Nazywam się Włodzimierz Ossowski. Urodziłem się w Warszawie, na Woli, w 1935 roku.
Rodzice pobrali się w 1932 roku. Ja urodziłem się de facto w trzydziestym czwartym roku, w Wigilię, ale oficjalnie jestem z [lutego] trzydziestego piątego roku. Mieszkaliśmy do trzydziestego dziewiątego roku na ulicy Konduktorskiej, to od [Dolnej], koło Morskiego Oka, Konduktorska 20. Były to takie bloki spółdzielcze. Pamiętam rozkład mieszkania, dwa pokoje z kuchnią, z łazienką. Nawet był bojler ciepłej wody, bo była kuchnia węglowa z wężownicą. To był jeden z najnowszych budynków. Tam [zastał nas] trzydziesty dziewiąty rok.
Ojciec mój skończył [szkołę] Wawelberga. Był bardzo zdolnym rysownikiem i jako grafik pracował w Wytwórni Papierów Wartościowych. Bardzo dobrze zarabiał. Matka pracowała w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego. Później skończyła specjalne studium, takie dla imigrantów, i pracowała w Syndykacie Emigracyjnym na Chocimskiej. Pracowała tam przez całą okupację. Trzydziesty dziewiąty rok. Nalot samolotów, warkot, huk wielki. Bomba wpada do mieszkania, w narożniku mieszkania wpada, przebija sufit za radiem, bo stało radio Philipsa, pamiętam, z taką odchylaną skalą. Wpada, przebija strop, wpada niżej. Niewybuch. Tak że szczęście nasze. Oczywiście budynek [zniszczony]. Po tym żeśmy się wyprowadzili z tego budynku do dziadków, na ulicę Staszica [11]. Tam mieszkali rodzice mojej matki, Stanisław Czeszek z babcią Marią.
[…] Byłem jedynakiem. Wychowałem się zdrowo.
Tak. Do trzydziestego dziewiątego roku byliśmy wszyscy razem. Okres okupacji zaczął się w ten sposób, że ojciec (tu mi się trochę urywa) przestał chyba pracować [w Wytwórni Papierów Wartościowych]. Nie wiem, jak i gdzie pracował. Matka zaczęła pracować w Syndykacie Emigracyjnym […] i pracowała tam do końca wojny. Mieszkaliśmy u dziadka, [ulica Staszica 11]. W międzyczasie zmarła babcia w czterdziestym drugim roku, tak że zostało nas troje. A dlaczego troje? Ponieważ ojciec właśnie zaczął pracować w konspiracji, dlatego dla bezpieczeństwa wynajął mieszkanie poza Warszawą, w Rembertowie. W związku z tym rodzina była rozbita, żeśmy się spotykali u dziadków [na Staszica lub] u matki mojego ojca, która mieszkała na Pradze, na Ząbkowska 6 mieszkania 47, ponieważ w trzydziestym dziewiątym roku na Staszica 14, gdzie mieszkali [rodzice mojego ojca], upadła bomba i budynek, w którym mieszkali moi dziadkowie, został zniszczony. A dziadkowie ze strony matki [mieszkali] po drugiej stronie, pod jedenastką, tak że poznali się przez podwórko i przez ulicę. I tak żeśmy się spotykali u babki [na Ząbkowskiej]. Babka już była samotna, dziadek zmarł wcześniej. Tak żeśmy się z ojcem spotykali, a tak żeśmy nie utrzymywali kontaktu ze względów konspiracyjnych. Co ojciec robił? Mówiąc szczerze, to nie wiedziałem. Zawsze było, że tata gdzieś tam pracuje, to, tamto, owo i tak dalej.
Ale jako chłopak – dziesięć lat miałem, dziewięć, dziesięć lat w czasie okupacji – no coś trzeba było [robić]. Te dzieciaki coś musiały robić, prawda. A chodziłem do szkoły na Wawelberga, tam był parterowy budynek, szkółka była i ja tam chodziłem. Teraz jest duża szkoła prowadzona przez… Żydów […]. Tam właśnie chodziłem do tej szkółki i stamtąd się znałem z tą dzieciarnią, z kolegami i koleżankami. […] Coś te dzieciaki zawsze robiły. Tak samo między dziećmi była konspiracja, każdy miał jakiś pseudonim, każdy się jakoś inaczej nazywał, tak że nawet żeśmy nie wiedzieli, gdzie kto mieszka. Wszystko było a to „Rudy”, a to jakiś tam inny, jakiś tam i najrozmaitsze pseudonimy dziwaczne obierali. Ja byłem „Osa” albo „Mały”, bo ja byłem najmniejszy w tej grupie, a z nazwiska, ponieważ Ossowski, mówiono na mnie „Osa”. Kiedy przyszło Powstanie.
O konspiracyjnej coś jeszcze powiem. Każdy z nas, z tych małych dzieciaków, coś robił, gdzieś jeździł, coś załatwiał, coś nosił. Przeważnie żeśmy nosili jakieś papiery […]. Ja nosiłem coś do takiej budki [z gazetami w Alejach Jerozolimskich], naprzeciw Dworca Głównego. Z betonu szarego, pamiętam, była taka bania okrągła, wielka. Bo kiedyś te kioski […] były w takich okrągłych baniach. I ja tam w tornistrze… Jechałem (nie pamiętam, czy „ósemka”, czy „zerówka”, takim tramwajem) Towarową, wąziutka taka ulica kamienna, to pamiętam, tych magazynów po bokach bardzo dużo. Jechałem tramwajem i później w Alejach Jerozolimskich szedłem do [tego kiosku], do tej budki, dawałem ten [pakunek], tornister zdejmowałem, tam coś brałem, dostawałem jakiegoś lizaka, jakiegoś cukierka i wracałem do domu. Ojciec natomiast pracował niedaleko, bo na rogu Marszałkowskiej [i Foksal], Marszałkowska 104, w firmie Warys. To była pracownia jubilerska. Ponieważ ojciec był dobrym grafikiem i był grawerem, tam był zatrudniony. Była to firma [jubilerska], gdzie zaopatrywali się Niemcy w biżuterię. […] Kto nie znał sprawy, to patrzył się krzywo, że tam był sklep właściwie dla Niemców. Ci, co wiedzieli, nic nie mówili. Otóż w tym sklepie był pokoik z boku, tam się przyjmowało oficera niemieckiego. Przychodził z jakąś damą i kupował biżuterię. Był oczywiście prowadzony do tego pokoiku, tam częstowany jakimś [trunkiem], kawa czy herbata, a obsługiwało to, co pamiętam, dwóch złodziei kieszonkowych. Podobno jedni z najlepszych. Jeden z nich to był nawet Żydem. Wyciągali dokumenty w tym czasie Niemcowi, dokumenty szły od razu do drugiego pokoju, tam były stemple, pieczątki i dokumenty kopiowane i za chwilę Niemiec miał z powrotem te dokumenty w kieszeni. Więc tak było. Ojciec właśnie należał do tej grupy. Tam ich chyba kilku było, nie wiem, nie byłem nigdy.
Raz byłem u ojca tylko, w taki przedziwny sposób. Też mogę powiedzieć, że kiedyś idąc właśnie Alejami do tego kiosku, miałem tornister z tyłu na plecach, krótkie spodenki jak zwykle, goła noga, skarpetka, jakiś tam kapeć i przewróciłem się na ulicy. Przewróciłem się tak na tę… Tornister się otworzył, wyleciała mi torba z kapciami i jakieś tam książki. Naprzeciwko mnie szła para, Niemiec z kobietą szedł i to pamiętam jak dzisiaj. Torba ciężka z kapciami upadła pod jej nogi, a te zeszyty pod jego nogi. Oboje się schylili, podnieśli to i włożyli mi do tornistra. Zapłakałem się, bo kolano rozbite, krew się leje, no więc co? Poleciałem do ojca. Ojciec jak to zobaczył, […] dostałem perorę, dostałem nawet manto, bo nie wolno mi było w ogóle tam do ojca przychodzić. To pamiętam taki fragment, bo takie szczegóły to się wbijają w pamięć. Teraz jeśli chodzi o samo Powstanie.
Nie wiem. Nigdy tego nie wspomniał. Nigdy nie wspomniał, nie mówił. Matka moja chyba też nie wiedziała. […] Ojciec wynajął mieszkanie w Rembertowie, w takim domku jednorodzinnym u państwa Jakubowskich i wiedząc, że będzie Powstanie, chciał, żebyśmy się przeprowadzili. No, oczywiście ani matka, ani dziadek… „No jak to, wojna będzie, Powstanie, mają być zniszczone… Nie no, domu się nie opuści”. Po prostu nie chcieli. […] Ojciec został po stronie praskiej. Już nie mógł wrócić do Warszawy, a myśmy zostali w Warszawie.
No, Powstanie. To, co pamiętam, to Staszica 11, podwóreczko, kapliczka, codzienne modły, śpiewanie to był taki rytuał cowieczorny. Ciepło było. No a my, dzieciaki, żeśmy biegali, coś żeśmy tam nosili i tak dalej. Powstanie. Rejwach straszny […]. Trudno określić w tej chwili, niesamowite zamieszanie. Mnie matka trzymała, nie puszczała, ale ja uciekałem, no bo przecież z dzieciakami coś trzeba było robić. Dzieciaki zaczęły się grupować w jakieś grupki. Nie wiem, czy to było jakieś harcerstwo, coś w rodzaju takiego harcerstwa powstało. Do starszych żeśmy się odzywali zawsze „druhu”, bo nikt nie mówił po nazwisku, nawet po imionach, no chyba że ksywę, no bo żeśmy się tak ksywami posługiwali. Ja byłem w takim zespole chyba sześcioosobowym – nas było czterech chłopaków, dwie dziewczyny, tak. I żeśmy pod dwunastką, na Staszica 12, tam na takim podwórku ciasnym się zbierali, a potem oczywiście piwnice. W piwnicach dwunastki był przekop na Młynarską, piwnicami. Tutaj na bokach Staszica, Młynarska, powstały wykopy wielkie. Tramwaj przewrócony na Wolskiej, […] koło zajezdni. No i co? I do naszych obowiązków, do których żeśmy się palili, było roznoszenie właśnie poczty jakiejś. Więc każdy miał jakąś torbę. Ja miałem torbę, matka mi dała taką popielatą torbę i w niej nosiłem meldunki. Gdzie nosiłem? Nosiłem papiery i jeszcze coś, bo tam i ciężkie rzeczy były. Nie wolno było nam zaglądać, to było wszystko zamknięte. Dostawaliśmy adres, że trzeba tam nosić. Ja osobiście chodziłem na cmentarz czy to żydowski, czy [Powązkowski]. […] Przez dziurę w płocie żeśmy wchodzili na cmentarz, tam odbierano od nas te meldunki, znaczy te plecaki, torby. Później chodziłem na Kercelak. Na Kercelak żeśmy chodzili tam tak samo. Chodziliśmy przeważnie dwójkami. Ja chodziłem… Jak on się nazywał, ten chłopak… Miał taką dziwną ksywę, nie pamiętam, „Śliwa”, nie „Śliwa”, jakoś taki był, „Śliwa”. Chodziłem we dwójkę. No, muszę powiedzieć, że dużo nas zginęło, bo przebiegając przez ulice, biegało się [szybko] przed serią. Niemcy strzelali tak. Koniec serii było, sekunda ciszy i żeśmy przebiegali. Dużo nas zginęło, w każdym razie tych właśnie najmłodszych, bo starsi siedzieli, przyznam się szczerze, w okopach i tylko myśmy biegali z tymi meldunkami. [Było takie powiedzenie: „Jak się przewrócisz, to już nie wrócisz”]. W czasie takiego jednego przebiegu zostałem ranny. Nie wiem czym, pocisk przeleciał mi tutaj, [koło skroni, nad uchem]. Miałem wypalone włosy, rozciętą skórę, tak że krew się lała po całej twarzy. No i na tym się skończyła moja przygoda z Powstaniem. Oczywiście zaraz głowa zabandażowana, do domu, matka z płaczem i tak dalej.
W tym czasie były organizowane przerzuty tych najmłodszych dzieci i młodzieży poza działania wojenne, czyli był jakiś taki kanał, do Włoch były przerzucane. I ja byłem razem… W takiej grupie nas było czterech. Dowodził nami chłopak, którego ja znałem jako „Kazik”, ale miał jeszcze inną ksywę. Zawsze jako druhu, „druhu” żeśmy mówili, ale ktoś do niego mówił „Kazik”, no i dlatego pamiętam, że „Kazik”. Był starszy od nas. Jak ja miałem dziesięć, to on miał może piętnaście lat, może szesnaście, nie wiem. W nocy żeśmy się przeszli przez Wolską między budynkami, nocą żeśmy szli. Później kawałek jednego dnia i następnej nocy. Przez tory za Dworcem Zachodnim, w rejonie stawu. Tam na Wolskiej były stawy, jeden po prawej stronie, przy cmentarzu Wolskim, a drugi staw był po przeciwnej stronie ulicy. Ja pamiętam, że w tym rejonie żeśmy przeszli. Matka miała znajomych we Włochach. Miałem szkaplerz, torebkę z nazwiskiem, te wszystkie dane każdy miał na piersi i tam zostaliśmy przeprowadzeni. Ale przeszło nas tylko albo dwóch, albo trzech, już nie pamiętam. Dwóch na pewno zginęło na torach. Ja prawdopodobnie też żyję, bo się przewróciłem między tory. Potknąłem się, przewróciłem się, znów sobie nogę rozkrwawiłem. Ten „Kazik” też przeszedł. Ale cały czas mi się zdaje, że pamiętam, że tylko we dwóch żeśmy przeszli. Czy ktoś jeszcze przeszedł, nie pamiętam, bo on mnie odprowadził do tego stawu i kazał iść tam prosto dalej. Wiedziałem gdzie, bo tam bywałem także […].
To było koło 15 sierpnia. To musiało tak być. Bo ja mówię, że ja byłem dwa tygodnie, ale tak koło 15 sierpnia to musiało być. Stamtąd przedostałem się do brata dziadka, do Pruszkowa. Tam miał aptekę w Pruszkowie. Dziadek z [babcią] pozostali sami na Staszica. Później oczywiście było wyprowadzenie ludzi z Woli. Wszystkich zabrali Niemcy do [obozu] przejściowego w Pruszkowie. Matka dzięki temu, że miała zaszytych trochę złotych monet, udało się wyjść, […] matce i dziadkowi, i żeśmy się spotkali w Pruszkowie. O, i to był ten fragment właśnie tego Powstania. Tak że ja tam dużo w tym Powstaniu nie byłem. Byłem tylko te właśnie dwa tygodnie.
Codzienne życie wyglądało w ten sposób, że do domu na piętro, bo myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, to się wbiegało tylko na chwilę (ciągle były naloty), żeby tam coś zabrać. Całe życie skupiało się w piwnicy albo przy tej kapliczce, tam oczywiście modły były. Ale przeważnie w piwnicach. Pod dwunastką tam było takie podwórze zasłonięte, bo myśmy mieli podwórze odsłonięte z jednej strony, tam była dalej piekarnia Michlera (dobrze mówię?), z tym wysokim kominem, tak że był otwarty teren i tu budynek był. Tak że jak były naloty, tośmy widzieli samoloty, które leciały, zrzucały bomby. A tam była studnia, pod dwunastką była studnia, no i tam myśleli, że będzie bezpieczniej. Ale to wszystko się odbywało w nocy, w domu na górze, jak jeszcze dom ocalał, a w ciągu dnia się uciekało, uciekało do piwnic. Myśmy też w piwnicach urzędowali, dzieciaki.
Oj, z żywnością, proszę pani. „Chłop żywemu nie przepuści”. Ja do dnia dzisiejszego wszystko lubię. Cośmy jedli, nie wiem. Podobno szczury, koty – co się złapało, co było. W tym okresie kiedy ja byłem, to jeszcze takiego głodu nie było, jeszcze były zapasy. A to w piwnicy były, bo przecież kiedyś się robiło zapasy w domach, najrozmaitsze przetwory, więc jeszcze to było. Ale z opowiadań później moich znajomych, rodziców, co ocaleli z Powstania, co później żeśmy się spotykali, którzy byli dłużej w Powstaniu, no to opowiadali, że jedli najrozmaitsze rzeczy. Nie było co jeść, nie było nawet wody. Kłopoty z wodą były i z żywnością.
Nastroje były euforyczne, dlatego że czekaliśmy przecież na wyzwolenie z zachodu. Z jednej strony były meldunki, że idą wojska rosyjskie, Niemcy dostali baty, cofali się. Już Praga była zajęta przez wojska radzieckie. Radia, które się pokazały, właśnie meldunki Londynu czy tam… były optymistyczne. Że idzie z zachodu inwazja, ze wschodu idzie inwazja. To były zrzuty lotnicze. Więc była taka w pewnym sensie euforia, że to lada dzień się skończy, że właściwie koniec okupacji. No więc tyle co ja pamiętam, to była wśród starszych właśnie ludzi. To później się dopiero dowiedziałem, bo jako dzieciak nie interesowałem się tym. Wiedzieliśmy, że zaraz coś może być, że przyjdą wyzwoliciele, że ktoś przyjdzie. Ale to do nas nie docierało. To dopiero po wojnie, dopiero zaczęło się systematyzować te wiadomości wszystkie, które z różnych stron napływały. A były bardzo różne, bardzo różne.
Widziałem, dlatego że w czasie okupacji… A no właśnie, jeszcze taki fragment. Ponieważ myśmy byli najmniejsi, ja byłem jednym z tych najmniejszych, więc jak się udało ustrzelić Powstańcowi, znaczy od nas komuś, jakiegoś Niemca, to się trzeba było do niego podczołgać, zabrać mu pas, zabrać mu karabin, zabrać mu hełm. Przede wszystkim bardzo ważny był hełm. Ładownicę trzeba było mu zabrać, karabin i wrócić z powrotem. Więc oczywiście to się odbywało czołganiem. Mnie chyba przypadły takie dwa przypadki, że musiałem to zrobić. Jeden właśnie był na Górczewskiej, od strony […] obecnej Żytniej […]. A drugi był tutaj przy Wolskiej, przy tramwajach, tam ustrzelili Niemca. Bo tam Niemcy nacierali… Tam dosyć była taka sytuacja, że Wola się broniła dosyć skutecznie w początkowym okresie, tak że Niemcy byli odpierani. Była wymiana strzałów, po jednej i po drugiej stronie byli zabici. Niemcy odstępowali tam na parę godzin albo do następnego dnia i następnego dnia była nawała znowu mocniejsza. Później przyszły czołgi, które strzelały w poprzek ulic i pociski rozrywały się, niszczyły budynki. Strzelano tak po fasadach budynku. Tak że jak fasada została uszkodzona, to się ściana od razu waliła.
Ja osobiście w tamtym okresie tego nie doświadczyłem, za krótko byłem. Rodzice opowiadali i znajomi nasi opowiadali. W mojej rodzinie siostrzeniec mój, starszy ode mnie, mieszkał na placu Narutowicza. [„Ukraińcy”] wyprowadzili całą rodzinę z domów, z piwnic. „Ukraińcy” wtedy byli, okropni. Ustawili ich wszystkich w szereg. Kobietom zdejmowali oczywiście złoto, mężczyzn pod ścianą i wszystkich mężczyzn rozwalili. Ponieważ siostrzeniec był ode mnie trochę starszy, ale jakoś schował się za matkę i ocalał, tak że ocaleli, też wyszli z Powstania. Byli wywiezieni do Niemiec, ocaleli. To właśnie wiem. Ojca jego rozstrzelali na oczach. „Ukraińcy” zachowywali się okropnie […]. Byliśmy w Pruszkowie u wuja i stamtąd zostaliśmy przetransportowani w [trójkę] z matką i z dziadkiem do Tomaszowa Mazowieckiego. Jechaliśmy dwa dni samochodem, jakimś pociągiem, jakąś furmanką, bo tam był brat mojego dziadka. Tam żeśmy zamieszkali w takim opuszczonym mieszkaniu [i tam przezimowaliśmy].
To musiał być miesiąc [kwiecień]. Tak jak [do Tomaszowa] weszły wojska radzieckie. Niemcy oczywiście zaczęli uciekać. Weszły wojska radzieckie i była rzeź niewiniątek. Te wojska, co weszły, to właściwie nie były wojska, to była horda. To była horda zdziczałych żołdaków, dla których co żywe, to trzeba było zabić. Kobiety się chowały. Strzelali do każdego, nie patrzyli. Niemców to w ogóle nie brali żywcem. Tam nikogo nie brali, strzelali. Pijane towarzystwo było, nieprawdopodobnie pijane to wszystko. […] Niemcy uciekali, gdzie pieprz rośnie. Tam właśnie na tej szosie tomaszowskiej do Łodzi, w stronę Brzezin, była masakra Niemców. Masakra była straszna, bo jak ta horda poszła, to tam [wszystko] zrównali z ziemią. W Tomaszowie Mazowieckim żeśmy właśnie taką hordę przeżyli. […] W końcu maja wróciliśmy do Warszawy. Tam żeśmy się spotkali z ojcem i żeśmy zamieszkali w Rembertowie […]. Dom na Staszica był rozwalony. Dziadek jak pojechał na Staszica, zobaczył ten rozwalony dom, gruzy, dostał ataku serca i zmarł.
I już dalsze życie było w Rembertowie […]. Ojciec […] zajął się grawerstwem. Ojciec był inwalidą wojennym z dwudziestego roku. Mam takie zaświadczenie, że był inwalidą, był ranny w rękę, tak że później otrzymywał rentę inwalidzką. Oczywiście była ona bardzo mała ze względu na to, że właśnie walczył przeciwko Sowietom. Mieszkaliśmy tam w takim domku jednorodzinnym. I taka ciekawostka, że po jakimś roku, dwóch, to było już w latach pięćdziesiątych, nie, w końcu czterdziestych (ja już chodziłem do technikum), pewnego razu przyjechał oficer lejtnant w mundurze radzieckim, wojskowym. Gazikiem przyjechał, z torbą, sało, wodka. Jeden właśnie z tych złodziei Żydów jakoś się przechował i był [teraz] jako lejtnant. Była bardzo nieprzyjemna wymiana [słów] między ojcem a nim, nie wiem, troszkę się tam pokłócili. On tam, ten „ruski”, trochę wykrzykiwał. „Nasze kamienice, wasze ulice”, to, tamto. Był jakiś taki agresywny. No, ale nie w stosunku do ojca… Przecież ojciec go kamuflował. Więc jakoś tam wypili po kieliszku wódki, pojechał. Później właśnie mieliśmy represje takie. Dwa razy mieliśmy kipisz. Po tym pierwszym kipiszu ojciec wszystko popalił, co zostało jeszcze ukryte. Wszystko spalił, tak że nie ma żadnych dokumentów, żadnego niczego. Mnie nic nie mówił zupełnie, mówi: „Ciebie to nie interesuje. Teraz są inne czasy, ciebie to zupełnie nie interesuje, tak że lepiej, żebyś nie wiedział”. No i tak. Skończyłem szkołę. Ojciec zmarł w 1978 roku. Zaraz za pięć tygodni, w grudniu, matka za ojcem. W międzyczasie ja się ożeniłem, mam jednego syna, teraz mam dwóch wnuków, którzy też się niedługo będą żenić. No i taka była moja historia.
Nie. Nikogo, nikogo nie spotkałem. Nikogo. Rodzice… Matka spotkała… Ciotka była, żona brata matki, Aleksandra Czeszek, wyszła z Powstania. Wujek zginął oczywiście w Powstaniu. Syn dwadzieścia lat miał, Jurek, zginął, nie znaleziono go w ogóle. Był kiedyś taki apel, żeby zgłaszać takich tych, no jakoś mi tak nie wyszło, nie zgłosiłem go. Jurek Czeszek dwadzieścia lat, nie znaleziono go, gdzie zginął w Powstaniu. Od niej się właśnie żeśmy dużo rzeczy dowiedzieli, co było w Powstaniu, bo oni też byli wyprowadzeni dosyć późno, też udało im się jakoś tam… jej udało się przeżyć Powstanie. Mieliśmy jeszcze kilka znajomych osób dorosłych… [Z] młodzieży nie spotkałem nikogo. Chociaż raz chyba spotkałem dziewczynę, która mieszkała naprzeciwko, na Staszica. Ja mieszkałem na Staszica 11, ona mieszkała pod dziewiątką. Nasze okna szczytowe wychodziły na siebie, żeśmy sobie tam przez okna machali rękami. I w czasie Powstania żeśmy się spotykali, ale ona była w innej grupie. Ona była starsza ode mnie, więc ona była w takiej grupie takich tych starszych. I raz żeśmy się spotkali w Warszawie w jakiś taki zupełnie przypadkowy sposób. Ale ponieważ rodzice trzymali jednego za rękę, ją za drugą rękę, tak że żeśmy się tylko tak [widzieli]. Rodzice między sobą coś porozmawiali i żeśmy się rozeszli. Tak że nikogo z Powstania więcej nie spotkałem.
Nie, nie, nie wiem. Później się dowiedziałem, że tam był właśnie Batalion „Zośka” na Woli. Nie wiem, czy ja w nim byłem, czy nie byłem. Byłem za mały, za młody.
Nie. Czy ja pamiętam? Było tam kilku starszych. Niektórzy chodzili w wojskowych takich kurtkach, mundurach. Czapki rogatywki nagle się znalazły Wojska Polskiego. Ale to żeśmy dostawali meldunki, powiedzmy, ktoś nam tam wkładał ze starszych koperty czy tam w kapcie wkładał jakieś [rzeczy]. Nie wiem, czy amunicję, czy granaty, czy jakieś tam coś w worki nam wkładał. Byli to starsi ludzie, ale ja już w tej chwili nie kojarzę, tego to nie pamiętam, bo ja z nimi takiego bezpośredniego styku nie miałem. No więc po prostu to tylko tyle.
Najbardziej? Pierwsze zwłoki, oczywiście, kolegów. Pierwsze zwłoki kolegów, które żeśmy ściągali, chłopców. No a później szok, jak się tego Niemca tam zatłukło. Oczywiście euforia, udało się. Tutaj z jednej strony „hura”, że się zabiło, a później: „Idź, zabierz mu karabin”. Więc trzeba było się czołgać. Więc to dla nas było bardzo, bardzo takie emocjonujące, powiedzmy, i takie fragmenty się właśnie pamięta. Pamiętam, że na którymś budynku był nasz strzelec wyborowy i zabrakło mu amunicji. Był na dachu, trzeba było mu zanieść amunicję, pod ostrzałem… Dom był już taki podziurawiony, Niemcy też mieli swoich „gołębiarzy”, którzy strzelali, i trzeba było mu donieść tam na strych amunicję. Pamiętam, że w takim worku [z amunicją] przeskakiwałem po schodach przez wybite okna. Bo to jak okno wybite, to jest widać cały bieg schodów, to się przeskakiwało, żeby mu tam zanieść to. No to właśnie takie rzeczy żeśmy robili. Później pamiętam, żeśmy chodzili po wodę. W butelkach wodę, przywiezioną wodę, od strony Leszna w bańkach. Nas wysłali, żebyśmy w butelkach przynieśli trochę wody dla rannych. Bo był w piwnicy, na parterze piwnicy, w suterenie taki szpitalik. Tam było parę osób rannych. Tam pielęgniarki były, tam lekarz był, wody żeśmy tam przynieśli. To też pamiętam. Takie fragmenty pamiętam.
Z Gałczyńskim, aha. Moja matka w okresie okupacji pracowała w Syndykacie Imigracyjnym. O dziwo, nie został ten zakład pracy zlikwidowany przez Niemców. Tam pracowała i bardzo często mnie zabierała z sobą. No bo co ja z dziadkiem na Staszica… Bała się zresztą o mnie, bo ja to uciekałem, bo co chłopak miał z dziadkiem, dużo starszym przecież dziadkiem, siedemdziesiąt parę lat miał… co ja miałem robić z dziadkiem. To uciekałem do chłopaków. Gwizdali do mnie tam i uciekałem. To zabierała mnie tam do siebie, pamiętam. I tam na Chocimskiej było biuro. Tam było paru urzędników, urzędniczek. I tam przychodził Ildefons Gałczyński. No i tam właśnie nauczył mnie… Też tam deklamował różne wiersze i też tak nauczył mnie takiego jednego wiersza. To znaczy ja się sam uczyłem, miałem jakąś taką głowę chłonną, że takich wierszyków, takich za okupacji… Bo się też nauczyłem takiego wiersza, którego nie wiem, kto był autorem i nie znam nawet początków… „Gdzie się tego nauczyłeś?” – „Na ulicy”. No, usłyszałem parę razy, więc… I tak samo od Gałczyńskiego […], no i w tej chwili akurat nie pamiętam. Jestem taki trochę zdenerwowany, nie pamiętam w tej chwili. „W Tomaszowie, w wielkiej sali, gdzie się jedna ściana wali, w nowe spodnie i trzewiki zebrali się urzędniki. Każdy przyniósł co w kieszeni, co by było do zjedzeni, bo nie można mówić wcali, co kto głodny, co go zbali”. No ale jako… To długi wierszyk jest, mam go spisany.
Pamiętam jeszcze… Zadała pani pytanie, cośmy jedli w ogóle. Ja pamiętam taki fragment z trzydziestego dziewiątego roku. Konduktorska, wojna, Morskie Oko. I tam padł, zastrzelony koń przy dorożce. Pamiętam jak dzisiaj, ojciec wyskoczył tak samo z nożem i wiele osób, do tego konia… Po prostu szynki się wycinało z tego konia i wiele osób to robiło w ten sposób.
Warszawa, 21 maja 2015 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska