nich, u babci w domku w lesie. On wiedział gdzie domki były w lesie. Oni jeździli, jeździli… W końcu jegomość, który mnie zrekrutował, on adiutantem był podczas konspiracji… Pojechaliśmy z nim na południe Francji do obozu, który rekrutował ludzi dla drugiego korpusu, właśnie o to chodziło. Co nam kazali zrobić? Pułkownik, jego wuj powiedział: „O, Henryk na pewno mówicie po niemiecku.” „Tak, mówimy trochę po niemiecku.” „Co chcecie robić?” „Chcieliśmy się dostać do drugiego korpusu.” „A to nie zaraz, ale w międzyczasie są spadochroniarze, zajmijcie się nimi, oni siedzą w namiotach.” Poszliśmy tam, wyskoczył niemiecki sierżant wrzasnął:
Achtung! Wyskoczyli wszyscy spadochroniarze z namiotów, patrzymy na siebie – jeszcze tego owało. Podziękowaliśmy. Wszystko po niemiecku, cała komenda była.
Auf Wiedersehen! Poszliśmy do komendanta, mówimy: „Przed tym jak my takie funkcje weźmiemy, to musimy odebrać swoje rzeczy z Paryża, z Brukseli z Niemiec.” W Niemczech dostaliśmy nasze papiery, które nam zabrali. A w Lubece byli profesorowie, którzy podpisali i to załatwia naszą sprawę jeśli chodzi o Francję, Europę. We Francji wracając spotykam Anteję. Ona dała mi list. Potem próbujemy się dostać bez listu przez granicę do Włoch, to była granica. W końcu udało się używając listu, mało tego, dali nam samochód z eskortą i pojechaliśmy do Saint Georgio. Tam po krótkim pobycie ukradł nam ktoś wszystkie nasze pieniądze jak żeśmy czekali. Z pomocą naturalnie Eugeniusza Lubomirskiego i Andersa, który znał mojego ojca, był w tej samej korporacji studenckiej z moim ojcem… Potem po lanczu, powiedzieli ok. Trzecia osoba była tam i ten pan doskonale znał rodziców. Powiedział: „Proszę tutaj do mojego biura podpisać.” On kazał nam podpisać aplikację na studia. On mówił: „Wasz ojciec nie chciałby żebyście trwonili czas czyszcząc czołgi gdzieś w górach.” Myślę: „Tak jest panie kapitanie.” Po podpisaniu aplikacji wsadzili nas… Nie wsadzili nas, myśmy wyszli i zostaliśmy cupnięci na ulicy za niesalutowanie, bo na ulicy w Saint Georgio, trzeba było salutować wszystkim oficerom. Podchorąży podchodzi, mówi: „Pan kapitan chce porozmawiać z wami.” Myślimy: „Kto nas zna? Nikt tam nas nie zna.” Idziemy do kafejki, gdzie siedzi kapitan i zaczyna nas obrabiać. Od tej chwili bardzo dobrze, potem Anglia, potem Ameryka, koniec. To są wszystko obrazki w mojej głowie.
- Dlaczego pan nie wrócił do Polski?
Pan żartuje? Nikogo z moich kolegów ani ze szkoły ani z konspiracji – jedyny tylko [co był] w konspiracji jest w Kanadzie – nikogo nie mam,
completely wipe out. Wszyscy ci co wrócili, pojechali gdzieś tam w chmury.
Powstanie było heroiczne jako reakcja narodu na straszne czasy. Czy by był rozkaz czy nie, naturalnie jak by nie było, to nie byłoby Powstania, ale doszło do tego punktu, że trudno było się powstrzymać. Nie zapominajcie, że zjechała się cała kupa ludzi. Czyli jeżeli w ostatniej chwili powiedzieliby „nie ma Powstania”, to by nic nie pomogło, dlatego że musieli Niemcy, chociaż nam się tak wydawało, zapłacić za to. Już wiadomo było, że Rosjanie mordują polskich partyzantów w Wilnie, przecież było wiadomo. Dla mnie Powstanie było zakończeniem części w moim życiu. Moje całe życie w kawałkach jest i zmienia się. Według mnie to było bardzo ważne. Kto nie był chłopcem zrobił się mężczyzną, a kto był mężczyzna zrobił się starcem. To straszna rzecz się stała dla ludzi. Jedyna rzecz, która mnie pomogła w życiu potem, [to] właśnie było Powstanie, dlatego że jeżeli coś złego się dzieje, to nigdy tak źle nie było, nie będzie jak już było. Wypadek, a to pieniądze straciłem, nie miałem w ogóle pieniędzy. Druga rzecz – to nie jest popularne słowo, że strata narodowej krwi w wojnie, w jakiej Polska była, o wolność i niezależność daje następnym generacją niesamowitą siłę. Dlatego że wy wiecie, wszyscy młodzi, że to nie była zabawa żadna, to przecież było poświecenie, omalże samobójstwo popełnione na rzecz kraju. Ale zobaczcie co się z Francją dzieje? Kolaboracja tam była kompletna sto dwadzieścia procent. Całe Maki, to większość była obcokrajowców, komunistów, ale nie Francuzów. Te wszystkie [niezrozumiałe] w filmie jaki widzisz to bzdury są, bo tam było trochę tego. Mnie osobiście Powstanie dało niesamowity impet w życiu, który ja potem… Dorosły byłem, bardzo szybko po takich rzeczach się dorasta raz, dwa, trzy. Widzi się co się z ludźmi dzieje, co w obozach było wszędzie i co się staje z ludźmi, którzy tracą wartość swoją w swoich własnych oczach. To okropne rzeczy, widzi się człowieka, którego [się] znało przez wiele lat, zachowuje się zupełnie jak zwierzę, na to nie ma żadnej rady. Potem wyszedł, widziałem, on nie lubi rozmawiać na ten temat, świadków się nie lubi. Mnie to dało niesamowitą siłę. Ale co się stało potem, że komuna wzięła Polskę… Tutaj bywałem wiele razy, bo moi rodzice byli tutaj. Telefon mojej matki przez cały czas ktoś podsłuchiwał. Jednego razu jak rozmawiałem z przyjacielem, kłóciliśmy się gdzie jest jaka ulica. Trzeci głos wchodzi: „A panowie, ulica jest tam”. „Dziękuję, ale to jest mojej matki telefon.” Te okresy, to co tu się działo, to było straszne. Jedną rzecz powiem, że cała wojna jeśli chodzi o „zimną wojnę”, czterech ludzi prowadziło, w amerykańskim
State department. Prawie nikt nie wiedział [o] co chodzi. Pipes, profesor na Harvardzie, Ulam profesor na Harvardzie, Pipes jest prawie [spod] czeskiej granicy, Ulam jest ze Lwowa, Brzeziński jest z Kresów czy z Warszawy i Rożek, to [jest] czterech profesorów, którzy byli w Waszyngtonie co tydzień. Gorbaczow znał doskonale jak my myślimy, ale tamta strona zupełnie nie miała pojęcia, nie było ludzi którzy wiedzieli, było trochę bardzo dobrych ludzi, głównie
scholars. Ale jeśli chodzi o Rosję, to każdy z tych ludzi napisał fantastyczne książki, to są źródła, ale jedyny, który naprawdę był czytany przez publikę to jest Norman Davies
Warsaw Uprising’ 44. To jest książka, która bez pudła, przypuszczalnie jest najlepszym źródłem jakie się ukazało…
Warszawa, 10 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk