Władysława Barbara Stępniewska
- Naszym rozmówcą jest pani Władysława Barbara Stępniewska, która przeżyła Powstanie w Warszawie jako cywil. Bardzo liczymy na to, że opowie nam pani, jak wyglądał ten straszliwy okres, jak wyglądała tułaczka po Powstaniu. Proszę opowiedzieć od samego zarania, od dnia Powstania lub, jeśli wiąże się z jakąś historią dłuższą, to nawet wcześniej.
[Zacznę] od dnia Powstania. Dlaczego? Dlatego że może to śmieszne, ale tego dnia, ponieważ mój ojciec był aresztowany w czasie okupacji, a ojciec koleżanki w 1939 roku razem z rządem wyjechał z Polski…
Mokrzycka. Jej ojciec pracował przed wojną w Urzędzie Rady Ministrów, wszystkich ewakuowali, zabierali pracowników. Nie miała znaku życia o swoim ojcu, ani ja o swoim. Ona mówi: „Wiesz co, na Starym Mieście jest wróżka, pójdziemy do tej wróżki – smarkule do wróżki – może się coś dowiemy”. Ona zawsze się ociągała, jak miała coś zrobić czy coś takiego, to zawsze miała czas – a jeszcze trochę, a jeszcze chwileczkę. Już czekałam na nią, a ona jeszcze zwlekała. W pewnym momencie jakiś taki hałas na ulicy, coś się dzieje. Wychodzę przed dom. Chłopaki z opaskami na rękawach: „Uciekajcie! Chowajcie się! Nie wychodźcie nigdzie, bo zaczyna się Powstanie!”. Mówię: „Zgłupiał, oszalał”.
- Czyli całkowite zaskoczenie?
Całkowite zaskoczenie. Jak ona zeszła na dół, mówię: „Słuchaj, my nie możemy nigdzie się ruszyć, na żadną Starówkę. Musimy tu siedzieć”. Tak się stało.
- Na jakiej ulicy mieszkałyście?
Pańska 39, ona i ja. Na drugi dzień, nie pamiętam nazwiska tego pana, który mieszkał nad nami, Michalski, Michalczewski, Michałowski, jakoś tak. On musiał działać w czasie okupacji.
W konspiracji. Ale my byliśmy tak chowani przez ojca: „Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie i dla innych, bo nie masz nic do powiedzenia. Nie wolno ci się tym interesować, co kto robi, gdzie kto chodzi”. Tak byliśmy chowani przez ojca. Tak że specjalnie nie znaliśmy ludzi, którzy mieszkali w naszym domu, a działy się różne, bardzo przykre rzeczy.
Na przykład którejś nocy, to już było nad ranem, walenie do bramy; wszyscy oczywiście na równe nogi – co się dzieje, do kogo i po co? Okazało się, Niemcy weszli na nasza klatkę, a mieszkałam na wprost bramy od podwórza, to cały widok. Ta klatka miała drewniane schody, od frontu były marmurowe, bo tamta część była elegancka, ta była taka kuchenna. Po tych schodach (my mieszkaliśmy na drugim piętrze) łomot tych butów, gdzie, na które piętro, do kogo? Zatrzymali się na naszym piętrze, a to było tylko dwoje drzwi, my i sąsiedzi naprzeciwko. Łomot do tych drzwi, oczywiście ich okrzyki. Byłam ciekawa, co się dzieje i w pewnym momencie wyprowadzili dwóch moich sąsiadów, młodych ludzi, jeden był Andrzej, drugi Janusz. Andrzej miał dziewiętnaście lat, przychodził do mojego brata i stale nam pożyczał dobre książki.
Doszłam do okna i jeszcze zobaczyłam, że oni zostali wyprowadzeni boso i w takich długich koszulach. Przy bramie stał Niemiec z karabinem. Ja do tego okna, a Niemiec, jak zobaczył, że się wychylam, to z tym karabinem do góry, szybko się cofnęłam. Oczywiście zdenerwowanie, strach, co się dzieje. Po kilku dniach dowiadujemy się od naszego dozorcy, że ci państwo, którzy mieszkali na wprost moich okien (to było drugie piętro, tylko oni od frontu mieli okna od ulicy i od podwórza) popełnili samobójstwo. Co się okazało, to byli Żydzi i oni oficjalnie mieszkali w tym domu. Znałam z widzenia tylko tę dziewczynkę, bo ona musiała być mniej więcej w moim wieku. Siadała na balkonie na takim maleńkim stołeczku z książką na kolanach. Zwróciłam na nią uwagę, bo stale widziałam ją taką skuloną, pochyloną nad tą książką. Przedziałek na głowie i takie warkocze spięte, bo tak się dziewczęta w czasie okupacji czesały. […] Zapamiętałam ją właśnie z tego, nie wiem jak się nazywała.
Nie. Skąd, żadnych kontaktów. Znałam ją tyko z widzenia.
- Popełnili samobójstwo, a nie zostali wyprowadzeni przez Niemców?
Nie. Oni widzieli, że przyjechali Niemcy, nie wiedzieli do kogo, myśleli, że może to po nich. My dowiedzieliśmy się dopiero po trzech dniach, że oni wszyscy popełnili samobójstwo.
Straszne. To było straszne, tych wyprowadzonych dwóch chłopaków. Jeden był starszy Janusz, on mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, bo Andrzej miał dziewiętnaście, to wiem na pewno.
Później, w czasie Powstania, starszy przyszedł odwiedzić swoich starych rodziców, bo to byli starsi ludzie. Pamiętam tego pana, jak chodził w takiej [kamizelce] – surdut nie surdut, miał zapięte na guziki, niby jak ksiądz, ale to był taki surdut, miał duże wąsy, starszy pan. W każdym razie [Janusz] przyszedł w czasie Powstania odwiedzić swoich rodziców. I co najdziwniejsze, że on był w butach z cholewami, w czapce takiej rogatywce, w mundurze polskim. Jak go zobaczyliśmy na podwórzu, jeszcze mówię: „Co z Andrzejem?”. – „Andrzej nie żyje, został zamordowany w obozie”. Tylko tyle. Poszedł do rodziców, długo nie był, zaraz poszedł z powrotem. Nic więcej na ten temat, nigdy go więcej nie widziałam.
Z kolei mój brat właśnie na drugi dzień, jak wybuchło Powstanie, tego pierwszego dnia poszedł z tym panem, który mieszkał nad nami, bo kilka osób było, czyli oni byli umówieni na godzinę „W”.
- Zachowali tajność, konspiracja była.
Tak, stale widziałam, że ktoś chodził, przychodził, ale to wszystko było tak zorganizowane, żeby nikt się nie domyślał broń Boże. A poza tym tak było, że nie można się było interesować ludźmi […]. Żeby broń Boże nie być później narażonym na jakieś donoszenia czy coś w tym rodzaju. Mój brat mówi: „Też chcę iść z panem”. Mówię: „Ale ja też”. Brat: „Nie. Ty musisz zostać, ty nie”.
- Ile w rodzinie było osób?
Mama nie żyła, zmarła jak miałam dziewięć lat. Ojciec był aresztowany w 1943 roku.
Zostaliśmy z drugą żoną mojego ojca, bo mój ojciec się ożenił, zostaliśmy z macochą. Lontek mówi: „Nie, ty zostajesz, nigdzie nie idziesz. Jedno musi zostać. A może ojciec wróci?”. Mówię: „Jak wróci? Przecież dostaliśmy wiadomość, że nie żyje”. W każdym razie on poszedł. Po jakimś czasie, troszkę czasu upłynęło, przyszedł nas odwiedzić. Co się okazało, że oni byli na Woli, potem z Woli wycofali się na Starówkę. Ze Starówki na placu Krasińskich było wejście do kanałów, tymi kanałami przeszli, on wyszedł z kanałów róg Wareckiej i Nowego Światu. Jeszcze dał wiadomość, że jest ranny i leży w szpitalu na Wareckiej,. Odwiedziłam go, to był początek września. Mówię: „Słuchaj, nie wiem jak długo my tu jeszcze będziemy w Warszawie, nie mam zielonego pojęcia. Gdybyśmy [wyszli], to może damy znać do Krakowa, do rodziny”. Nasza ciotka, siostra ojca, mieszkała nie w samym Krakowie, ale w Rudawie koło Krakowa. „To gdyby coś się działo to damy znać o sobie”. On mówi: „Dobrze, trudno”. 8 września wyszłam z Warszawy przez Pruszków. W Pruszkowie leżałyśmy w fabryce na ziemi.
- Ale sam przebieg Powstania, w końcu to było centralne miejsce, czy cokolwiek widziała pani co się działo?
Co się działo? Byli ranni, zabici, musieliśmy pomagać ich chować.
- Czy ludność cywilna włączała się do pomocy?
Oczywiście. Trzeba było kopać chodniki, żeby budować barykady, to przecież musieliśmy my cywile to robić. Powstańcy byli zgrupowani w jakichś miejscach, a my z kolei musieliśmy pomagać im w ten sposób, bo w inny nie mogliśmy.
Brat leżał w tymczasowym szpitalu na Wareckiej 11. Co to za szpital? To były prywatne mieszkania. Ten dom stoi do dzisiaj; całe szczęście, że stoją domy, tego nie rozwalili. Musiałam przejść pod obstrzałem [tam gdzie] jest PAST-a na Marszałkowskiej.
W każdym razie to było gdzieś w okolicach… 8 września wyszłam z Warszawy, bo już nie mogliśmy siedzieć, bo nie mieliśmy co jeść. Już nie było możliwości, zapasy się wyczerpały. Nie można już było siedzieć, bo już coraz bardziej bombardowali i musieliśmy się wynosić. Po to, żeby mieć wodę, to musiałyśmy pójść do getta przy Żelaznej, bo tam jeszcze była woda, u nas na Pańskiej już nie było. Wracałyśmy [do domu, ale] nie mogłyśmy trafić, który jest nasz dom, gdzie nasza brama. Byłam właśnie z koleżanką Tosią. Co się okazało, że musiało być wtedy bombardowanie, bo oni co jakiś czas przylatywali i bombardowali. W tym czasie, jak poszłyśmy po wodę, był nalot i zawalona została brama, bo uderzył w front, w jedną część tego domu. Tak że musiałyśmy się wdrapać na gruz i zjechać po stercie gruzu, żeby wejść do domu. Tak to wyglądało.
Poza tym, jak musiałam pójść do brata, jak dostałam wiadomość, że jest w szpitalu na Wareckiej, to musiałam przejść Pańską, przejść Aleje, Marszałkowską na drugą stronę. Musiałam przejść od strony budynku PAST-y, szłam tak jak jest Rutkowskiego, na ulice Górskiego, żeby przejść od Górskiego na Warecką. Szło się tymi krętymi drogami, gdzie było oznakowane, że tu można, tam nie można.
- To było jakieś oznakowanie jednak?
Tak. Oczywiście, że było. Tu się kryj, na Marszałkowskiej była taka wielka barykada, trzeba było niemalże na czworakach przejść pod tą barykadą, broń Boże na stojąco, bo zaraz był ostrzał z budynku PAST-y. Tak to było.
- Niemcy was wyprowadzili w pewnym momencie?
Nawoływali do opuszczenia domów, do wyprowadzki. Kto jeszcze miał jakieś zapasy to zostawał, a kto już nie miał nic, to nie miał możliwości przeżycia, co miał robić, nie miał żadnych szans.
Moja macocha, ja, jeszcze znajomi jacyś byli, postanowiliśmy, że musimy wyjść. Wyszliśmy do Pruszkowa. Myśleliśmy, że jak wyjdziemy, to będziemy mogli gdzieś pojechać do swoich bliskich, tak to sobie wyobrażano. Okazało się, że nie, oni nas trzymali w Pruszkowie.
Jakiś tydzień. Później nas przetransportowali do Niemiec. Znalazłyśmy się w obozie przejściowym, nie pamiętam jak się nazywała ta miejscowość. W każdym razie przychodzili właściciele fabryk, jakichś takich miejsc pracy.
- Wybierali spośród was pracowników?
Tak. Wybierali sobie. Wybrali dziesięć kobiet. Była pani Chmielewska ze swoją córką, ja z moja macochą, jeszcze inne osoby, ale ich nie znałam, bo w obozie w Pruszkowie byli przecież ludzie, którzy byli z różnych stron Warszawy. My znalazłyśmy się w fabryce wag, Rapidowerke, Drezno Rudeboy. To jest dzielnica Rudeboy. W każdym razie w Dreźnie. Pracowałyśmy w fabryce. Siedziałam przy takiej bormaszynie, robiłam jakieś dziurki w metalu.
Nie mogę powiedzieć, żeby źle.
Tak. Było nas w sumie dwadzieścia. Dziesięć już było wcześniej z łapanek, dziewczęta, kobiety, które były złapane z całej Polski nie tylko z Warszawy, z różnych stron, z Radomia, z Radomska, z Kielc. Panie, które były już dłuższy czas (one były chyba już po dwa lata) powiedziały, że kiedyś było zupełnie dobrze, bardzo dobre wyżywienie miały.
- Gdzie byłyście zakwaterowane?
W barakach. Były pobudowane baraki. Był taki barak oddzielny dla Rosjan, ale to były całe rodziny, nie wolno nam było chodzić, oni też nie przychodzili do nas.
- Również byli pracownikami?
W tej fabryce akurat nie. Nie wiem gdzie, gdzieś musieli pracować, ale gdzie nie mam pojęcia. Może w innym pomieszczeniu. W hali byli tylko Włosi i Polacy. Włosi to byli alianci, to wiadomo, oni byli na innych prawach.
Ale nie narzekali na swój pobyt, bo oni nie musieli nosić swojej litery, tak jak my musiałyśmy nosić literę P. Nie wolno nam było nigdzie się oddalać, tylko do pracy i na teren zamieszkania. Ale dziewczęta, które już były, dowiedziały się, że w kinach jest wyświetlana kronika o Powstaniu Warszawskim.
Tak. My oczywiście postanowiłyśmy pójść, bez litery P wybrałyśmy się do kina. „Słuchajcie, ani słowa nie mówimy ani po niemiecku, ani po polsku”. Nie znałyśmy niemieckiego, a one znały. Mówią: „To my was zaprowadzimy, sobie zobaczycie”. To było okropne wrażenie.
- Naszym rozmówcą jest pani Władysława Barbara Stępniewska, która przeżyła Powstanie w Warszawie jako cywil. Bardzo liczymy na to, że opowie nam pani, jak wyglądał ten straszliwy okres, jak wyglądała tułaczka po Powstaniu. Proszę opowiedzieć od samego zarania, od dnia Powstania lub, jeśli wiąże się z jakąś historią dłuższą, to nawet wcześniej.
[Zacznę] od dnia Powstania. Dlaczego? Dlatego że może to śmieszne, ale tego dnia, ponieważ mój ojciec był aresztowany w czasie okupacji, a ojciec koleżanki w 1939 roku razem z rządem wyjechał z Polski…
Mokrzycka. Jej ojciec pracował przed wojną w Urzędzie Rady Ministrów, wszystkich ewakuowali, zabierali pracowników. Nie miała znaku życia o swoim ojcu, ani ja o swoim. Ona mówi: „Wiesz co, na Starym Mieście jest wróżka, pójdziemy do tej wróżki – smarkule do wróżki – może się coś dowiemy”. Ona zawsze się ociągała, jak miała coś zrobić czy coś takiego, to zawsze miała czas – a jeszcze trochę, a jeszcze chwileczkę. Już czekałam na nią, a ona jeszcze zwlekała. W pewnym momencie jakiś taki hałas na ulicy, coś się dzieje. Wychodzę przed dom. Chłopaki z opaskami na rękawach: „Uciekajcie! Chowajcie się! Nie wychodźcie nigdzie, bo zaczyna się Powstanie!”. Mówię: „Zgłupiał, oszalał”.
- Czyli całkowite zaskoczenie?
Całkowite zaskoczenie. Jak ona zeszła na dół, mówię: „Słuchaj, my nie możemy nigdzie się ruszyć, na żadną Starówkę. Musimy tu siedzieć”. Tak się stało.
- Na jakiej ulicy mieszkałyście?
Pańska 39, ona i ja. Na drugi dzień, nie pamiętam nazwiska tego pana, który mieszkał nad nami, Michalski, Michalczewski, Michałowski, jakoś tak. On musiał działać w czasie okupacji.
W konspiracji. Ale my byliśmy tak chowani przez ojca: „Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie i dla innych, bo nie masz nic do powiedzenia. Nie wolno ci się tym interesować, co kto robi, gdzie kto chodzi”. Tak byliśmy chowani przez ojca. Tak że specjalnie nie znaliśmy ludzi, którzy mieszkali w naszym domu, a działy się różne, bardzo przykre rzeczy.
Na przykład którejś nocy, to już było nad ranem, walenie do bramy; wszyscy oczywiście na równe nogi – co się dzieje, do kogo i po co? Okazało się, Niemcy weszli na nasza klatkę, a mieszkałam na wprost bramy od podwórza, to cały widok. Ta klatka miała drewniane schody, od frontu były marmurowe, bo tamta część była elegancka, ta była taka kuchenna. Po tych schodach (my mieszkaliśmy na drugim piętrze) łomot tych butów, gdzie, na które piętro, do kogo? Zatrzymali się na naszym piętrze, a to było tylko dwoje drzwi, my i sąsiedzi naprzeciwko. Łomot do tych drzwi, oczywiście ich okrzyki. Byłam ciekawa, co się dzieje i w pewnym momencie wyprowadzili dwóch moich sąsiadów, młodych ludzi, jeden był Andrzej, drugi Janusz. Andrzej miał dziewiętnaście lat, przychodził do mojego brata i stale nam pożyczał dobre książki.
Doszłam do okna i jeszcze zobaczyłam, że oni zostali wyprowadzeni boso i w takich długich koszulach. Przy bramie stał Niemiec z karabinem. Ja do tego okna, a Niemiec, jak zobaczył, że się wychylam, to z tym karabinem do góry, szybko się cofnęłam. Oczywiście zdenerwowanie, strach, co się dzieje. Po kilku dniach dowiadujemy się od naszego dozorcy, że ci państwo, którzy mieszkali na wprost moich okien (to było drugie piętro, tylko oni od frontu mieli okna od ulicy i od podwórza) popełnili samobójstwo. Co się okazało, to byli Żydzi i oni oficjalnie mieszkali w tym domu. Znałam z widzenia tylko tę dziewczynkę, bo ona musiała być mniej więcej w moim wieku. Siadała na balkonie na takim maleńkim stołeczku z książką na kolanach. Zwróciłam na nią uwagę, bo stale widziałam ją taką skuloną, pochyloną nad tą książką. Przedziałek na głowie i takie warkocze spięte, bo tak się dziewczęta w czasie okupacji czesały. […] Zapamiętałam ją właśnie z tego, nie wiem jak się nazywała.
Nie. Skąd, żadnych kontaktów. Znałam ją tyko z widzenia.
- Popełnili samobójstwo, a nie zostali wyprowadzeni przez Niemców?
Nie. Oni widzieli, że przyjechali Niemcy, nie wiedzieli do kogo, myśleli, że może to po nich. My dowiedzieliśmy się dopiero po trzech dniach, że oni wszyscy popełnili samobójstwo.
Straszne. To było straszne, tych wyprowadzonych dwóch chłopaków. Jeden był starszy Janusz, on mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, bo Andrzej miał dziewiętnaście, to wiem na pewno.
Później, w czasie Powstania, starszy przyszedł odwiedzić swoich starych rodziców, bo to byli starsi ludzie. Pamiętam tego pana, jak chodził w takiej [kamizelce] – surdut nie surdut, miał zapięte na guziki, niby jak ksiądz, ale to był taki surdut, miał duże wąsy, starszy pan. W każdym razie [Janusz] przyszedł w czasie Powstania odwiedzić swoich rodziców. I co najdziwniejsze, że on był w butach z cholewami, w czapce takiej rogatywce, w mundurze polskim. Jak go zobaczyliśmy na podwórzu, jeszcze mówię: „Co z Andrzejem?”. – „Andrzej nie żyje, został zamordowany w obozie”. Tylko tyle. Poszedł do rodziców, długo nie był, zaraz poszedł z powrotem. Nic więcej na ten temat, nigdy go więcej nie widziałam.
Z kolei mój brat właśnie na drugi dzień, jak wybuchło Powstanie, tego pierwszego dnia poszedł z tym panem, który mieszkał nad nami, bo kilka osób było, czyli oni byli umówieni na godzinę „W”.
- Zachowali tajność, konspiracja była.
Tak, stale widziałam, że ktoś chodził, przychodził, ale to wszystko było tak zorganizowane, żeby nikt się nie domyślał broń Boże. A poza tym tak było, że nie można się było interesować ludźmi […]. Żeby broń Boże nie być później narażonym na jakieś donoszenia czy coś w tym rodzaju. Mój brat mówi: „Też chcę iść z panem”. Mówię: „Ale ja też”. Brat: „Nie. Ty musisz zostać, ty nie”.
- Ile w rodzinie było osób?
Mama nie żyła, zmarła jak miałam dziewięć lat. Ojciec był aresztowany w 1943 roku.
Zostaliśmy z drugą żoną mojego ojca, bo mój ojciec się ożenił, zostaliśmy z macochą. Lontek mówi: „Nie, ty zostajesz, nigdzie nie idziesz. Jedno musi zostać. A może ojciec wróci?”. Mówię: „Jak wróci? Przecież dostaliśmy wiadomość, że nie żyje”. W każdym razie on poszedł. Po jakimś czasie, troszkę czasu upłynęło, przyszedł nas odwiedzić. Co się okazało, że oni byli na Woli, potem z Woli wycofali się na Starówkę. Ze Starówki na placu Krasińskich było wejście do kanałów, tymi kanałami przeszli, on wyszedł z kanałów róg Wareckiej i Nowego Światu. Jeszcze dał wiadomość, że jest ranny i leży w szpitalu na Wareckiej,. Odwiedziłam go, to był początek września. Mówię: „Słuchaj, nie wiem jak długo my tu jeszcze będziemy w Warszawie, nie mam zielonego pojęcia. Gdybyśmy [wyszli], to może damy znać do Krakowa, do rodziny”. Nasza ciotka, siostra ojca, mieszkała nie w samym Krakowie, ale w Rudawie koło Krakowa. „To gdyby coś się działo to damy znać o sobie”. On mówi: „Dobrze, trudno”. 8 września wyszłam z Warszawy przez Pruszków. W Pruszkowie leżałyśmy w fabryce na ziemi.
- Ale sam przebieg Powstania, w końcu to było centralne miejsce, czy cokolwiek widziała pani co się działo?
Co się działo? Byli ranni, zabici, musieliśmy pomagać ich chować.
- Czy ludność cywilna włączała się do pomocy?
Oczywiście. Trzeba było kopać chodniki, żeby budować barykady, to przecież musieliśmy my cywile to robić. Powstańcy byli zgrupowani w jakichś miejscach, a my z kolei musieliśmy pomagać im w ten sposób, bo w inny nie mogliśmy.
Brat leżał w tymczasowym szpitalu na Wareckiej 11. Co to za szpital? To były prywatne mieszkania. Ten dom stoi do dzisiaj; całe szczęście, że stoją domy, tego nie rozwalili. Musiałam przejść pod obstrzałem [tam gdzie] jest PAST-a na Marszałkowskiej.
W każdym razie to było gdzieś w okolicach… 8 września wyszłam z Warszawy, bo już nie mogliśmy siedzieć, bo nie mieliśmy co jeść. Już nie było możliwości, zapasy się wyczerpały. Nie można już było siedzieć, bo już coraz bardziej bombardowali i musieliśmy się wynosić. Po to, żeby mieć wodę, to musiałyśmy pójść do getta przy Żelaznej, bo tam jeszcze była woda, u nas na Pańskiej już nie było. Wracałyśmy [do domu, ale] nie mogłyśmy trafić, który jest nasz dom, gdzie nasza brama. Byłam właśnie z koleżanką Tosią. Co się okazało, że musiało być wtedy bombardowanie, bo oni co jakiś czas przylatywali i bombardowali. W tym czasie, jak poszłyśmy po wodę, był nalot i zawalona została brama, bo uderzył w front, w jedną część tego domu. Tak że musiałyśmy się wdrapać na gruz i zjechać po stercie gruzu, żeby wejść do domu. Tak to wyglądało.
Poza tym, jak musiałam pójść do brata, jak dostałam wiadomość, że jest w szpitalu na Wareckiej, to musiałam przejść Pańską, przejść Aleje, Marszałkowską na drugą stronę. Musiałam przejść od strony budynku PAST-y, szłam tak jak jest Rutkowskiego, na ulice Górskiego, żeby przejść od Górskiego na Warecką. Szło się tymi krętymi drogami, gdzie było oznakowane, że tu można, tam nie można.
- To było jakieś oznakowanie jednak?
Tak. Oczywiście, że było. Tu się kryj, na Marszałkowskiej była taka wielka barykada, trzeba było niemalże na czworakach przejść pod tą barykadą, broń Boże na stojąco, bo zaraz był ostrzał z budynku PAST-y. Tak to było.
- Niemcy was wyprowadzili w pewnym momencie?
Nawoływali do opuszczenia domów, do wyprowadzki. Kto jeszcze miał jakieś zapasy to zostawał, a kto już nie miał nic, to nie miał możliwości przeżycia, co miał robić, nie miał żadnych szans.
Moja macocha, ja, jeszcze znajomi jacyś byli, postanowiliśmy, że musimy wyjść. Wyszliśmy do Pruszkowa. Myśleliśmy, że jak wyjdziemy, to będziemy mogli gdzieś pojechać do swoich bliskich, tak to sobie wyobrażano. Okazało się, że nie, oni nas trzymali w Pruszkowie.
Jakiś tydzień. Później nas przetransportowali do Niemiec. Znalazłyśmy się w obozie przejściowym, nie pamiętam jak się nazywała ta miejscowość. W każdym razie przychodzili właściciele fabryk, jakichś takich miejsc pracy.
- Wybierali spośród was pracowników?
Tak. Wybierali sobie. Wybrali dziesięć kobiet. Była pani Chmielewska ze swoją córką, ja z moja macochą, jeszcze inne osoby, ale ich nie znałam, bo w obozie w Pruszkowie byli przecież ludzie, którzy byli z różnych stron Warszawy. My znalazłyśmy się w fabryce wag, Rapidowerke, Drezno Rudeboy. To jest dzielnica Rudeboy. W każdym razie w Dreźnie. Pracowałyśmy w fabryce. Siedziałam przy takiej bormaszynie, robiłam jakieś dziurki w metalu.
Nie mogę powiedzieć, żeby źle.
Tak. Było nas w sumie dwadzieścia. Dziesięć już było wcześniej z łapanek, dziewczęta, kobiety, które były złapane z całej Polski nie tylko z Warszawy, z różnych stron, z Radomia, z Radomska, z Kielc. Panie, które były już dłuższy czas (one były chyba już po dwa lata) powiedziały, że kiedyś było zupełnie dobrze, bardzo dobre wyżywienie miały.
- Gdzie byłyście zakwaterowane?
W barakach. Były pobudowane baraki. Był taki barak oddzielny dla Rosjan, ale to były całe rodziny, nie wolno nam było chodzić, oni też nie przychodzili do nas.
- Również byli pracownikami?
W tej fabryce akurat nie. Nie wiem gdzie, gdzieś musieli pracować, ale gdzie nie mam pojęcia. Może w innym pomieszczeniu. W hali byli tylko Włosi i Polacy. Włosi to byli alianci, to wiadomo, oni byli na innych prawach.
Ale nie narzekali na swój pobyt, bo oni nie musieli nosić swojej litery, tak jak my musiałyśmy nosić literę P. Nie wolno nam było nigdzie się oddalać, tylko do pracy i na teren zamieszkania. Ale dziewczęta, które już były, dowiedziały się, że w kinach jest wyświetlana kronika o Powstaniu Warszawskim.
Tak. My oczywiście postanowiłyśmy pójść, bez litery P wybrałyśmy się do kina. „Słuchajcie, ani słowa nie mówimy ani po niemiecku, ani po polsku”. Nie znałyśmy niemieckiego, a one znały. Mówią: „To my was zaprowadzimy, sobie zobaczycie”. To było okropne wrażenie.
- Jednak była ta kronika rzeczywiście?
Była wyświetlana kronika o Powstaniu Warszawskim, oczywiście [zrobili z nas] bandytów…
Przez Niemców, tak.
Banditen, Banditen, nic innego nie słyszałam tylko
Banditen. Niemcy tą kronikę wyświetlali w kinach dla swoich rodaków.
- Pokazywali działania niemieckie?
Działania powstańców, Niemców oczywiście też. Już dokładnie nie powiem, co było pokazywane, bo mnie to
Banditen /i> tak zszokowało, już miałam dosyć tego.
Drezno zostało zbombardowane 14 chyba czy 12 lutego, tak to było. Na tydzień przed tym bombardowaniem właściciel wywiózł wszystkie Polki i Włochów do swojej drugiej nowej fabryki na ulicy Rozental, a kobiety Włoszki nie chciały. Piękna porcelana gdzieś tam była produkowana.
Musiałyśmy, wywiózł nas i koniec, on się nie pytał, czy my chcemy, czy nie. Po prostu nas wywiózł.
- To chyba dobrze, skoro były bombardowania.
Bombardowania były stale, to już było tak denerwujące. Alianci mieli taki zwyczaj, zanim był nalot, oczywiście Niemcy włączali syreny, to wcześniej puszczali… myśmy to nazywali choinkami. Puszczali coś takiego, to tak brzęczało, to było tak denerwujące, że dosłownie tego się potwornie bałam, bo wiedziałam, co się szykuje, że już będzie nalot.
- Dźwięk był taki drażniący?
Taki był dźwięk. To było zrzucane przez nich z samolotów, to tak jak choinka wyglądało, nie wiem co to było takiego. W każdym razie to taki był strasznie brzęczący, denerwujący dźwięk.
- Poprzedzał bombardowanie?
Tak. Myśmy już wiedziały: „Oho, już będzie bombardowanie znów”. A przecież nie było się gdzie schować, to były tylko baraki, w tych gołych barakach siedziałyśmy, może nas tutaj nie zbombardują. Główne bombardowanie nastąpiło później.
Wywieźli nas z Warszawy pod koniec września, październik i my byłyśmy w tej fabryce. Więc to było jakiś czas.
Włoszki nie chciały, bo przecież one nie miałyby żadnego życia. Wiem, że to była sobota, bo one co sobota chodziły na swoje zabawy, imprezy.
Tak. Włoszki, im wolno było. Przecież one były na zupełnie innych warunkach, ale przez to wszystkie zginęły.
Poszły, to była sobota, bombardowanie, nawet był film „Dziś w nocy umrze miasto”. Nie poszłam oglądać tego filmu, mówię: „Nie, mam tego dosyć, nie chcę tego oglądać”. Warszawę widziałam zbombardowaną, jeszcze Drezno oglądać? To było takie piękne miasto. Pamiętam dachy pokryte patyną, takie zielone. A dlaczego, bo raz jeden jedyny byłam w Dreźnie, bo miałam problem ze stawem biodrowym.
- Kiedy pani była, później czy wcześniej?
Przed bombardowaniem. Strasznie mi dokuczał, bo miałam nogę operowaną, jako dziecko. Wyszłam z Warszawy tak jak stałam, w podkolanówkach, letnie pantofelki, złapałam tylko zimowy płaszcz na siebie i nic więcej, bo „krowa”, jak walnęła… Miałam wszystko naszykowane w torbie, zdjęcia mojej mamy, wszystkie jakieś drobiazgi, które mogłam złapać w przeciwieństwie do mojej macochy, bo ona zabrała niemalże cały swój majątek. Wszystkie swoje futra.
- Udało jej się uratować wszystko.
Jej się to udało uratować, ja nie przykładałam do tego aż takiej wagi. Powiedziałam: „Przecież tu wrócę, idę na chwilę, to niemożliwe, żebym tu nie wróciła, wrócę”. Z tym nastawieniem, głupi szczeniak, przepraszam bardzo za dwuznacznik, ale niestety, tak byłam do tego nastawiona. „Krowa” miała najpierw taki paskudny ryk, to było coś okropnego. Nazywaliśmy to „krową”, w innym miejscu nazywali „szafą”, bo ona tak skrzypiała, to było coś takiego: „yyyy”. Okropny ryk. Jak to słyszeliśmy to już wiemy, że ta „krowa” walnie, trzeba było prędko do schronu. Pakowałam się, żeby wyjść, a tutaj raptem „krowa”, to uciekam, niczego nie wzięłam, dlatego tylko w tych podkolanówkach. Nic kompletnie nie wzięłam.
- Była pani raz w Dreźnie przed bombardowaniem, to było takie piękne miasto…
Tak. Dlaczego byłam w Dreźnie? Dlatego że mnie strasznie bolała noga, dokuczał mi mój staw biodrowy, bo byłam operowana jako dziecko, miałam wypadek. Opieka lekarska była [dobra] w fabryce, nie mogę powiedzieć. Naprawdę byłam zdziwiona. Postanowili mnie przewieźć do Drezna na prześwietlenie, co się dzieje z tą nogą, dlaczego mnie tak boli. Stąd zapamiętałam, że to było takie piękne miasto, zielone dachy pokryte patyną. Jak to miasto zbombardowali, potem widziałam zdjęcia, mówię: „Boże kochany, wszystko zniszczyli”. Ale to alianci.
Jak Niemcy nam Warszawę. Mówili, że to jest odwet za Warszawę. Ile w tym prawdy, nie wiem. W każdym razie moja kochana Warszawa zginęła, tamto zginęło. Mówię: „Po co to wszystko, komu potrzebne, co to dało?”.
- Kiedy nastąpiło wyzwolenie obozu?
Wyzwolenie nastąpiło w maju. Zbliżał się front niemiecki, cała ludność z tymi furmankami, z dobytkiem, z wołami, krowami. To wszystko było pędzone… Ludzie na tych furmankach...
Jak mieszkałyśmy [na ulicy] Rozental, to nasz barak był przy drodze, na samym zakręcie. W górze była nasza fabryka, do której chodziłyśmy. Była poczta, przy poczcie miałyśmy swoje [miejsce] zamieszkania. Taki barak był zbudowany widocznie z myślą o robotnikach, którzy mieli pracować w tej fabryce, bo to było nowe, wszystko było nowe. Zaraz niedaleko miał swoją prywatną willę właściciel [fabryki]. Jak to towarzystwo wszystko gnało, to byłyśmy przerażone, ale patrzyłyśmy na to, co się dzieje. Ci wszyscy wojskowi (bo wojsko szło później za nimi) karabiny rozwalali o drzewa. Łamali to wszystko, niszczyli, żeby nic nie zostawić w całości. W ogóle się nie krępowali, przy nas to robili.
My byłyśmy trochę zaniepokojone i przerażone sytuacją, co się dzieje. Minęła noc, a ci prywatni Niemcy jeszcze samochodami uciekali. Cały swój dobytek pozostawiali na drodze, bo już widocznie nie mieli benzyny, więc co im po samochodzie i tym wszystkim, jak oni już nie mogli jechać, chociażby z tej racji, że nie mieli paliwa.
Na drugi dzień weszli Rosjanie. To był opłakany obraz.
Nie wiem czy mogę powiedzieć. Nazwać to tak po imieniu, jak to było.
Boso, obdarci, brudni, jak front, wiadomo. Dzicy, bo mam wrażenie, że to byli Kałmucy, tak mi się zdaje. Taka dzicz. Na bosaka, jak który miał.
Pamiętam taką historię, jechał jeden na motorze… To było po południu, bo my już nie pracowałyśmy przecież, bo dla kogo, jak jest takie zamieszanie, to dlaczego my mamy pójść do pracy, nie musimy. Jak to wszystko towarzystwo tak szło, my stałyśmy rzędem i ci Włosi mężczyźni (było pięciu Włochów) i my Polki. Stoimy, patrzymy na to wszystko. Jedzie na takim motorze chyba oficer, stanął i w moją stronę: Idzi siuda. Tak się przestraszyłam, a dochodziły nas takie straszne wieści. Byłyśmy młode, to pod łóżkami spałyśmy pierwsze noce, bośmy się tak potwornie bały, bo mówili o różnych rzeczach, nieprzyjemnych sytuacjach. Jak on tak wrzasnął na mnie, to ja prędko z powrotem do tego baraku, już się nie wychyliłam, bo się bałam. Jeden idzie i mówi: „Ty głupia, a co by z tobą robił na froncie?”. Mówię: Nie znaju. Nie wiem. Uciekłam.
Jak to się wszystko uspokoiło to jeszcze przez tydzień byłyśmy, bo front przeszedł, najpierw Niemców, potem Rosjan. To się zaczęło jakoś tak kształtować, nie wiedziałyśmy, co mamy ze sobą zrobić, gdzie mamy pójść.
- Nikt się wami nie opiekował?
Nie. Już byłyśmy bezpańskie.
- Nie wiedziałyście, co dalej robić?
Tak. Dlatego mówimy, byłyśmy po prostu bezpańskie. Nikomu nie podlegałyśmy. „Możecie iść”. Mówię: „Do domu?”. – „Tak, do domu, do swojego domu”. To idziemy. […] [Jeden znajomy] – nie wiem, jak on to zrobił –zorganizował taką wielką furę i konia, jechali na tej furze. Moja koleżanka chciała jechać do Warszawy, do domu, bo miała rodziców i szłyśmy pieszo. Szłyśmy do Polski miesiąc czasu.
- Szłyście cały czas pieszo?
Szłyśmy pieszo trzymając się od czasu do czasu fury. Przez miesiąc szłyśmy do Polski. Oczywiście miałyśmy różne przygody. Rosjanie nas zatrzymywali, chcieli nas werbować, żebyśmy prały ich brudne rzeczy. A one, [Rosjanki], daję słowo, w nocne koszule poprzebierane na gulanku szły, na zabawę.
Jak my gdzieś się zatrzymałyśmy, żeby gdzieś w jakiejś stodole się przespać, bo przecież nie szłyśmy dzień i noc, tylko w nocy starałyśmy się gdzieś przespać, […] żeby na drugi dzień znów wyruszyć i iść do Polski. Jak wyruszyłyśmy z tego Rozental, to leżał przy drodze rower. Mówię: „Wezmę go dla mojego Lontka, dla mojego brata”. Nie umiałam jechać, gdybym umiała, to by mi to bardzo pomogło, ale nie umiałam jeździć na rowerze. Rower był na furmance, oczywiście Ruscy zobaczyli i zabrali rower, skończyła się przyjemność.
Przyszłyśmy do Rawicza koło Poznania. W Rawiczu Czerwony Krzyż wszystkich nas spisywał. Ale nie wiem, dlaczego nie ma nic w Rawiczu. W Rawiczu dostawaliśmy bilet na pociąg, gdzie kto chciał jechać. Wiedziałam, że w Warszawie nie mam nikogo.
Jeszcze, jak tylko byłam w Dreźnie w fabryce to napisałam do rodziny do Rudawy, do wujostwa, że jestem tu i tu, podałam adres. Potem, jak nas przenieśli do Rozental to też, żeby wiedzieli, gdzie jestem.
Tak. Doszły listy, wiedzieli gdzie jestem. Co się okazało, ale to już po Powstaniu się dowiedziałam, jak już wróciłam. Jak dostaliśmy w Rawiczu bilety, pojechałam właśnie do Rudawy pierwszy raz w życiu, bo byłam [tam] jako maleńkie dziecko, ale nie pamiętałam ani tego adresu, ani tego domu, nic nie pamiętałam. Przyjechałam, to już oczywiście cała rodzina była rozwalona, ciocia aresztowana. Mój brat był u nich. Mówię: „Lontek słuchaj, co my będziemy robić?”. Lontek to jest od Leopolda. […] On tak skrócił [swoje imię] i tak już został do późna, dopóki żył. On mówi: „Wiesz co, ty tu zostaniesz”. On zawsze uważał, że jest [moim] opiekunem, bo to było takie nastawienie w domu. Bo byłam wychowywana u sióstr, ale to już oddzielna historia. W każdym razie byłam ciele na wesele, gdzie mnie kto postawił tam mogłam korzenie zapuścić. Nigdy nic nie mówiłam, nigdy się nie odzywałam, tak byłam chowana, takie dzikie dziecko.
Tak.
- W każdym razie zadecydowaliście, że pani zostanie?
Zostanę, on przyjedzie do Warszawy, żeby zobaczyć, co jest co. Jak zobaczył, co jest co, to zawinął się i pojechał na Zachód, do Elbląga chyba, bo powiedzieli, że może pracę jakąś znaleźć. A ja byłam w Rudawie. Ani jednego słowa nie napisał, nie dał znaku życia. W ogóle byłam zaniepokojona, co się dzieje.
W tym czasie, jak jestem w Rudawie, to chyba było miesiąc od jego wyjazdu, dostaję …. Jeszcze co zrobiłam, napisałam mimo wszystko tu do Warszawy, bo zostawiało się takie karteczki, wszędzie się nalepiało, gdzie kto się przemieszcza w czasie Powstania. Mówię, a nóż widelec, stoi kawałek domu, może ktoś przyjdzie, przeczyta, może się czegoś dowiem, może ktoś napisze, może on napisał. Tak cały czas – a może. Jak napisałam do Warszawy, to koleżanka, z którą się wybierałam na Starówkę odpisała, że moje mieszkanie jest zbombardowane, tak że brat nie miał się gdzie zatrzymać. Oficyna koleżanki stała, oni tam mieszkali.
Nie. On wyjechał na Zachód. Musiał przecież znaleźć jakąś pracę, nie mogliśmy mieszkać na głowie u wujostwa, przecież było bardzo kiepsko. Wujek był plastykiem, wykładał w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, to co on po wojnie mógł robić, w ogóle ciężko było.
Dostaję list od tej koleżanki: „Twój ojciec żyje, mam adres. Mam list od twojego ojca”. Zdrętwiałam. Mówię: „Boże! Jak teraz pojadę do Warszawy. Nie mam na bilet”. Ale jak z tą macochą się rozstawaliśmy to ona mi dała kupon materiału. Ona jechała do Warszawy, a ja do Krakowa. Nasze drogi się rozeszły. Ona się już mną nie interesowała. Pojechałam do Krakowa, bo wiedziałam, że jest mój brat Lontek, ona o tym też wiedziała. Pojechała do Warszawy, bo miała widocznie jakieś plany w związku tym swoim panem, po co jej były dorosłe dzieci.
Jak on to zobaczył, dlatego wyjechał, tu nie było się gdzie zatrzymać. Dostaję list. Materiał sprzedałam. Właściwie nie ja tylko mojego kuzyna żona. „Wiesz co, sprzedam ci materiał, to będziesz miała na pociąg. Mówię: „Bardzo dobrze”. Jak przyjechałam tego listu już nie było, bo ona przyszła, dowiedziała się o tym, zabrała list.
Tak, żebym nie miała tego adresu. Koleżanka mówi: „Słuchaj, ona przyszła i zabrała list, nie mam tego listu”. Mówię: „Adresu też nie masz?”. Okazało się, że mój ojciec, jak był na Łotwie, w kamieniołomach gdzieś pracował. Też miał szczęście, był już wystawiony do rozstrzelania, przyjechał w tym czasie do tego obozu jakiś starszy oficer. Przeszedł, ale już na liście był odfajkowany, [że zabity], od ojca to wiem. Mówi: „Jak przeszedł wzdłuż tego szpaleru tak wyrywkowo, ten do tyłu, ten do tyłu”. Ojciec myślał, że już do rozwałki. Okazało się, że tych co odrzucił to nie byli rozstrzelani, ale nie było [poprawione] na liście [zabitych].
- Dlatego to zawiadomienie przyszło.
Dlatego to zawiadomienie przyszło. Tak że to było szczęście w nieszczęściu. Z Łotwy nie wiem jakim cudem, oni ich pędzili wszystkich, znalazł się we Francji w obozie. Jak to było, to nie mam pojęcia.
- Czy kiedykolwiek spotkaliście się z ojcem?
Ojciec wrócił, ale to już było… On się znalazł we Francji, stąd był adres, list. Z kolei alianci [ich] oswobodzili, tak że ojca chcieli do wojska angielskiego, coś takiego było, bo wszyscy ci Polacy chcieli przecież walczyć o swoją Warszawę, o swoją Polskę, wszyscy się pchali. Poszłam do macochy a ona powiedziała, że nie ma listu. Ale mówi: „Jak chcesz mogę ci pomóc w ten sposób, że jak zgodzisz się u mnie posprzątać, coś robić, to dostaniesz obiad”. Nie miałam się gdzie podziać w Warszawie, jak przyjechałam. Tak że gdzie mogłam, to odwiedzałam znajomych, żeby mnie ktoś przenocował, bo to tak było. Nikt nigdzie nie miał miejsca. Mówię: „Dobrze”. Nie miałam innego wyjścia. Nie było jej w domu. Mówię, jestem ciekawa, co ona jeszcze ma z tego, co wywiozła z Warszawy. Zajrzałam do szafy, a szafa była puściusieńka, tylko wisiała mufka karakułowa. Wzięłam tę mufkę, mówię: „To mój ojciec kupił, mój Boże kochany”. Jak włożyłam ręce do tej mufki coś mi zaszeleściło. Patrzę taka kieszonka była, ale nie ma nic, ale za tą kieszonką był list. Trudno, ale go sobie wzięłam. W ten sposób zdobyłam adres, napisałam do mojego ojca. Ale to już było po śmierci mojego brata.
Jak przyjechałam do Warszawy to on w tym czasie przyjechał do Rudawy, do wujostwa.
Tak. Co się okazało, że on jak był w Elblągu w fabryce przy czymś pracował. Byli zatrudnieni też Niemcy, którzy byli jako jeńcy, nie wiem. Nieśli taką dużą butlę z tlenem, on szedł obok nich pilnował, a chodził o kulach. Puścili to, ta butla upadła na niego i potłukła mu ranną nogę. Leżał w szpitalu i nie odzywał się, nie chciał mnie martwić, nie pisał. Jak już dobrze się czuł, to wrócił do Rudawy. Dowiedział się, co jest co i jedzie do Warszawy za mną. Co będziemy tu robić? My tu nie mamy nic do roboty. Mam adres do ojca, ale co my zrobimy.
- Ojciec był wtedy we Francji?
We Francji. Stamtąd napisał. Lontek mówi: „Wiesz co, nie wiem co będziemy robić, napiszemy do ojca”. Oczywiście napisałam do ojca. Jeszcze staraliśmy się o to, żeby nas wypuścili, bo ojciec napisał do nas: „Starajcie się, żebyście mogli wyjechać do Francji”. To nam powiedzieli: „Jesteście już na tyle dorośli, że możecie sobie sami radzić w Polsce Ludowej. Nie będziecie wyjeżdżać do żadnej Francji”.
Przemieszczanie się z Warszawy na Pragę było samochodami prywatnymi, ciężarowymi, czym się dało. Tramwaj dojeżdżał róg Alej i Marszałkowskiej przekładał pałąk i wracał z powrotem do Zielenieckiej, to tak kursowało. Warszawiacy, jak to warszawiacy – sprytni, kto miał jakikolwiek wehikuł, to woził warszawiaków z Warszawy na Pragę. Znajomy mojego ojca wziął Lontka do pomocy, żeby inkasował za przejazd, miał zaufanie do niego.
Któregoś wieczoru, to było róg Alej i Marszałkowskiej, jak jest hotel Polonia, nie wiem, czy właściciel, czy ktoś inny poprosił: „Lontuś, przejdź na drugą stronę, kup papierosy”. On doszedł do krawężnika, a jechała od placu Zbawiciela cysterna z benzyną, to podobno rusek jechał, potem się okazało, że nawet był pijany. To było na samym rogu Jak zakręcił, stała dorożka z koniem, to on uderzył w tą dorożkę z koniem. Mój brat podobno znalazł się między kołami a platformą, tak go zarzuciło. Zginął.
- Z ojcem zobaczyła się pani później?
Później napisałam do ojca, bo nie miałam co z sobą tu zrobić, nie miałam się gdzie podziać. Poszłam z powrotem, poprosiłam zakonnice, żeby mnie przyjęły do siebie, bo nie miałam zupełnie gdzie mieszkać. Tak że mój ojciec się dowiedział o tym, bo napisałam, że Lontek nie żyje, że tak i tak się stało. Ojciec przyjechał zaraz.
W 1947 roku.
- Nie miał tutaj problemów?
Nie.
Tak, oczywiście. Już przecież nie zostawiłby mnie. Zabrał mnie od sióstr, zorganizował jakieś mieszkanie.
Tak. Chciał się zejść ze swoją żoną, ale ona powiedziała, że nie. Na razie to się poniewieraliśmy, zanim coś zorganizował.
- Powstanie wywarło wielki wpływ na życie pani rodziny.
Oczywiście. To wszystko się tak rozleciało.
- Utrzymywała pani kontakty z tą koleżanką?
Z Tosią? Nie. Ona gdzieś wyjechała z Warszawy. Już później się z nią nie widywałam, gdzieś się wyniosły z rodziną, nie mam pojęcia. Kiedyś po latach spotkałam jej mamę. Mówię: „Co z Tosią?”. – „Tosia wyszła za mąż, ma dzieci”. Tylko tyle się dowiedziałam, nic więcej. Tak że każde miało swoje wspomnienia.
Własne wspomnienia, własne przeżycia…
Warszawa, 27 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt