Jerzy Remion „Giorgio”

Archiwum Historii Mówionej

Remion Jerzy, urodzony 16 lutego 1930 roku w Warszawie na Woli, strzelec, Batalion „Łukasińskiego”. W 1939 roku moja matka zginęła, ojca Niemcy zabrali do Dachau, gdzie został zamordowany. Dostałem się do księży Salezjanów. Budynek znajdował się na Lipowej 14 na Powiślu. […] Byłem tam długo, do samego Powstania. Uczyłem się u nich zawodu drukarza, ale oprócz tego chodziłem do szkoły powszechnej na Drewnianą 8. Później na Karową. W Powstaniu byłem u majora Sienkiewicza.

  • Czym się pan zajmował w okresie okupacji? Z czego pan żył?

Byłem u księży Salezjanów, zostałem przyjęty jako sierota. Księża dawali mi jeść, uczyli mnie, chodziłem do szkoły. Później ksiądz Janik, który był kapelanem Batalionu „Łukasińskiego”, w 1942 roku zaprowadził mnie do Sienkiewicza, żebym złożył przysięgę. Złożyłem przysięgę w kościele na ulicy Długiej przy Sienkiewiczu. Stamtąd poszedłem do zakładu. Organizowałem [broń], inaczej mówiąc kradłem Niemcom. Jak jechałem tramwajem, z przodu byli Niemcy. […] niektórzy wysiadali tyłem, umiałem przesunąć się do przodu i zawsze potrafiłem ukraść facetowi pistolet. Raz mi się udało, wziąłem do kieszeni i wyskoczyłem. Kiedyś tramwaje nie były otwierane, tylko były sztalugi i można było wyskoczyć. Wtedy wyskoczyłem i Niemiec zaczął strzelać do mnie. Leciałem nie prosto, tylko zygzakiem, nie mógł trafić. Walnął mnie, jeszcze mam [ślady]. Dostałem w palec i w nogę. Później przyleciałem do zakładu. W zakładzie powiedziałem, że niechcący. Nie mówiłem prawdy, dlatego, że nie chciałem, żeby ktoś się dowiedział.
Pod koniec 1943 roku szedłem Karową z [kolegą], który nazywał się Damski, […] który też był u księży Salezjanów. Niemiec szedł, ale nie wiedziałem, że to Niemiec. Kolega mówi: „Uważaj, bo hitlerowcy mogą nas zaczepić.” Szedłem prosto, a on się zwraca do nas, krzyczy Halt! Sięga do kieszeni, wyjmuje pistolet. Miałem bębenkowiec po ojcu, który zostawił pięćdziesiąt sztuk amunicji. Z miejsca i w niego [wycelowałem]. Zabiłem go wtedy. Cofnąłem się od razu. Poszedłem zupełnie inną drogą. Miałem iść na Chmielną do jednych państwa z prośbą, żeby nam coś dali dla zakładu. Wtedy absolutnie nic nikomu nie mówiłem. To stało się grudniu. Półtora miesiąca później, na początku 1944 roku, przyszli Niemcy i zrobili rewizję zakładu. Zabrali wszystkich księży, księdza Janika też. Wywieźli pięćdziesiąt sześć osób, starszych kolegów.
U księży był pokój dla tych, którzy chorowali. Wtedy tam leżałem, bo miałem rozwalony palce i nogę. Przyszedł Niemiec, sprawdzał i szukał czegoś, ale nic nie znalazł i poszedł. [...] Zabrali wszystkich księży do ciężarówek i raz dwa wszystkich wywieźli. Wtedy pojechałem od razu do arcybiskupa Dąbrowskiego, który był przewodniczącym Episkopatu Polskiego. Powiedziałem mu, że zabrali księży, nie ma nikogo. Wziął swoich księży, zobaczyli co i jak.

  • Jakie były pana zadania w momencie, kiedy został pan zaprzysiężony? Jaką pan pełnił funkcję, co należało do pana obowiązków w okresie konspiracyjnym?

[W okresie konspiracji byłem łącznikiem]. Musiałem pojechać do pułkownika „Wachnowskiego”, który w tym czasie był w sztabie generalnym, gdzie przed wojną pracował. Pojechałem do niego do Rembertowa, skąd później przyjeżdżałem, dostawałem listy i inne [rzeczy], które dawałem od razu Sienkiewiczowi. Sienkiewicz mieszkał na Marszałkowskiej 67. Później miałem do czynienia ze wszystkimi innymi. Dawałem pewne rzeczy majorowi Ostkiewicz-Rudnickiemu „Sienkiewiczowi”, naczelnemu dowódcy zgrupowania na Starym Mieście, Kędzierskiemu, „Gozdawie”, Morskiemu-Żmij, inaczej „Żak”. Oni wszystko wiedzieli, co i jak.
Jeszcze przed Powstaniem była sprawa, żeby oswobodzić Podgórskiego, który był redaktorem „Prześwitu”. Był na posterunku policji granatowej na ulicy Daniełowiczowskiej. Było nas czterech, poszliśmy oczywiście z bronią. Zatrzymałem tego, który był w dyżurce, powiedziałem: „Nie ruszaj się, bo dostaniesz kulę w łeb.” To cicho siedział, a tamci poszli dalej i oswobodzili go. Wtedy wyszliśmy i powiedzieliśmy: „Jak od razu powiecie, to wrócimy się i od razu was rozwalimy.” Wyszliśmy i mieliśmy go już na swobodzie. Podziękował nam później. Poszedł do pracy, redagował wszystkie historie dla powstańców, dla wszystkich innych pism.

  • Przechodząc już do sierpnia 1944 roku. Gdzie pana zastał wybuch Powstania?

[Wybuch Powstania zastał mnie na ulicy Lipowej 14 u księży Salezjanów]. Zgłosiłem się na Miodową do Sienkiewicza. Zostałem jedyny, który wiedział o broni na Lipowej 14. Tam wszystko było zabarykadowane. Wiem, w którym miejscu było zakopane. Tam była jeszcze broń przedwojenna, karabiny maszynowe, granaty, karabiny zwykłe, różnorodna broń krótka i długa. Tam było wszystko. Nie mogłem tego przenieść, bo gdybym przeniósł, to bym [dostał] kulę w łeb i koniec, i do widzenia. Poleciałem, bo [na początku powstania] Powstania szedłem, do Skibniewskiego, który był w elektrowni. Był kierownikiem nie tylko wszystkich [ludzi] tam zgrupowanych. Powiedziałem mu, że mam podać [broń]. Przyszedł ze mną i jeszcze z drugim człowiekiem i od razu z miejsca zaczęli to brać na wózek. To wszystko załadowali i przywieźli do siebie do elektrowni. Akurat Niemcy zaczęli już [atakować] elektrownię. Rozdaliśmy broń, każdy był przyszykowany, miał wszystko. Obronili od razu z miejsca, od razu rozwalili Niemców, którzy tutaj byli. Ja natomiast wróciłem z powrotem do majora „Sienkiewicza”. „Sienkiewicz” był na ulicy Długiej. Na Miodowej 24 miał swoich ludzi i swoje zadania. Niemcy widocznie wiedzieli, kto co i jak i 16 sierpnia zwalili [dom]. On był przecież w piwnicy i został zabity. Nie tylko on, ale kilku innych ludzi. Rozwalili ich. Zanim jeszcze z nim rozmawiałem, powiedział: „Przyjdzie pan do majora Kędzierskiego i będzie pan w 2. kompanii.” Powiedziałem: „Dobrze.” Byłem w 2. kompanii u Kędzierskiego. Cały czas walczyliśmy. Miałem pistolet [ojca].

  • Czy brał pan udział w akcjach?

Tak, brałem udział [w walkach] przy Pałacu Blanka, Ratuszu, gdzie byłem przysypany. Dochodziłem, a obok był nieduży budynek i balkon. Jak wchodziłem, trzasnęła bomba i cały balkon spadł na mnie. Z miejsca spadłem, jak dostałem w głowę, nie wiedziałem nawet kiedy, co, jak. Jak już odzyskałem przytomność, to wiedziałem, że byłem w porządku, nie połamany. Później walczyliśmy przy Arsenale, przejeździe na Lesznie, gdzie bardzo często były strzelaniny. Musieliśmy uważać, gdzie Niemcy byli. Penetrowałem, gdzie który strzelał, wszystko od razu mówiłem. Niektórzy mieli karabin maszynowy. Z karabinu maszynowego zawsze mógł prędzej walczyć aniżeli z krótkiej broni.

  • Pierwszy miesiąc to były pana walki na Starym Mieście?

Na Starym Mieście, [ze Starego Miasta poszliśmy kanałami na ulicę Bracką].

  • Kiedy Stare Miasto padało, jak pan się przedostał?

Major „Sosna” mówi: „Wycofujemy się do Śródmieścia.” Przez kanały żeśmy szli. Chyba 2 września przeszliśmy. Byliśmy tacy ubrudzeni, że ci, którzy mieli rany, to jak im naszły wszystkie nieczystości, pozarażali się, trudno to było wyleczyć. Wyszliśmy na Wareckiej. Niemcy nie mieli jeszcze opanowanego [tego terenu]. Poszliśmy na ulicę Bracką, później na Chmielną 31, gdzie zostaliśmy. Byliśmy brudni. Naszym [dowódcą] był Markowski. Później spotkaliśmy się na opłatku, rozmawialiśmy, jak to było. Tam była łaźnia, która jeszcze później hen była czynna. Wymyliśmy się w niej, dostaliśmy czyste ubrania, bo [nasze] były zdarte, do niczego.

  • Jak pan zapamiętał żołnierzy niemieckich, ich zachowanie, stosunek do żołnierzy?

[Żołnierze niemieccy byli inni niż ich dowódcy SS]. Jak tylko nas spotkali, to nie patrzyli na nic. Było nas mniej więcej tysiąc dwustu ludzi. Nas wszystkich zostało sto ludzi czynnych do walki. Reszta to było trochę rannych ludzi, a reszta wszystko zginęło. Major „Sosna” tak samo. To było we wrześniu. Bomba trzasnęła w budynek. Odłamek bomby zabił go, nie dało się go uratować. Wszyscy poszliśmy na jego pogrzeb. Został pochowany na podwórku pod murami. Później, jak już Polska była wolna, to przenieśli go na cmentarz wojskowy.

  • Jak pan zapamiętał stosunek ludności cywilnej do powstańców?

[Bardzo serdeczny stosunek, gdyż wiedzieli, że walczyliśmy o nich, żeby byli wolni]. Ludzi cywilnych bardzo mało [widziałem]. Tylko, co zobaczyliśmy jak wyszliśmy z kanału. Ludzie myśleli, że to jest tylko walka. „Tylko walka, to pójdziecie, skończy się, to będziemy żyli.” Nie wiedzieli, że później zacznie się taka historia, że Niemcy będą palili wszystko po kolei.

  • Czy widział pan zbrodnie dokonane przez żołnierzy niemieckich lub oddziałów kolaboracyjnych?

[Widziałem wiele trupów wśród palących się budynków]. Nie. Niemców nie widzieliśmy. Tylko wtedy, jak już był koniec [Powstania], chyba 2 października. Wtedy ich zobaczyliśmy. Ale to byli tacy, którzy jak spotkali któregoś z naszych ludzi, to z miejsca, czym mieli w ręku, rozwalali od razu, od ręki. Z naszych kolegów, z tysiąca dwustu ludzi, zostało zaledwie stu ludzi. Reszta zginęła jak nie przez bombardowanie, to przez strzelanie. Najgorsi byli gołębiarze. Patrzył tylko na człowieka i od razu, z miejsca strzelał, nawet nie wiadomo skąd. Ale później, jak żeśmy zwracali uwagę, to niekiedy też ich tak samo rozwalaliśmy. W każdym razie bardzo dużo ludzi zginęło, tak że została nas garstka, bardzo mało.
  • Jak wyglądało życie żołnierskie poza służbą, poza walką, bo takie momenty też przecież były?

Major Markowski i „Sosna”, jak żeśmy przeszli kanałem, to mówili: „Proszę, odpocznijcie sobie na razie.” Byliśmy zmęczeni, w gardle czuć było smród gówna. Ale jak człowiek mógł odpocząć, kiedy co chwila Niemcy walili, samoloty druzgotały powoli wszystko. Z ledwością człowiek żył, dlatego, żeby w razie czego, jakby dorwał kogoś, to by rozwalił każdego jednego.

  • Proszę powiedzieć, co panowie jedli?

Wyżywienie było bardzo słabe. Na przykład była kasza, ale wody było więcej niż kaszy. Ale człowiek zjadł tylko dlatego, żeby przeżyć. Mówiąc szczerze, chleba też nie było, dlatego że nie było możliwości skąd wziąć.

  • Czy spotkał się pan z pomocą niesioną przez aliantów zachodnich, ze zrzutami zarówno Amerykanów, Brytyjczyków jak i strony radzieckiej?

Zrzuty trafiło się czasami. Jak na przykład zrzucili siedem pakunków, to przeważnie cztery poszły do Niemców, a tu trzy. Drugi raz Rosjanie puścili granaty, zrzucili, to przeleciało na drugą stronę i też nie mogliśmy dostać. Tylko dwie paczki, a wszystko szło do Niemców. Gdyby Polacy mieli broń doskonałą, to nie byłoby co robić z Niemcami, rozwalilibyśmy wszystkich po kolei. Gdyby była broń, jaka powinna być, ale broni było bardzo mało, dlatego że nie było skąd brać. Mieli nam dostarczyć, było powiedziane, że: „Zrzucimy wam, będziecie mieli broni pod dostatkiem.” Jednak niektórzy dzwonili specjalnie, bo mieli specjalne radiostacje, [pytali]. Mówiono, że nie da rady, bo za daleko. Nie dostaliśmy broni, zaopatrzenia. Gdyby było dobre zaopatrzenie, Niemców rozwalilibyśmy w mgnieniu oka, Niemcy nie mieliby nawet co patrzeć w naszą stronę.

  • Wrzesień to już pana walki na terytorium Śródmieścia. W momencie, kiedy Powstanie zbliżało się ku końcowi, kiedy zapadła decyzja o kapitulacji, co się z panem stało? Jak pan wyszedł z miasta?

Zdjąłem opaskę, kiedy już było powiedziane, że to już koniec. Najpierw, pierwszego czy drugiego poddał się Mokotów. Komorowski, zdaje się drugiego, ogłosił, że już jest koniec Powstania. Dlatego zdjąłem opaskę i żeśmy wszyscy szli. Widać było po bokach pełno trupów. Nie wolno było dojść, nie wolno było poznawać, nic. Oprócz Niemców byli wszyscy inni, [na przykład] Ukraińcy. Niemiec tylko rozkazywał.

  • Zdjął pan opaskę, czyli wyszedł pan razem z ludnością cywilną?

[Niemcy] od razu oni zwracali uwagę: „Pozwól na chwilę” i dostał kulę w łeb.

  • Co się działo z panem po pobycie w obozie w Pruszkowie? Gdzie pana Niemcy skierowali?

Później wzięli nas wszystkich pociągiem do Pruszkowa. W Pruszkowie były duże sale, były hangary dla jednostek. Tam przespaliśmy. Dopiero kombinowałem, co zrobić, bo ładowali w pociągi i od razu z miejsca pociąg wyjeżdżał, drugi podstawiali i wszystkich ładowali, nie patrzyli na nic. Wtedy spotkałem księdza Ignaczewskiego. […] (Ksiądz kapelan Janik umarł [23.02.2006]. Wzięli ich do obozu i kazali księdzu Janikowi palić żywcem ludzi. Wrócił, zdenerwowany był, bo jeszcze ten człowiek jako tako żył, można było go ratować, ale jak go wsadzili do pieca, to już nie ma co. Przyjechał, powiedział okropne rzeczy, nawet nie śmiem mówić, bo zaraz denerwuję się.)
Ksiądz Ignaczewski mnie wtedy spotkał. Znał bardzo dobrze język niemiecki, bo pochodził z zachodnich terenów. Poznał mnie od razu i mówi: „Jurek poczekaj, to porozmawiam z pułkownikiem niemieckim.” Doszedł do niego, zaczął rozmawiać po niemiecku. Ten mówi: „Dobrze, w porządku.” Patrzył się na mnie i mówi: „Dobrze, możecie pójść.” Od razu kazał temu, który stał na bramie w budzie nas puścić. Wtedy wyszedłem z księdzem Ignaczewskim do Pruszkowa. Poszliśmy w jedno miejsce spać. Później pojechaliśmy koło Żyrardowa do Miedniewic, gdzie było osiedle i kościół. Znał bardzo dobrze księdza. Tam zostałem. Ksiądz wyjechał. Później innych chłopców wziął i przeprowadził ich. Starał się o wywalenie wszystkich chłopców z tego obozu z Pruszkowa. Jakoś dał radę. Był ksiądz Pruś, który został jeszcze z chłopcami. Dopiero jak [wybrał z Pruszkowa] wszystkich chłopców, tych najmniejszych, poszliśmy do Miedniewic.

  • Kiedy wrócił pan do Warszawy?

Z Miedniewic [po 8 miesiącach] przeszliśmy do księży Salezjanów do Czerwińska nad Wisłą. Przechodziliśmy przez Wisłę. To był cienki lód. Piechotą żeśmy szli na drugą stronę. Widocznie mocna była zima, to skawaliło. Później troszeczkę zelżało i znów było niedobrze. Przeszliśmy na drugą stronę.
Tam skończyliśmy szkołę powszechną [w roku 1947]. Księża, ponieważ byłem z nimi jak najdłużej, skierowali mnie do Lądu nad Wartą, powiat Konin do seminarium księży Salezjanów. Skończyłem szkołę ogólnokształcącą. Mogłem zostać jeszcze u księży. Zżyłem się z nimi tak, że byłem do 1951 roku. Uważali mnie za swojego człowieka. Powiedziałem, że nie mogę być księdzem. Razem z nimi wszystko robiłem, grałem na organach. Przedtem się nauczyłem, bo miałem do tego zdolności. Matka była doskonała w tym kierunku. Byli zadowoleni, że grałem na mszy. Powiedzieli: „Trudno.” Wysłali mnie do Warszawy, do rodzinnego miasta.

  • Nie był pan represjonowany po wojnie?

Po wojnie byłem na Grochowskiej 194. To był zakład prywatny dla ludzi, którzy byli sierotami. Byłem tam krótko, chyba sześć miesięcy. U księży skończyłem szkołę ogólnokształcącą. [Chcieli], żebym uczył się dalej. Ale nie miałem możliwości, żeby ktoś mi pomógł, oni tylko byli, a nie miałem rodziny, musiałem jej dopiero szukać. Później znalazłem rodzinę, ale bardzo mało ludzi. Na Ząbkowskiej 11 była jedna ciotka. A tam, gdzie mieszkaliśmy, hen, na Inowrocławskiej, w ogóle budynek był kompletnie zdruzgotany. Miałem jeszcze ciotkę na Ogrodowej 26. Dostałem się do ciotki.
Miałem schowany pistolet. Jak już był koniec [Powstania] schowałem go […] w okolicy Brackiej i Alej Jerozolimskich. Wziąłem ten pistolet i trzymałem go chyba do 1954 roku. Został na Ogrodowej w piwnicy. Wywaliłem cegłę i tam został. Chciałem kiedyś pójść i zabrać go, ale jedna kobieta narobiła szumu. Wyszedłem stamtąd i więcej nie poszedłem.

  • Na sam koniec pytanie, gdyby jeszcze raz pan żył w ciężkich czasach II wojny światowej, czy teraz, po tylu latach doświadczeń i przemyśleń, wziąłby pan jeszcze raz udział w Powstaniu Warszawskim?

Gdyby nam dali troszkę więcej broni. Sam skombinowałem dość dużo broni. […] Gdyby było tyle broni, że człowiek miałby wszystko, to zostałbym na pewno. W tej chwili na pewno tak.

  • Skąd pana niecodzienny, niespotykany pseudonim, którego używał pan w okresie Powstania Warszawskiego? Skąd „Giorgio”?

To imię nadal mi ksiądz kapelan: „Będziesz się nazywał »Georgio« zamiast Remion.” Po włosku Giorgio to jest Jurek. Zapamiętałem to doskonale i wszędzie od razu mówiłem.




Warszawa, 17 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadził Paweł Bajda
Jerzy Remion Pseudonim: „Giorgio” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Łukasiński” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter