Zbigniew Nartowski „WILK”
Nartowski Zbigniew, pseudonim okupacyjny „Wilk”. W lutym 1941 roku przez rekomendację kolegów Ryszarda Makulskiego i Henryka Knyta zostałem zaprzysiężony na żołnierza Związku Walki Zbrojnej przekształconego później w Armię Krajową. Odbyło się to w gmachu przy ulicy Grochowskiego róg ulicy Kordeckiego. Ćwiczenia wojskowe z bronią i z taktyki walk w warunkach miejskich odbywały się wieczorami właśnie w tejże szkole przy ulicy Kordeckiego. Później tam była wpadka, ale ja już przed tą wpadką zostałem gdzie indziej skierowany, zostałem zarejestrowany jako żołnierz XXVI obwodu Armii Krajowej, II rejon, pluton 657. Moim bezpośrednim dowódcą był podporucznik Jan Pawlak. Moim zadaniem była korespondencja, przekazywanie we właściwe miejsca i przewożenie nawet za granicę Warszawy, pod Terespol, do samego Terespola, do miejscowości Sosnowo, gdzie ode mnie otrzymywali tę korespondencję. Ale to trzeba by długo o tych sprawach mówić. Najbardziej utkwiło mi w pamięci to, że przy ulicy Hożej w 1942 roku, będąc delegowany przez swoją szefową, bo pracowałem już w składzie materiałów aptecznych przy ulicy Kruczej, zostałem wysłany z paczką leków do jednego z naszych odbiorców. Podczas mojej podróży zostałem schwytany przez żołdaków niemieckich. Była wielka łapanka. Na ulicy złapano tysiące osób i zaprowadzili nas pieszo, nie żadnym samochodem, do ujeżdżalni przy ulicy Szwoleżerów. Tam trzymali nas jakąś godzinę na placu przed ujeżdżalnią, była gimnastyka, przysiady, skoki rozmaite, bo w międzyczasie w ujeżdżalni szykowali stoliki i tam odpowiednich oficerów przy tych stolikach posadzili. Byliśmy wtenczas młodzi, mogliśmy to wytrzymać. Prowadzono nas szeregami do tejże ujeżdżalni. Mnie trafiło się, że w swoim szeregu trafiłem na stolik, przy którym siedział major, z jakimś młodym chłopcem ubranym w mundur hitlerjugend. Tenże chłopiec jak mnie zobaczył, a wtenczas bardzo dziecinnie wyglądałem, byłem przecież młody, miałem osiemnaście lat, coś do tego Niemca zaszwargotał, nie wiem co, ale Niemiec chwycił kartkę, napisał
nach hause , przywalił pieczęć, podpisał. Myślałem, że z radości oszaleję, krzyknąłem
danke schön i „chodu” do domu. Już nie będę opowiadał, jak się modliłem za to niemieckie dziecko w domu. To było dla mnie niesamowite. Druga łapanka. Jechałem akurat z gazetkami z Grochowa do Warszawy Centralnej. Za mostem Poniatowskiego
halt , tramwaj zatrzymali. Połowa armii niemieckiej chyba wtenczas była w Warszawie, łapali do Oświęcimia. Była to bodajże pierwsza łapanka do Oświęcimia. Trafiłem na Pawiak. Każdy ze złapanych dostawał w twarz, a tacy bardziej się im niepodobający również kopniaka. W jaką część ciała, to wiadomo. Trafiłem do celi w podziemiu, w piwnicy było nas około pięćdziesięciu osób, staliśmy jeden przy drugim, nie było mowy o tym, żeby można było usiąść. Na noc układaliśmy się tak pokotem jeden przy drugim na sianie, które tam było. Jeżeli chodzi o jakieś oczko WC, to było jedno, obok był malutki pokoiczek i tam można było usiąść i załatwić te wszystkie sprawy. Ale po kilku dniach, znowu dostałem kartę: „Do domu”. Znowu, cud, cholera go wie?! Jak to nazwać? Drugi raz w przeciągu roku czasu takie szczęście. Okazało się, że moja szefowa ze składu aptecznego, tam gdzie pracowałem znała Niemca nazwiskiem Bajer, który był gestapowcem i jakoś się z nim dogadała, już wiedzieli, że tu siedzę i wypuścili mnie. Nie wiem ile za to zapłaciła, bo nigdy mnie nie prosiła, żebym jej zwracał pieniądze. To był dla mnie drugi przypadek, może jeszcze nie cud, ale wielkie szczęście w moim życiu. W międzyczasie w 1944 roku na wiosnę wszedłem w związek małżeński i zamieszkałem z małżonką przy ulicy Chmielnej 26. Na trzy dni przed Powstaniem przybył do mnie z Grochowa ojciec, który był saperem z uwagi na to, że miał skończoną uczelnię techniczną, z nim pięciu chłopców. Kwaterę mieli na przy ulicy Wilczej w jednym z domów od Kruczej na lewo, to była chyba druga czy trzecia kamienica. Ojciec przyszedł do mnie, bo oczywiście w nocy musieliśmy gdzieś spać. Przyjęliśmy ojca, wiadomo, z jakim uczuciem. Też przecież byłem akowcem, ojciec też. Rano po przespaniu się chodziliśmy na naszą kwaterę z tymi chłopcami. Całe nasze uzbrojenie to był tylko jeden nagan, który miał ojciec od 1920 roku, jak się z bolszewikami jeszcze naparzał. Przez te trzy dni do Powstania, chodziliśmy po aptekach, po składach aptecznych. Ojciec, całe szczęście nie musiał korzystać z tej spluwy, prosiliśmy o środki opatrunkowe i leki dla Powstańców. I otrzymywaliśmy je. W dzień Powstania, ojciec rano mówi: „Wiesz co, mnie tak bolą zęby, że pójdę jeszcze do stomatologa niech mi po prostu wyrwie ząb i w porządku.” I ojciec poszedł. A ja, ponieważ miałem działkę warzywną na Wilanowie, mówię tato: „To z żoną pojedziemy na działkę.” Żona też zresztą była zaangażowana w sprawy powstańcze. Pojechaliśmy na tę działkę po ziemniaki i po trochę fasoli, żeby było podczas Powstania co jeść. Ale Wilanów był daleko, jak myśmy wracali, to się zaczęła cała rozróba. Jakoś dotarliśmy do chałupy, rzuciliśmy to wszystko, mamy wychodzić, wpada do mnie sąsiad pan Wiktor Deloran i mówi: „Co, ty do cholery tu robisz?! – dosłownie – Powstanie się zaczęło!” Mówię: „Wiem, ale co mam zrobić, dopiero przyjechałem.” Wyskoczyliśmy na ulicę, ale to już wyskoczyło więcej osób i zaczęliśmy stawiać barykadę między ulicą Chmielną a Bracką. To trwało błyskawicznie. Niektórzy mówią, że barykady długo się stawiało. Bujda i nieprawda. Nie wiadomo skąd, dozorcy worki z piaskiem wytrzasnęli, łomy do zrywania chodników. W mgnieniu oka ludzie zrzucali z okien swoje meble mniej im potrzebne. Tak to wyglądało. Przy mnie stał młody chłopiec z tej samej kamienicy co ja, robił to samo, ale niestety nie był chłopak wyszkolony, wysadził głowę poza barykadę i jakiś snajper z naprzeciwka, prawdopodobnie z domu Pakulskich, kropnął go tak celnie, że przestrzelił go, padł na mnie już nieżywy. Padł na mnie. No ja wtenczas miałem więcej siły jak dzisiaj. Chwyciłem go, na plecy, ponieważ zaraz w domu obok był punkt sanitarny i był tam nawet lekarz, zaniosłem go na placach, ale już zaniosłem nieboszczyka. O nim też napisałem kilka lat później wiersz, ale to mniejsza z tym. To był wieczór 1 sierpnia. Ale następnego dnia z samego rana ja i pan Deloran poszliśmy do apteki pana Jezierskiego przy ulicy Szpitalnej róg Brackiej, to był taki mały placyk. Tam dowiedzieliśmy się, że przy ulicy Przeskok 6 przyjmują akowcy w szeregi. Polecieliśmy we dwóch, przyjęto nas od razu, mnie pod tym samym pseudonimem „Wilk” z Powstania. Tam też był magazyn odzieży niemieckiej. Przebrano nas od razu w odpowiednie mundury. Dostałem furażerkę, biało czerwoną opaskę na ramię KB AK i z tym ruszyliśmy, nasza kompania, właściwie to były dwie kampanie już. Pan Deloran też obok mnie był. Dostaliśmy kwaterę przy ulicy Moniuszki 8, gdzie poprzednio kończyłem, oczywiście tajną, szkołę średnią. Pierwszą mszę świętą, zaraz jak wyszliśmy z ulicy Przeskok, mieliśmy przy ulicy Zgoda na jednym z podwórek. Tam otrzymaliśmy zbiorowe rozgrzeszenie i dopiero poszliśmy na naszą kwaterę. Następnego dnia udaliśmy się, dwie kompanie, pod Pocztę Główną przy Placu Napoleona, gdzie odbył się przegląd przy udziale generała „Montera”. Nas reprezentował pułkownik o pseudonimie „Radwan”. Nawet znałem jego nazwisko, ale w tej chwili zapomniałem. Wróciliśmy na kwaterę i dowiedzieliśmy się, że z kaplicy przy ulicy Moniuszki, naprzeciwko była piękna kaplica piętrowa, strzelał jakiś snajper i zabił już kilka osób, między innymi naszych kolegów też trafił. Wobec tego dowódca kompanii ustawił nas w dwuszeregu i mówi: „Który pójdzie na ochotnika i załatwi tych szwabów?” Zgłosiłem się ja i pan Wiktor. Z całej naszej gromady, a było to jednak z razem ze dwustu chłopa spluwę miał tylko dowódca, który nazywał się „Sokół” Kazimierz Skubiszewski. To był mój dowódca z Powstania. Ale nam niestety tej spluwy nie dano. Pobiegliśmy tak, wpadliśmy do tej kaplicy, kaplica była w remoncie. Na parterze było mnóstwo belek rozmaitych, desek, jak to przy remoncie. Wpadliśmy na strych po drewnianych prowizorycznych schodach. Drzwi dębowe okute nie mogliśmy się dostać. Wróciliśmy na dół, chwyciliśmy belkę okrągłą i tą belką rozwaliliśmy te drzwi. Wpadłem tam pierwszy, zaraz za mną pan Wiktor, muszę przyznać, że nie czekał gdzieś tam z boku, tylko razem żeśmy prawie wbiegli. Sprawdziliśmy wszystko nawet skrzynię na piasek. Nie było niestety nikogo. Wywaliliśmy drzwi na dach, weszliśmy na dach, ale Szwab już musiał uciec. Widocznie, jak myśmy biegli ulicą, to musiał się zorientować, że to po niego i gdzieś się albo dobrze skrył, może wlazł do komina, ale w kominie to byśmy go przecież widzieli, by się nie zmieścił. Tak się skończył pierwszy dzień akcji powstańczej. Następnego dnia znowuż na ochotnika, bo nie mieliśmy jeszcze broni, dowódca zaproponował: „Chłopaki, idziemy, trzeba będzie wykupić, idzie tam oddział „Kilińskiego” i pójdziemy my, restauracja „Bakus”, ulica Marszałkowska róg Zgoda.” To była piękna, wielka restauracja. Biegliśmy, bo nie wolno było iść, wtenczas trzeba było biec i to w schylonej postawie. Biegliśmy od kina „Atlantic” ulicą Chmielną, bo to było podwórze przejściowe. Oczywiście „Kilińszczacy” wpadli pierwsi, bo oni pięknie byli uzbrojeni, my za nimi. Biegnę, tuż przede mną jak biegnę, leży słynny Antek Rozpylacz, już zabity. Kropnął go jakiś Niemiec znienacka, bo niestety biegł środkiem podwórza. Ale nie mogłem się schylić i zabrać mu tego jego automatu, bo bym leżał na nim, bo biegłem pod górę. Tak się ta akcja skończyła, ponieważ „Kilińszczycy” tam wpadli pierwsi i rozprawili się z tymi szwabami, my wpadliśmy za nimi, to już było po herbacie. Dostałem tylko worek cukru w kostkach, który oddałem na naszą gospodę przy ulicy Górskiego, gdzie chodziliśmy na obiady, na posiłki. Tam oddałem ten worek cukru, koledzy też coś dostali, ale jeszcze żadnej broni, nic. W następnych dniach było uderzenie na Arbeitsamt przy ulicy Kredytowej. Też tam przed nami szli „Kilińszczacy” jako uzbrojeni, my za nimi. Miałem to szczęście, że prowadziłem kilkakrotnie jeńców niemieckich do Śródmieścia, między innymi do tej naszej stołówki, gdzie po napisaniu im na plecach [niezrozumiałe – niem.] obierali ziemniaki, zamiatali ulice. Później jeszcze kilkakrotnie prowadziłem po jęczmień eskapady ludności cywilnej, bo trzeba było iść kanałami, rozmaitymi podchodami na ulicę Żelazną do Browaru. To nie był browar Haberbuscha, jak niektórzy mówią, to był browar Okocimia. Dobrze wiem, bo tam byłem kilka razy z ludźmi, z cywilami, już wtenczas dostałem właśnie karabin po ataku na Arbeitsamt i dlatego brałem udział w tym prowadzeniu cywili. Następna nasza akcja była gdzieś w połowie sierpnia. Skierowano nas do obrony Prudentialu. Tam już zaczęła się prawdziwa walka. Strzelaliśmy do Szwabów w Ogrodzie Saskim, oni do nas. Dostałem. Tak dostałem, że w końcu sierpnia, koledzy na noszach zanieśli mnie do szpitala polowego przy ulicy Zgoda róg Przeskok. W tymże szpitalu przeleżałem gdzieś chyba do szesnastego. Byłem tak chory, że nie mogłem chodzić. Coś mnie tknęło. Wyszedłem na balkon, patrzę, moja żona idzie do mnie do szpitala mnie odwiedzić, a tu z tej Berty, która stała w Pruszkowie, z tego działa kolejowego leci pocisk, kilkaset kilo wagi. I szczęście to było, nie wiem, jak to nazwać, ten pocisk wyhamował tuż przy nogach żony. Żonę tylko ten impet tak kropnął o ścianę domu, że wpadła aż w bramę. Ciężko się potłukła, ale była żywa na szczęście. Następnego dnia coś mi wpadło w łeb, nie wiem, co, przecież jeszcze po prostu nie mogłem chodzić, ale wylazłem z tego szpitala. Wylazłem, poszedłem na ulicę Moniuszki, opera była spalona. Nikogo nie było. Na Placu Napoleona już bomba spadła i tak wszystko wywaliła do dna, że już nie było nic, żadnego powstańca, chłopcy poszli gdzieś dalej albo bliżej. Wróciłem do domu. Następnego dnia po moim wyjściu ze szpitala, ten szpital tak został trafiony dokładnie bombą, że jedynym świadkiem, że tam był szpital, zostałem ja. Po wojnie poszedłem do Czerwonego Krzyża pytać, czy jakiś żywy świadek nie został z tego szpitala. Nikt. Zostałem ja sam. Napisałem wobec tego do doktora Kunerta pismo, że tam był szpital, żeby to w swojej książce umieścił. Trzeci raz coś mi pomogło w życiu. Nie wiem co, nie chcę powiedzieć, że to cud, bo może takich cudów było wiele, ale to jest fakt. Z powodu ciężkiej choroby żony, która była zresztą ode mnie dużo starsza, ożeniłem się z miłości nie patrząc na to, że to jest starsza osoba i tutaj tak wpadła, nie mogłem wyjść z Warszawy z wojskiem, bo przecież moim pierwszym obowiązkiem była opieka nad tą ciężko chorą kobietą. Wyszliśmy z Warszawy razem z ludnością cywilną, ale po drodze, już był zmrok, oddzieliliśmy się od kolumny, nie tylko my we dwoje, jakieś chyba ze dwadzieścia osób. We wsi Reguły
halt , ręce do góry, stał tam oddział niemiecki. Zatrzymali nas. I znowuż mieliśmy szczęście. Szwab, ich dowódca, był dziwny dla mnie jako szwab, a przyzwoity jako człowiek, że nie tylko nie kazał nas rozwalić, ale kazał wieśniakowi dać nam jeść wszystkim dwudziestu osobom. Pamiętam jak dziś, było mleko z kluskami. Wyglądałem wtenczas jak trup, takie jedzenie dla mnie było wielkim przeżyciem. Jak wychodziliśmy z Warszawy, to mieliśmy wrażenie, że już nic na świecie nie ma, wszystko jest spalone, bo w Warszawie nawet drzewa już nie miały liści, wszystko było tak spalone, a przecież bez przerwy dnie i noce Szwaby atakowali nas, bombardowali Warszawę, bezbronną ludność tak samo. Jak później wyszliśmy z Reguł, doszliśmy do wsi Malichy i tu z zza stogu wyszła żandarmeria i znowuż
halt było i znowuż rączki do góry i stać. Ale tam już było szereg złapanych osób, między innymi kobieta z koszykiem wędliny, z jakąś kiełbasą, handlarka jakaś. Ten Szwab, znowuż miałem szczęście, jak zobaczył tego stojącego nieboszczyka, bo tak wyglądałem, byłem po ciężkiej chorobie, wyjął tej babie pęto kiełbasy, powiedział po polsku: „Masz. – może jakiś Ślązak, czort go wie – Jedz, jedz.” Mówię: „Nie moje, nie wolno, nie moje.” „Jedz!” I zmusił mnie. Oczywiście poczęstowałem żonę, zjedliśmy. I tym razem już nas do Pruszkowa doprowadzili. Niestety, w Pruszkowie z mojej opieki wyszły nici, bo od razu oddzielili wszystkich mężczyzn od kobiet i mogłem żonie tylko pokiwać rączką. Następnego dnia rano podjechały cztery ciężarowe samochody z tymi dechami pod plandekami, mężczyzn, którzy się jeszcze ruszali powsadzali na te samochody. Między innymi wsadzili i mnie, jakieś stu sześćdziesięciu chłopa to było i przypuszczam, że wieźli nas na Łomianki, bo w tamtym kierunku szosą nad Wisłą. Ale Ruscy jak zaczęli z tamtej strony Wisły kropić z pocisków wszelkiego rodzaju z katiusz, to na tych naszych samochodach masa rannych się porobiła. I ci odważni Niemcy ze strachu, bo dwóch Szwabów z karabinami siedziało przy nas na górze i dwóch w szoferkach, wyskoczyli, pochowali się w drewnie. A my, który jeszcze miał trochę siły i odwagi, „chodu”. Między innymi zwiałem i ja, ze mną jeszcze jeden kolega, trafiony niestety z tej strony, nie będę przy babie mówił gdzie, ale portki miał fest rozerwane, to mu tylko coś przylepiłem szybko na tę część ciała i tak doszliśmy do jego rodziny do Żyrardowa. Przenocowałem w Żyrardowie. A poprzednio się z żoną umówiłem, żebym doszedł do Głuchowa. Tam jakiś jej krewny był zarządcą w tym majątku. Jak on mnie przenocował, następnego dnia doszedłem do tego Głuchowa i tam już doczekałem, jak kiedyś żonę też tam puścili, ale moja żona przeżyła już niewiele czasu z powodu tych swoich przejść. Jak tylko weszli tam Ruscy, to było 6 lutego 1945 roku, następnego dnia wyruszyłem pieszo do Warszawy. Jak zobaczyłem to spalone miasto, zacząłem beczeć jak dziecko.
Mógłbym więcej opowiadać, ale szkoda czasu, było więcej lepszych ode mnie. Chciałem tylko powiedzieć, że już po Powstaniu napisała do nas jedna pielęgniarka ze szpitala w Skierniewicach, że mój tato Walenty Nartowski został tam ciężko ranny, zmarł tam 4 października. Dostaliśmy od niej list i wobec tego ekshumowaliśmy tatę. Leży tata na cmentarzu wojskowym powązkowskim, w kwaterze pułku „Baszta”. Ponieważ ja pisałem wiersze, to kropnąłem taki wiersz na ten temat, jeżeli wolno to go przeczytam: Czym dla mnie wy, czym dla mnie płacz w rozpaczy wierzb, Czym dla mnie śpiew nagrobnych blach, czym uśmiech z serc, które tak znam, Pustkowie bram, gdzie dawniej wy, „Rozpylacz”, pięść i zębów zgrzyt? Pozostał mit. Czym dla mnie wy, barykad stos zastygły krwią? Kim dla mnie wy, co życiem tym, co teraz tych, co teraz są? Kim mnie ta postać z ostatnich stron i wymierzona do niego broń? Kim dla mnie wy od matek, żon, co poszli w czyn, powstańcze dni, co wielkie są? To wszystko.Tato zostawił żonę i troje młodych moich sióstr. Dorosły byłem tylko ja. […]
- Chcielibyśmy wrócić do czasów Powstania, bo chcielibyśmy kilka pytań panu zadać.
Proszę bardzo.
- Co się stało z panem po wyjściu ze szpitala? Czy już był pan do końca Powstania w domu, czy jeszcze się pan udzielał, walczył?
Jak wyszedłem i zobaczyłem, że Moniuszki jest spalone, że na Placu Napoleona nie ma już naszych chłopaków, to poszedłem do naszej stołówki przy ulicy Górskiego i zgłosiłem się na ochotnika do prowadzenia ludzi po jęczmień, a następnie na ulicę Żytnią do młyna po mąkę. Chodziłem z tymi ludźmi, chociaż wierzcie mi, to był nieboszczyk, przecież ledwo nogami wlokłem… Szkoda gadać, to było straszne, ale się to przeżyło. A przecież, ile mnie spotkało dobroci. Nawet od tego Niemca, młodego Szwaba przebranego w mundur niemiecki, tego dziecka, któremu do dziś zawdzięczam życie, bo przecież to była łapanka do Oświęcimia. Co mnie spotkało na tym Mokotowie, że mnie jednak puścili po kilku dniach. I co mnie spotkało najważniejsze, w tymże szpitalu, z którego wychodzę dzisiaj, jutro tam nie żyje nikt. To cud. Jestem wierzący, wiem, że mnie pomógł Pan Jezus. Nie wierzę w żadnych innych świętych, ale Pan Jezus, na pewno to była Jego robota. Tak się skończyło moje Powstanie. Do piwnicy, ja dziecko nie poszedłem. A przy tym moja żona była po prostu do końca swoich dni była ciężko [chora], a też brała udział. W tymże właśnie szpitaliku przy ulicy Chmielnej 26 pełniła cały czas służbę pielęgnacyjną. Do mnie do tego szpitalika przychodziła mi coś przynieść co jakiś czas, jak miała wolne. I to całe moje życie powstańcze. Po Powstaniu już do żadnej organizacji nie poszedłem, bo to wszystko, nawet ta nasza, jak to się nazywało po wojnie, to była organizacja podporządkowana komunie. Wcale się nie ujawniałem. Poszedłem dopiero do swojego dowódcy z okresu przedpowstaniowego Jana Pawlaka, już chyba w roku 1990. Od razu mnie poznał, przyjął mnie i jestem do dzisiaj członkiem Zarządu VI Obwodu. Ostatnio, jak umarł mój serdeczny przyjaciel major Aleksander Chabowski, który po śmierci tegoż Jana Pawlaka był moim opiekunem i od niego się wszystkiego nauczyłem, co należy robić. Załatwiliśmy i dla swoich podopiecznych ponad tysiąc krzyżyków, orderów i odznaczeń. To była jego zasługa i, nie chwaląc się, moja. Te wszystkie wnioski napisałem ja, ale on je zatwierdzał. Pomagał mi jeszcze kolega Henryk Wieńczak, świętej pamięci, bo też nie żyje. Wszyscy moi prawdziwi przyjaciele są już na tamtym świecie. To wszystko, co mam do powiedzenia.
- Mówił pan jeszcze o jeńcach niemieckich. Jak oni się zachowywali?
To było tak, prowadziłem ich kilkakrotnie. Było nas dwóch, ich przypuśćmy ze trzydziestu mniej więcej, mogę się w parę osób pomylić. Jeden z nas szedł z tyłu, drugi z przodu, on karabin, ja karabin, ale po drodze to było tak. Druga sprawa, mój brat, który również był akowcem był oficerem w Armii Krajowej. Ujawnił się niestety. Dostał 15 lat w procesie generała Tatara. Gomułka go później rehabilitował, po pięciu latach w 1956 roku wyszedł. Siedział we Wronkach pięć lat. Wyszedł jak gołąbek siwiutki. Żona z nim wzięła rozwód, bo powiedzieli, że wyrzucą ją z pracy jak nie weźmie z nim rozwodu. Wzięła rozwód. On honorowo, jak wrócił z tego więzienia nie chciał już do niej wrócić. Wyswatałem go ze swoją daleką kuzynką, ale już nie żyje. Takie więzienie pięcioletnie robi swoje. Cóż mogę jeszcze powiedzieć. Tych Niemców, których prowadziłem do naszej garkuchni, do robienia porządków, wielokrotnie chcieli nam ludzie odbić i załatwić ich. Wręcz mówili: „Gdzie wy w ogóle idziecie? Tu, w gruzy z tymi Szwabami.” To była sprawa. Rozumiałem tych ludzi. Ale byłem żołnierzem. Oni naszych rozwalali, to był 28 września, padł Mokotów. Mój ojciec stał żywy, a w cztery czy sześć dni później nie żył. Musieli te Szwaby jeszcze później chyba ich przebłogosławić jakimiś strzałami. To jest najlepszy dowód. Stał na własnych nogach z rękami podniesionymi do góry. […]
- Proszę powiedzieć, czy był pan świadkiem, czy zetknął się pan osobiście z jakimiś przypadkami zbrodni wojennych?
Nie, to bym kłamał, nie spotkałem się osobiście z tym. Ale wiem, że takie fakty miały miejsce. Z tym, że to ci dirlewangerowcy, taka banda specjalna była, dywizja, grupa zbrodniarzy wojennych. Ale spotkałem się z wieloma Niemcami, których nazwałbym przyzwoitymi ludźmi, na przykład ten chłopaczek z Hitlerjugend, ten Szwab, co mi kiełbasę wyjął, ten Szwab, który nie kazał nas rozstrzelać, jak uciekliśmy z Pruszkowa, tylko kazał nam dać jeść. I ten chłop, to już był Polak, który nas nie wyganiał, dwa tygodnie siedzieliśmy w tych Regułach, pomagaliśmy trochę w polu, dawał nam jeść. A później już nam powiedział: „Słuchajcie, już nie mogę, bo tu Niemcy się ze mną rozprawią.” I dlatego ruszyliśmy od niego i w Malichach znowuż halt . Takie to było życie.
- Proszę powiedzieć jeszcze, czy stykał się pan z ludnością cywilną, jak ta ludność przyjmowała walkę powstańców? Jaka była reakcja ludności?
Początkowo entuzjastycznie, ale pod koniec Powstania z powodów wiadomych często, bo przecież ich więcej poległo jak nas, później byli na nas wkurzeni. Nas poległo tak prawdę mówiąc około dziesięciu tysięcy, a ludności jakieś co najmniej sto sześćdziesiąt. Na początku to był entuzjazm, pomagali nam, dawali nam jeść, żywili nas. Ale później, zaczęli się do nas wrogo odnosić. Rozumiem ich, tylu przecież cywilów poległo. Ale druga rzecz, co przyniosło Powstanie. Gdyby nie było Powstania, Polski by nie było. Byłaby Republika, tak jak jest Białoruś, Ukraina. Jako republika byśmy istnieli, to wszystko. Nie żałuję, że brałem udział w Powstaniu, że byłem ranny, że spotkało nas wiele cierpień. Wierzę w to, że wszyscy polegli, i cywile i żołnierze, poszli do nieba.
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy zetknął się pan z jakimiś innymi narodowościami jak Żydzi, Ukraińcy, Rosjanie, Białorusini, bo o kontaktach z Niemcami pan wspomniał?
Wiem tylko, bo mój brat był na Starówce, w batalionie „Czata 49”. Jak szli z Woli, bo zaczęli Powstanie na Woli. Tam była tragedia. „Radosław”, oni mieli uzbrojenie. To było ich szczęście, ale ich było diablo mało w stosunku do tej dywizji szwabskiej, która szła stamtąd. I szli, między innymi przez getto, gdzie uwolnili kilkuset Żydów. Tak wygląda prawda. A teraz Żydzi tam krzyczą gdzieś, że to polscy akowcy Żydów rozwalali. Guzik prawda, to bzdury są, powstańcy im pomogli. Kilkuset żywych Żydów, którzy tam pracowali w jakichś warsztatach u Niemców na terenie getta, zostało uwolnionych przez „Radosława”, przez jego oddziały.
- Czy mógłby pan powiedzieć o życiu codziennym powstańca, jak wyglądało normalne życie codzienne?
Spanie na ulicy Moniuszki, oczywiście łóżek nie mieliśmy i to dziwny traf. Kończyłem tam moje liceum. Trzy lata tam chodziłem, na tym samym piętrze w tym samym gmachu. Na dole był gmach Adrii. Nawet w jednym z tych jak są zdjęcia akowców, to jest moje zdjęcie, że stoję z karabinem na plecach przed tą naszą kwaterą. Życie normalne to tak: pan Wiktor Deloran, jak żeśmy zrobili rozróbę w tej kaplicy na drugi dzień rano, przed frontem kompanii został wyróżniony, wyczytali go. A ja ni cholery, nie miałem jakoś szczęścia, chociaż pierwszy wlazłem na ten dach. Mniejsza z tym. Był straszny głód. Bo co z tego, że ja przypuśćmy przywiozłem jedzenie do siebie do mieszkania. To jedzenie od razu prawie zostało rozdane tym, co potrzebują się najeść. To było pierwsze. Później był straszny głód. Ślub brał mój dowódca Kazimierz Skubiszewski, pseudonim „Sokół”. Brał ślub już właśnie w tej kaplicy, to już było chyba gdzieś około 10 sierpnia. Pamiętam jak dzisiaj, było na poczęstunek pół szklanki wódki, nie wiem skąd on ją wtenczas zdobył, ale było po pół szklanki na jednego żołdaka, i pieczeń. Pieczeń taka smaczna, żeśmy zjedli. Ale jak żeśmy zjedli, to kucharz nam powiedział: „Kurczę, to wy nie wiecie, co to było? Dwa pieski i jeden kot.” Ale wierzcie mi, to było smaczne jak cielęcina. Wtrząchnęliśmy to ze smakiem i było wszystko w porządku. A on nam ujawnił, że to pieski były, choroba jasna! Jakiś czas chodziliśmy na ulicę Górskiego, gdzie była piękna stołówka, dostawaliśmy tam jakąś zupę. Właśnie kasza z tego jęczmienia, co ja tam ludzi prowadziłem, to była kasza ta jęczmienna na obiad i chleb był robiony z tegoż właśnie jęczmienia. Dlatego tak były potrzebne wycieczki po jęczmień, a później po mąkę. To było duże ryzyko, bo na Żytniej wszędzie byli Szwabi naokoło. Dlatego potrzebował ktoś z karabinkiem tych ludzi prowadzić, bo musiał wiedzieć, że: „Chłopaki tu trzeba iść tak, tu trzeba się schylić.” Jakoś się nam udało, że nikogo nam z naszych konwojów nie kropnęli, ale każdy często na czworakach przez Marszałkowską i przez Złotą. Byłem na wielu pogrzebach, co najmniej na stu pogrzebach moich kumpli. Przecież to wszystko padało jeden przy drugim. Moje szczęście było niesamowite, że dostałem tylko raz w plecy, raz w brzuch.
- Proszę jeszcze powiedzieć, wspomniał pan o grupowym rozgrzeszeniu. Jak wyglądało życie religijne, msza święta, modlitwa?
Pięknie. Na każdej barykadzie widziałem księdza. Na tej pierwszej barykadzie, którą żeśmy budowali od ulicy Chmielnej i Brackiej, ksiądz już pierwszego wieczorem udzielał nam błogosławieństwa. Nie mówię, że każdemu dawał Pana Jezusa, bo to może byłoby za trudne i niewykonalne w takich warunkach, ale to było. Jak trafiłem do szpitala, ksiądz był obecny przy każdym łóżku. I tam dostałem też rozgrzeszenie. Rozgrzeszenie zbiorowe wyglądało tak, że była na jednym z podwórek na ulicy Zgoda normalna msza. Ołtarz był zrobiony, jakieś stoły, obrus nakryty, monstrancja, ale też nie dostawaliśmy komunikantów w usta, tylko ksiądz na koniec mszy rozgrzeszył wszystkich zbiorowo. Księża pięknie się zachowywali przez cały czas Powstania. To byli doskonali Polacy, patrioci. […] Mówiłem, że jak wracałem do Warszawy ósmego i jak zobaczyłem spalony gmach dworca, to się rozbeczałem tak jak teraz. Było to straszne, ale było i piękne. Wcale nie żałuję, że to przeżyłem. Żałuję, że ojciec zginął, ale tak być musiało.
- Czy mógłby pan powiedzieć, jakie jest pana najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze… Człowiek w pewnych, pierwszych zwłaszcza chwilach, jak się Powstanie zaczęło, to [był] niesamowity strach, bo nie ma [człowiek] nic, żadnej broni, wszystko bezbronne, nie wiadomo, może tu wpadną na ulicę, zaczną ludzi rozstrzeliwać. Dlatego pierwsza nasza praca to było budowanie barykady. Właściwie nie pierwsza, nie powiedziałem o jednej rzeczy. Chmielną przez piwnicę do Marszałkowskiej był wykonany otwór w każdym murze piwnicznym, w każdym domu. Przed Powstaniem było to już oczywiście po cichu nocami zrobione. Ja z tym panem Wiktorem od razu jeszcze przed budową tej barykady, jak do mnie wpadł, to polecieliśmy tymi piwnicami do apteki pana Więckowskiego, bo tu był Jegierski, to było przy kinie „Stylowym”. Chcieliśmy skorzystać z tej apteki, niestety apteka była zamknięta, bo jak wiadomo Marszałkowska była pod obstrzałem. Tak samo Aleje Jerozolimskie, z BGK od razu walili, kurczę pieczone, i dlatego już nie mogłem się na tamtą stronę do ojca dostać. To był strach, ale też człowiek czasem wpadał w szał. Jak żeśmy wpadli do tej kaplicy, na górę, to wierzcie mi, nie bałem się. Było we mnie coś takiego, że bym tego Szwaba złapał, rozerwał. Nie bałem się, chociaż wiedziałem, żeby on tam był, to było z naszej strony szaleństwo. Przecież on by nas bez trudu zabił. Myśmy nie mieli nic, tylko tę belkę drewnianą.
- Chciałem zapytać czy miał pan styczność z podziemną prasą, czy słuchał pan radia podczas Powstania?
Przecież ja nosiłem gazetki do miejscowości Sosnowo, woziłem pociągiem od swojego dowódcy Jana Podlaka, który mieszkał na Pradze chyba przy ulicy Środkowej 4. Tam na stacji, znowuż późniejszy mój kuzyn, bo później się tam jakoś wżeniliśmy, ode mnie to odbierał, mieszkał przy stacji, nie wiem, komu później to dawał. Udział w tym brałem.
- Proszę powiedzieć, czy były takie sytuacje, w których na przykład śpiewano pieśni patriotyczne, żeby podnieść morale wojska?
Oczywiście. […] W jednym pokoju mieszkania mojego ojca, który wrócił z niewoli, były spotkania. Ojciec był saperem, z uwagi na to, że kończył uczelnię techniczną. Przychodzili koledzy, nawet dozorca z naszego domu Grochowska 99. Ojciec tam z nimi, ja niby nie wiedziałem. Ojciec wiedział, że ja należę, ja wiedziałem, że ojciec, ale ja w tych spotkaniach udziału nie brałem. Ale po cichutku oni sobie nucili to i owo. Wyjątkowo, ponieważ trzeba było się jakoś utrzymać, przecież ojciec miał czworo dzieci na utrzymaniu, ja tylko pracowałem, ja byłem na praktyce w drogerii, bo jednocześnie uczyłem się, to tam zarabiałem grosze, a w kuchni stały cztery beczki z zacierem. Ta cała destylarnia, ojciec był taki szalenie odważny. W jednym z pokoi koledzy, narada, krótkie śpiewy, oczywiście to musiało się odbywać bardzo cichutko. A tutaj pachniał alkohol na cały dom. Ojciec stracił opinię. Jeden facet, sąsiad piętro z góry, był milicjantem, na mojego ojca po wojnie powiedział: „Ten bandyta z AK.” Na mojego ojca! Żebym sukinsyna spotkał to dostałby w łeb, a ja bym poszedł do pudła. Ale to mi siostra powiedziała, że taki i taki tak powiedział.
- Wspominał pan o przyjaciołach. Proszę powiedzieć, jaka była atmosfera w oddziale? Czy zawarł pan dużo przyjaźni?
Tak, między innymi pan Wiktor Deloran, który wpadł do mnie i mówi: „Co ty tu jeszcze siedzisz?!” A ja już właśnie wychodziłem. To był Francuz, ale był polskim patriotą. Niestety, po wojnie wyjechał. Był inżynierem. A ja byłem wtenczas zwykłym młodym chłopcem. On był już po trzydziestce na pewno, już był łysy wtenczas. Ale odważny szalenie. Tylko miałem pretensję, że przecież wiedział, że ja tam nie byłem na tym dachu kaplicy drugi, że mnie się też należało to, żeby powiedzieli: „Zbyszek Nartowski”. To pamiętałem mu jakiś czas, ale więcej mnie od niego spotkało dobrego jak złego. Zresztą zaraz potem pewnie się wstydził, przeniósł się do innej kompanii, bo tam szef tej drugiej kompanii był jego przyjacielem. On nawet później w Powstaniu dostał porucznika. A poza tym, raczej było dobre zgranie. Koleżeństwo było świetne, trzeba przyznać. Nawet jak żeśmy na ten [niezrozumiałe] szli, przecież nie mieliśmy broni, a tych Szwabów tam kupa siedziało. Inna rzecz, że przed nami szedł uzbrojony oddział „Kilińskiego”. Tam każdy miał czym strzelać, pistolet maszynowy, nie tam, że pukawka ręczna. Najlepszy dowód, to Antek Rozpylacz to był jeden z najbardziej doświadczonych partyzantów Polskiej Armii Krajowej, jeszcze z okresu przedpowstaniowego, wiele akcji wykonywał i leżał na środku podwórza. Tak przebiegałem koło niego, schylić się, złapać, ale jak złapię to i ja będę leżał na nim. Przecież oni walili jak cholera. Ale chwalić się nie ma co.
- Czy mógłby pan wspomnieć, co się z panem działo po powrocie do Warszawy?
Po powrocie od razu społeczne przedsięwzięcia. Najpierw było BOS, Biuro Odbudowy Stolicy. Ponieważ nie miałem z czego żyć, poszedłem od razu do BOS-u. Tam pracowaliśmy za paczki UNRA. W dzień pracowałem w tym BOS-ie na ulicach z łopatką przy odgruzowywaniu jako fizyczny pracownik, a wieczorem jechałem do Falenicy. Tam była piekarnia. W tejże piekarni kupowałem pieczywo, przywoziłem o szóstej rano do Warszawy. Całą noc przekimałem się w tej piekarni albo gdzieś tam na dworcu. Ale tak wielu czyniło. Przy ulicy Marszałkowskiej róg Alei Jerozolimskich był bazar, budy stały i na tym bazarze sprzedawałem tenże chleb i te bułki i szedłem do roboty z łopatką. Tak wyglądało moje życie. Później jeszcze, jak skończyła się Falenica to w Hali Mirowskiej. Tam już te stragany były czynne, a w piwnicach mieli połówki świń. Muszę się do tego przyznać. Zgodziłem się tam, że te połówki świń na plecach przenosiłem na piętro do budek tych handlarzy. Za to dostawałem śniadanie, jakieś mielone mięso. Tak wyglądało moje życie. Później weryfikowałem swoje świadectwo licealne, gimnazjum Batorego, ale jeszcze przed tym. Później Biuro Odbudowy już się skończyło, te Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane, Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego, Zakład Urządzeń Dźwigowych, jeszcze Zakład Remontu Maszyn Budowlanych, a ostatnie dwadzieścia kilka lat Lotnictwo Polskie […]
- Proszę powiedzieć, jaka była reakcja władz państwowych na pana udział w Powstaniu? Czy zetknął z jakimiś represjami?
Ja się w ogóle nie przyznałem, taki frajer to nie byłem.
- Jeszcze ostatnie pytanie, czy chciałby pan coś dodać na temat Powstania, co pan uważa, że trzeba by dodać, że czegoś nie dopowiedzieli ludzie?
Cieszę się, że powstało to Muzeum. Na ten temat napisałem też wiersz i wręczyłem go panu Kaczyńskiemu osobiście na spotkaniu przed Ratuszem. Sądzę, że przeczytał ten wiersz. Mam o Powstaniu dużo wierszy, bo człowieka tak pewne rzeczy nurtowały. Ale, gdyby Powstanie jeszcze raz dzisiaj miało być, to ja stary dziad bym poszedł.
Warszawa, 9 marca 2006 roku
Rozmowę prowadził Włodzimierz Szczeciński