Władysława Kania „Dziba”
Nazywam się Władysława Kania. Służyłam w zgrupowaniu „Bartkiewicza”. Pełniłam funkcję sanitariuszki. Posługiwałam się pseudonimem „Dziba”.
- Bardzo wcześnie wstąpiła pani do organizacji. Jak to wyglądało?
Ze szkoły. Byłam już absolwentką szkoły na Woli. Mój tatuś pracował w elektrowni na Woli, dlatego mieszkaliśmy na Woli. I tam zginął właśnie, pomnik teraz stawiają. Też był w AK. [Moja szkoła] to była szkoła reprezentacyjna na Woli. Nasza kierowniczka była przyjaciółką Piłsudskiej. I zawsze Piłsudska przyjeżdżała. […] była żona prezydenta, więc ona zawsze nas wszystkie wciskała jak mogła... To była jedna z najlepszych [szkół] na Woli i potem taka absolwentka [...]
- Jak się nazywała ta szkoła?
Generała Józefa Bema, pani kierowniczka [nazywała się] Wróblewska.
- I wtedy już zadbała o to, żeby was wprowadzić do konspiracji? Jak to wyglądało?
Nas było osiem, ale wszystkie zrezygnowały, bo nie mogły zostawić mamy i taty. Jedna tylko i Danusia Tymińska […] Ale ja nie wiem... Ja jednak myślę sobie „No, zobaczę”. Godzina druga, a o czwartej mam być w domu. O czwartej wybuchło Powstanie. Byłam szeregowana na Kruczej 4, a już nie mogłam dojść do placu...Już wybuchło Powstanie, miałam być o drugiej na służbie, a koleżanki miały mnie zmienić.
- Gdzie miała pani być na służbie?
O drugiej, na Kruczej 4.
Zgrupowanie i to już [był] czas Powstania. Jedna drugą zastępowała. Ja miałam być o czwartej. Ale nim doszłam do Kruczej, to już wybuchło... Już było [słychać] strzały na ulicy. Poza tym, to jeszcze była jedna z moich koleżanek i mówi „Włada, musimy [iść], mam rozkaz na Dąbrowskiego”. No a na placu Dąbrowskiego, to żeśmy nie mogli przejść.
W Alejach Jerozolimskich, po tej stronie gdzie była rotunda, już były czołgi i pociągi waliły w całe Aleje Jerozolimskie. Myśmy już nie mogli przejść.
Hande hoch . Jeden Niemiec wpadł, ja do niego doskoczyłam, ale miałam już opaski, zastrzyki, czego się trochę obawiałam, ale nas puścił na szczęście. Nie mogliśmy przejść, Dopiero na drugi dzień [doszliśmy] do Marszałkowskiej, bo na placu Napoleona był straszny ostrzał z Poczty Głównej. [...]My byliśmy zgrupowani do „Bartkiewicza”... Tam dopiero na drugi dzień dobił do nas kapitan Lechić, zastępca [Bartkiewicza].
- Gdzie było wasze miejsce w Powstaniu?
Plac Dąbrowskiego. Tam była śpiewaczka operowa, ona nam dużo pomagała. [....]
- Jak wyglądał pierwszy dzień Powstania, wasze pierwsze akcje? W czym pani brała udział?
Pierwszego dnia [w niczym] nie brałam udziału, dopiero mieliśmy przydziały. Skierowali nas wszystkie i kapitana Lechicia na plac Napoleona do pomocy „Kilińskiemu”. Potem padła Poczta Główna, już obstrzały ustały, to myśmy wtedy byli skoszarowani w
Arbeitsamtcie , bo było potrzeba. Bo tam podjechał goliat i tam trzeba było więcej wojska. Kredytowa 1, Królewska 23. Z kolei wzywała nas na pomoc Starówka i od nas poszły z miotaczami ognia na Starówkę. Właśnie między innymi Danusia Tymińska. [...]
- Jak długo trwało dla pani Powstanie?
2 października [zostałam] wywieziona [przez] Ożarów do niewoli!
- Czyli całe dwa miesiące była pani w Powstaniu?
Tak, całe dwa miesiące. Cały czas byłam [przy Królewskiej 1]. Stamtąd wyszliśmy już do niewoli.
- Była pani sanitariuszką i zajmowała się pani rannymi powstańcami?
No tak, musiałam siedzieć do brzasku, musiałam im nosić do szpitala...
- Umiała sobie pani z tym poradzić? Była pani przeszkolona?
Nie, nie! Nam pomagali! Sama jedna bym sobie nic nie poradziła! Tak samo na Królewskiej: Niemcy podchodzili do
Arbeitsamtu , to tylko mogliśmy wraz z żołnierzami coś zdziałać. Same indywidualnie [nie mogłyśmy] tego podjąć, dlatego że to było bardzo niebezpieczne i [musiałyśmy] z nimi być na posterunku. Kredytowa 4 na przykład jak Niemcy podchodzili... Myśmy byli na pierwszym [piętrze], [a] oni już podeszli na [parter], to dobrze, że inny pluton nam pomógł, żebyśmy mogli stamtąd wyjść. Tam były przekopy pod jezdnią. Nie można już było przejść.
- Gdzie się przenieśliście?
Byliśmy [tam] do ostatniej chwili. Do ostatniej chwili byłam w
Arbeitsamcie . Z tym jeszcze, że mieliśmy placówkę przy ulicy, [która] dochodzi do placu marszałka Piłsudskiego. [...] Myśmy przechodzili tylko tunelami, względnie piwnicami. Codziennie, trzy razy dziennie nosiłam tamtędy wodę. Tylko ja sama mogłam przechodzić, nikt więcej.
[Szłam] pięć pięter w
Arbeitsamcie . Trzeba było ją stamtąd taskać. Pięć pięter! Bo to były studnie, to stamtąd wodę żeśmy czerpali.
- Dlatego ze studni, bo już nie było wody w wodociągach?
Wody już w ogóle nie było, w ogóle światła nie było, niczego nie było. Jedzenia nie było!
- Proszę powiedzieć jak było z jedzeniem?
Mieliśmy tylko kaszę „pluj”, co Rosjanie zrzucali, która była nasączona jakimś strasznym olejem. To wszystko! Jak się samoloty [Rosjan] pokazały w tej części, to artyleria ucichła. Niesamowite, jakie to były bomby duże! Spod Warszawy, z okolic Ożarowa leciały świetlne bomby. Jak się widziało świetlne bomby, to trzeba było uciekać do piwnicy. [Tego] nie dało już się opisać. Jeszcze w międzyczasie wrócili ze Starówki [ci], co to poszli z miotaczami ognia. To one tak brudne przychodziły z kanałów! Trzeba było nosić wodę i ich myć i pomagać im. Ale wrócili wszyscy.
- Pani nie miała okazji przedostawać się przez kanał?
Nie, bo ja nie byłam...[Koleżanka] poszła jako sanitariuszka, a mnie kapitan Lechić zostawił na miejscu. Wolał, żebym ja została, a żeby ona poszła. Ona mimo wszystko szczęśliwie dotarła jeszcze z powrotem kanałami do Śródmieścia, jak Starówka padła. [Posyłali nas wszędzie], gdzie było potrzeba. Najpierw „Kiliński”, potem
Arbeitsamt, , a potem Starówka przyszła. Z miotaczami ognia poszli. Ale wrócili szczęśliwie, jeden tylko ranny był w nogę. Został z żoną, dlatego że nie chciała, żeby iść do niewoli. Dużo zostało, bo rodzice jeszcze żyli...
Niektórzy rodzice jeszcze żyli. Ze Śródmieścia jakoś się przedostawały [informacje], że żyją. A moi już nie żyli i moja siostra piętnastoletnia, mamusia i tatuś. Dlatego ja poszłam do niewoli.
- Jak wyglądał dzień kapitulacji? Pamięta pani ten dzień?
Akurat byłam przy „Borze” Komorowskim.... Mieliśmy siostrę dyplomowaną, Józefinę, która umarła w Ameryce. Cały szpital pod nią był. A druga była przy „Borze” Komorowskim. Czasem myśmy [tam] chodzili po lekarstwa, [których nam zało].
Były przy „Borze” Komorowskim, bo on miał swoją siedzibę. Miał lekarza i miał siostrę dyplomowaną, więc ona to rozdzielała jak mogła dla wszystkich, co było bardzo mało. Przeważnie [środki do] obmywania ran, bandaże. Opaski uciskowe to ja już miałam, bardzo mi się przydały – niemieckie [ z gumą], bo ktoś mi doręczył. Tylko się trochę bałam, ale jakoś mnie nie zatrzymali i nie sprawdzili. Miałam opaski i bandaże, ale to było wszystko za mało. Zużywało się wszystko, niestety. A jak wyglądało jedzenie? Nie było w ogóle. Jak myśmy przeżyli to nie wiem!
- Czy był jakiś kontakt z ludnością cywilną?
W
Arbeitsamtcie był taki schron i myśmy musieli też o nich troszkę dbać. I jak [były] naloty, to straszne były detonacje. Ludzie się bali, płakali... To się nie da [opowiedzieć], to trzeba być tam. Trzeba było im także pomagać. Proponowali, żeby szli z wojskiem, a ludność cywilna jeszcze nie chciała iść. Dlaczego? Dlatego, żeby ich więcej ratować! Nie wiadomo co było!Potem się dowiedziałam, że gwałcili strasznie. Armia rosyjska Własowa. To było na Starówce, to się powtarzało wszędzie i na Woli.
- Jak wyglądał dzień kapitulacji?
[...] To było dzień czy dwa dni przed [drugim października]. 2 października to musieliśmy wychodzić z placu Napoleona wszyscy. Doktor Komorowski był strasznie... Lekarz i pielęgniarka nie [wychodzili] z pokoju, a ja musiałam wrócić do siebie, na swoje [stanowisko], więc nie wiem jak to wszystko było.
- Znała pani osobiście „Bora” Komorowskiego?
Nie, nie znałam, dlatego tylko przychodziłam do jego siostry dyplomowanej po lekarstwa i po bandaże, [po te rzeczy], których nam owało. Ale i tego nie było, więc kapitulacja musiała być. Ale nas przyjęli na takie warunki, że mogliśmy się dostać do niewoli.
Przez Ożarów, nie przez Pruszków. [...] Byliśmy w obozie w Oberlangen.
- Z Ożarowa dokąd was przetransportowali?
Do Fallingbostel, a potem do Bergen [i do] Oberlangen.
- Była tam pani jako żołnierz?
Tak, żołnierz.
Jeńcem wojennym. [...]
- Proszę powiedzieć jak wyglądało oswobodzenie obozu Oberlangen. Pamięta pani ten dzień?
To właśnie mój mąż... Pracowałam na
Arbeitskommando u
bauera , dlatego, że ja bardzo dobrze szyję po tej szkole. Więc takich potrzebowali, to ja chodziłam na Oberlangen. I w tym dniu on mnie nie wziął. Tam była taka herbatka, [po której] przez dwa lata kobiety nie miały miesiączki, bo to była trucizna. Przez dwa lata!
To celowo było dawane. Dużo kobiet [jest] bezpłodnych, ale teraz nie można tego dowieść... To był obóz jeniecki karny... To dlatego się myłyśmy w zupie, a nie piły. Czystą wodę piłam.
- Jednym słowem źle wspomina pani ten okres?
Ja wyjątkowo miałam dobrze u
bauera . On był bardzo dobry, Holender. Jak nastawił radio, mówili, że „Dywizja pancerna generała Maczka już jest w Holandii.” Za trzy dni II Pułk Pancerny nas oswobodził. To znaczy w ten sposób: [
bauer] nie wziął mnie [tego dnia] na
Arbeitskommando , ale ja wyszłam, bo była piękna pogoda. W pewnym momencie słyszę: Scout Car leci i ostrzeliwuje. Za Scout Carem strasznie szybki czołg [jechał]. Ta brama z Oberlangen runęła i czołg przyjechał. Tam były takie wały i w tych wałach doły i była woda naokoło. Tego nie można było przejść, ani uciekać, bo to torfowiska. I w to [czołg] wpadł. Przyjechał drugi czołg, ratował go i strzelał po tych wieżyczkach [obozowych]. Od razu runęły wieżyczki. Od razu rozstrzelali tego komendanta obozu. Tak wyglądało nasze odbicie. W tym dniu przyjechał Koszucki, dowódca II Pułku Pancernego i odbierał od nas apel. [...] Kilka dni potem przyjechał sam Anders. Odbierał od nas apel. Tak się odbywało nasze odbicie w Oberlangen. A ponieważ ja byłam w obozie drugim […] połączona byłam z Żoliborzem. Żoliborz był pierwszy w Oberlangen, my [jako] drudzy [przyjechaliśmy]. [...] Komendantki zasadniczo były od nas z Fallingbostel, one nie poszły do niewoli. Poszły z nami. [...]Dowódcą 2. Pułku Pancernego był Koszucki, pierwszy był, drugi był Anders. Maczek nie przyjechał, bo szedł główną drogą z Kanadyjczykami. Jak celebrowali sześćdziesiąt lat, to szli Amerykanie, Kanadyjczycy i Polacy, ale nie Anglicy. Mój mąż z 2. Pułku Pancernego stracił brata. [...]
- Wyszła pani za mąż już w Anglii?
W Anglii.
[Też] w Anglii. On nie był skoszarowany, był w Whitley Camp, to był obóz weryfikacyjny. Dlatego Anglicy nas weryfikowali, bo uznali nas za polskie FGS, tylko 450, które przyjechały z Niemiec. Bo te wcześniejsze, to powychodziły za mąż. Teraz mają do nas pretensje. Dlaczego one nie mają weryfikacji angielskiej! Tu już mieliśmy płatne. W międzyczasie skoszarowali nas w Epsteck. To była piechota. A potem 2. Pułk Pancerny. Mój mąż był na odwodzie. […]
- Nie wróciła pani do Polski?
Jak się dowiedziałam, że rodzina nie żyje, to ja już nie mogłam wracać, bo nie miałam po co! Niektóre koleżanki powracały. [...]
- Czy ma pani jeszcze jakiś kontakt z koleżankami lub kolegami ze zgrupowania?
Nie mam żadnego kontaktu, dlatego że my przyjechaliśmy do Anglii, Anglicy nas zabrali z Epsteck, [transportowali] nas do innego portu Cuxhaven i stamtąd przyjechaliśmy do Edynburga, a z Edynburga do Ontario Camp, po Kanadyjczykach do Saary.
- To pani miała tych podróży sporo!
Z Fallingbostel piechotą szliśmy dwadzieścia kilometrów, bo nas nie chcieli już trzymać w Fallingbostel, tylko wywieźli do karnego obozu do Bergen. Przy tym obozie widzieliśmy jak ludzie zbierali obierki. Myśmy czasem przerzucali im suchy chleb. Tam był szpital, w którym nas skoszarowali. Ja musiałam iść pracować do szpitala w Bergen, też na
Arbeitskommando . A jeszcze w międzyczasie wywieźli nas do
Hannomagu – to jest fabryka czołgów „tygrysów”, to jest Hannover-Lingen. Tam też pracowałyśmy. [...] To nie była ciężka praca. Zakopywaliśmy doły po zbombardowaniu. [Fabryka] była bardzo odymiona, nie była nic zbombardowana, ale teren cały i specjalnie kolej... Codziennie wychodziły trzy czołgi, trzy „tygrysy” na kolej. Trzeba było to bardzo w nocy zasypywać... Tam jeszcze dostawaliśmy ryż z mlekiem trzy razy dziennie, to chociaż to było! Te najmłodsze musiały iść, a najstarsze zostały [...].
Londyn, 27 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt