Krystyna Kinsner „Promień”, „Gieńka”
- Była pani sanitariuszką. Jak wyglądała droga, która doprowadziła panią do tej odpowiedzialnej funkcji i jak pani pamięta sześćdziesiąt trzy dni Powstania Warszawskiego? Proszę opowiedzieć o swoich początkach w konspiracji.
Początki konspiracji, to było w powiecie koneckim – Armia Krajowa. Przysięgę złożyłam w Radoszycach.
Chyba 1942 albo 1941. Już ojciec nie żył…. Ale dokładnie nie pamiętam.
- Czy przynależność do organizacji wiązała się z koniecznością jakiegoś szkolenia, zbiórek, zebrań?
Nie, na terenie Końskich nie. W skromnym zakresie praca łączniczki, pojedyncze meldunki roznosiłam, zawoziłam.
- Od siebie, tam gdzie pani mieszkała, w Końskich?
Tak, tam gdzie mi polecono, gdzieś do okolicznych miejscowości. A od 1942 roku, gdy byłam w Warszawie, to po pierwsze dokonywałam zakupów materiałów opatrunkowych, które przewoziłam do Końskich, dla mojej mamy. Pod jej kierunkiem wtedy pracowałam, tak mogę powiedzieć.
- Mama też była w organizacji?
Najpierw był mój ojciec i mama również, nie wiedząc [o sobie wzajemnie], że byli. Mama jako lekarz była szefem sanitariatu w powiecie koneckim.
- Pani wyposażała punkty sanitarne?
Dokonywałam zakupów materiałów sanitarnych w Warszawie: gaza, wata, bandaże, opatrunki, to co mogłam dostać, co potrzebne było i to przywoziłam do Końskich, a mama to rozprowadzała dalej.
- Jakie były okoliczności pani przeprowadzenia się do Warszawy?
Zapisałam się do szkoły Zaorskiego i w związku z tym od 1942 roku byłam w Warszawie.
- Tam nawiązała pani kolejne kontakty?
Nawiązano ze mną, ściągnięto mnie do takiej pracy, że szkoliłam, miałam przygotować patrole sanitarne – szkolenia dla patroli sanitarnych.
- Pani już była wyszkolona w tym zakresie?
O tyle, że byłam słuchaczką szkoły Zaorskiego, byłam harcerką, w harcerstwie nas też przecież uczono pierwszej pomocy, miałam sprawności.
- Pewnie jeszcze i to, że była pani córką lekarza.
Do tego córką dwojga lekarzy.
- Szkoliła pani młode dziewczyny?
Patrole, tak. Muszę przyznać, że nie bardzo byłam akuratna, czasami przyjeżdżałam spóźniona i to nie było bardzo przyjemne dla mnie i dla nich. Częściowo mogę to tłumaczyć jakimiś przeszkodami w dojeździe, ale patrole czekały i to było trochę dla nich może nawet niebezpieczne.
- Gdzie pani mieszkała w Warszawie?
W Warszawie mieszkałam najpierw na Żoliborzu przy ulicy Brodzińskiego, a potem przeniosłam się na Pragę i mieszkałam na terenie ówczesnego ogrodu zoologicznego. Tak było. I chodziłam na wykłady.
Nauka trwała do końca 1944 roku. Były ćwiczenia z anatomii patologicznej i ćwiczenia w pracowni chemicznej, [które] nam zaliczono. Mnie zaliczono dwa lata medycyny i w 1945 roku, jak tylko otwarto wydział lekarski w Krakowie, zostałam przyjęta na trzeci rok i tam skończyłam studia.
- Nadszedł rok 1944, sytuacja w lipcu dla Niemców nieoczekiwana i katastroficzna. Nagle front wschodni się dla nich załamał, uciekali. W takim razie w Warszawie już się pewnie coś mówiło, że będzie Powstanie, że będzie jakiś ruch?
Tak i nie pamiętam, na ile czasu, ale na pewno co najmniej w przeddzień było mi wiadomo, kiedy jest godzina „W”. Mieszkałam wtedy na Żoliborzu przy placu Wilsona i stamtąd pojechałam na Leszno.
- Tam było miejsce postoju?
Tam było wyznaczone zgromadzenie patrolu, do którego mnie zapisano, pod kierunkiem pani doktor Gutkowskiej albo Gutowskiej, nazwiska nie pamiętam, bardzo sympatyczna pani.
Tak, w przeddzień wybuchu [miałam informację], że na godzinę piątą mam być na Lesznie.
- Dotarła pani? O godzinie piątej już była pani na Lesznie?
Dotarłam. Już tam byłam, tak.
- Proszę opisać ten moment. Musiało się wiele osób zgromadzić?
Nie, wiele nie. Była kierownik naszego patrolu, opiekunka czy dowódca patrolu, to [była] lekarka. Myśmy tam noc przespały.
Normalnie, [to] znaczy nie w łóżkach, bo przesiedziałyśmy, mowy nie było [o leżeniu]. Bielizny nocnej się w ogóle na zmianę nie brało, tylko ci państwo, przyjaciele u których mieszkałam, wyposażyli mnie w słoik kajmaku, podręczne słodycze i coś jeszcze. Szczotka do zębów, tylko podstawowe [rzeczy], chlebak. Nie można było brać wiele rzeczy ze sobą. Tam byłam kilka dni. […] Z tych paru dni na Lesznie: godzina „W” to jest piąta po południu. Rano patrzymy na dachy, na Warszawę: las biało-czerwonych chorągwi.
Las nad domami. To było chwytające za serce.
- To znaczy, że bardzo wiele osób musiało przechowywać flagi?
Tak, przechowywać w domach. To świadczy o czymś. Niedługo trzeba był czekać, bo chyba w tym samym dniu zaczęło się bombardowanie. Bombardowanie przede wszystkim tam, gdzie były chorągwie, więc ludzie je pochowali. Do naszego patrolu dołączył chyba student medycyny. Po tym bombardowaniu chodził po okolicznych domach – bo były już ofiary – i zabrał mnie do jednego domu. Poszłam tam z nim do piwnicy. Tego nie zapomnę. Zrujnowana kamienica, w piwnicy siedzą dwie panie oddzielone belkami – tak ustawionymi, że w każdej chwili po poruszeniu mogą się zawalić dalej – a za tymi belkami leży ranny mąż i brat tych dwóch pań i nic mu nie można pomóc. Ten student przez jakieś dojście do niego tylko dawał mu morfinę. Nic mu nie można było pomóc. To był los ludności cywilnej. Tak było. Po dwóch, czy po trzech dniach pani doktor, nasza kierowniczka, przeprowadziła cały patrol na ulicę Śliską. Tam był szpital dziecięcy. To znaczy szpital dziecięcy był w ogóle przy Kopernika, ale tam była filia. W każdym razie należało to do szpitala dziecięcego. Tam już była zorganizowana pomoc. Na parterze było ambulatorium, w kuchni były pomieszczenia gospodarcze i stołówka. Muszę powiedzieć, że regularnie nas odżywiano, śniadanie, obiad, co tam można było. Na parterze była sala dla lżej rannych, którym wystarczały opatrunki w ambulatorium. Jedna taka sala była. Tam my miałyśmy swój pokój, tam spałyśmy w nocy. A na piętrze był oddział szpitalny, było więcej łóżek i była sala operacyjna.
Pięcioro na pewno.
Nie wiem, ile nas było w patrolu, nie pamiętam tego, nie mogę powiedzieć. Dołączył do nas jeszcze jakiś patrol harcerski, do którego dołączyłam pod koniec Powstania. Co zapamiętałam? Przede wszystkim, że naloty odbywały się dwa razy dziennie.
- Na Śliskiej, w tych rejonach też?
Tak, na całe miasto. Tak że rano trzeba było wcześnie wstawać, jeśli się zdążyło zjeść śniadanie, to tak i czekało się, co będzie dalej. Jak kończył się nalot (a jeszcze może nawet w czasie, tego też nie pamiętam dokładnie) zgłaszali się pacjenci. Lżej ranni byli opatrywani na dole w ambulatorium. Tam był młody lekarz, któremu pomagałyśmy, podawałyśmy gaziki, opatrunki, on zakładał te opatrunki. Na piętro byli przenoszeni poważnie ranni, których trzeba było operować. Tych, którzy zgłaszali się do ambulatorium, jeżeli wymagali obserwacji, ale nie byli w ciężkim stanie, kładło się w sali przy sali zabiegowej, była jedna na trzy czy na sześć łóżek.
Naloty odbywały się regularnie. Wiadomo było, o konkretnej godzinie człowiek już czekał, tak że to zaczynało być nawet trochę nudne. Taki był porządek, że nalot, trzeba było przeczekać, zjeść obiad albo nie, potem znowu nalot, a potem gromadziliśmy się na schodach przy ambulatorium, bo prowadziły na zewnątrz i gaworzyło się. Był przepiękny sierpień, jesień wtedy była piękna.
Co mnie utkwiło w głowie: postawa ludności cywilnej.
In plus. Przyszedł człowiek, za którego potem dostałam straszną burę, bo chciałam znaleźć jeszcze jakieś sposoby leczenia i poszłam do głównego, wyższego rangą w służbie sanitarnej. To było w nocy, on był zmęczony, a temu człowiekowi nic się już nie dało pomóc. Czarny od włosów po stopy dosłownie, tak osmolony. Lekarz, który był kierownikiem naszego ambulatorium – on wiedział, [że] byłam początkująca zupełnie w służbie lekarskiej – mówi, że przecież jego godziny są policzone. A poparzony mówi: „Proszę mi szybko zrobić opatrunki, bo muszę iść na barykadę”. Cywil. To jest moje świadectwo o ludności cywilnej. Tak jest. Po prostu nie mógł się wtedy człowiek pogodzić z tym, że człowieka, z którym się rozmawia przytomnie, w krótkim czasie już nie będzie. Personel nasz w całości miał ogromne szczęście. Jedna osoba zginęła, bo przebiegała przez dziedziniec szpitalny w czasie nalotu. A lekarze dowodzący nami zabraniali nam i bardzo dobrze, ona została ugodzona odłamkiem szrapnela. Jednego dnia jesteśmy już gotowi do przyjmowania, czekamy na nalot. W pewnym momencie lekarz, który był naszym kierownikiem ambulatorium mówi: „Proszę wyjść natychmiast na korytarz, bomba leci na nas”. Mówimy: „Coś takiego!”. – „Proszę wyjść!”. Wyszłyśmy, dwie które były, jedna pielęgniarka została w środku. W sam róg ambulatorium trafiła bomba. Jej tylko dostało się lekko odłamkiem, powierzchowne obrażenie. Nikt nie zginął. Ale było takie przeżycie.
- Placówka dalej funkcjonowała, dało się pracować?
Tak, oczywiście, że tak. Raz poszłam na górę w czasie nalotu, na piętro, poszłam po prostu sprawdzić, czy wszyscy zeszli. Okazało się, że był jeden leżący chory, który nie mógł się ruszyć. Więc przeżyłam pewną chwilę wahania, co mam zrobić. Wszyscy się gromadzili w piwnicach, a ja sobie usiadłam przy nim i po prostu rozmawialiśmy. On nie mógł się ruszyć, bo był tak poważnie ranny i leżał. Jak się nalot skończył, to pożegnałam go i poszłam na dół. Bardzo nieprzyjemną miałam… Ale to były minimalne przeżycia, nie warto może nawet notować. Zeszłam do piwnicy, żeby zobaczyć, co się dzieje w piwnicy w czasie nalotu. W pewnym momencie pęd powietrza, czerwony błysk przede mną i rzuciło mnie na ścianę.
Coś przeleciało, jakiś pocisk chyba. Ale ten pęd powietrza i ten błysk i potem reakcja: zaczęłam się nieprzytomnie śmiać. I nic, wróciłam na górę. Potem już była druga połowa września, już się kończyło.
- Czy ludzie, z którymi mieliście do czynienia, to byli głównie cywile, czy także powstańcy?
Powstańców tam nie było. Była taka sytuacja, że spotkałam znajomą, Annę Drohojowską, z której rodziną przyjaźniła się moja rodzina. Ci państwo, rodzice [Anny] i rodzeństwo, przed wojną [mieszkali] w Czorsztynie, Czorsztyn nad Dunajcem. To byli ziemscy posiadacze. Ona znalazła się w Powstaniu, a jej brata, ojca i matkę chyba zabrano do Auschwitz. Dzięki staraniom jakichś spokrewnionych z nimi rodzin matkę wypuszczono, a ci dwaj panowie zginęli w Auschwitz, ojciec i syn. A córka jedna jakoś znalazła się w Warszawie i spotkałyśmy się, przyszła z patrolem i noszami zabrać ciężko chorego, rannego ze szpitala przy Śliskiej do centrum Warszawy, to znaczy do gmachu poczty, chyba w centrum przy Marszałkowskiej. Tam była sala operacyjna.
- Była, ale tam było straszliwe bombardowanie.
Tak, ale tak było nad całym miastem. Człowiek starał się utrzymać wszystkie zasady higieny korzystając z przerwy w nalotach, między porannym a popołudniowym. Naprzeciwko, w na wpół zrujnowanej kamienicy, została łazienka. Z tego można było korzystać w południe.
Była woda wtedy. Przecież światło było. Woda też tam była, mogłam się umyć. O innych przyjemnościach nie będę mówić, tego typu, że przecież brud był wszędzie. Spałam na ławce, która stała w korytarzu i na materacu, który służył do kładzenia rannych na stole ambulatoryjnym. Czystości nie było, insekty były. To są rzeczy, które nie były pierwszorzędne, ale trzeba było z nimi też walczyć.
- Żywności nie zało tam do końca?
Nie. Jak sobie przypominam, to niedaleko szpitala była piekarnia.
Chyba tak, bo była. Nie powiem, jakie to było menu, ale nie byliśmy głodzeni. Kuchnia pracowała tam cały czas. I właściwie tyle. Pod koniec Powstania rozchorowałam się bardzo, miałam zapalenie skóry, byłam obłożnie chora. Ponieważ budynek chyba został jakoś uszkodzony, zajęto po przeciwnej stronie ulicy kamienicę. Tam były tylko sale dla chorych. I tam musiałam się położyć na wspólnej sali, [gdzie] byli powstańcy, a ja tam jedna byłam, która leżałam, bo nie mogłam się ruszać w ogóle. Jak tam funkcjonowałam do zakończenia Powstania, nie wiem.
- Opiekowano się panią? Czy jakoś panią leczono, czy tylko pani leżała?
Po prostu leżałam. Opatrunków na skórę… Nikt nie wiedział, co mi jest. Właściwie tak też nie mogę powiedzieć. Z wielką wdzięcznością wspominam i panią doktor, która była szefową naszego patrolu, i panią doktor Kanabus, myślę, że nie będzie miała do mnie pretensji, jeśli o niej wspomnę. Też opiekuńczo podchodziła do mnie wtedy. Po kapitulacji Warszawy szpital przejął jakiś oficer niemiecki. Ranni powstańcy, którzy leżeli na tej sali, wszyscy mieli być przetransportowani do szpitala jenieckiego. Lekarze, którzy byli w szpitalu opiekowali się mną. Nie mogę powiedzieć, który to załatwił, ale ten Niemiec zgodził się, żebym była przeniesiona do szpitala dla cywilów w Milanówku. Zostałam sama na sali, bo wszystkich już zabrano. Sala, na której leżałam, była na końcu korytarza w mieszkaniu. Sama jestem, w nocy ktoś szabrował w mieszkaniu. Pomyślałam sobie: „Nie będę się odzywać w ogóle”. Nikt nie przyszedł. Przespałam tę noc i na drugi dzień sanitariuszka, która też się mną opiekowała, pomagała, przynosiła mi z kuchni coś do wypicia czy coś takiego […] tylko przyszła i zapytała się: „Nic ci się nie stało?”. Mówię: „Nie”. – „To zaraz ci coś przyniosę do jedzenia i przeniosą cię, zabiorą cię stąd”. Rzeczywiście, patrol sanitarny mnie przeniósł.
Nie, harcerski, który tam dołączył i który też był przy szpitalu. Oni mnie wynieśli, znieśli po schodach, jakim cudem, już tego nie pamiętam, ale dali sobie radę. Na dworzec i kolejką zawieziono mnie do Milanówka. Na peronie, jak leżałam na noszach, poznałam znajomego, który jeździł między Warszawą i Końskimi. Poprosiłam sanitariuszkę, żeby go [przyprowadziła] do mnie. Podszedł, pyta się: „Słucham?”. Pokazują, że to ja chciałam [z nim rozmawiać]. Nie poznał mnie, mówię do niego: „Panie Józefie, nie poznaje mnie pan?”. – „To ty?”. Mówię: „Tak”. – „Piątego dnia u ciebie będzie mama. Jadę teraz szukać swojej rodziny – żony i dwojga dzieci szukał – ale obiecuję ci, że piątego dnia będzie u ciebie mama”. I tak się stało.
Tak, w Milanówku. Pojechał specjalnie do Końskich, żeby [ją] powiadomić.
Tak, piątego dnia rano była. Przyjechała z noszami, przyjechała z moją kołdrą puchową. Myślałam, że się w raju znalazłam. Jeszcze ją przeprosiłam za to, że jej nie posłuchałam. My z bratem byliśmy oboje w Powstaniu, mój brat jest chirurgiem na emeryturze, był profesorem, kierownikiem jakiejś kliniki chirurgicznej w Śląskiej Akademii Medycznej. Był na Żoliborzu. Przedtem przeszedł przeszkolenie w lesie i nauczył się obchodzić z karabinem maszynowym, więc na Żoliborzu zaraz mu przydzielono taki karabin maszynowy. Oczywiście nie było mowy, żeby się dostał do mnie, chociaż chciał iść kanałami.
- Wiedział o tym, że pani jest w Warszawie i gdzie jest?
Wiedział o tym, bo w przeddzień godziny „W”, kiedy my wiedzieliśmy, szło się do kościoła świętego Stanisława na Żoliborzu (bo tam mieszkałam) i wszyscy szli do generalnej spowiedzi. Mówię, że proszę o generalną spowiedź. „Znowu generalna spowiedź?!”. I odrzucił mnie.
- Co się pod tym kryje: generalna spowiedź?
Tak chciało się iść, taki był nastrój.
- To znaczy tak, jakby się człowiek żegnał z życiem?
Był przekonany, że może się tak stać.
A jaka była jeszcze u nas sytuacja w rodzinie? Mianowicie mój brat Andrzej został zaaresztowany przez gestapo.
W czerwcu 1944 roku.
Był w Końskich, też należał do Armii Krajowej i wpadła ta komórka, trochę przez lekkomyślność ludzi, nie wiem. W każdym razie prowadzono go do więzienia z podniesionymi rękoma przez całe miasto. Tam był przesłuchiwany i katowany.
Zapytałam strażnika, podeszłam, ale trzeba było bardzo ostrożnie, żeby nikt nie wiedział, że się podchodzi. Strażnik tylko powiedział, że trzyma się, tylko prosi o papierosy. Wtedy była taka sytuacja, że moja mama, świętej pamięci, dotarła do gestapowca okrężnymi drogami przez kogoś i zapytała się mnie (nasi rodzice zaopatrzyli nas materialnie, każde z nas, było nas czworo, najmłodszy brat miał wtedy dwa lata), tak to brzmiało: „Chrzanów jest twój – to znaczy miałam tam według życzenia ojca dom, który tam postawił i ogród miał należeć do mnie, moim braciom co innego, też przydzielił takie rzeczy. – Czy zgadzasz się, że jeżeli się notarialnie przydzieli temu gestapowcowi Chrzanów, to on wypuści Jędrka?”. Mówię: „Nie ma się nawet nad czym zastanawiać, natychmiast”. Na drugi dzień odbito go z więzienia, koledzy go odbili z więzienia. Jeszcze się mama z nim zobaczyła. Moja mama odznaczała się tym, że była bardzo odważna i była przede wszystkim człowiekiem, walczyła o wszystkich i udzielała pomocy wszystkim, komunistom, nie komunistom. Prowadziła przychodnię lekarską i przy kolei też pracowała.
Tak. Była w Poznaniu jedyną kobietą – oficerem rezerwy. Jak jego odbito z więzienia, to byłam już w Warszawie. Urządzono spotkanie jego, mojej mamy i drugiego brata, który też był w Armii Krajowej. To spotkanie, proszę sobie wyobrazić, odbyło się w budce dróżnika, który należał do partii komunistycznej. Mamusia widziała jeszcze ślady katowania go na plecach, bo się mył akurat wtedy. Jak się zapytała, czy go boli, mówi: „Mamo, nic to. Jestem wolny”.
- Ten epizod nie zaważył na jego zdrowiu?
W pierwszej bitwie poległ. Oddział dostał zawiadomienie, że nadchodzą Niemcy. On był bardzo zmęczony po tym pobycie i po prostu zasnął i nie podążył za nimi. Jak się zorientował, że poszli, rzucił się, żeby ich szukać. Był wysoki i dojrzeli go. A on zgubił okulary do tego. Nic nie pozostało, tylko położył się i rzucił granat. Jego zasypali pociskami. Od jego granatu jeden Niemiec stracił życie, jednemu urwało rękę.
- Po wojnie mama przyjechała do Milanówka. A z reszty rodziny, kto jeszcze został?
Brat z Żoliborza, bo [podczas Powstania] był na Żoliborzu, dostał się do niewoli. W tym czasie, kiedy upadło Powstanie – to znaczy nie upadło, zawieszono walki – akurat przyszło z Londynu zawiadomienie, że jeśli powstańcy będą rozstrzeliwani, to jeńcy niemieccy też będą rozstrzeliwani. Powtarzam relację czyjąś, bo świadkiem bezpośrednim nie byłam, ale na Mokotowie przecież były rozstrzeliwania. Ustawiono dwa szeregi ludzi, salwa po pierwszym szeregu. W tym momencie nadjeżdża na motocyklu jakiś Niemiec z białą chorągwią, żeby zaprzestać, bo właśnie [nadeszła] wiadomość z Londynu czy skądś z Zachodu, że [jak] jeden powstaniec będzie rozstrzelany, to będzie też jeniec niemiecki rozstrzelany. Wtedy się zakończyło rozstrzeliwanie masowe. To z tego, co mi opowiadano.
- Jak się dla pani zakończyło Powstanie? Czy to się odbijało potem, czy miało znaczenie w przyszłym życiu?
Naturalnie, że tak, bo to wyrobiło jakąś postawę. To wyrobiło bezwzględnie postawę. Po prostu nie odstępuję od swoich zasad. Jestem, jak mi mówią, niereformowalna. Ale tam trzeba było być, trzeba było tak podejść… Przecież się wiedziało, ostatecznie dzieckiem się już nie było wtedy.
- Jak pani to wspomina? To przecież krótki okres.
Ale bardzo zasadniczy, bardzo wiele zbiegło się wtedy. Wiedziałam o pracy mojego ojca, wiedziałam o pracy mojej mamy… Przecież wiedziałam, że drugi brat zginął, a byliśmy bardzo kochającym się rodzeństwem, bardzo zżytym. Wiedziałam, że drugi brat jest na Żoliborzu. Tak było. Tego się nie da zapomnieć, to zawsze wychodzi z człowieka. Ale przede wszystkim to wymagało postawy. Przecież człowiek nie mógł sobie powiedzieć wtedy: „Przejdę do Niemców, nie chcę walczyć”.
Nie: „Może mnie wypuszczą, nie będę tego znosić więcej”. Przecież można było zająć taką pozycję, ale to byłby wstyd.
- Wszyscy w rodzinie byliście można powiedzieć: żołnierzami AK. Czy po wojnie dotknęły was jakieś represje?
W zasadzie nie. Sądzę, że moją mamę… Była szalenie odważna. Prowadziła oddział zakaźny, na którym ranni partyzanci mogli przebywać jako chorzy na tyfus.
- Niemcy nie odważyli się wejść na ten oddział?
Nie odważyli się wejść. Był jeden pacjent, rzeczywiście chory na tyfus i uciekł z oddziału w malignie. Personel pobiegł za nim, to jakiś Niemiec na rowerze nawet mu zastąpił drogę, żeby go doprowadzić z powrotem do szpitala. Są artykuły na ten temat, o mojej mamie i w ogóle o tej pracy.
- Dlaczego znalazła się pani we Wrocławiu?
Po prostu wyszłam za mąż za pana, który kończył Politechnikę Wrocławską. Sam był żołnierzem armii Andersa. Zrobił doktorat i miał przed sobą karierę naukową. Ale mieszkając w Chrzanowie we własnym domu powiedział, że nie może dojeżdżać do Krakowa, żeby kontynuować swoją pracę. Jego kariera była bardzo ważna. Wobec tego, dzięki życzliwości nawet tamtejszych władz, po prostu sprzedałam tamto i kupiliśmy tutaj. Tak że mąż spokojnie zrobił swoją habilitację i profesurę. Córka skończyła tutaj politechnikę. Mam jedną jedyną córkę.
- Nie poszła w ślady rodziców?
Nie. Była jednym z najmłodszych doktorów na politechnice. Jest teraz wykładowcą na Politechnice Opolskiej.
- Piękne zwieńczenie wszystkiego. Bardzo serdecznie pani dziękuję za piękne wspomnienia.
Nie ma za co. To wszystko, to była sytuacja historyczna, w której człowiek nie chciał być zupełnie poza nią. Tyle tylko mogę powiedzieć, nic więcej.
- Wielu się sprawdziło, trzeba przyznać.
Myślę, że większość.
Wrocław, 26 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt