Wojciech Mieroszewicz „Karcz”
Nazywam się Wojciech Mieroszewicz. Urodziłem się 16 lutego 1927 roku w Warszawie.
- Gdzie pan służył w czasie Powstania Warszawskiego?
W czasie Powstania Warszawskiego służyłem początkowo dwa tygodnie w plutonie „Wawel” na Ochocie. Stamtąd zeszliśmy kanałami do Śródmieścia i potem byłem cały czas w Śródmieściu.
- Jaki pan nosił pseudonim w czasie Powstania?
„Karcz”.
- Jak to się stało, że przyjął pan pseudonim „Karcz”?
Mój wuj, który był pułkownikiem dyplomowanym, dowódcą Mazowieckiej Samodzielnej Brygady Kawalerii, zasłużył się bardzo podczas 1939 roku, po śmierci został awansowany do generała brygady. Ponieważ był to człowiek wielu cnót, imponował mi pod każdym względem, więc w czasie Powstania na jego pamiątkę przyjąłem pseudonim z jego nazwiska.
Tak.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, przedwojennej Warszawie, o szkole powszechnej. Jak ją pan zapamiętał?
Cały czas byłem w Warszawie. Urodziłem się w Warszawie. Chodziłem do szkoły numer dziewięćdziesiąt osiem w alei Szucha, tam gdzie potem było gestapo. Dzieciństwo miałem bardzo przyjemne, dlatego że ojciec był wicedyrektorem biura Sejmu i Senatu, to znaczy był w stopniu podsekretarza stanu, tak że niczego mi w dzieciństwie nie owało.
Mam siostrę Hannę, młodszą ode mnie o trzy lata. Dzieciństwo miałem bardzo szczęśliwe.
- Może pan powiedzieć coś więcej o szkole? Jak uczono, jak wychowywano w szkole przedwojennej?
Przyznam się szczerze, że byłem dość ciężki, bo miałem ciągle dzikie pomysły różnego rodzaju, tak że za te pomysły dostawałem paskiem lanie od ojca. Szkołę wspominam bardzo mile i sympatycznie. Pamiętam nazwisko mojej wychowawczyni. Nazywała się pani Łaziewicka. Uczyłem się średnio, mniej więcej na dobrym poziomie.
- Jaka była przedwojenna Warszawa? Jaki był duch tego miasta?
Miałem trochę za mało lat, żeby można było się wypowiedzieć w sprawie ducha miasta, dlatego że w chwili wybuchu wojny miałem niecałe trzynaście lat, ale pamiętam pewne rzeczy, a mianowicie głównie pamiętam, że było ogólne potępienie przestępczości w Warszawie. Jeżeli ktoś już był za coś karany więzieniem, to był na indeksie towarzyskim całkowicie… Nie tolerowano ludzi karanych więzieniem, tak że ogólne potępienie przestępstw i jakichś wykroczeń dało się odczuć na każdym kroku. Byłem synkiem wicedyrektora biura Sejmu, więc znałem doskonale cały Sejm i wszystkie jego zakamarki, zresztą nikt by mnie nie zatrzymał, bo jako synek wicedyrektora miałem wszędzie dostęp – sale posiedzeń, wszystko znałem doskonale. Utrzymywałem różnego rodzaje kontakty i przyjaźnie, między innymi z Ignacym Świtalskim. Był to syn Marszałka Sejmu. Moje dzieciństwo było bardzo sympatyczne.
- Jak wyglądał wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
Ojciec nas wywiózł do rodzinnego majątku rybołówstwa w Lubelskim, ponieważ prawdopodobnie wiedział, że będzie wojna. Tam przebywaliśmy prawie półtora roku. Potem wróciliśmy do okupacyjnej Warszawy, mieszkaliśmy na ulicy Puławskiej 20 mieszkania 10. Ojciec kupił to mieszkanie. Ojciec – nie wiem dlaczego i jakim sposobem – był bardzo zdolnym człowiekiem i prowadził fabrykę chemiczno-farmaceutyczną Bolesława Kroguleckiego na Ogrodowej. Fabryka była o tyle ciekawa, że (jak się potem dowiedziałem) produkowano różnego rodzaju środki dezynfekcyjne, między innymi świece siarkowe, ale pod tymi świecami siarkowymi było wejście do piwnicy, gdzie produkowano na potrzeby Polski Walczącej materiały wybuchowe. Pamiętam, jak to wszystko zaczęło się kiedyś palić i w nocy ojciec wziął mnie pod rękę (miałem już chyba szesnaście lat) i powiedział:, „Choć synku, jedziemy do fabryki, bo się pali”. Zaprowadził mnie w najdalszy kąt i powiedział: „Słuchaj! Cokolwiek się stanie, to potem ktoś przyjdzie do ciebie i zapyta cię, jak to było. Siedź tu i obserwuj”. Przyjechała straż pożarna do fabryki, zaczęli rozrzucać świece, żeby tłumić ogień, ale ojciec przekupił oficera straży pożarnej, żeby tego nie robił, dlatego że pod tymi świecami było wejście do piwnicy, gdzie były materiały wybuchowe. Jak by to eksplodowało, to nic by nie zostało. Szczęśliwie jakoś to ugasili bez rozrzucania świec. Oczywiście o tym dowiedziałem się dopiero grubo po tym, bo to wszystko było przecież mocno zakonspirowane.
Dowiedziałem się grubo po Powstaniu Warszawskim, po wyzwoleniu, że ojciec był oficerem kontrwywiadu polskiego. Był porucznikiem, oficerem kontrwywiadu i stąd miał bardzo duże koneksje różnego rodzaju, ale potem i trudności, dlatego że jak się potem okazało, że trzeba się zapisać do Związku Powstańców Warszawskich i do Związku Żołnierzy AK, to ojcu było trudno udowodnić cokolwiek, dlatego że kontrwywiad był tak zakonspirowany, że po prostu nie było jak udowodnić. Śmieszne jest to, że do dzisiaj mam ojca dokumentację, z której wynika, że ojciec tylko brał udział w Powstaniu Warszawskim, a to jest oczywista nieprawda.
- Kontynuował pan naukę w czasie okupacji?
W czasie okupacji robiłem gimnazjum. W 1944 roku zrobiłem małą maturę w tajnych kompletach prowadzonych przez panią Irenę Goldmann i akurat wtedy wybuchło Powstanie.
- Gdzie były prowadzone tajne komplety i jak wyglądały?
Były prowadzone w różnych miejscach, ale głównym miejscem był róg Wawelskiej i Uniwersyteckiej pod firmą jakichś kursów malarskich jakiejś zawodowej szkoły i tak dalej. Tam się dokształcaliśmy. Oczywiście pamiętam niektórych profesorów z tego okresu, tak że nie było mi łatwo, dlatego że byłem za bardzo leniwy, więc moja nauka nie była dobra, jeśli chodzi o wyniki, ale małą maturę zdałem.
- Jak pan się zetknął z działalnością konspiracyjną, poprzez kogo i jak pierwszy raz to było?
Miałem nieoficjalne kontakty z harcerstwem, z tak zwanym małym sabotażem. Malowaliśmy na murach, zdzierało się plakaty niemieckie i tak dalej, ale właściwie do wojska jako takiego wstąpiłem w listopadzie albo grudniu 1943 roku. Zwerbował mnie kolega do „Baszty” na Mokotowie. Odbywałem intensywne szkolenie.
- Jak wyglądało to szkolenie? Mógłby pan szczegółowo opisać?
Czasami nawet to były troszeczkę humorystyczne rzeczy, dlatego że to było lato, było bardzo gorąco, były duże upały, jest facet, który jest ubrany w pumpy, bo wtedy się nosiło pumpy (teraz już tego nie ma), takie spodnie podpinane pod kolanami, duże buty związane jak narciarskie, ciepłe skarpety, sweter i marynarka. Tak się wyjeżdżało pociągiem szczególnie do Józefowa i w czasach józefowskich ćwiczyliśmy nie tylko musztrę, ale i atak. Był tam porucznik „Fred”, który tym wszystkim kierował. Było trzydzieści stopni w cieniu, a wariaci ubrani w swetry i ciepłe marynarki ganiają po lesie, okopują się – mieliśmy saperki, więc trzeba było się okopywać – normalne ćwiczenia jak w wojsku. Szkoliliśmy się też w lasach koło Podkowy Leśnej. Odbywało się również strzelanie, tak że jakieś przeszkolenie w czasie Powstania miałem. Umiałem się obchodzić z bronią, miałem o tym pojęcie.
- Jak pan zapamiętał terror niemiecki w latach okupacji? Czy był pan świadkiem jakichś zbrodni popełnionych przez Niemców jeszcze przed Powstaniem?
Byłem wielkim szczęściarzem, dlatego że podczas całej okupacji tylko raz uciekałem z łapanki. To było wyjątkowe, dlatego że normalni ludzie uciekali wielokrotnie, a ja tylko raz, na ulicy Śniadeckich. Zamknęli ulicę Śniadeckich, ale udało mi się stamtąd uciec. Przeżywałem, tak jak każdy Polak, bo wystarczyło przeczytać różnego rodzaju plakaty o rozstrzeleniach, żeby mieć dostateczny pogląd na to wszystko, aczkolwiek nie miałem z tym bezpośredniego kontaktu, to znaczy w stosunku do mnie nie było żadnych represji. Po prostu miałem szczęście. Chodziło się nieraz z bronią, ale Pan Bóg nade mną czuwał, że nie miałem żadnych kłopotów ze strony Niemców; dopiero podczas Powstania Warszawskiego.
- Wiedział pan przed Powstaniem, że Powstanie się zbliża?
Nic nie wiedziałem, dlatego że bezpośrednio przed Powstaniem dostałem straszny wrzód na brodzie, miałem gorączkę i byłem mocno owrzodzony. Dwa tygodnie nie chodziłem na zbiórki, bo byłem chory. Tego dnia miałem zbiórkę wojskową na Filtrowej.
Tak. Jak wychodziłem z domu, to ojciec pożegnał mnie wtedy z jakąś szczególną czułością, bo wiedział o Powstaniu, a ja nie. Poszedłem normalnie na Filtrową na zbiórkę nieprzygotowany do niczego. Tam dopiero wszystko się zaczęło.
- Miał pan tego dnia jakieś uzbrojenie?
Nie, nie, nic nie miałem.
Gołe ręce.
- Jak pan zapamiętał pierwszy dzień Powstania?
Pierwszy dzień Powstania był o tyle oryginalny, że jak byłem na ulicy Uniwersyteckiej, to zobaczyłam jadącą niemiecką budę ze strzelającymi w oknach policjantami. Jak się zorientowałem, że mogę zostać postrzelony, i że coś się dzieje, to uciekłem. Na rogu Filtrowej i Raszyńskiej był dom. Uciekłem do tego domu i tam mnie przez jedną noc przetrzymała bardzo sympatyczna pani. Dała mi jeść, zadzwoniłem do domu, że jestem, bo telefony jeszcze wtedy działały i była elektryczność. Wczesnym rankiem wyskoczyłem z pierwszego piętra, z okna, bo chciałem dojść na miejsce zbiórki. Doszedłem w końcu na Mianowskiego i róg Pługa, tam gdzie zresztą była nasza szkoła, właśnie Goldmanówny. Rzucono mi drabinkę sznurową. Po drabince sznurowej wlazłem na górę przez okna na pierwsze piętro, ponieważ tam był kolega, który za mnie poświadczył – Rafał Ulankiewicz, to przyjęli mnie, jako żołnierza do formacji, która tam była. Trochę broni tam było, tak że z bronią nie było źle. Dostałem później do użytku szmajsera niemieckiego. To była wspaniała broń. Byłem strasznie zadowolony, że mnie tym wyróżniono, że okazałem się godny posiadania pistoletu maszynowego, bo w ogóle były trzy.
- Ile było amunicji do tego szmajsera?
Nie było dużo. Już nie pamiętam, ale było tylko kilkadziesiąt sztuk. To były chyba ze dwa magazynki. Oczywiście używałem tego pistoletu.
- Mógłby pan opowiedzieć o akcjach?
Dom na rogu Uniwersyteckiej i Mianowskiego, to była taka jakby podkowa. W środku był olbrzymi dziedziniec, dookoła były domy, tak, jak taka naturalna twierdza, a naprzeciwko z jednej strony na Polu Mokotowskim mieliśmy koszary SS. Stamtąd do nas strzelano. Było strasznie nieprzyjemne działko rozpryskowe, a poza tym był jeszcze gmach tak zwanego przedwojennego Ministerstwa Marynarki z przeciwka, obsadzony przez „ukraińców”, przez Galicjan. No i na Polu Mokotowskim, dalej, stały działa przeciwlotnicze [88] milimetrów, które rano ostrzeliwały nam dom, ale tylko część domu, dlatego że resztę zasłaniał gmach ministerstwa, czyli część domu była narażona na strzały. Oczywiście było ciężko, bo działa [88] milimetrów to było coś, no i robiły duże szkody.
- Jakie zadanie postawiono panu i pańskiemu oddziałowi? Utrzymać ten budynek?
Utrzymać budynek jak najdłużej, jak można było, ponieważ tam niedaleko była arteria Filtrowa i zawsze się bano, że zablokujemy arterię przelotową na Filtrowej, więc rozkazy były takie, żeby się trzymać jak najdłużej w tym domu.
- Ile czasu się tam trzymaliście?
Trzymaliśmy się prawie dwa tygodnie, bo trzynastego dnia Niemcy podprowadzili pod nasz dom „goliata”. „Goliat” to był mały czołg, który miał sześćset kilogramów materiału wybuchowego. Jak walnął w mur, to wybuchał, to były straszne zniszczenia, było koszmarnie, bo to było sześćset kilogramów, to to normalnie niszczyło pół domu. Podprowadzili pod bramę, a bramy były w zasadzie dwie – jedna od Mianowskiego – specjalnie nie atakowana, a druga była od strony gmachu ministerstwa, od strony Pola Mokotowskiego. Taka barykada z różnymi gratami. Czołg wjechał w bramę i wszystko to wyczyścił, zrobiło się zupełnie pusto i wtedy dowództwo rzuciło nas blisko bramy, żeby przeciwdziałać, żeby strzelać, jeżeli będzie stamtąd szła niemiecka piechota czy „ukraińcy”. No i wtedy dostałem odłamkiem w nogę. Nie wiem skąd, nie wiem z czego, ale utkwił mi w kolanie taki kawałek odłamka i przecięło mi jakąś żyłę. Zacząłem tak tryskać krwią, że dowódca zabrał mi szmajsera i odesłał mnie do punktu opatrunkowego, żeby coś z tym zrobili. Poszedłem do punktu opatrunkowego, założyli mi opaskę uciskową, krwawienie ustało. Wtedy poszedł drugi „goliat” i zburzył do reszty [bramę] od strony [Gmachu Marynarki]. Słychać było po prostu straszliwy wybuch, bo to wszystko się zatrzęsło, cały dom zatrząsł się w posadach. Wkrótce po wybuchu „goliata” – może godzina, może pół godziny – patrzę, a moi koledzy idą gęsiego koło punktu opatrunkowego, więc pytam: „Gdzie idziecie?”. – „Schodzimy do kanału”. Schodzą do kanału, to nie było innej rady – myślę sobie: „Przecież ja tu nie zostanę”. Zdjąłem opaskę uciskową, krew na szczęście nie zaczęła lecieć z powrotem i jako jeden z ostatnich zszedłem do kanału, a było nas tam siedemdziesięciu ośmiu.
- W którym miejscu ten kanał się znajdował?
Z piwnicy w tym domu był zrobiony przekop do kanału i tam wszyscy zeszliśmy do kanału. Właściwie całe wojsko zeszło.
- A ludność cywilna też się ewakuowała z żołnierzami?
Nie. Nie chcieli. Widocznie liczyli na to, że jakoś przeżyją.
- Dochodziły do pana informacje o mordach, jakie popełniali…
Nawet widziałem. Wtedy kiedy „ukraińcy” byli, powiedzmy, z drugiej strony ulicy, w gmachu Marynarki, to widziałem, jak gwałcili kobiety – dosłownie. To się odbywało na naszych oczach i nic nie można było zrobić, dlatego że nie można było nawet strzelać, bo się człowiek bał, że trafi w kobietę, a nie w tego „ukraińca”. To była potworna banda. Formacja SS–Galizien – tak się to nazywało.
- Duże straty poniósł pana oddział na Ochocie przed zejściem do kanału?
Było kilkunastu zabitych.
- Znał pan dobrze niektórych z nich?
Tak, oczywiście.
- Jak się przyjmuje stratę kolegów z oddziału? O czym się myśli?
Przede wszystkim myśli się o tym, żeby jakoś zachować życie, bo to jest najważniejsze – instynkt zachowania życia. Ale jeżeli się nie uda, to się nie uda, nie ma innej rady. W każdym razie wszyscy byliśmy zdecydowani na opór do ostatka. Zejście do kanału było dla jednych w pewnym sensie aktem kapitulacji, ale z drugiej strony ocalało siedemdziesiąt osób, bo potem – jak się okazało – jak weszli na teren tego domu „ukraińcy”, to wymordowali wszystkich mieszkańców. Między innymi poległ tam ksiądz Salamucha, zresztą bardzo dzielny.
- Jak wygląda podróż przez kanał? Gdzie wyszliście z tego kanału?
Nie było łatwo, dlatego że miałem zdjętą opaskę. Krew mi nie leciała, ale bałem się, że w każdej chwili może się odnowić krwotok od tego odłamka. Szedłem jako jeden z ostatnich, dlatego że gdybym upadł, to żeby później nie było trudności z przechodzeniem przeze mnie. Wszyscy ranni i słabi byli na samym końcu oddziału. Kanał był bardzo niewygodny i wyjątkowo ciężki do przebycia, dlatego że miał wysokość tylko metr dziesięć, czyli jednym słowem nie można było iść wyprostowanym, ale wpół zgiętym, a do tego jestem wysoki, tak że dlatego musiałem iść na zgiętych nogach. To jest tortura, bo przejść taki kawałek na zgiętych nogach, to skurcze chwytają po prostu, a do tego miałem jeszcze otwartą ranę. Po kilku godzinach pobytu w kanałach (różne nieczystości, najróżniejsze ekskrementy pływające) starałem się tak usadowić, żeby nie moczyć rany, a potem to już było mi wszystko jedno. Siadałem w tym wszystkim i co do tej rany weszło, to już nawet w tej chwili nie mogę przypuszczać, co tam było, ale jak wyszedłem z kanałów, to nie było mi absolutnie nic, żadnego zakażenia. Zgoiło się wszystko jak na psie.
- Ile czasu trwała podróż kanałami?
Około dziewięciu godzin.
- W którym miejscu państwo wyszliście?
Bardzo niedaleko. Tylko czterysta metrów. Minęliśmy SS i wyszliśmy z kanałów na Kolonii Staszica. To jest czterysta – pięćset metrów. Tam wyszliśmy. Wiem, że wtedy była noc. Byliśmy przemoczeni, było zimno, więc każdy szczękał zębami, bo to wszystko mokre. Dwudziesty któryś z żołnierzy od końca stracił łączność z poprzednim. Tamten mu gdzieś zniknął i on się zatrzymał. W rezultacie dwudziestu ośmiu żołnierzy – w tym ja – zostało zupełnie zdezorientowanych na Kolonii Staszica. Tamci poszli, a my zostaliśmy, no i dopiero się zaczęła zabawa, dlatego że trzeba było się gdzieś schronić, więc znalazłem to miejsce i taras, pod którym się schowaliśmy. Był domek i przy domku był taras, a pod tarasem była graciarnia – otwór, gdzie można było wrzucić jakieś rzeczy. Wszyscy, w dwudziestu ośmiu weszliśmy do pomieszczenia pod tarasem. To był wielki błąd, dlatego że tam było strasznie duszno i po prostu zaczęło ować powietrza i nie było czym oddychać. Oprócz tego jeszcze ludzie zaczęli się okropnie pocić, bo było gorąco i potwornie duszno, no i straszne pragnienie. Chciało się pić, a nie było jak. Nie można było w ogóle wyjść. Siedzieliśmy tak do rana. O godzinie szóstej czy siódmej rano słyszeliśmy sygnały, jakieś niemieckie hejnały i Niemcy się pojawili na Kolonii. W pewnym momencie słyszeliśmy nawet kroki żołnierzy na tarasie nad nami. Nic nie można było zrobić, dlatego że przecież jak by się odkryło, że tam siedzimy, to wystarczy jeden [granat], żeby nas wydusić pod tym tarasem. Były to bardzo ciężkie chwile, bo jeden drugiemu dosłownie leżał na nogach, a jak ktoś głośniej odetchnął, bo kichnięcie mogło spowodować śmierć, jakby usłyszeli kichnięcie, to by nas zaatakowali, dlatego każdy, jak leżał, to trzymał rękę na ustach drugiego obok i jak tamten tylko głośniej westchnął, to ten mu zatykał usta, żeby nie kichnął, ani nie kaszlnął.
Przetrzymaliśmy tak do nocy. Usłyszeliśmy znów hejnał trąbki, no i Niemcy zeszli z Kolonii, bo widocznie bali się w nocy tam siedzieć. Było słychać, że się oddalają. Wypełzliśmy wtedy z otworu. Pamiętam, że byłem taki słaby, że nie mogłem stanąć na nogi i jeszcze do tego ta rana. Była tam metalowa siatka z oczkami i rękami się chwytałem tej siatki, by móc w ogóle stanąć na nogi, bo byłem strasznie osłabiony. Przede wszystkim chciało mi się pić. Ktoś znalazł wodę i mi dali. Ile wypiłem wtedy wody, to już trudno powiedzieć, w każdym razie to było straszne pragnienie. Tej nocy w ogródku przy tym tarasie zrobiliśmy naradę. Dowodził nami podchorąży, ale nie pamiętam już jego nazwiska. No i co dalej robić? Ktoś powiedział, że powinniśmy po prostu sprowadzić pomoc. W ogóle nie było wiadomo, w którą stronę i gdzie iść. Nic nie było wiadomo. Nie mieliśmy żadnej wiadomości i można było wejść na Niemców. Zgłosiło się nas czterech. Każdy miał iść w inną stronę świata po pomoc. Między innymi ja też miałem iść po pomoc, też się zgłosiłem.
Nie wiem, co z tymi pozostałymi trzema się stało, bo nigdy nie miałem żadnego kontaktu z nimi. Pamiętam, że szedłem ulicą Filtrową (z Kolonii Staszica Filtrowa jest bardzo wąziutka, ma parę metrów), wszędzie leżało szkło od wybuchów i strasznie hałasowało. Jak się nadepnęło, to był skrzyp. Nie wiedziałem, czy nie ma czujek niemieckich, więc zdjąłem buty i szedłem w skarpetkach, żeby chodzić cicho. Doszedłem do Pola Mokotowskiego i w Polu Mokotowskim się zorientowałem, że muszę przejść przez Pole gdzieś do Śródmieścia. Przy Polu leżało w poprzek zwalone drzewo. Mówię: „Bardzo dobrze, to przy tym drzewie będę miał znak rozpoznawczy, gdzie potem w razie czego skręcić, jak będziemy wracać. Przeszedłem przez Pole, na środku alei Niepodległości była szeroka zielona przestrzeń, gdzie rosły kartofle. W czasie okupacji wszędzie, gdzie tylko było można, sadzili kartofle. Wpadłem w kartofle i długo w nich siedziałem, dlatego że się bałem (była bardzo jasna księżycowa noc), że jak będę przeskakiwał przez ulicę i mnie zobaczą, to mnie ustrzelą. To była bardzo przykra historia dla mnie – siedzenie w kartoflach, ale w końcu się zdecydowałem, przeskoczyłem przez ulicę na drugą stronę, gdzie rosły drzewka i główki kapusty. To była aleja Niepodległości. Upadłem na ziemię. Miałem ze sobą nóż, bardzo ładny, duży nóż, no i zacząłem te kapusty [ciąć]. Szelest kapusty wydawał mi się taki głośny, i że Niemcy zaraz usłyszą. Zacząłem obcinać główki kapusty, ale się zorientowałem, że nic z tego nie będzie, dlatego że zanim obetnę te główki kapusty, to będzie dzień i mnie zobaczą, więc poderwałem się i biegiem przez tę kapustę na drugą stronę przez te drzewka. Wpadłem na metalową siatkę, na której Niemcy pozawieszali różnego rodzaju puszki ze względu na sygnalizację. Narobiłem takiego hałasu, że byłem przerażony, ale nic się nie stało, nikt do mnie nie strzelił. Odczepiłem się z tej siatki i dobiegłem na róg Polnej przy placu Politechniki. Tam były pomidory, wysokie pomidory i w tych pomidorach się schowałem. Było to dla mnie bardzo przyjemne, dlatego że przede wszystkim pomidory – byłem tyle czasu głodny, więc żarłem te pomidory jeden za drugim, a że były wszystkie dojrzałe…
Byłem zupełnie zdezorientowany, bo doszedłem (tam była taka kapliczka, której w tej chwili już nie ma) pod kapliczkę i tam były krzaki pomidorów. Jak wyglądałem z tych pomidorów, to widzę, że pod politechniką jakieś graty stoją, jakiś tramwaj zdezelowany. Widzę, że na rogu Śniadeckich barykada, ale gdzie są Niemcy i gdzie są nasi, tego nie wiem. Nie można było się w ogóle zorientować. Człowiek był na tym placu i nie wiem… Głupio będzie pogonić do barykady i trafić na Niemców – nie wiem, z której strony. Wtedy politechnika była zajęta przez Niemców. Całą noc siedziałem w pomidorach, a drugiej nocy się zorientowałem, że przecież coś muszę zrobić, bo nie będę wiecznie tu siedział, więc jak już zaczęło się trochę rozwidniać, to się poderwałem. Przedtem któryś z Polaków, z Polnej zobaczył ruch w pomidorach, widocznie myślał, że to Niemiec i zaczął strzelać, ale nie trafił na szczęście. Zdecydowałem się, poderwałem się i do poleciałem do barykady na Śniadeckich przez plac. Ktoś do mnie strzelał prawdopodobnie pociskami świetlnymi, bo widziałem, jak w mur uderzały. To pewnie strzelali Niemcy, ale też na szczęście nie trafili. Wskoczyłem na barykadę i na barykadzie ktoś dyżurował i mówi: „Stój! Ręce do góry i pod mur!”. Nie było to przyjemne, bo byłem wtedy celem dla wszystkich, ale nie było wyjścia… Jak trzeba, każą… Oni nie wiedzieli, kto biegnie do barykady. Powiedziałem, że jestem z tego oddziału, który był na Kolonii Staszica, a ponieważ reszta doszła tam szczęśliwie wcześniej, więc od razu mnie rozpoznano i wpuszczono.
Zjadłem zupę (wtedy jeszcze można było, bo nie było tak głodno) i po godzinie mniej więcej szło nas z dziesięciu z kilkoma na czele. Ruszyliśmy na pomoc tamtym przez Pola Mokotowskie, z tym że z powrotem już było łatwiej, dlatego że już wiedziałem, jak to wygląda po drodze, a poza tym tej nocy były zrzuty. Bombowce amerykańskie robiły zrzuty i cała uwaga Niemców była skierowana do góry na te samoloty, czyli działa i wszystko biło do góry, tak że mieliśmy szczególnie łatwą drogę powrotną, z tym że jak doszedłem do alei Niepodległości i potem przekroczyłem aleję Niepodległości, to się okazało, że Niemcy usunęli to drzewo, które blokowało przejazd. Nie wiedziałem, w którą ulicę skręcić, ale na szczęście się zorientowałem, co i jak i doszedłem do nich. Oczywiście entuzjazm, no i wszystkich zabraliśmy z powrotem.
Wróciliśmy szczęśliwie. Cały czas trwały zrzuty, więc bez żadnych strat wróciliśmy. Co prawda byliśmy ostrzeliwani przez karabin maszynowy. Dość śmiesznie, bo strzelali pociskami świetlnymi. To dość oryginalna historia, mianowicie jak karabin zaczął strzelać, to było widać te pociski świetlne i można było ich uniknąć i po prostu się położyć, ale jakoś przeszliśmy bez żadnego kłopotu. Tak zakończyły się pierwsze dwa tygodnie.
Potem było różnie, byliśmy rzucani w różne rejony. Kwaterowaliśmy częściowo na ulicy Skorupki 2. Była taka kamienica, która miała wejście do mieszkań nie z bramy, tylko w bramie z prawej strony. Mieliśmy dwa parterowe mieszkania. Wejście było z jednej i z drugiej strony z bramy – naprzeciwko. Poszedłem z kolegami w lewo, w bramę, siedzieliśmy w mieszkaniu – zresztą mieszkanie było przyjemne – no i graliśmy w karty. W pewnym momencie rzuciłem karty i powiedziałem: „Ja już mam dość i grać nie będę”. Strasznie na mnie naskoczyli, że przerywam grę i tak dalej, ale mimo wszystko powiedziałem, że mam dość. Rzuciłem karty i przeszedłem na drugą stronę przez bramę i w tym momencie na tamtą stronę walnęła burząca „krowa” i wszystko się zawaliło do samego końca – tam gdzie dosłownie przed chwilą byłem. Oczywiście tam były same trupy, bo nic nie można było zrobić. Nie było mowy o odgruzowaniu, bo nie było żadnej możliwości. Wszyscy ci, z którymi grałem w karty, zginęli. Zrobiło to na mnie duże wrażenie, bo to była po prostu zabawa ze śmiercią. Miałem później drobny kompleks, mianowicie najlepiej mi się spało pod stołem. Stół nie miał żadnego znaczenia jeśli chodzi o zawalenie się czegoś, ale mimo wszystko świadomość, że mam jakiś dach nad głową… tak że cały czas spałem pod stołem.
- Czy miał pan w czasie Powstania kontakt z rodziną?
Miałem. Moja rodzina mieszkała na Noakowskiego, naprzeciwko politechniki. To był olbrzymi dom, który miał trzy podwórka. Na parterze w drugim podwórku mieliśmy mieszkanie, tak że to był frontowy dom. Jak zobaczyła mnie moja matka przychodzącego z wyprawy na Ochocie, to garnek z zupą wylała, bo wysunął jej się z ręki. Po prostu była przejęta. Poza tym było różnie. Byłem łącznikiem, zanosiłem różnego rodzaju rozkazy. Atakowaliśmy różne obiekty, między innymi…
- Wtedy już pan służył w Batalionie „Iwo”, tak?
Tak. Baon „Iwo” i potem byłem odkomenderowany do baonu „Bogumił”. Miał siedzibę przy sejmie na ulicy Wiejskiej. Mieli atakować sejm, a ponieważ znałem sejm jak własną kieszeń, wszystkie przejścia, wszystko znałem, więc mnie zaangażowano i miałem prowadzić atak. Dzięki Bogu, że nie doszło do tego ataku. Obrona była za silna i dowództwo zrezygnowało z ataku. Gdyby był, to bym pewnie nie żył. To byłoby niemożliwe, żebym wtedy wyżył.
- Jak wyglądało życie codzienne, wyżywienie? Mówił pan, że spał pod stołem. Co się jadło? Jak się jadło?
Ku mojemu zdziwieniu przez długi okres czasu jeszcze można było coś zjeść. Były zapasy: kasza – tak zwana plujka. „Plujka” miała łuski, więc co chwilę się pluło tymi łuskami. Potem naturalnie było coraz gorzej – ciężko było. Moja mama zawsze miała pewnego rodzaju zapasy, tak że zawsze coś tam było do jedzenia. Poza tym było ciężko, jeśli chodzi o zapasy.
Po tym, jak już byłem w baonie „Iwo”, to przeżyłem najgorsze chwile strachu w czasie Powstania Warszawskiego. To nieprawda, że człowiek się nie boi. Człowiek się zawsze boi, tylko idioci się nie boją. Jakie najgorsze chwile strachu? Mianowicie wszyscy chodzili do schronu, dlatego że był obstrzał różnych „krów” i jak spadł pocisk, to mógł pozabijać ludzi, więc wszyscy schodzili do schronu i tam nocowali. Byłem młody chojrak, to co będę w schronie… Na Mokotowskiej 45 był wysoki dom, pięciopiętrowy, który zresztą stoi do dzisiaj, no ta ja na górę pod sam dach. Było tam mieszkanie i nad tym mieszkaniem już był dach. Nie było w ogóle strychu. Walnąłem się do łóżka, żeby się dobrze wyspać i w pewnym momencie słyszę straszny hałas, taki straszliwy hałas, że byłem dosłownie przerażony. Wtedy się bałem najbardziej podczas całego Powstania. Oczywiście chwyciłem, co miałem pod ręką, zbiegłem szybciusieńko po schodach na dół do schronu i co się okazało? Latały tam kukuruźniki, samoloty sowieckie, które miały przynosić pomoc Warszawie. Ten kukuruźnik zrzucił na dach mojego domu skrzynię z sucharami i ona na tym blaszanym dachu zaczęła się toczyć. Zrobił się taki straszny hałas, że ja byłem dosłownie przerażony. Skrzynia oczywiście spadła na podwórko, wszystko się rozbiło, bo rzucali bez spadochronów i broń też bez spadochronów. To było połamane i nie do użytku. Oczywiście kobiety od razu wybiegły i łyżeczkami od herbaty zaczęły z ziemi wyciągać te suchary.
- Jak wyglądało życie religijne? Był w oddziale jakiś kapelan?
Jak trwoga, to do Boga. Księża byli bardzo czynni, były msze różnego rodzaju i tak dalej, aczkolwiek nie byłem nigdy takim bardzo praktykującym katolikiem, tak że mnie to akurat nie bardzo obchodziło wtedy.
- Powiedział pan o kukuruźniku, który zrzucił suchary, czyli pan wiedział, że Sowieci stoją za drugą stroną rzeki?
Pewnie, że wiedziałem. Czekaliśmy na to, aż przyjdą nam z pomocą. Poza tym, o ile sobie przypominam, to dopiero 6 października pojawiły się samoloty myśliwskie, sowieckie nad Warszawą, a w zasadzie od początku Powstania (bo przecież Praga była potem już zajęta przez Sowietów) trzydzieści kilometrów od Warszawy stacjonował 1 Pułk Lotnictwa Myśliwskiego „Warszawa”. Nad tym w ogóle nie było samolotów, a sztukasy, to znaczy niemieckie bombowce nurkujące, latały dosłownie nad dachami, rzucały bomby i to był bardzo łatwy kąsek dla myśliwców, bo sztukasy były bezbronne, jeśli chodzi o atak z dołu, od tyłu, bo tam nie było w ogóle żadnej obrony. Bardzo łatwo było strącić takiego sztukasa i pułk „Warszawa” w ogóle nie działał w Warszawie, a mogli nam dać parasol ochronny, ale nic. Wszyscy naturalnie czekaliśmy na to, że oni ruszą, ale w rezultacie się nie doczekaliśmy, tak że pomoc była tylko iluzoryczna. Z bronią było tak samo. Wszystko, jak się rzucało, to było połamane. Rzucali w skrzyniach, ale co z tego? Jak skrzynia spada, to wszystko było tak poharatane, że nie nadawało się do użytku.
- Jaki był stosunek ludności cywilnej w czasie Powstania? Pewnie się zmieniał.
Na początku oczywiście był ogólny entuzjazm. Ludzie stawiali barykady, gościli żołnierzy. W ogóle była euforia. Potem się pogarszało, bo w miarę upływu czasu wiadomo było, że niektórzy ludzie nie wytrzymywali tych rzeczy. Po prostu nie wytrzymywali nerwowo, więc w końcu się zaczął stosunek bardzo obojętny, a nawet czasami bardzo nieżyczliwy, tak że były wypadki, kiedy nie chcieli, żeby żołnierze stacjonowali w domach. Tak było. Nie ma się co dziwić, bo cywile, którzy przeszli różnego rodzaju rzeczy – głód, chłód i to wszystko, to mieli w końcu już tego dość. Jest granica ludzkiej wytrzymałości, której normalnie przekroczyć nie można. Czasami były już wyskoki przeciwko żołnierzom AK.
- Czytał pan jakąś prasę w czasie Powstania? Docierała do pańskich rąk?
Docierała. Były różnego rodzaju biuletyny. W tej chwili nie pamiętam, jakie były tytuły, ale były wydawane komunikaty różnego rodzaju.
- Czy było wiadomo o upadku Starego Miasta?
Wiedzieliśmy o upadku Starego Miasta, dlatego że byłem na placówce jeszcze wtedy, kiedy część powstańców ze Starego Miasta wychodziła z włazów i sam ich widziałem tuż przy placu Trzech Krzyży i na Mokotowskiej. Był tam wyłaz i stamtąd wychodzili powstańcy ze Starego Miasta. Plac Trzech Krzyży wspominam szczególnie dobrze, dlatego że na rogu placu Trzech Krzyży rosło olbrzymie drzewo z ulęgałkami. To były bardzo dobre ulęgałki, więc była wielka ochota, żeby te ulęgałki pozrywać. Problem polegał na tym, że plac był bardzo gęsto ostrzeliwany, szczególnie tak zwanymi stokesami, takimi moździerzowymi pociskami. Wbijały się w asfalt, ale nie wszystkie wybuchały. Jak się szło czy pełzało do tej ulęgałki po placu Trzech Krzyży, to człowiek ciągle natrafiał na jakiś sterczący kawałek [pocisku] moździerza. To było ekscytujące, bo nie wiadomo było, czy to nagle nie wybuchnie. Pozbieraliśmy te ulęgałki. Sporo było tego.
Poza tym na ogół miałem duże szczęście, dlatego że nie tylko dostałem odłamek w kolano, który nie niósł za sobą żadnych konsekwencji zdrowotnych, ale i miałem szczęście wielokrotnie podczas Powstania Warszawskiego. Na przykład szedłem z meldunkiem przez ulicę Marszałkowską. To było chyba gdzieś na Śniadeckich. Wtedy w Śródmieściu panowała, jak nazywali ją warszawiacy – „Gruba Berta”. Olbrzymie działo, które miało dziewięćsetsześćdziesięciokilogramowe pociski. Jak strzelił, to cały dom od razu się rozwalał i sąsiedni był poważnie uszkodzony. Niemcy strzelali chyba gdzieś spod Pruszkowa regularnie, co osiem minut jeden pocisk z zegarkiem w ręku. Ruch odbywał się w ten sposób, że każdy patrzył tylko na zegarek, żeby to osiem minut minęło, a jak osiem minut dobiegało końca, to się chował, gdzie tylko mógł, żeby przetrzymać strzał. Przechodziłem wtedy koło sklepu braci Pakulskich na rogu Śniadeckich i Marszałkowskiej. Pod spodem był przekop i szedłem do przekopu, żeby przejść na drugą stronę. W pewnym momencie słyszę straszliwy warkot, a ciężkie pociski miały to do siebie, że na dwie sekundy przed uderzeniem słychać było warkot. Słyszę warkot i myślę: „O Jezus, żeby tylko udało mi się skryć do przekopu”. Nie zdążyłem. Pocisk walnął ze dwieście metrów obok mnie i pęd powietrza wrzucił mnie do tego wykopu. Dostałem taki podmuch z tyłu, że tam mnie właśnie rzuciło. Na wykop zawaliła się część ściany sklepu Pakulskich. Zorientowałem się, że coś z moim zegarkiem nie w porządku, ale jeżeli się w ciągu ośmiu minut nie odkopię, to już po mnie, to już będzie mój grób. Miałem osiem minut na to, żeby się wygrzebać i wygrzebałem się z tego zawaliska cegieł.
- Odniósł pan wtedy jakieś rany?
Zadrapania, siniaki, ale ran nie miałem. Byłem trochę zmaltretowany, bo to jednak mimo wszystko mnie poturbowało. Najpierw wpadłem do domu na Noakowskiego. Jak mnie matka zobaczyła, to zemdlała, bo byłem strasznie poharatany, ale tego wcale nie czułem. Miałem szczęście, po prostu dużo szczęścia.
- Gdzie pański ojciec przebywał w czasie Powstania? Miał pan kontakt z ojcem?
Ojciec był komendantem plutonu AK, właściwie między innymi w Śródmieściu. Był też ranny, dostał kulę w łokieć. Mocno mu to dokuczało.
- Była pan w szpitalach polowych, powstańczych w czasie Powstania?
Nie byłem. Byłem tylko w odwiedzinach. Jak ojciec był opatrywany, to byłem u ojca. Miałem mnóstwo szczęścia, bo parę razy miałem już okazję, żeby polec, ale jakoś Pan Bóg mnie strzegł albo los tak chciał, że zawsze się wykręciłem. Czasami w śmiesznych okolicznościach, dlatego że na przykład pamiętam, że były różne przejścia z domu do domu, czasami trzeba było nawet wleźć na pierwsze piętro, żeby iść dalej. Pamiętam, że gdzieś w okolicach Koszykowej wbiegałem na kładkę, żeby przez pierwsze piętro pójść dalej i na tę kładkę z drugiej strony wszedł jakiś facet z olbrzymią szybą w ręku, coś takiego, jak są takie duże na biurko. Walnąłem bykiem w tę szybę i obaj spadliśmy, ale nic mi się nie stało. Oczywiście była kupa śmiechu.
Komunikacja w czasie Powstania odbywała się normalnie w podziemiach, bo dowództwo wydało rozkazy, by przebijać piwnice. Jak był dom, to trzeba było przebijać piwnice do piwnic następnego domu i taka komunikacja była najbezpieczniejsza, więc można było całą Marszałkowską przejść tylko piwnicami, z domu do domu. Dopóki było światło, to jeszcze było pół biedy, bo były świece i jakoś starali się oświetlać, ale potem już się to skończyło, już nie było jak i było ciemno, były piwnice, ciemne zakamarki. Zadziwiło mnie to, że słyszałem, że dochodzę do muru, dosłownie słyszałem. Tak, jak nietoperz wysyła sygnały, tak ja swoimi krokami słyszałem, że odbijają się od muru, i że trzeba się zatrzymać. Wchodziłem, idę i mówię – nie, jestem przy jakimś murze. Sprawdzam ręką – mur. To trochę, że tak powiem, atawistyczne zdolności.
- Jak wyglądały ostatnie tygodnie i dni Powstania?
Ciągle liczyliśmy, że Sowieci wejdą i nam pomogą i tu był chichot historii, bo przecież dzięki temu, że Sowieci nie weszli do Warszawy – przynajmniej w czasie Powstania – to my żyjemy, dlatego że po doświadczeniach ze Lwowa, z Wilna, to wiadomo, że wszyscy powstańcy zostaliby otoczeni jakąś dywizją NKWD i wywieźliby nas gdzieś na Syberię i nie wiadomo, czy w ogóle byśmy wyżyli. W zasadzie dzięki Niemcom jakoś przeżyliśmy historię z Powstaniem, dzięki temu, że część trafiła do obozów jenieckich, część trafiła też do koncentracyjnych, ale większość jeńców była w niemieckich obozach jenieckich.
- Jak pan przyjął wiadomość o kapitulacji?
To było bardzo przykre, bo każdy z nas chciał jeszcze walczyć, ale okazało się, że nie było szans. Nie było amunicji, nie było broni, nie było jedzenia. Ostatnio żywiliśmy się kaszą „plujką”, tak że to była po prostu konieczność.
- Pamięta pan dzień wyjścia do niewoli?
Wychodziłem z Komendą Placu Warszawa Śródmieście-Południe. Ojciec mi coś w każdym razie załatwił i fakt jest, że z tą komendą wychodziłem. Szliśmy przez Warszawę, przez Dworzec Zachodni do Ożarowa. W Ożarowie był obóz dla jeńców wojennych i jednocześnie dla cywilnej ludności, z tym że ludność cywilna została później ewakuowana z obozu i zostali wojskowi. Stamtąd nas załadowano do pociągów. Przejechaliśmy między innymi przez Berlin, a nic nie było widać, bo niestety nie dało rady. Jechaliśmy przez Berlin do obozu Sandbostel.
- Z Warszawy wychodził pan z rodziną?
Matka z siostrą została i wyszła z ludnością cywilną.
Ojciec wychodził razem ze mną. Trafiliśmy do Sandbostel. Osiem miesięcy siedziałem w tym obozie razem z ojcem.
- Kto w tym obozie przebywał? Byli tam jacyś żołnierze?
Było tam około 6 000 Włochów, bardzo nieliczna grupka angielskich lotników i Polacy, z tym że jednocześnie byli polscy oficerowie z 1939 roku. Dużo ich było, a łącznie Polaków było około 6 000.
- Jakie warunki panowały w obozie?
Było różnie. Były różne okresy. Na początku było znośnie. Jeszcze w 1944 roku dostaliśmy paczki, miedzy innymi od króla Faruka z Egiptu, który nam przysłał chałwę. Potem dostaliśmy paczki żywnościowe z Argentyny, no i przysłali nam w puszkach kartofle, zresztą zupełnie dobre, bo w dobrym syropie. To było śmieszne, dlatego że Argentyńczycy chcieli dać nam to, co mieli najlepszego. Mieli kartofle, a to jest specjał. Co tam owoce… Dali nam kartofle. Potem, gdzieś na przełomie lutego albo marca aprowizacja się bardzo pogorszyła i dostawaliśmy tylko 125 gramów chleba dziennie, pięć, sześć kartofli i potworną zupę z brukwi. Najgorzej, że nie było soli, w ogóle nie było soli, nie solili. Pudełko od zapałek z solą kosztowało dziesięć dolarów w obozie. Dolary mieliśmy, dlatego że po kapitulacji każdy z żołnierzy dostawał dolary. Dostałem chyba dwadzieścia parę dolarów.
To był rodzaj żołdu, wynagrodzenia. Dwadzieścia dolarów płaciło się za pudełeczko z solą. Zupa bez soli była obrzydliwa. Brukiew wrzucano do wody bez wykrawania tych oczek, gotowano i podawano na gorąco. W związku z tym pamiętam rozmowę dwóch jeńców w obozie, a mianowicie jeden mówi: „Wiesz co? Jak tylko będzie wyzwolenie, jak przyjadę do domu, to nastawię garnek z gorącą wodą, wezmę nieoczyszczoną brukiew, wrzucę, nie będę tego solił, ugotuję, naleje sobie do talerza i jak kopnę…”. Wtedy rozmowy na temat jedzenia były bardzo częste, dlatego że po prostu przez pewien okres czasu był głód, w obozie rzeczywiście panował głód. Dla dorosłego człowieka 125 gramów chleba dziennie, pięć kartofli i zupa brukwiowa, to było za mało, by dobrze się czuć. Potem przyszedł okres ewakuacji, bo Sandbostel leżało w strefie działań wojennych i niemieckie dowództwo postanowiło nas ewakuować – jak się okazało – do Lubeki. W momencie kiedy wyszliśmy z obozu, przyszły transporty amerykańskich paczek jenieckich, bo w Lubece były olbrzymie magazyny tych paczek. Ktoś w Lubece powiedział, że jeżeli już Lubeka ma się bronić, to rozdają to jeńcom. Co trzy dni dostawaliśmy paczkę obliczoną na siedem dni. Nagle zrobiło się niesamowicie dobrze, dlatego że paczki były bardzo wartościowe, bo było tam masło, margaryna, dżem i
corned beef tak zwany – mięsa, to wszystko naprawdę było pyszne. Nagle zrobiło się tak, że nie można było tego w ogóle przejeść. Tak doszliśmy do Lubeki przez jakieś mniej więcej dziesięć dni. W Lubece były koszary po jakiejś pancernej jednostce niemieckiej i tam zostaliśmy zakwaterowani. Po dwóch czy trzech dniach zobaczyliśmy na autostradzie angielskie pancerki – samochody pancerne. Skręciły do obozu, Niemcy porzucili broń i przyszła wolność.
- Ten moment był dla pana końcem wojny?
To był koniec wojny.
- Jak pan to przyjął? To była wielka radość?
Nie posiadaliśmy się z radości, bo to było rzeczywiście coś niesamowitego, że już nie jesteśmy jeńcami, tylko wolnym ludźmi, z tym że nie wszyscy tak reagowali. Pamiętam jak dziś, że wtedy kiedy pojawiły się brytyjskie pancerki na autostradzie (tuż pod obozem przebiegała autostrada, tak że wszystko było widać), to część jeńców, szczególnie z 1939 roku gotowała sobie akurat obiady. W ogóle na to nie reagowali. Obiad to obiad. Pancerki czy nie pancerki, wolność czy nie wolność, to nie ma znaczenia. To już na pewno było jakieś skrzywienie psychiczne, że nie wszyscy tak reagowali.
- Jak się później potoczyły pana losy? Pana ojciec był w innym obozie czy w tym samym?
W tym samym. Cały czas byliśmy w tym samym obozie.
- Jak pana ojca losy potoczyły się później?
Ojciec rozpoczął pracę w Polskim Czerwonym Krzyżu i ja też. W końcu ojciec został mianowany delegatem polskiego rządu na strefę brytyjską, a ja pracowałem jako łącznik motocyklowy i urzędnik biura poszukiwań. W Niemczech zrobiłem pierwszą klasę liceum, ale to już było polskie liceum, i potem maturę, również w polskim liceum. Tak było do 1947 roku, a w maju 1947 roku wróciłem do Polski.
- Co pana skłoniło do powrotu do Polski?
Tęsknota. Dosłownie nie mogłem wytrzymać z tęsknoty. Jestem taki cholerny nostalgik, że ani rusz. Nie mogłem wytrzymać, a miałem znakomite propozycje, dlatego że wtedy – zwłaszcza w latach 1945–1946 Anglicy potrzebowali urzędników w koloniach i można było zrobić dosłownie kokosy, zapisując się jako urzędnik gdzieś w koloniach. Znałem angielski na tyle, że mogłem przyjąć tę propozycję i rzeczywiście płacili straszne pieniądze, dlatego że wszyscy urzędnicy kolonialni po kilku latach wojny chcieli wracać z powrotem do Londynu. Wszędzie zrobiły się wakaty. Można wtedy było być zamożnym człowiekiem, ale przyznam szczerze, że tak strasznie tęskniłem, i to nie tylko do rodziny, do kraju, ale tak samo do Warszawy. Nie wyobrażałem sobie, że odległość, która mnie dzieliła od Warszawy (to było kilkaset kilometrów) zamienić na tysiące. Nie wyobrażałem sobie tego. Machnąłem ręką na wszystko i wróciłem.
- Co pan zobaczył, jak pan wrócił?
Już samo powitanie nie było przyjemne, dlatego że wracałem statkiem IZAR-a. Był statek, który z Lubeki płynął do Szczecina. Jak zbliżaliśmy się do portu w Szczecinie, to się okazało, że cały teren jest otoczony wojskiem z bronią, więc robiło to przykre wrażenie. Wtedy wiele osób zrezygnowało z zejścia ze statku, nie chcieli zejść na ląd, ale ja zszedłem. Ojciec wrócił już wcześniej, ponieważ miał tę krechę na swoim życiorysie, że był oficerem AK, więc jak wrócił do Polski jako delegat, to mu tu na miejscu dali wypowiedzenie stanowiska. Od razu zdjęli go z tego stanowiska, bo nie dawał rękojmi zaufania. Oficer AK, jeszcze do tego z kontrwywiadu (to znaczy, nie wiedzieli, że był z kontrwywiadu).
- Ojciec był represjonowany?
Na ogół właściwie nie, ja również nie. Był represjonowany o tyle, że jeśli chodzi o mnie, to nie mogłem długo zagrzać miejsca w żadnym zakładzie pracy. Popracowałem parę miesięcy i mnie zwalniali, właśnie ze względu na Armię Krajową. To były jedyne represje, które odczuwałem.
- Gdzie pan się zatrzymał, kiedy pan pierwszy raz przyjechał do Warszawy? Co pan wtedy czuł?
Mieszkaliśmy wtedy w Konstancinie, u żony tego dziadka – Asty Gąsiorowskiej. Miała swój domek i tam mieszkaliśmy z ojcem przez pewien czas, a potem ojciec mi załatwił lokum w hotelu dla kobiet w Warszawie na Czerwonego Krzyża. Było to duże mieszkanie, a ja byłem jeden i było dziesięć kobiet. To były dla mnie ciężkie chwile. W 1947 roku wstąpiłem na studia. Okazało się, że szefem komisji weryfikacyjnej, kwalifikacyjnej był pan Roman Beránek, profesor, który mnie uczył u Goldmanówny i dobrze mnie znał, więc nie miałem żadnych trudności z dostaniem się na studia prawnicze.
- Które wspomnienie z okresu Powstania albo okupacji jest dla pana najbardziej przykre?
Najbardziej przykre jest wspomnienie, kiedy poszedłem na patrol z trzema kolegami i przechodziliśmy chyba przez Koszykową. Była barykada, ale bardzo niska. Szedłem trzeci, ktoś prowadził i nagle zaszczekał karabin maszynowy od alei Niepodległości. Pierwszego zabili, drugi ciężko ranny, a ja wyszedłem pomiędzy kulami. Dosłownie na moich oczach ci koledzy zginęli. To było najbardziej przykre dla mnie, to był kontakt ze śmiercią.
- Jak pan po latach patrzy na Powstanie Warszawskie?
Przede wszystkim z wielkim sentymentem. Dla mnie to jest rzecz święta, naprawdę święta. Tak to traktuję. To był zryw nieudany, ale konieczny. Tego nie można było uniknąć. W Warszawie było takie napięcie, że wcześniej czy później, nawet gdyby „Bór” Komorowski nie wydał rozkazu Powstania, to ono by i tak wybuchło. Wtedy kiedy byłem na terenie Śródmieścia, to uczucie wolności, swobody, końca okupacji było tak potężne, że człowieka dosłownie roznosiło ze szczęścia. Takie uczucie powtórzyło się jeszcze raz, kiedy w roku 1980 byłem pod Stocznią Gdańską. Była tam manifestacja i słuchałem Wałęsy. Wtedy miałem to samo uczucie swobody i wolności, zerwania więzów, kajdanów.
Z takich strasznych rzeczy też pamiętam jedną rzecz, a mianowicie szedłem chyba wtedy z meldunkiem. Na rogu Pięknej i Marszałkowskiej była niewielka barykada. Szedł konwój kobiet dźwigających worki z mąką i w tym momencie walnęła ciężka artyleria, czy tak zwana krowa. Jako doszliśmy na miejsce, to widziałem, że jedna z tych kobiet po prostu nie ma nóg i mimo wszystko stała na tym, co zostało, uderzała rękami o ziemię i kręciła się dookoła, strasznie się do tego śmiejąc. To był szok. Nie było nawet po co wołać sanitariuszy, bo wiadomo było, że to jest śmiertelne i nic się nie zrobi. To był okropny, straszliwy widok. Naprawdę.
- Co chciałby pan przekazać młodemu pokoleniu Polaków?
Wydaje mi się, że potrzeba nam wzajemnej życzliwości. Tego chyba najbardziej. Żeby człowiek na drugiego człowieka nie patrzył wilkiem, tylko starał się w jakiś sposób pomóc. Można mieć bardzo dużą satysfakcję osobistą wtedy, kiedy się komuś pomaga. O wiele większą niż wtedy, gdy panu ktoś pomoże. Na przykład wręczenie prezentu komuś, pójście na rękę, może dać tyle satysfakcji, że człowiek sobie nawet nie wyobraża, w jakim stopniu to może być [satysfakcjonujące], zwłaszcza jeśli chodzi o dzieci. Jak się dziecku coś daje, to człowiek może mieć tyle satysfakcji z tego, że dziecko patrzy rozjaśnionymi oczami na człowieka, dziękuje i jest zadowolone, szczęśliwe, że to daje więcej zadowolenia temu, co daje, niż temu dziecku, które bierze. Życzliwość nam jest chyba potrzebna i tej życzliwości nie ma.
Warszawa, 19 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon