Janina Bąk „Czao”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Bąk, pseudonim „Czao”, urodzona 28 lipca 1926 we Lwowie. W Powstaniu brałam udział w Zgrupowaniu „Żywiciel” XXII okręgu AK. Pełniłam funkcję sanitariuszki i działałam na terenie szpitala numer 100 przy ulicy Krechowieckiej.

  • Proszę opowiedzieć trochę o swojej rodzinie: kim byli pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo?

Matka była nauczycielką, ojciec był lekarzem. Rodzice pochodzą z Małopolski. W tym okresie, kiedy się rodziłam, mieszkali we Lwowie. Do Warszawy przenieśliśmy się koło roku 1932. Tutaj kończyłam szkołę podstawową na Żoliborzu, a w roku 1938 zdałam egzamin do państwowego gimnazjum na Żoliborzu. To było gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej. Skończyłam tam pierwszą klasę i w 1939 roku wybuchła wojna.

  • Czy należała pani przed wojną do harcerstwa lub innych organizacji?

Tak, należałam do harcerstwa. W tej chwili nie pamiętam jak się drużyna nazywała, niemniej to było harcerstwo prowadzone przy szkole, przy gimnazjum. Jeszcze w szkole powszechnej należałam do zuchów.

  • Jak pani ocenia, co wywarło największy wpływ na pani wychowanie i późniejszą postawę?

Chyba raz, że dom rodzicielski. Moja mama przeżyła I Wojnę Światową i jej wszyscy bracia byli w Legionach. Wychowywałam się na piosenkach legionowych, w domu się dużo mówiło na ten temat. Szkoła powszechna to, może nie, ale gimnazjum Aleksandry Piłsudskiej – tam się zetknęłam z grupą harcerek, gdzie patriotyzm był na pierwszym miejscu. Jednak mówiło się dużo o ojczyźnie, jakie są obowiązki wobec ojczyzny. Jeszcze w szkole i u mnie w domu był też kult Piłsudskiego, bo Aleksandra Piłsudska była patronem naszego gimnazjum. Tam się to urodziło, właściwie w tym wyrastałam. Wojna się rozpoczęła, parę miesięcy nie było żadnej nauki.

  • Jak pani wspomina wrzesień 1939? Gdzie pani wówczas przebywała?

Wtedy już byłam w Warszawie, to był 1 września, szykowałam się do szkoły i bardzo byłam niezadowolona, że się kończą wakacje. Pierwsze naloty, ogłoszenie, że jest wojna. Oczywiście ojca już nie było, bo ojciec był powołany do Wojska Polskiego i już go nie było w domu. Natomiast mama, ciocia strasznie płakały, że wojna się rozpoczyna. Nie mogłam tego zrozumieć, bo miałam dopiero trzynaście lat, czemu one tak beczą skoro do szkoły nie będzie trzeba iść, przecież całkiem fajnie będzie. Potem jak zobaczyłam naloty, to wszystko, to był strach, nic więcej, tylko czułam, że jest zagrożenie, że coś się wali. Potem jak weszli Niemcy, to miałam pustkę w głowie, nie wiedziałam co dalej.

  • Cały czas była pani na Żoliborzu?

Cały czas jestem na Żoliborzu. Przez całą okupację też tutaj mieszkałam z tym, że zmienialiśmy mieszkania. Albo było mieszkanie zbombardowane, zniszczone albo się okazało, że ktoś z rodziny został aresztowany. Myśmy nie mieszkali pojedynczymi rodzinami, już wtedy tutaj zaczęli kuzyni przyjeżdżać, skądś gdzie byli zagrożeni. Trzeba było mieszkanie zmieniać, bo mogli przyjść, wymuszać torturami zeznania. Trzeba było po prostu się likwidować i gdzieś się przerzucać. To był cały czas Żoliborz, tylko zmienialiśmy nasze mieszkanka.

  • Co robiła pani rodzina po wrześniu 1939?

Brat był młodszy od mnie o dwa lata. Ponieważ mama musiała nas dwoje utrzymać, to trzeba było pomagać matce. Brat mając lat jedenaście już był gońcem, który roznosił listy, kartki, w radzie, nie pamiętam jak to się nazywało. Matka chociaż był nauczycielką a wtedy przecież nie wolno było uczyć więc robiła drewniaki. To było straszne, ona o piątej rano wstawała i tłukła się tym, a ja nie mogłam spać. Pracowała dorywczo i dorabiała. Po kilku miesiącach, jak nie było żadnej szkoły, zgłosiła się któraś z nauczycielek z mojego gimnazjum do mojej mamy i powiedziała, że nauczycielki z gimnazjum chcą zorganizować tajne komplety, żeby dziewczynki – to było żeńskie gimnazjum – nie traciły lat, żeby się uczyły, przygotowywały do przyszłego zawodu. Nauka była płatna. Z czegoś nauczycielki musiały żyć. Wtedy moja mama wpadła na genialny pomysł. Mieliśmy psa pekińczyka, suczkę. Mama doszła do wniosku: „Wiesz co, suczka będzie miała szczeniaczki i szczeniaczki was wykształcą”. Brat też musiał chodzić na komplety. Suczka miała szczeniaczki, moja mama sprzedawała szczeniaki. One nas wykształciły. Tak się złożyło, że jestem wykształcona przez psy.
Wtedy jeszcze nie było harcerstwa, dopiero w lipcu 1942 roku znowuż się do mnie zgłosiła koleżanka, trochę ode mnie starsza, która powiedziała: „Słuchaj a ty byś się nie dołączyła do nas? My trochę się spotykamy”. Nie mówiono mi, że to jest tajna organizacja. „My się spotykamy, tam się nauczysz trochę ciekawych, rzeczy poznasz dokładnie Żoliborz”. „Oczywiście, jak najbardziej”. Zostałam włączona do grupy. Okazało się, że ta grupa to był zastęp „Szarych Szeregów” z tym, że mnie nikt nie informował. Natomiast po kilku miesiącach, w lipcu to było, zostałam powiadomiona, że jest organizacja i będzie przysięga.
Złożyłam przysięgę. Przysięga była w domu, w prywatnym mieszkaniu. Wtedy w dalszym ciągu byłam szkolona, to znaczy w czasie niby zbiórek uczyłam się jak opatrywać rany, jak zawiązywać, jak odwiązywać i tak dalej. Potem byłam skierowana na praktykę do szpitala. To był szpital Świętego Rocha, którego już w tej chwili nie ma. On się mieścił na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko kościoła Świętego Krzyża. Potem został zupełnie zbombardowany i tam już nie otworzono szpitala, to jest zaraz obok uniwerku. Tam była na poważniejszych szkoleniach. Tam było bardzo trudno, bo zwożono ludzi nędzarzy albo ludzi po wypadkach, tramwaj przejechał czy coś takiego. Przy pierwszym poważnym opatrunku, to zamiast ratować chorą, to sama upadłam i zemdlałam. Ale jak zobaczyłam nogę obciętą całkowicie... To mnie trochę zahartowało.
Nie wiedziałam, że jestem przygotowywana na działalność do Powstania, nie zdawałam sobie sprawy. Musiałam poznać cały Żoliborz. Musiałam narysować plan Żoliborza z pamięci, wszystkie ulice po kolei. Prócz tego musiał poznać wszystkie przejścia między domami, jak można przeskoczyć z podwórka na podwórko, jak się można dostać gdzieś tam nie idąc ulicą, prócz tego piwnice, z jakiej piwnicy można by się było do drugiej piwnicy przedostać, żeby tylko przeskoczyć przez ulicę. Takie rzeczy nas uczono. Miałyśmy też wypady do Puszczy Kampinoskiej, niby to była wycieczka, a poznawałyśmy którędy, gdzie, jakie są [przejścia].

  • Czy mama była świadoma pani zaangażowana?

Była świadoma chociaż udawała, że nie. Nic o tym nie chciała wiedzieć. Mówiłam, że idę, nie pytała mnie: „Gdzie idziesz?”. Tylko prosiła: „Powiedz mi kiedy wrócisz”. Domyśliłam się, że była świadoma. Tego dnia kiedy miało być Powstanie, myśmy miały wyznaczone [miejsca zbiórki], myśmy się spotkały. [Powiedziano nam:] „Zabierzcie ze sobą wasze torby”. W torbach zawsze były opatrunki. Niby [to były] ćwiczenia.
Na Żoliborzu sytuacja była trochę inna niż w Warszawie. Na Żoliborzu Powstanie rozpoczęło się już koło drugiej. Była słynna akcja, nawet na Suzina jest tablica, o której godzinie. Wcześniej rozpoczęło się z tego względu, że oddział zaatakował... Już w tej chwili nie chcę tego wszystkiego powtarzać, bo to jest opisane w niejednej książce. Nie byłam w samym centrum działalności. Ponieważ tam się zaczęła pukawka, to na Żoliborzu wszędzie się zaczęły pukawki. Niemcy reagowali bardzo nerwowo. Wtedy byłam u mojej ciotki. Szłam na zbiórkę, ale ciotka mnie zobaczyła. Ciotka chyba sobie zdawała sprawę, że będzie Powstanie i mnie zawróciła. Powiedziała: „Nie, nie, najpierw wrócisz do domu kochana”. Wróciłam z ciocią do domu. Miałam nadzieję, że ich skołuje i mi się uda wyjść. Przed domem mojej ciotki chyba coś się rozegrało, strzelanina. Była sporo rannych. Wtedy moja mama i ciotka otworzyły drzwi, powiedziały: „Znoście do nas rannych”. A do mnie powiedziały: „To pokaż teraz co potrafisz”. Tak się domyśliłam, że coś wiedziały, tylko udawały, że nie wiedzą. Pierwszy dzień Powstania pamiętam cały czas dokładnie. Zostałam sama na posterunku. Była łazienka, gdzie była jeszcze woda bieżąca. Zaczęli znosić rannych.
Pamiętam pierwszego rannego, to był bodajże porucznik, on był ranny w dłoń, dostał odłamkiem. Wszystko było na wierzchu. Byłam tym wszystkim przerażona, że dłoń mu wstawiłam pod kran. On na to zrobił się blady i powiedział: „Jezus, ale to przecież boli”. To mnie oziębiło kompletnie. Zdałam sobie sprawę, że to nie są żary, to nie są ćwiczenia, tylko tu się dzieje naprawdę. Od razu sztywna się zrobiłam, że potrafiłam pracować i sama działałam ze trzy godziny. Potem strzelanina się uspokoiła, już rannych więcej nie znosili. Było kilku poważnie rannych, między innymi był ranny w brzuch, którego przynieśli, od razu położyli w pokoju. Wszystko było na wierzchu. Do tego się bałam podejść, bo sobie zdawałam sprawę, że tu nie poradzę, ale coś trzeba dalej robić. Około tysiąca metrów stąd był szpital powstańczy. Chłopcy wiedzieli gdzie jest szpital. Powiedzieli, że owszem oni go tam przetransportują, ale nie wcześniej aż się zrobi ciemno, bo wszyscy zginiemy. Wobec tego trzeba go było zabezpieczyć. Któryś z nich, nawet nie z nich – jak drzwi były otwarte to wszyscy się kręcili – ktoś powiedział: „Słuchajcie, przecież w tym domu ukrywa się Żyd, lekarz. Może on nam pomoże?”. Poszli do niego. On wyszedł z kryjówki, wyszedł nam pomóc. Z tym, że moja mama miała wszystkie narzędzia mojego ojca, bo ojciec był lekarzem. On powiedział: „Nie mam żadnych narzędzi”. Szybko tamto wyciągnęli, zorganizowali i on go zabezpieczył o tyle, że można go było przetransportować. Żyd powiedział do chłopców: „Słuchajcie chłopcy, pomogę wam we wszystkim, tylko was błagam jeżeli Powstanie upadnie, to nie zdradzicie mojej kryjówki”. Cały czas był w Powstaniu, przez dwa miesiące Żyd był w Powstaniu. Potem się już z nim nie spotkałam. On jako lekarz pomagał. Podobno przeżył Powstanie i po wojnie był profesorem w Gdańsku, ale nie znam jego nazwiska, nie mogę powiedzieć, niemniej przeżył.
Przenieśli ciężko rannych do szpitala sióstr Zmartwychwstanek. Potem mnie skierowano, jako młodszą harcerkę, do pomocy ludności cywilnej. Rodziny się pogubiły, były porozdzielane, trzeba było rodziny ze sobą skontaktować, przeprowadzić, trzeba było pomóc starszym osobom, żeby się przeniosły z pięterek do piwnic, bo wszystko musiało zejść do piwnic. Do Armii Krajowej do „Żywiciela” to mnie dopiero włączyli, kiedy szpital został zbombardowany. On był przeniesiony od Zmartwychwstanek na Plac Wilsona, tam gdzie w tej chwili jest kino „Wisła”. Na Dworcu Gdańskim stało urządzenie, które myśmy nazywali „szafą”. Pociski stamtąd wystrzeliwali. Jak szykowali pocisk, to był zgrzyt bardzo głośny jakby się szafę przesuwało. Było wiadomo – „szafę” przesuwają, to zaraz gdzieś tu walnie. Takimi pociskami został szpital zbombardowany. Wtedy podjęto decyzję, że szpital trzeba natychmiast ewakuować. W domu na ulicy Krechowieckiej – z jeden strony jest ulica Krechowiecka z drugiej Cieszkowskiego – zdecydowano, że szpital ulokujemy w piwnicach. Tutaj są grube mury, to jest solidna budowa, tutaj się może przetrzymamy. Rzeczywiście, w przeciągu paru godzin zrobiono [szpital]. Ludność bardzo nam pomagała, bardzo szła na rękę. Ludzie opuścili wszystkie mieszkania bardzo szybko, oddali do dyspozycji. Szybko ściągnięto materace, koce, łóżeczka.
Potem pod osłoną nocy znowu miała być ewakuacja zbombardowanego szpitala, tu do szpitala. Noc jest bezpieczniejsza. Wtedy dostałam polecenie, że mam być osobą, która będzie kierowała rannych do poszczególnych klatek. Do jednych klatek schodowych były wejścia bardzo wygodne, szerokie, do innych były kręte, wąziutkie. Ciemno, nic nie widać. Dostałam polecenie: „Wnoszą ci rannego i masz zapytać gdzie ranny, w rękę, w nogę, lekko ranny, tam gdzie [są] kręte schody. Głowa, płuca, brzuch – tam gdzie [jest] wygodne wejście”. Wtedy oczywiście pytam każdego. Latarek nie wolno używać, tylko się pyta. Jest ranny w nogę, więc kieruję go na kręte schody. Wszystko zostało już ulokowane. Grubo po dwunastej robimy obchód. Idzie ze mną lekarz, robimy obchód niby lekko rannych. On rzeczywiście był ranny w nogę, ale on miał nogę na wyciągu. Zostałam straszliwie „o..”. Nie chcę powiedzieć dalej. Pan doktor, który był w randze wojskowej, powiedział mi: „Jutro stajesz do raportu karnego”. To było dla mnie straszne przeżycie, tak strasznie się tego bałam, że noc była dla mnie koszmarem, co to będzie? Raport karny! Co oni ze mną zrobią, może rozstrzelają? Chodziło o to, że jak on miał nogę na wyciągu, to po prostu wszystko popsułam przez to, trzeba było znowu nogę nastawiać od początku, a przecież nie mieli na to czasu, nie mieli się czasu bawić. Przyszedł ranek, przyszła odprawa i nie było raportu karnego, ale ja go pamiętam, do końca życia będę pamiętać. Potem już cały czas pracowałam w szpitalu.

  • Co pani konkretnie robiła?

W szpitalu albo asystowałam przy operacjach, bo operacje też były robione, trzeba było rannych umyć, zdobyć dla nich żywność, często nakarmić rannego, opatrywać. Oprócz tego czasami dostawałam inne polecania. Na przykład babcia zdobyła trochę żywności, ugotowała kubeł zupy. Wtedy proszono mnie: „Zostaw to wszystko, tylko weź drugą i z zupą lećcie na najbardziej oddaloną placówkę, żeby chłopaki też coś tam zjadły”. Robiło się co było pod ręką. Tu w domu było wyjątkowo, bo wszystkie miejsca, korytarze były zajęte. Zresztą kursowanie naokoło budynku to też było przykre. Dlaczego? W piwnicach siedzieli ludzie cywilni. Oni się bardzo bali, znieśli tam sobie święte obrazy, jeśli mieli świeczkę to palili przed obrazkiem. Były albo śpiewane albo odmawiane litanie. To było bardzo przykre, bo po prostu się bałam. Jak byłam między aktywnymi ludźmi, to się tego nie bałam, ale tu bałam się.

  • Czy spotkała się pani z negatywnymi reakcjami w stosunku do pani?

Żadnymi, wprost przeciwnie. Ludzie mieli różne zapasy. Jeżeli tylko zobaczyli – przecież chodziłam z opaską – to zawsze: „A ty pracujesz w szpitaliku? To masz tutaj…”. Całymi garściami pakowali mi przede wszystkim w kieszenie papierosy. Byłam złotem jak szłam do chłopaków i czasami dwa, trzy papierosy dałam, to oni byli w siódmym niebie. Ludność, to nie mogę powiedzieć... Absolutnie nie zetknęłam się nawet z żadnym określeniem: „Po diabła żeście to zrobili? Co wy się wygłupiacie?”. Bardzo pomagali. Na środku tego domu jest studnia, w tej chwili już nieczynna. Przecież w czasie Powstania wody nie było. Studnia to było jedyne źródło wody, dlatego szpital tu umieszczono, bo była woda. Ale tutaj inni też potrzebowali wody, stale się gromadziło trochę ludzi, była kolejka, każdy [stał] z czajniczkiem czy z kubełeczkiem. Nie wiadomo skąd, ktoś wypatrywał, jak tylko się zebrała większa grupa, to od razu seria z karabinu maszynowego i pełno trupów. Jeżeli był ranny, to do naszego szpitala się go brało, jeżeli nie, to tutaj było jedno cmentarzysko. Po prostu się to wszystko chowało od razu na miejscu. W szpitalu byłam aż do 30 września.

  • Proszę powiedzieć, jakie tam panowały warunki?

Jeżeli ktoś nam umarł w nocy, czy nie było możliwości pochowania go natychmiast, zresztą trzeba było trochę odczekać, to się po prostu takiego człowieka, powstańca, kładło pod łóżkiem a na jego łóżko już następny szedł. Było bardzo skromnie. W szpitalu od frontu była sala operacyjna. Widocznie jak znosili z pola bitwy, to przynieśli – jeżeli by nawet zauważyli, to też by przynieśli – dwóch młodych Niemców, rannych. Oni zostali zoperowani, tam sobie leżeli, ale oni się potwornie bali, że my ich otrujemy. Odmawiali jakiegokolwiek posiłku. Chlebka to tam żeśmy im nie mogli bardzo dawać, bo sami żeśmy nie mieli, niby skąd, ale czasami zupinę ktoś ugotował, coś tam było. Czasami ktoś z ludności cywilnej dał konserwy na przykład, bo miał jeszcze w zapasie. Oni tylko żyli konserwami, które sobie sami otworzyli. Prawdopodobnie oni uratowali nam szpital. Potem jest koniec Powstania, Niemcy wchodzą do domu. Oczywiście gdzie wejście do szpitala, to już tam esesmany [stoją] strasznie rozwrzeszczane i tak dalej. Schodzą na dół, [żeby] rozstrzelać tu wszystkich. Na to zgłosił się doktor Papieski, on był komendantem całego szpitala, on powiedział: „Jeżeli taka wasza decyzja to najpierw sobie weźcie swoich. Myśmy ich pielęgnowali dostatecznie dużo”. „A gdzie oni?”. Wtedy ich się zapytali jak żeśmy się do nich odnosili i zmienili decyzję na to, że cały personel ma wyjść razem z cywilną ludnością, a szpital będzie ewakuowany do Pruszkowa, Tworki.
  • Z kim pani pracowała? Jakie pani miała koleżanki?

Miałam dwie koleżanki, to były te, które były ze mną razem w organizacji. Myśmy nie pracowały stale, inne były dopadowe. One pracowały dwa dni tutaj, była gdzieś przeniesiona, albo zginęła, albo była ranna, znowu kto inny przychodził, nie było stałych kontaktów. Były kontakty krótkie. Był jeszcze lekarz, nazywał się Kozub, to był drugi lekarz, którego pamiętam. Potem bardzo ciężko znosił tą atmosferę, zaczął troszeczkę sobie alkoholu wlewać, trzeba go było pilnować, bo psychicznie nie wytrzymywał. To nie było tak, jak teraz się pracuje w szpitalu, nigdy nie wiedziałam, która [koleżanka] będzie jutro, która będzie za godzinę i gdzie ja będę za godzinę. Wszystko była prowizorka.

  • Czy miała pani chwile odpoczynku?

Musiałam mieć, bo bym nie dała rady, to znaczy spania, odpoczynku to nie. Spałam dosłownie gdzie się dało. Człowiek był taki, że mógł spać na stojąco, bo naprawdę bez przerwy był w stresie. Myślę, że stres był tak straszny, że jak poszłam do obozu, to jest dziwne, że bardzo mało pamiętam z mojego pobytu z obozu. Koleżanki, które były ze mną, współwięźniarki – teraz się z nimi spotykam raz na miesiąc, jestem w organizacji byłych więźniów politycznych – to one mówią: „Przecież byłaś tam, przecież pamiętasz”. Nie pamiętam. Wydaje mi się, że stres, który tu przeżyłam, on coś tam wyłączył w mózgu, żeby tego nie było za dużo, żebym nie zwariowała chyba, bo i tak bywało, że poniektórzy mieli problemy.

  • Co było postrzegane jako największe zagrożenie? Czego się pani najbardziej obawiała?

Niczego, już mi było wszystko jedno, nie miałam tego, że się bałam, że wyjdę i mnie kula trafi, że za chwilę będzie bombardowanie. Jedna rzecz, której nie mogłam znieść, która mnie strasznie męczyła, to był stały huk, wybuchy artyleryjskie. Druga rzecz jak palił się Marymont, to jest niedaleko. W tej chwili nie ma śladu tego, ale kiedyś przed Powstaniem to była dzielnica żydowska, biednych Żydów. To były drewniane domki bez kanalizacji i bardzo brudne, bo to byli biedni Żydzi. Żydów nie było, oni zostali wcześniej wywiezieni do getta. Wszystko zostało spalone. Jak się paliła dzielnica, bo to była niewielka dzielnica, to było okropne, tego się bałam. Jak się patrzyło, pożar był taki, to się miało wrażenie, że powietrze całe faluje, ściana ognia. Trwało parę dni zanim się to wszystko wypaliło. Bałam się tego, że to do nas zaraz może dojść, bo to niedaleko, a przecież nikt tego nie będzie ratował. Jak jest bardzo duże zagrożenie, to człowiekowi jest wszystko jedno, człowiek nie myśli o strachu, byle dalej. A co będzie dalej? Coś będzie.

  • Czy miała pani kontakt z rodziną?

Z mamą tak, czasami wpadałam. Mama siedziała w piwnicy i babcia tam była. Jak przebiegałam, to wpadałam, żeby się pokazać, że jestem. Ludność cywilna odmawiała sobie modlitwy, w ten sposób się podbudowywali że Pan Bóg im pomoże. Prócz tego myśmy roznosiły im gazetki, podziemną prasę, bo działała jednak podziemna prasa. Czytali to bardzo skrupulatnie – tutaj Niemcy mają straty, to ich pocieszało. Ile razy przyszłam, to od nich dostawałam prezenty dla chłopaków co leżą w piwnicy a to papierosy... To były często robione papierosy, marnocie, ale dla mnie były bardzo [ważne]. Jak nas prowadzili do obozu w Pruszkowie spotkałam się z matką.

  • Jak matka się odnosiła się do pani zaangażowania?

W ogóle mówiła to jest twój obowiązek, nie było dyskusji, że masz tu siedzieć, masz to, masz tamto, coś ci się stanie. Mój brat nie należał tak jak ja wcześniej, bo był o dwa lat młodszy. Jak Powstanie wybuchło, to on miał piętnaście lat. Oczywiście rwał się do tego jak nie wiem. Na podwórku domu gdzie żeśmy mieszkali, formował się oddział i była tam przysięga. On wtedy też tam idzie, będzie składał przysięgę. Była u nas dziewczyna, którą matka przechwyciła z transportu niemieckiego, ona się u nas ukrywała. Ona, pamiętam, trzymała moją matkę za spódnicę i do niej mówiła: „Niech pani mu nie pozwoli, bo on taki malutki, niech pani mu nie pozwoli”. A moja mama powiedziała: „Jego obowiązek i już”. Poszedł. Na szczęście nie zginął, zmarł parę lat temu. On się do obozu nie dostał, miał troszkę łatwiejsze życie ode mnie. Mama uważała, że tak trzeba, co to da, że będzie miała dzieci, które będą miały życie niewolników, czy będą gdzieś wysłani.

  • Dysponowała pani informacjami na temat tego, co dzieje się w całym mieście i poza nim?

Tak. Myśmy otrzymywali prasę podziemną, [wiedzieliśmy] co się dzieje w Paryżu, wszędzie, myśmy nie byli bardzo odcięci od informacji. Nie tylko ja jako pracująca, ale też cała ludność cywilna nie była pozbawiona zupełnie informacji. Świadomi byliśmy tego, nawet tego, że gdzieś tam stworzyli żywy mur i przed swoimi czołgami ludność cywilną wypychali. Wszystko żeśmy wiedzieli co się dzieje na Starówce, o tym że są kanały, że przechodzą kanałami, wszystko było opisywane. Prócz tego zawsze przychodziła pantoflowa [poczta], ktoś gdzieś zobaczył, że oddział się przesuwa, to było wiadomo.

  • Czy tutaj w okolicy Niemcy dokonali jakiś zbrodni na ludności cywilnej?

Tak, to były... Dokładnie nie wiem, bo nie chciałam się tym wszystkim [zajmować], ale są w dzielnicy tablice, które upamiętniają, gdzie były rozstrzeliwania. W czasie Powstania potrafili ludzi wypędzić z piwnic, ustawić czy sznurami powiązać przed czołgiem, to była żywa zapora. Wtedy powstańcy nie mieli odwagi zabijać ludzi, oni się w ten sposób ratowali.

  • Czy rozmawiała pani o sytuacji politycznej, czego oczekiwano?

Nie, myśmy nie chcieli myśleć o tym, że zginie Powstanie. Wszyscy raczej byli przygotowani, że jak Powstanie upadnie, to pójdziemy wszyscy pod rozstrzał, że my się nie uratujemy, bo oni nam tego nie darują.

  • Nie liczono na pomoc zza Wisły?

Nie tylko liczono, ale była pomoc. Na Żoliborzu były przyjmowane zrzuty, stąd były konserwy, stąd było trochę żywności, bo to oni nam zrzucali.

  • Pani była świadkiem?

Nie, tylko słyszałam.

  • Korzystała pani z tych zrzutów?

Raczej nie, bo to wszystko szło do centrali do aprowizacji. Była tam zorganizowana aprowizacja. Nikt z tego nie dostawał. Czasami aprowizacja rozdzielała między ludność, ale raczej to szło na potrzeby chłopaków.

  • Czy uczestniczyła pani w życiu religijnym?

Owszem, przychodzili księża, były odprawiane msze.

  • Jak to wyglądało?

Wszyscy siedzą w piwnicach, tam jest całe życie. Przychodzi ksiądz, albo w piwnicy zorganizowało mu się ołtarzyk, on odprawia mszę, albo jeżeli jest względnie spokojnie, to na parterze, ale nigdy nie było na zewnątrz. To nie tylko były msze, spowiedź była. Zawsze wpadał ksiądz do szpitala. Oprócz tego dwa razy brałam udział, uczestniczyłam – tam chyba Fogg śpiewał, jeszcze ktoś – [w] koncertach dla powstańców. Jeżeli nie byli w akcji, to chwile mieli wolne, jedną, drugą, czasami trzy godziny, czasami nawet dwa dni. Oni stale nie pukali, wtedy organizowano koncercik. Ze dwa razy słyszałam, że było, a w jednym brałam udział.

  • Czy była pani w jakiś sposób umundurowana?

Każdy się umundurował jak miał. Z tym, że myśmy, sanitariuszki, bardzo chciały, żeby to były najchętniej spódniczki granatowe, albo szare i koniecznie, żeby był czarny beret na głowie. To wszystko, opaska na ramieniu. Nie było mowy o mundurku. Mundurek to przed wojną kiedyś widziałam, a potem cała okupację to już nie. Opaski tylko były. Miałam tylko czerwony krzyż i AK, a chłopcy mieli nawet [numer] plutonu na opasce.

  • Czy miała pani styczność z innymi formacjami oprócz AK?

Owszem, raz czy dwa razy. Było AL. Nie wiem czy powinnam mówić, bo to jest brzydkie. Byłam posłana, nie wiem czy to był meldunek czy nie meldunek, coś miałam doręczyć. Powiedzieli mi gdzieś [to] jest, to było AL-owskie. Dostałam się tam, trzeba było się przedrzeć trochę. To byli starsi panowie, bo nasze chłopaczki były bardzo młode, a oni byli panowie po czterdziestce, dla mnie starzy w tamtym okresie. Ich to nie bardzo interesowało. Mnie powiedziano, że doręczysz i poczekasz na odpowiedź. Oni to przeczytali i stwierdzili, że odpowiedzi nie będzie. Prawie z płaczem poszłam z powrotem. To było jedno moje zetknięcie. Potem słyszałam, że oni się nie bardzo kwapią do pomocy, a potem czytałam inne rzeczy, więc nie wiem co jest prawdą.

  • Czym się pani żywiła? Czy bywała pani głodna?

Nie myślałam o tym. W ogóle nie było mowy o tym, że teraz mam śniadanie zjeść, teraz obiad, teraz kolację, nie czułam głodu. Inna rzecz, że jak człowiek jak młody, to nie czuje głodu, jak go czuje, to tam sobie jakoś [radzi]. Jadałam po prostu dopadkiem.

  • Co pani jadała?

To co było. W szpitalu trudno było. Wszystko co się dostało, to raczej szło dla rannych, bo oni tego potrzebowali. Nie pamiętam tego, widocznie to nie było dla mnie istotne.

  • Można było się umyć?

Można było się umyć o tyle o ile, jeżeli dostało się trochę wody, ale żeby tam było mycie tak jak się myjemy teraz, to nie było mowy. Nie przeszkadzało to też.

  • Czy Żoliborz jako dzielnica miał swoją specyfikę?

Chyba nie. Tu nie było strasznych walk jak były na Starówce. Najwięcej walk było o przejście przez Dworzec Gdański, żeby się przedostać na Starówkę, to było nieudane. Przychodziły do nas oddziały z Puszczy Kampinoskiej, które się potem wycofywały. To też było zagrożenie, bo raptem był oddział, potem jest rozkaz, on wychodzi, cała ludność się bała, wszyscy się bali, co będzie dalej, dlaczego wychodzą. Nikt nas nie informował dlaczego taka decyzja. W stosunku do innych dzielnic było tu bez porównania spokojniej.

  • Widać było, że jest zorganizowane życie?

Nie, życie przestało istnieć od razu pierwszego dnia. Na ulicach nie było ludzi, wszystko się działo w domach, w piwnicach. W każdej chwili mógł być albo nalot, bombardowanie albo mógł być ostrzał. Przecież [szpital] był okropnie posiekany. Tutaj nie było mowy, żeby [ktoś] wyszedł tak sobie porozmawiać. Czasami jak się zupełnie uspokoiło, to przed klatkę schodowa wyszły cztery, pięć osób, żeby odetchnąć powietrzem i wracały z powrotem do piwnicy.

  • Jak pani pamięta zakończenie Powstania? Czy w trakcie ostatnich dni czuło się, że to już koniec?

Czuło się. Wtedy żeśmy się trochę bali co będzie, czy nas rozstrzelają.

  • Dużo rannych było w szpitalu?

Trudno mi powiedzieć ale było bardzo [dużo]. W każdej piwnicy było po sześciu, po siedmiu rannych, a to jest duży blok. Nie potrafię [dokładnie] powiedzieć. Natomiast dochodziły wieści, wiedzieliśmy, że już ta ulica zajęta, krąg się zacieśniał coraz bardziej, już tu są Niemcy, będą u nas, jak nie za godzinę, to za dwie godziny, ale zaraz tu będą. Ale się nikt nie ruszał. Wyjdzie, to go rozstrzelają. Więc siedzi, co z nami zrobią to zobaczymy. Wtedy oni kazali wszystkim wychodzić, utworzyli kolumnę.

  • Którego to było?

30 września. Dołączali do kolumny, oczywiście z psami. To była armia ukraińska, oni mieli też „ukraińców” w swoich szeregach. Oni byli bardzo okrutni, przede wszystkim byli rabusiami, mnie też ściągnęli z ręki złoty zegarek, pierścionek, mało mi palca nie wyłamali. Tak że przede wszystkim rabowali. Na piechotkę nas... Nie zabrałam z domu kompletnie nic na to wypędzenie. Oni nas przegonili przez całą Warszawę aż do Pruszkowa. W Pruszkowie był obóz przejściowy i tam segregowali, kto się nadaje do roboty, kto do obozu. Młodszy, to musi iść do obozu, bo musi swoje odsiedzieć za to co tutaj narozrabiał. Starsi ludzie, czy z małymi dziećmi, to [przewożeni] byli do tak zwanej Generalnej Guberni czyli przeważnie na południe. Pakowali [ich] do pociągów i tam wywozili nie zabezpieczając nic. Gdzie taki się znalazł w Krakowie czy pod Krakowem, to sobie sam musiał znaleźć miejsce gdzie go ktoś przytuli.
Nas wsadzili do pociągu spokojnie, z tym, że myśmy absolutnie nie wiedziały gdzie jedziemy. To był bydlęce wagony, tam ledwo można było usiąść na ziemi w kucki, część mogła stać, a część mogła siedzieć na zmianę. Wozili nas chyba tydzień. Do Oświęcimia nas zawieźli. Oświęcim nie przyjął, bo za dużo mieli osób, to do Buchenwaldu, Buchenwald też nie przyjął. Wreszcie którejś nocy, nie pamiętam po ilu dniach podróży bez jedzenia, tylko nas od czasu do czasu zatrzymywali gdzieś w polu pociąg, wypuszczali, żebyśmy mogły się załatwić, tam przecież nie było gdzie... Można było wyskoczyć i to było wszystko. Wjechaliśmy, w nocy to było, [w] czarny ogromny tunel, psy szczekały okropnie i było pełno Niemców z karabinami. Któraś z przyszłych więźniarek mówi: „O Jezu, to jest Ravensbrück”. To był bardzo ciężki obóz kobiecy. Tam od raz nas zupełnie rozebrano ze wszystkiego, ostrzyżono do gołej skóry włosy.

  • Jak dużo kobiet wtedy przywieziono?

Parę tysięcy. Dostałam numer siedemdziesiąt pięć tysięcy osiemset, a to był koniec Powstania. Podobno numery powstańcze, to się zaczynały już od siedemdziesięciu tysięcy. Tak że to bardzo dużo przywieźli już wtedy, całe transporty. Tam już nas ubrali w pasiaki, każda była zarejestrowana, bo Niemcy byli bardzo dokładni, kartotekę każda miała wypełnioną na podstawie swoich orzeczeń. Pytali kiedy urodzona, gdzie mieszka i tak dalej. W samym Ravensbrück przebywałam może miesiąc i zaraz nas przesłali [na] tak zwane karne komando do Neubranderburga dlatego, że [byłyśmy] z Powstania. To był bardzo ciężki obóz.

  • Jak były tam warunki?

Głód był okropny, najlepszy dowód, że potem ważyłam dwadzieścia siedem kilo.

  • Co Niemcy dawali do jedzenia?

Rano była dawana ósemka chleba, jedna ósma chleba, to miało starczyć też na kolację. Zaraz, czy ja nie bujam? Nie, rano był tylko kubek czarnej kawy. Potem na popołudnie przywozili... Tam nas nie trzymali jak w więzieniu, tylko kazali nam ciężko pracować, pracowałam na tak zwanym ausenie czyli na zewnątrz przy niwelowaniu terenu. Tam przywozili w kubłach, w dużych termosach niby zupę, ale przeważnie to była sama woda, ona była zaprawiona, trochę zagęszczona. Panie starsze ode mnie, które były mądrzejsze, mówiły, że to były zaparzone surowe tarte ziemniaki i one pęczniały.
Każda w wyposażeniu obozu dostała miskę fajansową i łyżkę. To musiała nosić ze sobą. Wtedy podchodziłyśmy z miską i ausierka to znaczy Niemka, chlap z baniaka łyżkę jedną. Co się wylało to się wylało, a co się zatrzymało, to się zatrzymało. To był obiad, już nic więcej. Na kolację dostawałyśmy ćwiartkę czarnego, byle jakiego, suchego, chleba bez żadnego smarowidła i kubek kawy zbożowej. Raz, że człowiek był głody, dwa, że musiał to zjeść wieczorem. Jeżeli nie zjadłam a schowałam do siennika, nawet nie pod siennik tylko do siennika, to i tak mi ukradli, po prostu wszystkie były głodne. Każda zjadała to niezależnie od tego, że była bardzo głodna. To miało starczyć na śniadanie i na kolację. Wstawałam rano, już nie miałam co jeść, tylko kubek kawy. Raz była zupa, w której było troszeczkę skrawków mięsa, to było na Boże Narodzenie. Dostałyśmy świąteczną zupę, ale żebym tam widziała jeden kartofel normalny czy nawet ochłap, to nie było mowy w ogóle.
Najgorsze były apele, bo na apelu czasami się stało cztery, pięć godzin. Trzeba było stać sztywno, prosto, jedna od drugiej na wyciągnięcia ramion do przodu, do boku – taka [była] odległość [do] następnej. Stało [się] samemu zupełnie. W obozach był zwyczaj mieć kolumny pięcioosobowe to znaczy w szeregu pięć osób – u nas się czwórkami chodzi – a tam było pięć osób. Każda blokowa składała sprawozdanie ile ma osób na bloku, potem Niemcy to sumowali i dopiero sprawdzali. A jak się okazało, że im się nie zgadza, to od początku zaczynało się liczenie. Jak liczenie drugie i trzecie też się nie zgodziło, wtedy żeśmy czekali, bo się zaczynało poszukiwanie uciekinierki. Można było stać nawet dobę, tak długo aż znaleźli uciekinierkę. Wtedy ją przyprowadzali na środek placu apelowego. Kiedyś uciekła hrabina i dwie córki, we trójkę. Przyprowadzili [je]. Najpierw było potworne bicie, a potem rozstrzeliwali na naszych oczach, żebyśmy wiedziały i tego nie zrobiły.
Praca była bardzo ciężka. Neubrandenburg to jest siedemdziesiąt kilometrów od Berlina na północ. Zima tam jest nie taka jak zima, tylko mżawka, około jednego stopnia mrozu albo jeden stopień plus. Nasze tak zwane jaki czyli żakiety co myśmy miały to była flanela. Jak cały dzień siąpi deszcz, to przecież to jest mokre a baraki nie były ogrzewane. Z tym się szło potem spać. Jak się położyłam, to kładłam to na siebie, żeby mi to wyschło przez noc, ale też nie wysuszyłam. Praktycznie chodziłam cały czas w mokrym. Było ciężko. Ale tam miałam nadzieję, że wyjdę, że dam sobie radę, nie wiem co się stanie, bo nikt nigdy nie wiedział, ale... Potem jak się zbliżał front, to oni nas po prostu zaczęli wywozić stamtąd, bo się bali. Armia rosyjska, radziecka się zbliżała. Oni nie chcieli, żeby zobaczyli do czego doprowadzili i uciekali z nami. W ciężarówki nas wsadzali i wywozili stale na zachód i dlatego zostałam wyzwolona przez armię amerykańską, z tamtej strony szła armia amerykańska.
  • Gdzie i kiedy została pani wyzwolona?

Wyzwolenie było w kwietniu, ale którego to nie powiem.

  • Gdzie?

Też miejscowości nie znam. To było w okolicy Elby na terenie Niemiec.

  • Jak to wyglądało?

Jak Niemcy nas wywieźli z obozu, to nas umieścili w baraku i tam żeśmy pracowały krótki czas przy korowaniu drzew, to znaczy z kory obdzierało się drzewa. Nie byłyśmy pilnowane jak w obozie, nie było apeli. Owszem, Niemcy tam się trochę kręcili, ale właściwie były roboty typu wolnościowego. Przywozili nam tam zupy, to nie to co Ravensbrück. Pewnej nocy obudziłyśmy się rano i żeśmy stwierdziły, że na ma Niemców, że jesteśmy same. W pierwszej chwili bałyśmy się wyjść z baraku. Za dwie godziny usłyszałyśmy warkot motocykli. Motocykle się zatrzymały, mowa nie niemiecka, żołnierze całkiem inaczej ubrani i kierują się w naszym kierunku z karabinami maszynowymi. Wtedy któraś z pań, która była z nami, wybiegła machając białą szmatą, że my się poddajemy. Okazało się, że to była armia amerykańska, czołówka armii, która jechała na zbadania. Byli tam młodzi żołnierze pochodzenia polskiego. Oni nam powiedzieli tylko tyle: „Zostańcie tu, przyjedziemy za dwie godziny i się wami zaopiekujemy”. Rzeczywiście za dwie godziny się pojawili, przywieźli wspaniałą kuchnię, nakarmili nas, że aż hej i zabrali nas do obozu. To był tak zwany obóz przejściowy dla osób, które były w obozach koncentracyjnych, które były porozrzucane po lasach. Obóz mieścił się w barakach, w których dawniej mieszkali esesmani, ale ich już nie było. Obsługa była w barakach, Niemki tam były. Myśmy już byli na super warunkach.

  • Ile pani ważyła w chwili wyzwolenia ?

Dwadzieścia siedem kilogramów.

  • Mając dziewiętnaście lat?

Osiemnaście, jeszcze nie skończyłam wtedy dziewiętnastu. Coraz więcej przywozili [osób] z różnych obozów. Wtedy lekarze stwierdzili, że się nie nadaje do żadnego transportu. Kilkaset kilometrów trzeba było przejechać do Warszawy. Oprócz tego w lasach naokoło była partyzantka niemiecka, przecież Niemcy przegrali wojnę, ale wzięli się za partyzantkę, nie chcieli pójść do obozów, do niewoli. Było bardzo niebezpiecznie. Nasz obóz był pilnowany przez armię angielską, która zapewniała bezpieczeństwo.

  • Jak Amerykanie i Anglicy się odnosili do byłych jeńców?

Super, oni nas podziwiali fantastycznie, naprawdę byli nadzwyczajni, jakby mogli, to by nas na rękach nosili. Tam powstało już wtedy nowe życie. To znaczy zaczęłam tam od razu pracować. Tam było dużo kobiet, dziewczyn, które były na wolnościowych robotach. One miały tam dzieci, małe dzieci, malutkie, czasami to były niemowlaki, albo dwa latka, trzy latka. Wśród dzieci wybuchła epidemia odry. Angilcy, którzy prowadzili dla nas szpital, nie dawali sobie rady, bo za dużo mieli pracy i wtedy ogłosili, że może ktoś się zgłosi do pomocy. Zgłosiłam się. Nawet mam fajne zaświadczenie z UNRRA, że pracowałam tam, że im oddałam duże usługi. Wtedy już musiałam zostać w szpitalu, ponieważ to była epidemia zakaźnej choroby, więc nie mogłam wychodzić. Była tam zakwaterowana.
Zorganizowano pierwszy transport do Polski. Trzeba było przejechać przez teren Niemiec, który był okupowany przez Rosjan. Tam było bardzo niebezpiecznie, bo tam były rabunki, gwałcili, zabijali. Nikt się prawie nie decydował na przejazd przez ten teren. Dlatego Anglicy organizowali transport. Podjechały ciężarówki, a po bokach ciężarówek jechały motocykle, z karabinami maszynowymi byli żołnierze. Tak żeśmy wracali do Polski. To już był październik a jeszcze było tam niebezpiecznie. Każdy chciał jechać jak najszybciej, ale była ograniczona ilość miejsc. Anglicy powiedzieli, że pierwszeństwo mają osoby, które pełniły tu jakąś funkcję. Dlatego się dostałam na transport, bo byłam w szpitalu. Przyjechałam transportem. Oni zaopatrzyli, każdą osobę, w pięćdziesiąt kilogramów żywności, były tam konserwy, nie konserwy. [Mówili:] „Wracacie do Polski, przecież nie wiadomo do czego wracacie, do gruzów”. Dojechaliśmy do Szczecina, był punkt repatriacyjny. Tu się okazało, że nie ma żadnego transportu zorganizowanego dalej w głąb kraju, może raz na dobę pociąg przyjedzie, ale tylko bydlęce wagony.
Oprócz tego wjechać nie można do Polski, jeżeli się nie ma tak zwanej przepustki repatriacyjnej. To był pierwszy dokument jaki dostałam że tak się nazywam, że mieszkam tu. Były tam dwie czy trzy osoby, które wypisywały przepustki, ale tłumy ludzi niesamowite. Oni ogłosili, że kto się zgłosi do pisania przepustek całą noc, ten rano dostanie zgodę na przejechanie pociągiem w głąb kraju. Zgłosiłam się i całą noc pisałam przepustki innym ludziom. Mnie też ktoś wypisał przepustkę i w ten sposób wsiadał w pociąg, dostałam się do pociągu i dojechałam. Jak żeśmy jechali, to też jest fajnie, to pociąg się co trochę zatrzymywał w polu, wzdłuż pociągu szło dwóch chłopaków, pomocnicy maszynisty z dużym koszem. Trzeba było dać składkę na maszynistę, żeby dalej pojechał z naszych konserw, sporo żeśmy musieli odrzucić. To był mój powrót. Tutaj się spotkałam z bratem, z moją ciotką.

  • Co pani zastała? Dom był w ruinach?

Nie, mieszkanie było zajęte przez dzikich lokatorów, nie miałam gdzie mieszkać. Dom stał, wszystko było okradzione, nie było nic. Ciotka mnie do siebie przytuliła. Oczywiście nie było ani pracy, ani jedzenia, ani nic. Jak wróciłam w październiku, to pojechałam do Łodzi, Łódź nie była tak zniszczona jak Warszawa. Tam pracowałam jako ekspedientka w sklepie papierniczym. We wrześniu, znaczy wcześniej, złożyłam papiery na SGH i wtedy zaczęłam studia, już byłam w Warszawie. Przez dwa lata tylko studiowałam jednocześnie robiłam zarobkowo swetry na drutach, bo to mogłam robić na wykładach, nikt tego nie widział. Pomagałam matce, bo ojca jeszcze nie było, jeszcze nie wrócił. Ojciec wrócił dopiero za półtora roku. Tam była straszna propaganda, on się bał. Jak się zorientował, że my żeśmy tu wrócili, nam nic nie zrobili, to pewnie jemu też nic nie zrobią.

  • Czy była pani represjonowana po wojnie?

Specjalnie nie, poza tym, że miałam szyld, że jestem niepewna polityczne. Nie mogłam mieć stanowiska wyższego. Ale tak, żebym była aresztowana [to] nie. Bo kim ja byłam?

  • Z czego jest pani najbardziej dumna ze swoich powstańczych dokonań?

Z tego, że się nie wahałam ani chwili, że uważałam, że to jest normalne jak trzeba śniadanie zjeść, to trzeba robić to, że miałam taką postawę, że się tego nie wyrzekłam przez cały okres komuny. Zapisałam się do [związku] byłych więźniów politycznych, który po dwóch latach został zlikwidowany i dopiero teraz pięć albo dziesięć lat temu powstał na nowo. Jestem w nim w dalszym ciągu. Po prostu tego nie ukrywałam.
Jeżeli chodzi weryfikację, to długi czas nie potrzebowałam tego wszystkiego, wiedziałam, że byłam i w porządku. Dopiero potem jak trzeba było załatwić inwalidztwo wojenne. Jednak uszczerbek na zdrowiu to tam się dobry zrobił. Nie, to co innego. „Żywiciel” mnie od razu znalazł i mnie zgłosili. W „Żywicielu” oni nie mieli dokumentów, że byłam w „Szarych Szeregach”. Zgłosili się do mnie, żebym to sobie uzupełniła, dopiero piętnaście lat temu. Wtedy im powiedziałam: „Ludzie dajcie mi święty spokój, gdzie ja będę szukać tego wszystkiego, nie chce mi się. Mam [z] jednego obozu dokumenty Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, mam „Żywiciela”, więc po co mi to?”. „Nie, musi być”. Wtedy mi podali nazwisko pani, telefon. Zadzwoniłam i mówię, że się nazywam Janina Bąk, że ona ma mi pomóc w weryfikacji „Szarych Szeregów”. A ona mówi tak: „Zaraz chwileczkę, to nie jest Jaśka Bąkówna”. Mówię: „Tak”. „Co mi tutaj chrzanisz takie rzeczy? Co mi tutaj gadasz? Przyjdź do mnie, bo mnie się wydaję, że dawno ciebie zweryfikowałam”. Pytałam się: „Kto mnie zweryfikował?”. „Twoja zastępowa”.

  • Dowiedziała się w jakim zastępie pani była?

Wszystko, dała mi adresy moich koleżanek z zastępu.

  • Co to była za drużyna?

To był 33. żoliborska drużyna harcerska, nazywała się drużyna „Gwiazdy” a mój zastęp był „Andromedy”.

  • Jaka jest dzisiaj pani refleksja na temat Powstania? Co pani myśli po ponad sześćdziesięciu latach?

Uważam, że to było bardzo potrzebne. Dla nas tutaj, nie tylko powstańców, ale całej ludność, to były dwa miesiące wolności. Euforia na początku Powstania była straszliwa, bo wolność, nareszcie wolność. Uważam, że to było potrzebne. Co ludzie krytykują, to mogą krytykować władze, że tam się nie dogadali, ale nie mają prawa krytykować szaraczków i ludności cywilnej, bo nikt nie był przeciwko temu, a że nie zorganizowano tego, czy nie dopilnowano, to już nie nasza wina. Mam nawet w rodzinie kogoś kto bardzo potępia, sam był w konspiracji, ale dostał się do obozu przed Powstaniem. On nie przeżył tego co myśmy przeżyli dlatego on Powstania nie rozumie, on uważa, że to było niepotrzebne.

  • Uważa pani, że to były jedne z najważniejszych miesięcy pani życia?

Tak, tam mi się wydawało, że coś znaczę. Potem miałam poważne stanowiska, pracowałam w resorcie w ministerstwie, pracowałam w banku, miałam studia, coś znaczyłam ale to było nic. [W Powstanie] ja sama znaczyłam, mnie się wydawało, że ja coś robię, sama jako ja. Nikt się nie spodziewał, że dopiero po sześćdziesięciu latach potrafi się odkryć inaczej kartę, inaczej spojrzeć na to. Różnie bywało przez sześćdziesiąt lat, czasami się człowiek spotykał z [krytyką:] „A po coście się tam pchali? Przez was Warszawa została zniszczona, przez was tyle ludzi młodych zginęło”. Czy to przeze mnie? Nie wiem.



Warszawa, 6 kwietnia  2006 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek

Janina Bąk Pseudonim: „Czao” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter