Nazywam się Andrzej Frydryszak. Urodziłem się 13 maja 1928 roku w Warszawie. Ojciec był urzędnikiem państwowym w Państwowym Banku Rolnym. Mama, która miała pewne tradycje niepodległościowe, była działaczką polską w czasie rewolucji rosyjskiej. Była po prostu z nami w domu. Chodziłem do szkoły podstawowej w Warszawie. W czasie okupacji, o czym…
Szkoła [numer] 75 imienia Antoniego Osuchowskiego na Żurawiej. W tej szkole dotarłem do piątej klasy szkoły podstawowej. Wybuchła wojna.
Jak najbardziej. Ale to nie był patriotyzm… To był specyficzny patriotyzm, ponieważ mój ojciec to było to pokolenie wywiezione do Rosji w latach dziewięćset pięć, coś takiego, albo zarobkowe (nie wiedziałem dobrze). W okolicach Moskwy mieszkał i tam zrobił maturę. Po czym był już w czasie wojny wcielony do wojska carskiego, był podchorążym w oddziałach Dowbora-Muśnickiego. To jest ojciec. Mama natomiast była wcześniej w Rosji, tam jej rodzina się gdzieś implantowała i mieszkała w Petersburgu. Tam skończyła instytut panien i pracowała, w czasie przedrewolucyjnym. Oboje mieli matury rosyjskie. Byli wielkimi wielbicielami wielkiej literatury rosyjskiej. Z tym że była to literatura, która miała ten… jeszcze piękną kaligrafią… która nie miała nic wspólnego z tym, co się działo później, jeśli chodzi o represje i jakieś takie antypolskie stwierdzenia.
Pierwszy punkt: nienawidzili – tak to nazywali – bolszewików. [Nienawidzili] w każdym calu, w każdym powiewie, w każdym tym… bo przeżyli tę rewolucję. To tak. Dalej: ojciec był w „strzelcach”. Miał trudności, bo to był Dowbor-Muśnicki. Zawsze się u nas mówiło o tym, że: „To jest twoja ojczyzna, ty musisz brać udział w tych wszystkich uroczystościach, bo to jest… ty jesteś tu”. To było bardzo proste, bardzo… Nie było kazań. W żadnym wypadku nie było kazań, ale było poczucie, poczucie silnej więzi, która była kształtowana w szkole. Przecież w szkole, jak były trzy rzędy ławek, to była taka wielka tablica z napisem: „FON”
Fundusz Obrony Narodowej. Te litery F, O, N składały się z małych prostokącików, na które się naklejało znaczki A – pięć groszy sztuka. Dzieciaki przynosiły te pieniądze, chodziła pani, która na korytarzu sprzedawała te znaczki, i były zawody. Pierwszy, drugi, trzeci rząd. No więc był Fundusz Obrony Narodowej. I to było tak normalne, myśmy…
A nie, nie. To znaczy w mojej szkole nie, aczkolwiek w innych tak. Ale takich historii nie było. Może i dobrze, bo ciastka trzeba było jeść. Jak były ciastka, to po to, żeby je jeść. Natomiast ja miałem tylko jeden taki, powiedzmy sobie, zgrzyt patriotyczny, a mianowicie w trzydziestym dziewiątym roku, chyba w kwietniu, były zawody Bractwa Strzelców Kurkowych, gdzie mój ojciec był skarbnikiem Zarządu Głównego. I myśmy mieli… Bractwo miało strzelnicę. Tam, gdzie teraz… Włochy, ratusz, te forty…. tam była strzelnica. Przystanek się nazywał Stadion Strzelnica. I tam była strzelnica, gdzie były zawody. To były zawody, gdzie co pewien czas przychodził mój ojciec, który miał browninga. Jak ja już miałem lat dwanaście, strzelałem dużo lepiej niż on, co było zabronione w ogóle. I on mi dawał czasami… Bo to był urzędnik jednak, ale ten jednak, chyba już później podporucznik, w takim korpusie logistyczno-kwaterunkowym, miał niebieski otok i tak poszedł na wojnę z tym. Natomiast tam były zawody z karabinka sportowego, żadnych wiatrówek, normalna broń palna i ja wziąłem chyba pierwsze czy drugie miejsce. I za to miała być wiatrówka, śliczna, jako nagroda. I już czekam, kiedy ja ją dostanę, a mam dwanaście lat, i tu ogłaszają, że wszyscyśmy się zgodzili, dlatego że pieniądze zostały przeznaczone na kupno ciężkiego karabinu maszynowego dla wojska. O cholera, to nie to. A miałem już srebrną odznakę strzelecką. Ale to jest ten okres.
Ale to było tak naturalne, to przede wszystkim ten patriotyzm był naturalny, nie był deklarowany. Były różne historie, od których mnie trzymano z daleka. Na przykład 1 maja nie byłem w szkole. Były manifestacje. Sam widziałem niesłychanie ostry atak antysemicki na ulicy Poznańskiej. Bo chodziłem do szkoły na Żurawią i mieszkaliśmy przy Szczęśliwickiej. Tam za placem Narutowicza można było jechać parę przystanków kolejką EKD, a ona tam się zatrzymywała w tym czasie. I ja szedłem ze szkoły wraz z kolegami, już byłem w piątej klasie, ulicą Poznańską, z Żurawiej. Kolejka odchodziła od tej poczty, która jest tam na tym… Widziałem dwudziestu, trzydziestu studentów, którzy krzyczeli: „Precz z Żydami!”. Szli i walili takimi laskami, tam był pewnie ołów na końcu, w szyby sklepów. Tam było dużo sklepów z lustrami, takich, [gdzie sprzedawano] kapelusze, nie kapelusze. Drobne sklepy żydowskie. Widziałem taką Żydówkę, która drżącymi rękami ustawiała… takie były… Bo przed wojną sklepy jak się zamykały, to były takie deski numerowane i tam była taka sztaba. I ona nie zdążyła tego zrobić. Walnęli ją w rękę, krew się pokazała i ona… Ja to widziałem.
To jest tak dawno… Jakieś. Bo ciągle się mówi o tym. W wakacje, ponieważ byliśmy z bratem, który był półtora roku młodszy ode mnie, bardzo niegrzeczny, to nas za karę jak gdyby chciano wysłać do takiej kolonii pracowników państwowych w Świdrze. Myśmy się nie zgodzili i w związku z tym pojechaliśmy z rodzicami… Najpierw z ojcem, potem mama tam była, do Gdyni. I tam w Gdyni nad morzem chodziliśmy. W Gdyni widziałem, pamiętam to, w takich jasnych ramkach napis: „Żydzi w lokalu niepożądani”. W Gdyni ja to widziałem. No to tak to było.
Nie, nie. To jakoś… Albo ja byłem bardzo głupi, ale byłem dobrym uczniem, albo to w ogóle u nas… Był klub żydowski Maccabi, na rogu ulicy Białobrzeskiej i Częstochowskiej. Tam był taki budyneczek. Nie było żadnych problemów. Mało tego, w szkole, która była szkołą państwową, tego Stowarzyszenia Oficerów Rezerwy, byli chłopcy (to była koedukacyjna, ale raczej chłopcy) wyznania mojżeszowego. I nie było problemu. Były lekcje religii, nauczycielka mówiła: „Dzieci wyznania mojżeszowego i ewangelickiego niech wyjdą, proszę, do sali tam ten…”. No i myśmy mieli to. Nie zapominajmy, że to co teraz byłoby skandalem, to świadectwo szkolne zaczynało się w ten sposób: taki a taki czy taka a taka uczęszczał/uczęszczała i uzyskał promocję do tej klasy. Następnie, wyznanie: rzym.-kat. I potem: sprawowanie, religia, język polski, przyroda i tak dalej. Tak że to nie było… Rekolekcje były w szkole. Duża była radocha z tego powodu, no bo to są lekcje przerwane, i to tak wyglądało. Nastrój… Zaczęła się już zbliżać wojna i co było malownicze: malownicza była taka rzecz, że wszystkie okna tych w domach, gdzie była jakaś rzeczowa administracja, a nasz dom to był dom Banku Rolnego, więc to było pięknie wszystko zorganizowane… Te na krzyż paski białe to było u nas. Dalej, ojciec mój dostał maskę gazową wojskową, a ja – i to był powód zazdrości moich kolegów – dzieci urzędników państwowych dostawały takie maski wojskowe, taką puszkę zieloną, gazową i ja z tym chodziłem. To było fajne.
A jak, no wyłącznie! No przecież to po to było. Natomiast koledzy i koleżanki mieli w tekturę oprawione tampony przeciwgazowe, bo to było… No tak było, no to było coś pięknego. Na tym polegał cały ten, ten…
Dwanaście lat. Kopane były rowy przeciwlotnicze, tam gdzie teraz jest ulica Białobrzeska, Rokosowska, Winnicka i tak dalej. Na Winnickiej były ogródki działkowe, Grójecka była zupełnie inna. I były to rowy w zygzak kopane, bardzo dobry sposób uchronienia się od nalotów, jak się potem okazało. Broń Boże, piwnica. Piwnica kosztowała życie wielu ludzi. A to było akurat tak zrobione.
No i przyszedł trzydziesty dziewiąty rok, już się ma zacząć szkoła, my jesteśmy… A to jest ulica Szczęśliwicka, która jest niedaleko Opaczewskiej. I nas z tej Szczęśliwickiej, z naszego mieszkania wylano. I oczywiście do Banku Rolnego. Mieszkaliśmy… Bank Rolny miał domy i myśmy w tych domach, w banku tam się [chronili].
Bo były ewakuowane wszystkie budynki, bo tam była linia frontu. To była ulica Opaczewska.
Wojsko Polskie.
Nie, nie, już siódmego czy ósmego. Szóstego czy siódmego, ósmego, tego typu. Szkoła się nie zaczęła. I tam byliśmy w czasie oblężenia. Ojciec był komendantem straży obywatelskiej na Nowogrodzkiej, chyba gdzieś w tych, tych… i siedzieliśmy tam. Widziałem te domy bombami „przejechane”. Domy warszawskie, zbombardowane, miały różne… Bo to zależy od konstrukcji. Akurat na Nowogrodzkiej bomba jak spadła, to odsłaniała cały dom, tak jakby rozpruć go i z tymi piecami na piętrach ustawionymi, no i to było… to już było źle. Były problemy z jedzeniem, ale akurat nas to nie dotyczyło, bo tam były pewnie jakieś zapasy.
Potem wróciliśmy do mieszkania, które było rozwalone, dlatego że stał pod domem czołg, który walnął w nasz pokój, tak zwany stołowy. Tam były główki od szrapneli w encyklopedii, pamiętam, były jeszcze. I był martwy podchorąży. Nas wtedy i ojciec z jakimś tam… Wtedy już był jakiś dozorca. Tam był cmentarzyk na tych polach, gdzie były te… i tam [chorąży] został pochowany. Był w naszym mieszkaniu. To już była jesień i pamiętam, mama wyjmowała z… tam gdzie zostały fotografie, gdzie były szybki, oprawiona szybka z tych fotografii w dyktę i to dawało… A ten czołg służył nam potem do zabawy.
Spalony. Spalony. A co za piękna rzecz – można wleźć i można… tam jest wieżyczka i takie różne.
Dużo później. To stało gdzieś do listopada z kawałkiem. To było z boku. Być może on stał na torach EKD, więc go przesunięto. Ale myśmy go, że tak powiem, z kolegami odziedziczyli już jako taki… Potem rozpoczęła się szkoła, która była zbombardowana na Żurawiej, ale jeszcze były dwa czy trzy pomieszczenia i myśmy skończyli szóstą klasę według programu praktycznie przedwojennego. Z tym że już była sytuacja taka: nie wolno było nosić żadnych odznak, żadnych mundurów szkolnych, żadnych srebrnych guzików, jak to gimnazjalne były. Za to była wielka… Bili Niemcy. Bili pejczami, bo to były dzieciaki, więc jeszcze Oświęcim nie groził, ale już licealistom tak.
I ja pamiętam, to się niestety spaliło, miałem świadectwo (to też jest unikalne), jeszcze nie było Generalnej Guberni. Dostałem świadectwo szóstej klasy z takim napisem – ja to pamiętam: Schulamt für die besetzten polnischen Gebiete (urząd szkolny dla obsadzonych obszarów polskich). Bo jeszcze nie było Generalnej Guberni. Ale szkoła się na tym skończyła, już potem szkoły więcej nie było.
Koniec podstawówki. Potem był problem gimnazjum. Gimnazja oczywiście tajne, nie tajne, znaczy były różne nazwy. I mnie rodzice – już zresztą z góry to wiedzieli – [zapisali] do gimnazjum Zamoyskiego. To było gimnazjum na Smolnej, dosyć przed wojną nachylone w kierunku (to już są teraz moje komentarze) endecji i tam [uczyli się] właściciele ziemscy. Nie było najgorzej, były różne…
Żadnych przekonań. Przekonania miałem takie, że trzeba się jako tako uczyć. No co my tu zrobimy… Bo to całe szczęście, myśmy mieli ten dom letni w Zalesiu, bardzo ładny, on teraz jest w kategorii zabytków. Tam były jakieś kartofle posadzone, były jabłka, było to… To było [w czasie, kiedy] już zaczynało być trudno. I tam byłem w tej szkole i to była pierwsza gimnazjalna. Szkoła się nazywała chyba wtedy ogrodnicza, bo tylko zawodówki mogą być. I tam miał miejsce incydent, o którym niewiele jest powiedziane. Siedzą chłopcy trzynasto-czternastoletni w ławkach, a szkoła była bardzo taka eksponowana…
Na Smolnej 30. I siedzą chłopcy, no trzynaście-czternaście [lat], już się zaczynają komplety. Łacina, bo tego nie wolno było, łacina, polski… Uwaga! Niemiecki, ale na tym wyższym poziomie, bo niewolnik nie może znać języka swego pana. Taka była deklaracja władz niemieckich.
I to do tej pory pamiętam balladę Schillera i rozbiory niemieckiej gramatyki, absolutnie subtelnej, której teraz nawet nie dają, do tej pory. I to było bardzo egzekwowane. Nauczycielka niemieckiego, która była Niemką z urodzenia, niezwykła patriotka, niezwykła. Zginęła w czasie okupacji, bo tam ją Niemcy chcieli jakoś… Chcieli ją wysłać do Oświęcimia, bo ona nie podpisała reichslisty, a była przecież urodzoną Niemką. Ale to była taka pani po uniwersytetach, to to. No więc zaczynały się już komplety i pamiętam, na lekcje… Rachunkowość handlowa to była matematyka. Korespondencja to był polski. Był pan Suchodolski, ten profesor, oni to już zaczęli wykładać. I to był ten Zamoyski rok. I któregoś dnia wchodzi taki gruby dyrektor Kozicki, trzęsąc się trochę, do klasy, koło niego jest młody, elegancki pan, z odznaką, już myśmy to wtedy wiedzieli, NSDAP (to była taka czarna swastyka z białym kółkiem, to była odznaka partyjna). I on do nas mówi pięknie po polsku, to był Polak, przypuszczam: „Bardzo się cieszę, że was tu widzę. Widzę, że tu pan dyrektor się postarał. Klasa jest jakoś taka czysta. Wiecie, jest sytuacja trudna, jest wojna, my się wszyscy musimy starać, żeby był w końcu pokój, żebyśmy wrócili do normalnego życia. Nie jest to łatwe, ale trzeba się uczyć, trzeba pracować, bo i rodzicom [trzeba] pomóc. I bardzo się cieszę, że pan dyrektor tutaj to tak zorganizował”. I tak chodzi między ławkami. „Słuchajcie, a teraz tak: Rodzice chcą jak najlepiej. Nie wszyscy nauczyciele wrócili. Niektórzy, no wiecie, wojna, pogubione, przecież sami sobie zdajecie sprawę. Ale czy nie jest tak, że rodzice, jak się czasem pojawi jakiś nauczyciel, to nie organizują takich spotkań, żeby nadgonić łacinę, nadgonić geografię, nadgonić historię, biologię, takie rzeczy. Czy nie organizują tego? Zastanówcie się, bo to nie jest nic złego. Po prostu rodzice chcą, żeby to było tak a tak zrobione”. W tym momencie otwierają się drzwi i ten facet popełnił błąd. Wchodzi oficer SS, w hełmie, też taki… złote okularki, elegancki. Ale ma hełm. To chodziło o to i chodzi. A ten patrzy na niego i mówi: „No to ja… Powiedzcie, to my pomożemy”. Uwaga! My pomożemy w organizowaniu tego. To już niewiele osób to pamięta, to były… I ci trzynastoletni chłopcy – cisza. Cisza. I w końcu ten się zorientował, że nic nie wskórał, i mówi do tego dyrektora: Auf Wiedersehen, Herr Direktor. I wyszedł. No i tak to było. Tę szkołę zlikwidowano. Potem była ogrodnicza jakaś i trzeba było gdzieś zebrać trzynastolatków, czternastolatków, bo to dwudziesty ósmy rocznik, to ani nie pasował do jednej klasy, ani do drugiej. I powstała szkoła na Śniadeckich, imienia Kołłątaja. I w tej szkole… Aha, u Zamoyskiego już rozpoczęła się jak gdyby rekrutacja do „Hufców Polskich”. To było Harcerstwo Narodowe, tak się nazywało, to się nazywało Harcerstwo Narodowe. Polegało to na tym, że nauczyciele się pytali: „Ty się dowiedz u rodziców, bo tu będziemy jednak, no… harcerstwo robimy”. […] Sytuacja była taka, że tam już zaczęły się formować te pierwsze, że tak powiem…
Jak najbardziej. Od razu, jak najbardziej.
Szalone. Szalone. I potem to była – ale to już mój komentarz – narażano nas dosyć, ale nie było innego wyjścia. Po czym właśnie zaczęła funkcjonować słynna szkoła, to było gimnazjum imienia Kołłątaja, ale tam przychodzili chłopcy z różnych szkół. Musiała to być szkoła zawodowa. W związku z tym ja tam przeszedłem przez… Bo pierwsza gimnazjalna to była Zamoyski, a tam na Śniadeckich to była druga, trzecia i czwarta, do Powstania. I ja przeszedłem kolejno przez szkołę stolarską, potem mechaniczną, potem stolarską. Dojeżdżaliśmy do szczebla czeladnika, ale nie samego czeladnika, bo by wtedy pojechał człowiek do Niemiec, na roboty, ale trzeba było… Rano były zajęcia w tej szkole zawodowej, gdzie pod przykrywką korespondencja handlowa był jednak jakiś… opowieść języka polskiego. Arytmetyka handlowa, były te klasówki. I to mniej lub bardziej było przykryte, natomiast takie przedmioty jak… I tam był niemiecki już na poziomie właśnie… Przecież nas uczono [pisać] gotykiem. Ja do tej pory piszę, mogę pisać po niemiecku gotykiem, bo mnie w gimnazjum tego nauczono, w czasie okupacji. I tak moje pokolenie… Tam były potem organizowane komplety, które częściowo się przeniosły właśnie… Ci, co mieli już zaczęte komplety w tej szkole Zamoyskiego, to było kontynuowane, ale potem się ci profesorowie wszyscy jakoś już zorganizowali. Była taka pani Kaczyńska, która uczyła biologii, ona to organizowała. Ona dostała jakieś wielkie odznaczenie, bo to rzeczywiście było szalenie niebezpieczne. Polegało to na tym, że kończyliśmy szkołę koło godziny drugiej, potem się jechało do domu, gdzie nie bardzo było co jeść. Ja pamiętam, przez wiele tygodni, miesięcy, białe pieczywo było rarytasem. Natomiast zboże kupowane na rynku, na placu Narutowicza, mielone w młynku do kawy to były jakieś kluseczki, mąka i tak dalej. Mama kombinowała… Pokrzywy cięte, bo to były witaminy. Były już kartki. Dżem z buraków i taki straszny chleb. I to, że moje pokolenie jest niewysokie i ma okulary, to to jest przyczyna. To to było to.
Bank Rolny uruchomił Landschaftskammer, taką Izbę Rolniczą. I tam była jakaś mizerna pensja. Utrzymywała się rodzina ze sprzedaży jabłek, które były śliczne w naszym [ogrodzie] (to się nazywało willa, ale to już nie było to), i ze sprzedaży różnych precjozów, które poszły, różne rzeczy. Rodzice mieli, trzęśli się, jak myśmy tam z bratem się bawili i z kolegami, to jakieś filiżanki chińskie, jakieś to, tego. [Potem] wszystko poszło. No i tam były właśnie te komplety. Polegało to na tym, że to się przychodziło do domu. Książki były kupowane na lewo, na Kercelaku albo w różnych takich starych… na Świętokrzyskiej … Bo Świętokrzyska przecież dotykała… to była litera „t”. Ona nie przechodziła tam na drugą stronę. Świętokrzyska zamykała się na Nowym Świecie i dalej już nie szła. I tam były takie sklepiki, antykwariaty. Przed wojną tam się kupowało książki, te właśnie gimnazjalne. Rwaliśmy je na kawałeczki, składając je w takie paski i dookoła czapki, tutaj, i z tym się chodziło na lekcje. Komplety były sześciu-czteroosobowe. I tam byli profesorowie Uniwersytetu, bo oni zarabiali. U nas w domu też były takie, z łaciny. Tylko to była cholerna sprawa. Tam nie można się było ukryć, tam już jak trzeba było pytać, to ojej! Były różne… Była na przykład lampa na stole, gdzie na abażurze były napisane różne wzory, można było leciutko przekręcić, ale trzeba było uważać, bo ten [nauczyciel] akurat przyszedł i to [zobaczył]. I tam były te komplety. W niektóre dni to się kończyło wcześniej, bo były zbiórki harcerskie.
I to było bardzo długo.
Na ogół… Częściowo u nas, na Szczęśliwickiej, a w większej części na Francuskiej u kolegi Janka Kossakowskiego, który tam miał willę i tam mieliśmy te wszystkie nasze spotkania. Kiedyś jakaś [grupa], widocznie to była grupa socjalistyczna, wychodziliśmy wieczorem, bo to trzeba było uważać przed godziną policyjną, żeby zdążyć, i oni tam się za nami kamieniami rzucali, chcieli nas nalać i tak dalej. Myśmy uciekli do tramwaju, na rondo Waszyngtona. I tam były zbiórki. Przy czym te zbiórki na początku mnie zraziły.
Dlatego że tak: jest nas siedmiu, jest zastęp. To są „Hufce Polskie”, powtarzam, to Harcerstwo Narodowe się nazywało. Jest okupacja. W klasie są koledzy w „Szarych Szeregach”, które mają już zupełnie inny program, bardziej taki wojskowy, niepodległościowy.
Myśmy mieli pseudonimy, ale to było śmiechu warte, bośmy dokładnie wiedzieli, do dziadka włącznie, kto, gdzie, jak się nazywa i gdzie mieszka. Ale tak było. I teraz na tych zbiórkach od czego zaczynamy? Rodowód Jezusa Chrystusa i odczytanie ewangelii. Ja potem już stwierdziłem, o co tutaj [chodzi]. To jest inny temat zupełnie. To jest problem reminiscencji wychowawczych przedwojennego harcerstwa, które poszło, akurat to, poszło w kierunku kręgów świętego Jerzego. Ja jestem taki dobry od tego, bo już potem, po wojnie, byłem podharcmistrzem, byłem zastępcą komendanta Hufca Śródmieście i się tego wszystkiego nauczyłem, wiedziałem, skąd to się wszystko brało. Ale to były takie rzeczy. Były oczywiście jakieś pierwociny harcerskiej techniki. A to wiązanie węzełków, a to jakieś takie podchody, a to gry. To się później powoli zmieniało i jakoś była bardziej prężna ta drużyna. To była reminiscencja „ósemki” czy „dwójki”… Nie, „ósemka” była u Reytana, „dwójki” z Zamoyskiego. Tej „błękitnej dwójki”. I tam myśmy przyrzeczenie harcerskie składali według przedwojennych wzorów, na Francuskiej. To był rok czterdziesty drugi, trzeci, o tak. I wtedy, pamiętam, rozpoczęły się już takie spotkania trochę wojskowe. To znaczy już była mowa o bramach przechodnich, o jakichś takich [ćwiczeniach], powiedzmy sobie, marszu ubezpieczonym w lesie, coś takiego.
A były. I tam, pamiętam, było trzech naszych zwierzchników. Jednym był nauczyciel zawodu, podharcmistrz i podchorąży NOW, jak się potem okazało, który był w naszej szkole. On rano uczył mnie reguły strugania. Ja do tej pory pamiętam regułę strugania, którą nam wbijano w pamięć, dlatego że jakby przyszli Niemcy i okazuje się, że szkoła stolarska, nie znają reguł strugania, to wiadomo, o co to chodzi. Więc nas…
W pewnym sensie. Jak mama się śmiała, pień wykonywałem, bo to jakieś tam na wsuw, na jaskółczy ogon, na jakieś ten, to myśmy to robili w warsztatach, to było robione. Musiało tak być, ale to było parę godzin. Wtedy już były te obozy i pamiętam, było trzech instruktorów, z których trzech nie żyje, w czasie okupacji… Było, ciekawa sprawa, dwóch Lilpopów, to był Lilpop Staszek i już nie pamiętam imienia drugiego (to było z tej rodziny Lilpopów słynnych, oni mieli piękną willę w Podkowie Leśnej), i był Łoziński, „Łoza”, który był też jednym z naszych instruktorów (też go Niemcy aresztowali i on zginął), i był Andrzej Betcher, którego ja uwielbiałem. Wspaniały. On przeszedł przez Powstanie, w Argentynie umarł. Był, właśnie ten na Wilczej, który mi dał do potrzymania pistolet. Więc to byli ci instruktorzy. Myśmy mieli już trzydniowe obozy, u Lilpopów na strychu. I tam Komorów, Podkowa Leśna były te podchody, były te…
Były akcje, które polegały głównie na obserwacji wywiadowczej. Było to na przykład tak: akcje takie doraźne, to mówiący te słowa… osobiście rozrzucałem w kinie Polonia, które było tam, gdzie teraz też jest chyba Polonia, na Marszałkowskiej, ulotki o takiej treści: „Wczoraj niepodległość, dziś walka z Niemcami i komuną, jutro bój o wielką Polskę”. Ja to pamiętam, rozrzucaliśmy to z widowni. Natomiast te zadania miejskie były takie: „Dowiedz się, ten człowiek, który tak a tak wygląda – pamiętam – Marszałkowska 81, tam są – mówi – dwa wejścia, od kuchni i ten. [Sprawdź], czy jak się wejdzie od frontu, czy można przejść przez mieszkanie gładko do kuchni”. Trzeba było wymyśleć jakieś historie, jakieś tam… albo paczki, albo… Najlepiej jak ktoś tam mieszkał. To były duże mieszkania. I potem czasem się ukazywało w „Biuletynie…”, że został skazany na śmierć taki a taki. To nie dochodziło do nas. Po prostu takie były te, że tak powiem, wymogi. Bramy przechodnie – to było bardzo ważne. Myśmy znali znakomicie bramy przechodnie, tylko to już było ograniczone do dzielnicy. Nasza dzielnica to było przedsionek Starego Miasta: Krakowskie Przedmieście, Oboźna, Karowa. I myśmy te rzeczy znali dosyć dobrze. Tam była potem już próba na ćwika i później wkładano nam w głowę, że my będziemy plutonem łączników w kompanii harcerskiej. Już powiedziane, że to jest…
Mówili, oczywiście. W przypadku walki zbrojnej. Bo to się tak mówiło: „Będziecie plutonem łączników i trzeba wiedzieć, jak są bramy przechodnie”. I były elementy musztry. No to zawsze jest fajne, to chłopców bierze. Ale trzeba się było wyprowadzić z Warszawy ze względu na te historie, bo nawet nie wiedziałem, że podchorążówka tej Narodowej Organizacji Wojskowej miała miejsce u nas.
Tak. Tam była radiostacja jakaś taka… Więc trzeba się było wyprowadzić z Warszawy. Zamieszkaliśmy w Zalesiu. Już były kłopoty z dojazdem.
W tym sensie, że udostępniali. Wiedzieli, udostępniali, na pewno… Podejrzewam, że było dwoje senatorów żydowskich z Częstochowy, z tych okolic, znajomych rodziców sprzed wojny, którzy się ukrywali w Zalesiu. Nam powiedziano, że to… Tylko myśmy ich nie znali przed wojną. I to byli Żydzi.
Tak.
Ona gdzieś pracowała w Piasecznie. Pamiętam, że to była taka… Myśmy jej nie lubili. Ona miała utlenione włosy i to… Ale druga była taka pani Julia, która mówiła wszystkimi językami perfekt i ona kończyła jakąś Getyngę czy coś takiego. Taka szpakowata, niepodobna do Żydówki. I pamiętam – oni po Powstaniu jeszcze byli – przychodzili niemieccy oficerowie, jej koledzy ze studiów, i tam z nią rozmawiali.
Chodziły do kościoła, zawsze rano i tak dalej. One nie były podobne, to nie było tak.
A teraz getto. Getto było takie… Była linia tramwajowa numer siedemnaście, to jest ważne, która jechała przez plac Krasińskich. Na placu Krasińskich było getto po lewej stronie i była taka brama, przez którą ten tramwaj przejeżdżał, tak że po drugiej stronie jechał tuż koło murów getta, można było widzieć, co jest za murami. Jechał na Bielany. Na Bielanach mieliśmy działkę i tam były kartofle. Ja przywoziłem to tym tramwajem. Po pewnym [czasie] ten tramwaj przestał tamtędy kursować, jakoś szedł potem bokiem. I gruchnęła wieść: w getcie jest powstanie. Wszyscyśmy chcieli zobaczyć, co to jest. Nie używano nas do żadnych takich akcji. Natomiast pamiętam, widzieliśmy strzelaninę, widzieliśmy spadające postacie ludzkie na Muranowskiej, Franciszkańskiej, bo to można było widzieć. I pamiętam, była taka jakaś brama otwarta i jechały samochody z esesmanami. Zwróciło to moją uwagę, po raz pierwszy widziałem zawinięte rękawy. Esesmani tacy jak do jakiejś… jak do rzeźni… Ciężarówki tam jechały. Później trochę Żydów się kręciło po Ochocie, ale…
Czarni, z nosem… A to to było widać. To byli tacy, którzy przecież jeszcze dwa lata temu czy trzy mieli te… Myśmy mieli dużo znajomych żydowskich. Była bardzo serdeczna mamy koleżanka, której mąż był jednym z kustoszów Muzeum Narodowego. Lauterbach. I miał dwóch synów, których myśmy nie lubili, w naszym wieku, ponieważ ich nam stawiano za przykład: oni pomagają rodzicom, oni sprzątają i tak dalej. Ale myśmy się bawili z nimi. Ona się ukrywała, synowie też gdzieś u kogoś. Ona szła, to się nazywała pani Melkenowa. I ona szła na Żoliborzu do nich… Ja już nie pamiętam tych szczegółów, dość, że Niemcy ich wytropili i zastrzelili na jej oczach. Ona wtedy nie mogła przyjść. I pamiętam, ona jakoś z kimś tam pogrzebali ich, ale ich skrwawione koszule przyniosła do nas, na Szczęśliwicką i paliła te koszule. To ja to pamiętam. Były i takie…
Tak, to było straszne. Już to było straszne. Tylko, uwaga, są komplety, są zbiórki i to ma charakter spektakularno… Nie wiem, czy ja dobrze to trafiam – dla czternasto-piętnastolatka to nie jest wiek refleksji, to jest wiek percepcji wizualnej, tak bym powiedział, i ona daje refleksje. Zresztą nam o tym mówiono. Była taka praczka, która do nas przychodziła, mówiła, że ona miała sen, Żyd do niej jakiś przyszedł, powiedział: „Będzie to samo z wami”. Myśmy wtedy nie wierzyli. W międzyczasie zaczęły się warunki pogarszać. Światło było co drugi dzień. Karbidówka była podstawowym narzędziem, przy którym się odrabiało lekcje. Godzina policyjna obsunięta. I utrzymać ten cały reżim było bardzo trudno. Wtedy w szkole była sytuacja taka: został rozbity jeden z… to się nazywało rój, Szarych Szeregów.
Nie, ale miałem bardzo dobrego kolegę, który był komendantem roju. Siedział koło mnie i mówi: „Ja ci załatwię przeniesienie jak gdyby służbowe, dlatego że zostaniesz drużynowym dobrej drużyny harcerskiej…” – z takiej organizacji, o której też jest niewiele wiadomo: WISS, Wywiad i Informacja Szarych Szeregów. WISS. I to się stało. Stąd jestem w tej książce. I tu już mam pseudonim „Antek”. Jestem drużynowym 8 Drużyny Harcerskiej i mam tych chłopców takich dosyć fajnych. Tenże awansuje, ten mój komendant. Coś tam mówiło się, że ja to obejmę. Ja tego nie chciałem. Szare Szeregi to już zupełnie co innego.
Na przykład oczywiście nie ma ewangelii, ale jest ten…
Jak najbardziej, no rany boskie! A do tego jeszcze religia w szkole przecież, no to było… [W Szarych Szeregach] było bardziej, że tak powiem, wojskowo. Jeśli można powiedzieć „wojskowo”. Były gry miejskie, były plany alarmowe. Był na przykład plan alarmowy, były zastępy pięcioosobowe. Znało się tylko pięć osób, nie więcej. I poszedł alarm i teraz ten drużynowy badał, kiedy się spotkają wszyscy na jakiejś skrzynce kontaktowej. Były już ciekawe rzeczy. Bo na przykład było zawiązanie opaską czarną na oczach i rozłożenie karabinu mauzer. To jest bardzo proste, bo to trzeba bezpiecznie postawić na środek, pociągnąć za spust, wyłazi cały ten „interes”, potem go się… Ale już takie rzeczy były. Myśmy już mieli kolportaż podręczników dowódcy plutonu do podchorążówek. Tam była drukarnia, w alei Niepodległości, naprzeciwko tego MON-u. Tam były takie bloki spółdzielcze i tam dziewczyny przynosiły nam te… na podwórko. Pamiętam, miały takie berety, warkoczyki, miały szpileczki z łebkiem czerwonym albo niebieskim. Jak z czerwonym, to nie podchodź, jak z zielonym, to ona dała nam te i myśmy… To było bardzo fajnie zrobione. No nie można powiedzieć, to była trochę zabawa, ale jakże pożyteczna. Ten wywiad był [prowadzony] bardzo skrupulatnie. Ja do tej pory potrafię przytoczyć kolor tych obwódek naramienników niemieckich żołnierzy, z jakiego to było rodzaju broni (łączność takie, artyleria taka, piechota to) i z pewnych oznak, bo myśmy takie ruchy podawali wyżej. Komu? Nie wiem. Był taki jegomość, który się nazywał Staszek, Darek, coś takiego, który spacerował na rogu Uniwersyteckiej, i on do mnie podchodzi i mówi: „Cześć, »Jędrek« – „Jędrek” to było moim [pseudonimem] – »Jędrek«, co, idziesz już do domu, tak? Masz coś dla mnie?”. Dawałem mu taką kartkę i tam było wiadome, że to jest to. Pamiętam, myśmy na rogu Wawelskiej i to się nazywa Pługa czy Hoffmanna, były niemieckie motocykle i myśmy zdejmowali dokładny numer rejestracyjny tego, żeby miał ten… „V”, bo tam było „WH”, „V” takie potem i takie rzeczy były. No i przede wszystkim ten wywiad.
Później już dotarłem do szesnastego roku życia. Marzeniem naszym było przestać już być harcerzem. To znaczy harcerzem zawsze, ale być do BS-u, Szkoła Bojowa. I to się stało. Tu był cały problem, bo to było dosyć już chaotyczne. W BS-ie, tam powiedziano nam, że my już mamy szkolenie takie harcerskie, że nam się właściwie należy stopień podoficerski, który potem tak zwany ZBoWiD mi zweryfikował bez problemu, kaprala. Teraz to jestem już porucznik, ale to [było] wtedy. Tam złożyłem przysięgę (ciągle jeszcze nie NOW-u) żołnierza Armii Krajowej. „Prezydentowi Rzeczpospolitej i jego władzom w Londynie, przysięgam wierność…”, ten tekst.
Dopiero wtedy…
Szesnaście lat miałem. To było w BS-ie.
BS to była… Nie, to było w Strudze chyba, to było na obozie. Ta Struga była ryzykowna. Ja teraz patrzę, oni igrali z ogniem, dlatego że Struga, tam są te lasy, ale gdyby się, nie daj Boże, pojawiły rosyjskie czołgi, a to już mogło być, bo to był maj czterdziesty czwarty… To już jest czterdziesty czwarty. Potem ten BS tam miał ćwiczenia. BS był w bloku „Reduta”. Blok „Reduta” był związany z Obwodem Wola, niedobrym obwodem.
Znaczy obwód jest, jako taki, to były te wszystkie oddziały tam. I myśmy mieli zbiórki w różnych miejscach, u różnych kolegów, na Freta, na Hożej, na Kruczej. Ale to był blok „Reduta”, i mieliśmy przydział jak gdyby na Wolę. To polegało między innymi na tym, że myśmy roznosili (ja tego nie robiłem, ale to byli koledzy moi) rozkazy rekwizycyjne, jeśli chodzi o mieszkania. Były decyzje dowódcy obwodu, komendanta obwodu, że w razie walk zbrojnych to mieszkanie będzie ewakuowane, bo tam będą worki z piaskiem i wtedy od razu wchodzi rkm i tak dalej.
Nie, ja nie, ale koledzy. Mówili mi, że to… Przychodzili do właścicieli mieszkania i… Tylko to była Wola. Tam był bardzo… To było to. Nie cenili [nas] specjalnie według mojej opinii, za młodzi byliśmy. „I tak nie ma broni i tak jest do cholery trudności, jeszcze gówniarzy nam przysyłają”. To było to. Potem ten przydział jak gdyby się znalazł… To już na górze szło. Zaczęliśmy nosić różne dokumenty, paczki z dokumentami. Podejrzewam, że tam były legitymacje, były być może jakieś rozkazy. Na Powiślu, tam był cały szereg takich… Powiśle fatalnie wyglądało, to były takie budy właściwie. Ale tam byli… I na Powiślu widywałem często kolegów z klasy. I tak były te spotkania BS-u, myśmy mieli zbiórki, po czym była mobilizacja. Ta mobilizacja była na Nowogrodzkiej w jakimś mieszkaniu. Ona została odwołana.
Tak.
Nie, ja się bałem tylko jednego. Imponowało mi… Nie, nie bałem się. Trzeba było uważać. Natomiast mnie imponowała odwaga tak zwanych wawerczyków. To jest grupa „Wawer”, którą dowodził przez pewien czas „Zośka” Zawadzki. Ale to były Szare Szeregi. Z nich wyrosły GS-y, Grupy Szturmowe, i oni robili rzeczy takie widoczne.
A jak, były biuletyny, ależ były… Ach, rozkazy jakie były piękne: „Baczność – prawda – to a to, rozkaz numer a taki, mianuję z dniem takim, ze starszeństwem takim a takim, udzielam nagany, udzielam pochwały, baczność, tam taki a taki [niezrozumiałe] i tak dalej, podharcmistrz…”
To było w „Biuletynie…”, było. Natomiast jeżeli to był przyjaciel albo z tych moich instruktorów, to była potem minuta ciszy. Bo to już było BS-ach. Wiele osób było głupio schwytanych, pojechało do Oświęcimia. To był już piętnastolatek, szesnastolatek, już się do tego kwalifikował. Po czym był odwołany ten alarm.
Nie. To znaczy szczegółów przecież im nie będę mówił, ale na przykład regularną prasę, „Biuletyny…” przynosił ojciec. Tak że ja nie musiałem nic [mówić], przychodziłem… I pamiętam, gdzie ona była u nas chowana. Nieraz było takie ogłoszenie rozlepiane… w Nowym Kurierze Warszawskim to było po polsku, ale myśmy mieli za zadanie też w ramach tego WISS-u studiować „Warschauer Zeitung”. Myśmy byli dobrzy w niemieckim. I tam było zawsze, pamiętam te napisy: Im Generalgouvernement wird heute verdunkelt. Dzisiaj będzie zaciemnione, von dziewiętnasta bis szósta piętnaście. I nie wolno, żeby było światło. Przecież to jest trudno sobie wyobrazić. Tramwaje, które chodzą i mają zamalowane błękitną farbą reflektory i taką maleńką szparkę. Niemieckie samochody mają maleńką tylko szparkę, mają czarno zamalowane reflektory. Miasto jest ciemne. Ludzie mają fosforyzujące ten… Bardzo to było fajne, bo na przykład jakie fajne dziewczyny były w gimnazjum Słowackiego, tu na Wawelskiej i jak one wychodziły, jest ciemno, no i zderzyć się no to cała przyjemność. Ja to mówię dlatego, że to tak również można było zgrywać…
O to właśnie chodzi. No i tam była mobilizacja w tym sensie, że mamy być na kwaterze.
Na Nowogrodzkiej, już nie pamiętam gdzie. To było fajne, bo to było koło Banku Rolnego. Potem było odwołane. I potem jeden z łączników przyszedł do mojego ojca (to ojciec wiedział o tym, zresztą wiedzieli…), który pracował w Banku Rolnym i powiedział, że [alarm] jest odwołany i za dwa dni będzie. To był ten, ten… Myśmy pojechali do Zalesia, bośmy tam mieszkali z bratem wtedy.
Był, tylko oczywiście był moim tam… Ja nie chciałem, żeby był moim podkomendnym, dlatego że on nie był właściwym materiałem, zresztą nie można było opieprzyć w należyty sposób. Ale był ogólnie znany. Cała grupa podwórkowa, bohaterowie potem Batalionu „Golski”, to byli moi koledzy z podwórka. No to tak wyglądało. Potem byliśmy w Zalesiu i ojciec dostał zawiadomienie, że pierwszego trzeba być. I myśmy z kolegą, który miał podobne losy z Zalesiem, myśmy przyjechali pierwszego, już nie pamiętam, czy trzydziestego pierwszego jeszcze żeśmy nocowali na Szczęśliwickiej, gdzieśmy mieszkali. Tam już [nikogo nie było], bo rodzice byli w Zalesiu. I potem pierwszego, na tę kwaterę, która… [Mieliśmy] być na Powiślu, w którejś z tych bud. I trudno się było tam dostać. A my jedziemy tu z południa, tą kolejką południową, i już jest w Warszawie… A w ogóle te dni jeszcze przed tym to była cała, że tak powiem, historia. Te furmanki, niemieckie furmanki z końmi, które jadą przez Aleje Jerozolimskie… Bałagan potworny w mieście, konduktorzy, którzy tylko salutują, nie biorą pieniędzy za bilet.
Każdemu. Każdemu salutują. Te piosenki… Ludzie już mają wszystko, że tak powiem, gdzieś. To już jest prawie sierpień, siódma, ósma wieczorem, to jeszcze jest widno – chrzanią tę godzinę policyjną, są przy bramach. To taka atmosfera była.
„Słuchajcie, wy się nie dostaniecie na Powiśle”. I jeszcze jakiegoś kolegę spotkaliśmy przy wyjeździe z tej kolejki. I jeszcze jednej żeśmy… „Ale tutaj są harcerze”. Pamiętam, to była ulica Tyniecka, nie Tyniecka, Tuzinowa, na Mokotowie. Tam żeśmy się… „A wy co?” Bo to już były takie grupki… „A wy co?” – „A my to nie, nie tego…” – „No dobrze, a wy jesteście skąd?” – „Z Szarych Szeregów”. Bo to się już… Nie, z SS. Bo kryptonimem Szarych Szeregów było SS. „Należysz do SS?” – to tak się mówiło. „A my jesteśmy z SS”. No dobra. Tu się organizuje odwody dowódców i jest kupa chłopaków. Niektórzy już mają przydziały, bo oni byli wcześniej, są na ogół starsi. Godzina „W”, cholerny deszcz. I nic nie mamy. Siedzimy tam w takim korytarzu, nic nie mamy. I potem mówią: „Będziecie łącznikami odwodu dowódcy”. Praktycznie łącznik, jakaś ewidencja, jakieś takie coś. No bo broni nie ma. „Kto ma broń?” No, akurat, „mamy broń”… Widzieliśmy tę broń parę razy wszystkiego. Moje strzeleckie doświadczenie [było] bardzo głębokie, to był jednak cały magazynek walthera wystrzelany właśnie w Strudze czy [niezrozumiałe], ale to już było dużo. A, to nie każdy to miał. Siedem strzałów. No więc to jest… Nie, osiem, bo jak było się repetowało to osiem. No i jest chaos. Przybiegają, wybiegają. Jest pierwsza służba, ale to też nie nas dotyczyło: zamykanie bram i raczej nie wypuszczanie ludzi. To była pierwsza działalność patroli Armii Krajowej, ze względów jakichś bezpieczeństwa czy coś.
Po siedemnastej. Strzelanina w okolicach Rakowieckiej, to się słyszy. Tu się nic nie dzieje. Ta strzelanina bardzo się jakoś wzmaga. No i potem dają nam coś do jedzenia, już nie pamiętam, takie jakieś konserwy były, to się nazywało… To była jak prasowana kawa z cukrem i to się wrzucało… To było słodkie, to było fajne. No i organizowanie. „Z jakiej jesteście drużyny?” Połowa nie wie z jakiej, bo zna pięć osób. Ja akurat znałem. „A, to dobrze”. Bo jest ten facet, który każe się tytułować sierżantem, no bo rzeczywiście tak jest – jest chaos. Co my mamy zrobić dalej? Rakowiecka jest ostrzelana, mówią, że tam są walki.
Po czym docierają wieści (już nie pamiętam, kto, gdzie, jak), że Niemcy mordują wszystkich. Rakowiecka, Asfaltowa, Łowicka, Kielecka, te wszystkie ulice, które tam były, tylko to jest trochę dalej, bo to jest taki Mokotów naprzeciwko Królikarni. No i to zaczęło się robić źle. Wtedy sytuacja była taka, że: „Słuchajcie, jest możliwość przebicia się do lasów chojnowskich, w dół – bo to jeszcze wtedy… – i tam czekać, co dalej”. Bo w lasach chojnowskich zaczęły się zbierać w międzyczasie, nie zapominajmy… Wyprowadził „Grzymała” Sokołowski cały IV Obwód z Ochoty trasą kolejki EKD. Pozbawił w ogóle Ochotę jakiegokolwiek wsparcia. Tam były tylko na Kaliskiej i na Wawelskiej takie reduty. I zaległy plac trupów pod akademikiem na placu Narutowicza. Ja, który znałem ten [teren] jak własną kieszeń, bo tam żeśmy mieszkali przecież niedaleko, ten plac, wydawało mi się szaleństwem, z pistoletami ręcznymi atakować gmach akademika, gdzie było dwa tysiące policjantów niemieckich. Poległo dwustu Polaków. Nie zdobyto nic. Sześćdziesięciu dziewięciu ocalało. No ale to już jest to… I wtedy „Grzymała” wyprowadził to wszystko przez Pęcice, Lesznowolę, do lasów chojnowskich. W tych lasach były nasze ćwiczenia, myśmy to znali. I teraz jest tak: drugiego już nie ma deszczu. Te oddziały, które mają jakąś strukturę, dostają drelichy i są awantury. Drelichy niemieckich lotników. To się ubierają, tego… My niby mamy te odznaki, ale to…
Nie. Bo to ci, co mieli, służyli w tym interesie dwa lata. A my to co? Zresztą to samo się działo na Powiślu. Nie każdy tam dotarł. I cały ten BS na Powiślu się, praktycznie biorąc, jakoś zdematerializował. Potem jest przeskok przez Puławską. To jeszcze się dało zrobić. Królikarnia i Idzikowskiego… Na Sadybie. Tam byliśmy chyba dwa dni wraz z kolegą… Bo jeszcze była wieś Zawady i tam przez Wilanów do lasów chojnowskich można się było dostać.
A gdzie… [Nie]. Bo była sytuacja taka, tylko to już jest mi trudno powiedzieć. Padło pytanie „Dajemy wolną rękę. Nie ma broni, nie ma w tej chwili dyspozycji. Albo wracacie do domów, do tego, albo idziemy do lasów”. I to było około trzydziestu chłopców. W grupach.
A jak. No bo po pierwsze, Zalesie, po drugie, ten las znam jak własną kieszeń, myśmy tam mieli ćwiczenia. Jest bardzo malowniczy grób Szarych Szeregów w związku z tymi ćwiczeniami piętnastoletnich chłopców, pięciu czy siedmiu, koło leśniczówki Stefana. Trzy miesiące przez Powstaniem Niemcy ich zabili. Ale w tym lesie to jest… Tam znamy to, te ścieżki, to wszystko. Dochodzimy tam. Tam są różne oddziały. Bo już docierają z Okęcia te niedobitki, z Pęcic, już docierają z Sadyby. I jest już tam „Grzymała” Sokołowski, który tym swoim obwodem też dotarł do lasów chojnowskich i tam się organizuje ruch na Warszawę. Tylko tam biorą tych, co mają broń, i tych, co są podchorążakami, to mają dziewiętnaście, dwadzieścia [lat]. Przecież nie [biorą] szesnastolatków. Po cholerę im łącznik na takie coś. I teraz jest sytuacja taka: niektórzy się przyczepili, ale mieli znajomości. Powiedziano nam: „Albo wracacie do domów i szukacie własnych kontaktów z ruchem, bo tu będzie bitwa o Warszawę od tyłu”. W międzyczasie tam już ktoś był w tych lasach chojnowskich z Zalesia, Skolimowa i Konstancina. Tam byli moi koledzy z Szarych Szeregów, którzy 1 sierpnia o piątej usiłowali zdobyć posterunek w Piasecznie. Dwóch poległo i nic nie zrobili. Na tym się skończyło Powstanie. Na Chyliczkowskiej coś tam robili. I NSZ był… w Konstancinie, zdaje się, działał. Mój kolega też. Tak że tam się wszystko rozpierzchło.
I potem idziemy do Zalesia wraz z kolegą. Potem jeszcze po dwóch czy trzech dniach przyszedł do nas jeszcze jeden, który został na Sadybie dłużej. Mówi: „Bardzo dobrze, że tutaj jesteśmy”. Tam się rozpoczęła rzecz, o której też niewiele wiadomo, niewiele się mówi, mianowicie wyłapywanie ludzi z kenkartami warszawskimi. Jak się miało szesnaście lat, od piętnastu lat obowiązywała kenkarta. Ja tę kenkartę mam na Glogera w tej chwili. W tej kenkarcie jest meldunek oczywiście warszawski. Masz piętnaście, szesnaście lat, meldunek warszawski, jesteś tu… Niemcy zabijali. Tam nie było, że miał opaskę, miał legitymację. Jak był [z Warszawy], to gdzieś aż do końca sierpnia zabijali od razu.
Nawet i tam… Wszystko jedno. Jak znaleźli… Tych, co byli w Warszawie, to bez względu na to, a warszawiaka tu. Jeżeli to był młody jakiś mężczyzna, no to gestapo go brało i tam… To mógł być Oświęcim… Ale wymuszali jakieś zeznania. W każdym razie było polowanie. Trzeba było za łapówkę i to mi załatwili rodzice, żeby wójt gminy Jazgarzew dał mi meldunek w Jazgarzewie, roku czterdziestego drugiego, z pieczęcią. I to mnie uratowało.
O, nieraz. Komm hier, lieber Junge. Wie alt bist du? À propos mojego niemieckiego, to przed wojną był taki okres prosperity moich rodziców, była wtedy willa w Zalesiu i tak dalej, i była wiedenka, która nas uczyła niemieckiego. Myśmy z bratem bardzo ładnie mówili po niemiecku. Myśmy mieli z siedem, osiem lat wtedy, to się pięknie uczy. Ja nie wiedziałem, że ja dobrze mówię po niemiecku. I w trzydziestym dziewiątym roku, jak myśmy się już zaczęli instalować tam na Szczęśliwickiej, była taka, ona się kiedyś nazywała służąca, a potem to już się stał przyjaciel domu, mówi: „Słuchajcie, Niemcy w Zalesiu chcą zrobić kwaterę. Trzeba jechać, może tam coś jest”. Jedziemy do tego Zalesia jakąś furmanką i rzeczywiście, stoją jakieś samochody, ruch w tym Zalesiu, ludzie, ci sąsiedzi. Przychodzi taki Niemiec. Teraz to ja już wiem, jaką on miał rangę i z jakiej był formacji, ale wtedy to nie wiedziałem. To był jeszcze trzydziesty dziewiąty rok. I zaczął się tam… „To biorę ten pokój, ten pokój…” Ja mu zacząłem [tłumaczyć], usiłowałem bronić, mówię: „Tutaj nie ma podwójnych okien”. Es gibt keine doppelt Fenster hier. I mówię biegle po niemiecku. A on do mnie: Mein liebe, ruhe, macht mir doch kein quäken. Ich nehme, was ich will. I walnął mnie w ucho. Do tej pory mam ślad. „Kochany chłopcze, nie skrzecz mi tu jak żaba. Ja będę robił, co chcę, i wezmę, co będę chciał”. Tak się skończyła moja przygoda z niemieckim [oficerem].
Ale potem wielokrotnie byłem legitymowany i potem nas zaangażowano, całą grupę – tylko później mogliśmy już wracać do domu na noc – do 337. Volksgrenadier Division, Volkssturmu, która na tym terenie działała. I tam był tak zwany Tankholz Zubereitung Anlage, to były takie urządzenia do gazu generatorowego. Były drewniane kostki cięte i Niemcy już nie mieli benzyny, takie były kotły do ciężarówek przyczepiane i przywozili z Warszawy… Już Warszawa padła praktycznie, to już tam szły tłumy ludzi, straszliwie wymordowanych, wygrażając Armii Krajowej: „Co wyście zrobili?”, „Co z tego?”, „Gdzie jest ta wolność, gdzie?”, „Tyle ludzi zginęło”. Zginęło koło dwustu tysięcy ludzi w Warszawie i jaki zysk z tego był? Otwarcie przedpola dla Stalina. Wyczyszczenie pola operacyjnego, możliwość uruchomienia swojej ideologii, swojej infrastruktury, wprowadzenia swoich ludzi. Zrobił to niemieckimi rękami. Cudo.
To nie był łagier, to był październik, listopad.
Już po Powstaniu. Tak.
Już tam mieszkaliśmy.
To już był jakiś 8, 7 sierpnia.
Tam usiłowaliśmy coś złapać. I potem, pamiętam, byliśmy… tam był troszeczkę… tam Niemcy się… Już byli Węgrzy wtedy. Myśmy się kręcili i były jagody dzikiego wina. Były już takie ciemne, więc to był wrzesień. Tak że moje powstańcze historie są jakieś te…
To mówili. To jest „Baszta”, to jest B-1, B-2, to jest batalion jakiś tam osłonowy sztabu, to był ten skrót. Z tymi pseudonimami to było… To funkcjonowało i nie zagrało potem, jak już były te [pytania], jakie przydziały były, gdzie byłeś, co… To później się też działo. Nikt nie wie. Swoich przełożonych [znałem], tak. Ja znałem akurat mojego drużynowego, ale już nie dalej. Ten drużynowy znał mnie i mój zastęp i potem drużynę, ale on był…
„Antek”, Komoński. Z takimi wąsikami, bo mu się zaczęły sypać wąsiki. Ja go miałem zastąpić. I on mi potem powiedział: „Słuchaj, ty jesteś bardziej »szaroszeregowy« niż ja”. Bo ja się przejąłem tą ideą. Bo tam była idea badenpowellowska. Myśmy natychmiast byli skierowani na różne takie kursy, podharcmistrzowskie… Ja byłem podharcmistrzem bardzo szybko, po Powstaniu jeszcze. Już mnie mianował Broniewski, ten słynny od tego… Z tym Broniewskim to ja się spotkałem… Z jego serdecznym adiutantem, przyjacielem, twórcą szkoły GS-u i Batalionu „Zośka” i ideologii, byłem w Afryce. On przez pewien czas mieszkał u mnie. Wysyłaliśmy paczki do Broniewskiego z Kinszasy, z Afryki.
Tak, tak. Radia praktycznie nie było, bo to już byłoby niebezpieczne. Ale dużo wiedziałem i źle.
Moja mama była uczulona na tym punkcie. Bała się. Szalenie się bała, że oni przyjdą. Oni byli za Wisłą.
Oni przyszli w grudniu, w styczniu potem. No ale [mama bała się], że Niemcy ustąpią. Mama wolała… Ale to nie można powiedzieć… To nie Powstanie, tylko tych Niemców, gdzie już żeśmy w czasie okupacji… Zresztą w Zalesiu to jeszcze nie było tych problemów. Ale nie bolszewicy. Ona przeszła straszne rzeczy w Petersburgu.
A nie, a to już było… Tak nie mówiono na wysokich szczeblach, że powinni. Nie. Bo powinni by byli wtedy, gdyby decyzja wybuchu Powstania… ona się kłóciła z naszymi kursami szkoły podoficerskiej. Tam na kursach wykładano takie prawidło: „Nie rozpoczynaj walki, jak jesteś dowódcą, jeżeli nie każe ci dowódca i nie ma jakichś wielkich spraw, że inaczej oddział cały zginie i tak dalej. Jeżeli nie masz szans powodzenia, nie rozpoczynaj walki”. Pierwsza reguła. Druga reguła taka: „Nie wolno ci toczyć walki wśród ludności cywilnej”.
Jak najbardziej. Ale to nie było tak bezpośrednio. To znaczy nie rozpoczynaj walki, dlatego że tutaj masz posterunek niemiecki, który ma pięćdziesiąt osób, a ty masz dwunastu chłopaków i trzy pistolety. Nie rozpoczynaj walki, bo… Ale tamto miało zupełnie inny charakter. Zresztą to są słynne… Ja się naczytałem tych książek do cholery. Rozmawiałem w Londynie przez długi czas z ludźmi, którzy pisali te książki, z Ciechanowskim i tam ci wszyscy oficerowie. Myśmy mieli rodzinę w Londynie i jak się już mi udało tam raz pojechać, to dyskusje były nieskończone. Przede wszystkim Bokszczanin, przede wszystkim ci, którzy byli przeciwnikami.
Przeciwnikami. Nie można było. Słynny Iranek-Osmecki, który po wydaniu rozkazu wybuchu Powstania wbiega do kwatery głównej, gdzie jest „Bór” Komorowski. On się już szykuje do odejścia i mówi: „Wydałem rozkaz”. – „Czy pan generał nie…?” Tak, to słynne: „To nas wyrżną teraz”. I to jest to. I dramatyczne miejsce, które można by pokazywać. Ja tego nie mówię. Jak przyjeżdżają ludzie z Australii, czasem coś… Jest takie miejsce przy placu Narutowicza. Są tam domy, które należały do Pekao. Pekao, Bank Rolny, to myśmy się tam wszyscy znali. Takie duże domy, a on taki czerwony, tam są jakieś kawiarnie teraz. Tam jest tablica ku czci generała „Montera” Chruściela i tam jest napisane, że tu w tym miejscu on wydał polecenie rozpoczęcia godziny „W”. Ja pamiętam, 1 sierpnia. 1 sierpnia Komorowski przyjechał, składają wieńce pod tym, tym.
Tego roku. Podpisał, bo to siedemdziesiąta rocznica, więc podpisał ten rozkaz. Jednocześnie na placu Narutowicza otwarta została wystawa zdjęć bestialstwa niemieckiego na Ochocie. Mordowanie ludności cywilnej, bo to przede wszystkim Instytut Radowy, te wszystkie szpitale, które tam się mieściły, i te wszystkie domy w Kolonii Lubeckiego – wszyscy byli mordowani. Nasz dom na Szczęśliwickiej (my żeśmy przecież wyszli, byliśmy wtedy w Zalesiu, a ja usiłowałem do tej Warszawy dotrzeć i potem znowu wyszedłem) to zamordowali wszystkich, koło trzydziestu, trzydzieści siedem osób. Zakopali na podwórku. „Własowcy” wyrzucali wszystkich z mieszkań i wrzucali granaty zapalające. I to był 5 sierpnia już, szósty… Podobno. Cała Ochota spłonęła. Rozkaz bez przeliczenia, dokładnego przeliczenia sił i środków. Ja wiem, o co chodziło. Przychodzi Armia Czerwona i zastaje gospodarza. I gospodarz usiłuje dzięki temu wywołać konflikt między sprzymierzonymi, bo tu się zaczynają represje, bo 27 Dywizja Armii Krajowej została tam tak załatwiona i dywizja wołyńska. I to wszystko wiemy. To wszystko wiemy, tylko gramy ćwierć miliona ludzi życiem.
Straszny. No i co? Myśmy wtedy… Wtedy było tych dwóch moich kolegów jeszcze, co zostali trochę na Sadybie. Oni też do nas przyszli. No i co? Potem już było nas pięciu i rodzice nas wszystkich trzymali, cały taki… No i co? Tylko oni się ukrywali w domu sąsiednim, a ja zostałem, że tak powiem, złapany i musiałem tam do tego Gołkowa zasuwać. Nas pilnował Niemiec, taki z Volkssturmu, który mi dawał karabin do potrzymania.
Ja nie miałem z nimi kontaktów, ale ich widziałem. Podobno byli przyjaźni. Ale byli świetnie uzbrojeni. No i co z tego, pytanie. Bardzo głupie i ryzykowne posunięcie niemieckie. Zastanawiam się, dlaczego Niemcy powierzyli im ochronę tej flanki południowo-wschodniej, tutaj pod Warszawą. Byli. Oni w Jazgarzewie byli, byli w Piasecznie, byli w Skolimowie, o tam.
Tak.
Do Warszawy… Ponieważ już wtedy Niemcy odeszli nagle z tego całego interesu, gdzie myśmy pracowali. Myśmy pracowali dwanaście godzin bez przerwy, i to bez jedzenia. To było…
Do końca, tak. Oni nagle odeszli i potem się zrobiła cisza. Jest mróz cholerny, zrobiła się cisza. Wychodzę na ulicę, nie mam się w co w ogóle ubrać, bo wszystko nasze się spaliło, całe mieszkanie. Myśmy zostali w letnich ubraniach z tego Zalesia. To się wszystko spaliło tam. A ja miałem kurtkę, taką z pasem, i takie spodnie, „pumpy” się to wtedy nazywało. I koniec. I w jakimś takim płaszczu wychodzę i widzę, jest coś w rodzaju małego samochodziku zielonego, taki willis, i Rosjanie, którzy mają karabiny, trzymają lufą do dołu, czego u nas nie wolno było robić. Myślę sobie: „To oni tutaj są”. I potem oni zaczęli jeździć samochodami po Zalesiu, tymi willisami, ale nic się takiego nie działo. I później, ojciec mój, którego bank przeniósł do Milanówka i on tam miał być strażnikiem jakiegoś może nie skarbu, ale akt Państwowego Banku Rolnego, bo była ważna sprawa, on był w Milanówku, a myśmy tu siedzieli sami.
Jeszcze Powstanie trwało i już tam organizowali. To znaczy jest grupa, która trzyma te dokumenty, a władze nowe no to tam jeszcze nic takiego nie było. Ale był w Milanówku, przyszedł i mówi: „Jedziemy do Warszawy”.
Szło, oczywiście. Przez Lesznowolę, przez cały ten… Cały dzień się szło z Milanówka do Zalesia. I ja pamiętam, idziemy z bratem, idziemy na szosę do Piaseczna, jeszcze parę osób było – jadą czołgi, polskie. Wychodzi naprzeciwko taki jakiś niby Polak i do ojca: „A wy kto?”. Ojciec wyjął przedwojenną legitymację Państwowego Banku Rolnego. „A, w porządku”. I myśmy na jakiejś furmance, bo jadą furmanki ludzi, na furmance żeśmy przyjechali do granic Warszawy. I wtedy jest to, co ja zacząłem… widziałem, jak się to zaczęło organizować. Duża barykada była przy kinie Moskwa, bo tam była zajezdnia tramwajowa. Tam była duża, znaczy średniej klasy, ale dosyć duża zajezdnia, tam był przewrócony wagon tramwajowy, to była barykada. Trzeba było przejść obok. Druga barykada była… tam była taka wytwórnia proszków Gąseckiego, proszki „z kogutkiem”. [Barykada] z płyt chodnikowych przy Jaworzyńskiej, przy placu Zbawiciela. Na Jaworzyńskiej był szpital, o którym wiedziałem, że jest, bo o nim się słyszało.
A tak! No, wychodzili ludzie różni. I w tym szpitalu było mieszkanie państwa Chlebowickich, których myśmy znali, bo tam te wszystkie rodziny, warszawska, powiedzmy sobie, tak zwana inteligencja, to się znała. I tam żeśmy w szesnasto-, czy siedemnastostopniowym mrozie spędzili noc. Potem szliśmy ulicą Filtrową i Nowowiejską, gdzie stały budynki puste, spalone do końca. I groby, groby, groby. Był ten dom, gdzie ja mieszkam, tu, na Glogera, tam były groby na podwórku. I dużo było z krzyżem albo i nic przed tym Instytutem Radowym, bo tam wystrzelali Niemcy wszystkich. Pamiętam, tacy z rosyjskim akcentem żołnierze, którzy szli i mówili: „A wot, proklati »Bór« Warszawę spalił”. To pamiętam. No i potem… Potem nie wiem co, bo już nic się nie dzieje.
Tamten? Nie, absolutnie. Ale to był dom żelbetowy, nowoczesny, można było chodzić po schodach. Weszliśmy do swojego mieszkania i jako pamiątkę wzięliśmy spalone, stopione kryształy, których nie wolno nam było dotknąć nawet z bratem, oraz takie zglijowane wskazówki zegara Junghansa, który był kupiony i tam, ach, żeby się w ogóle zbliżyć do niego to nie wolno było. To myśmy to zabrali. Było wszystko spalone. Były resztki, jakiś osmalony taki obraz był, na którym była taka dziewczynka z kwiatami, i jakiś znajomy podarował to z jakiejś okazji. To osmalony kawałek ramy, bo jeszcze się nie dopalił do końca. Wszystko spalone zupełnie, wydawało się, nie do odbudowania zupełnie.
Potem w tym Zalesiu były komplety. Była sytuacja taka, że mój ojciec został szefem czy głównym księgowym Państwowego Banku Rolnego w Łodzi. Bo oni wtedy już [mieli] nowe władze. Wiem, że ojciec organizował wymianę pieniędzy w Łodzi. I to była duża funkcja. Był tam sam, bo myśmy nie chcieli do Łodzi, my siedzimy tu. Wiem, że pojechaliśmy tam do ojca i brata wsadzili do gimnazjum, cholera, do czwartej gimnazjalnej, a mnie chcieli do liceum, bo to tam były te szkoły. Ja powiedziałem: „Akurat to liceum, co było, to mnie nie odpowiada”. Więc wróciłem do Zalesia. Tam się zorganizowała szkoła „platerówka”. Bo tam był dom wypoczynkowy gimnazjum Emilii Plater, która stała się potem szkołą koedukacyjną. I tam zrobiłem maturę w półtora roku, bo to były takie przyspieszone.
W międzyczasie odbywały się spotkania nasze, kombatantów. Był problem. Myśmy stawiali sobie za zarzut, żeśmy nie poszli do niewoli. I można tak było zrobić. Bo w niewoli działała rekrutacja Andersa i część nie, a część tam się znalazła. Można było poprzez stacje, to się nazywało Kaławsk albo Węgliniec, tam przychodziły pociągi z UNRRA, z tej strefy amerykańskiej, [więc] można tam to było zrobić. No ale myśmy robili tu. I tutaj zaczęły działać takie organizacje, „Hufce Polskie” zaczęły odtwarzać. Bardzo to wtedy było niebezpieczne, bo to akurat inny zwrot wektorowy, w sensie ideologicznym.
Już w tych okolicach. To już było lato, znaczy już wiosna była.
Nie, były kontakty. Natomiast z „Hufcami” było tak: już nie pamiętam, ktoś przyniósł ocalały, bo to było na Saskiej Kępie ten sztandar, nasz sztandar, tej 121 Drużyny Harcerskiej, która jest tu wymieniona, Sikorskiego, to była z „Hufców Polskich”. Ten sztandar ma, za przeproszeniem, mieczyk taki, bo to ktoś nam to poradził (myśmy nie mieli pojęcia, co to jest), tylko on nie był poświęcony. I nam do łba przyszło… To jestem już ja tutaj… Nic się nie robi. Koledzy jacyś mieszkają na Grochowie, bo tam można było, bo to jest Praga. Trzeba [sztandar] poświęcić. Ja organizuję wraz z proboszczem kościoła w Jazgarzewie tajną uroczystość poświęcenia tego sztandaru, o czym jest w tej książce, jest tam napisane kto. I ten sztandar został uroczyście poświęcony i on… jakieś jego losy są… Ja go spotkałem. W podziemiach katedry była jakaś rocznica „Hufców Polskich”. I niestety to był poczet sztandarowy i przemawiał Artur Zawisza, ten „supernarodowiec”, i to mnie wyniosło tak gruntownie, że już dalej się przestałem tym interesować. Potem dostałem się na Politechnikę, na Wydział Elektryczny. I potem były te stowarzyszeniowe jakieś herbatki, spotkania…
Z harcerzami, ale i z Szarymi Szeregami. Bo ja już byłem podharcmistrzem, częściowo…
Nie, już w tym nie. Tamto harcerstwo… Sztandar to oni mieli w Błoniu… A potem już tu był ten ZHP, gdzie masa była Szarych Szeregów. Skończyłem ten kurs podharcmistrzowski i zostałem zastępcą komendanta Hufca Śródmieście do spraw organizacyjnych. Mieliśmy tam kilkanaście drużyn. Potem zostałem wylany z tego harcerstwa i cofnięto mi stopień.
Jak się zaczęło te czerwone harcerstwo. To był czterdziesty siódmy-ósmy. A potem już nie. No i było spotkanie, takie jakieś spotkanie, gdzie ja podpisałem zaproszenie, kolegów. Z dumą, już podharcmistrz, tam tego… To spotkanie się odbyło, po czym jest drugi rok politechniki i ja jestem w Ostrowcu na praktyce.
Tam coś takiego powiedziałem na temat organizacji pracy przy wielkich piecach, bo myśmy to robili, nas traktowali poważnie. Wyjeżdżałem z Ostrowca, podchodzi do mnie facet z UB i mnie aresztuje. Siedziałem w Ostrowcu parę tygodni.
Za tamtą… Kontakt z wywiadem. Bo to był ten… Niektórzy z uczestników tych spotkań, szczególnie ci starsi, mieli zarzut, że pracowali z wywiadem brytyjskim, co tak nawiasem mówiąc, nie było całkiem nieuzasadnione. No były jakieś tam kontakty. Ale to [był zarzut] i to, że ja się coś wyraziłem na temat tej organizacji pracy, a oni mieli dossier i wylano mnie z politechniki.
Parę tygodni.
A tak. Raz czy dwa razy były przesłuchania takie, że mnie walnięto tak w łeb, że mi okulary spadły. Ale poza tym… Byłem tam jeszcze z kolegą.
No i później wróciłem na politechnikę, ale tam jestem wylany.
Ale ja się kręciłem tam koło tego. Byłem dość dobrym studentem i pamiętam, że ta sprawa była jakoś tam odkręcana przez takiego profesora, którego uważaliśmy za partyjnego takiego, że tak powiem, ortodoksa. „A, ten to partyjniak jest, on tu kieruje”. To był profesor od maszyn elektrycznych, on był dziekanem. Po czym dostaję wiadomość czy też byłem w dziekanacie wtedy, bo jakieś ciągle człowiek podania składał o ten… że się mamy zgłosić z tym kolegą do dziekana. Dziekan mówi: „Słuchajcie, jest tutaj wniosek o wywalenie was z uczelni, ale my musimy jednak tutaj brać pod uwagę wasze osiągnięcia. To jest drugi rok. Więc wstańcie – myśmy siedzieli – udzielam w imieniu wydziału i kierownictwa uczelni wam surowej nagany”. My stoimy. Po czym podszedł do każdego z nas, uścisnął rękę i ucałował.
Jak najbardziej. Bolesław Dubicki. Wspaniały facet. Potem miałem z nim kontakty już jako pracownik politechniki. No i tak to się dalej działo.
Skończyłem politechnikę. Pracowałem w Instytucie Elektrotechniki.
Nie, nie, absolutnie nie. To nie. Pracowałem w instytucie, gdzie miałem kontakty z tymi, ale nie. To był instytut naukowy. Aha, groził mi WAT. I jeden z tych kolegów, nie udało mu się obronić, został wzięty do WAT-u. Został od razu porucznikiem, potem kapitanem. Co oni nie robili, oni i jeszcze paru, żeby się z tego WAT-u wydobyć. Szedł komendant, generał jakiś, to oni zdejmowali czapkę: „Dzień dobry, panie generale”. W ten sposób. Ale się nie udało. Zresztą wyszedł na tym dobrze. […] Ale został pułkownikiem, jednym z współtwórców lasera. Ma ładny domek na Bemowie i on więcej jeździł za granicę jak ja.
Nie, nie. Absolutnie. Dlatego że mogłem działać na politechnice. Zrobiłem doktorat. On był taki dosyć fajny ten doktorat. To były jeszcze czasy, kiedy doktoratu się broniło w sali Senatu, pod portretami i to wszystko. […]
Pytanie, które sobie zadaje dziesięć tysięcy członków. Więzi, więzi międzyludzkie i pewne ścieżki formalne. Ścieżki formalne… Ja jestem od dawna w tym związku.
Dziewięćdziesiąty trzeci, dziewięćdziesiąty, o tak, to prawie dwadzieścia lat, jeśli nie więcej. Bo przedtem był ZBoWiD, żeby dostać, już nie pamiętam, jakieś uprawnienia. Na politechnice coś takiego było, że jeżeli ktoś był kombatantem, to mógł dostać praktykę i mieć określoną specjalizację. Żeby być kombatantem, trzeba było być w ZBoWiD, ale to przechodziło masowo.
W ZBoWiD-zie tak. I tam potem byłem… Z tego ZBoWiD-u padło pytanie, czy ja składałem przysięgę wojskową, bo już mnie mianowano chorążym w Ludowym Wojsku Polskim. Nie, i do tej pory nie składałem.
Absolutnie, tylko akowską przysięgę, to jest jedyna moja przysięga wojskowa. A jestem przecież oficerem, dowódcą radiostacji w rezerwie. Tutaj bywałem na ćwiczeniach i żadnej przysięgi w życiu nie składałem i nie złożyłbym. W Polsce Ludowej? Jeszcze czego. No i zaproponowano mi dobre układy, ale trzeba byłoby się jakoś silnie politycznie zaangażować. A był Polservice i była rekrutacja Narodów Zjednoczonych na ekspertów. Ja przeszedłem przez sito Narodów Zjednoczonych, ale partia mnie zatrzymała. A miałem jechać do Angoli. Natomiast Polservice złapał mnie bardzo szybko i ja zostałem w Casablance profesorem zwyczajnym i robiłem tam ten instytut. To się skończyło, bo ten instytut został stworzony, funkcjonował. […]
Bardzo negatywne. To znaczy inaczej: Nie wiem, co by trzeba było, ale na pewno trzeba było bardzo precyzyjnie i dokładnie uzgodnić ze sprzymierzonymi. Aż do bólu. No bo jakże inaczej? Jak można, nie mając żadnego zobowiązania, zaczynać walkę, którą się z zasady widzi na trzy dni… i administrację państwową, starosta, sądy grodzkie, zawiadomienia przeróżne… Podejrzewam, że takie różne zawiadomienia o odtworzeniu sądów grodzkich to myśmy w tych paczkach tam kolportowali. To było pewnie to. No i co? I nic. I żadnej, żadnej… Wśród ludzi – milion trzysta tysięcy ludzi stłoczonych, w bardzo trudnych warunkach, niedożywionych często (oczywiście jest otwarta wymiana z prowincją) – w tym rozpoczynać walkę? O co? Kiedy? Żeby co?
To wtedy tak. Ale ja to teraz mówię. Ależ oczywiście. No jakże nie. Tu nam ewangelię, a my chcemy… a tu kolega ma spluwę w kasetce. To jest to. Dla mnie do tej pory nie ma większej przyjemności jak strzelanie. Uwielbiam. Aczkolwiek przecież było trochę w czasie Powstania… To już potem z opowieści tam różnych, ale i z własnych obserwacji i naszych ćwiczeń… Walka to polega na atakowaniu czegoś, tylko to musi mieć sens. Bo jak nie, to jest obrona.
Jak najbardziej. Nieświadomie. Bo to nic nie było tutaj, żadnego elementu przestępstwa. Podejrzewam… Aczkolwiek muszę powiedzieć też szczerze i też trochę poza protokołem, na zebraniach akowskich była forsowana teza, że Niemcy dobrze wiedzieli o wybuchu Powstania, co się nie zgadza z naszymi publikacjami, dlatego że jak cytują rozkazy generałów z 1 i 2 sierpnia, oni byli zaskoczeni. Vormann, Stahel, Gehlen to byli zaskoczeni. To była… No nie wiem, to teraz jesteśmy mądrzy. O to właśnie chodzi. Tylko jesteśmy mądrzy na grobach dwustu tysięcy warszawiaków, ludzi, których wyciągano i strzelano im w twarz – Banditen! Banditen! – i to bez żadnego zupełnie zahamowania. I co? I co?
Nic nie przyniosło. Znaczy przyniosło co: przyniosło pewien – to co my ustawiamy (to co trochę źle brzmi dla młodzieży) w statutach ŚZŻAK-u – etos Armii Krajowej. Ten etos jest. To jest walka o wolność, tak, o to, żeby Polska… żeby był skrawek Polski. Oto nasz, nareszcie. Wywieszone flagi, komenda, „do broni!”, ochotnicy. Won, nie ma broni, odjazd do domów… Tak, to teraz jesteśmy mądrzy. […]
Warszawa, 27 maja 2015 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek