Witold Sławski „Sławek”
Nazywam się Witold Sławski. Urodziłem się 15 sierpnia 1924 roku w Warszawie. Używałem pseudonimu „Sławek” utworzonego od nazwiska. Przed wojną mieszkałem na Bednarskiej, później na Długiej, potem na Freta, a od 1937 roku przy ulicy Marii Kazimiery. Do szkoły powszechnej poszedłem normalnie, jak wszystkie dzieci, gdy miałem sześć lat.
- Do której szkoły pan chodził?
Jaki miała numer, tego już nie pamiętam. Mieściła się przy ulicy Królewskiej 16 albo 18 – tuż obok gmachu giełdy.
- Proszę nam powiedzieć, w jakiej rodzinie pan się wychowywał. Kim byli rodzice?
Ojciec był handlowcem. Właściwie jednak trzeba zacząć od tego, że był legionistą. W którym pułku służył, nie wiem. Natomiast wiem, że w latach powojennych, to znaczy po 1920 roku, służył w 70. pułku piechoty w Pleszewie w stopniu porucznika. Pamiętam naramienniki tego pułku z numerem 70. Po jakimś czasie przeszedł do rezerwy. Potem w 1938 albo w 1937 roku znów powołany został do wojska. W 1939 roku razem z Batalionem ON był w armii generała Bortnowskiego na Pomorzu i z tą armią wrócił do Warszawy poprzez Bzurę i Modlin. Mama zajmowała się domem, a dwa, trzy lata przed wojną pracowała w biurze.
Siostrę starszą o trzy lata i brata starszego o dwa lata. Oboje nie żyją. Brat – to była jakaś dziwna sprawa, której nigdy nie udało się wyjaśnić – zaginął w czasie powrotu z Anglii do Polski w 1948 roku. Nie wiadomo, co się z nim stało. Zaokrętował się na polski statek. Jego rzeczy osobiste przypłynęły tym statkiem, a on – nie.
- Wróćmy teraz do pana szkoły.
Szkołę powszechną ukończyłem normalnie, a potem – w 1938 i 1939 roku uczęszczałem do gimnazjum Towarzystwa Szkół Średnich. Nazywano je też kolegium. Tam chodziłem przez dwa lata. Na drugiej klasie skończyłem, bo wybuchła wojna, a Niemcy nie zezwalali na żadne szkoły średnie dla Polaków.
- Ile pan miał lat, jak wybuchła wojna?
Piętnaście.
- Jak zapamiętał pan 1 września 1939 roku?
Trochę trudno mi odpowiedzieć na to pytanie po tylu latach. Mieszkaliśmy wtedy na Marymoncie. To była dzielnica drewnianych domów, ogrodów. I w takim właśnie domu z ogrodem mieszkaliśmy. Cicho i wygodnie. Szło się do ogrodu, zrywało się pierwszy z brzegu owoc, który właśnie dojrzewał. Nagle dużo huku. Nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, o co chodzi. Chodziły wprawdzie pogłoski, że wojna, że nie wiadomo, co i jak będzie. Ale i tak byliśmy zdezorientowani. Ojca już nie było w domu. Nie przypuszczam, żebym sobie wtedy zdawał sprawę, że rozpoczął się długi okres wojenny.
- Kiedy pan wstąpił do harcerstwa?
Z chwilą, kiedy zacząłem uczęszczać do szkoły średniej, to znaczy w 1937 roku. To była drużyna numer dziesięć albo jedenaście, nie pamiętam.
- A pamięta pan nazwisko swojego dowódcy?
Nie wiem, jak się nazywał drużynowy. Wiem tylko, że był to podchorąży, znacznie starszy od nas. To znaczy starszy był zaledwie o kilka lat, ale wtedy wydawało nam się, że to dużo.
- A pamięta pan, kto z panem był w tej drużynie? Z pana najbliższych kolegów? Z kim się pan przyjaźnił?
Jednego tylko pamiętam, ale on już dawno nie żyje. Zginął w Powstaniu. Na Starym Mieście. Jacek Gnoiński. To może dziwne, ale z obu moich szkół – powszechnej i gimnazjum – do dziś dnia spotkałem tylko jednego z kolegów.
- Proszę opowiedzieć o pana harcerstwie w okresie okupacji.
Wybuchła wojna. Przez pierwszych kilka miesięcy nie działo się nic.
- Czy chodził pan przez te pierwsze miesiące do jakiejś szkoły, czy nie?
Nie było żadnej szkoły. Musiałem pomagać mamie. Zajmowałem się zbieraniem opału w lasku Bielańskim. Było tam bardzo dużo potrzaskanych przez działania wojenne drzew. Trzeba je było pociąć, porąbać na drobniejsze kawałki, załadować na wózek ręczny i ciągnąć ten wózek z Bielan na Marymont.
- No właśnie, jak sobie radziła pana rodzina? Taty nie było, została matka...
Taty nie było, została trójka dzieci. Mama pracowała już przed wojną w Wydziale Technicznym Zarządu Miejskiego. Po wybuchu wojny nadal tam pracowała. Miała jakieś wynagrodzenie, ale nie było tego wiele. Trochę zapasów w domu było, ale nie na parę miesięcy czy lat wojny.
- Co pan w związku z tym robił w tym czasie?
Brat zaczął pracować dopiero w 1941 albo w 1942 roku. Siostra zaczęła pracować bardzo wcześnie w jakiejś prywatnej wytwórni kostek maggi. W domu pakowała te kostki, a my razem z nią. W tej prywatnej firmie – nie wiem, jak się nazywała – właściciele zorganizowali coś w rodzaju pomocy dla pracowników. Siostra przynosiła do domu jakąś żywność. Stąd łatwiej było mamie zorganizować to całe domowe życie gospodarcze. Moja praca zawodowa zaczęła się w 1941 roku. Mieliśmy też działkę, a stamtąd warzywa i to były moje zajęcia.
Siedemnaście. Do 1943 roku pracowałem w Zarządzie Miejskim, w V Wydziale Inżynieryjnym z siedzibą przy ulicy Solec 2. Głównie przy cięciu drewna do dalszej przeróbki na gaz drzewny potrzebny do napędu silników spalinowych, bo przydziałów benzyny nie było. Chyba mógłbym określić siebie w tym czasie jako praktykanta. Przecież nic nie umiałem. Natomiast później – w 1943 roku już – Arbeitsamt przeniósł mnie do zakładów kolejowych na Pelcowiźnie. To były wielkie zakłady naprawcze parowozów. Znalazłem się w wydziale technicznym, który zajmował się utrzymaniem parku maszynowego – wszelkiego rodzaju obrabiarek w ruchu. Miałem majstra i razem z nim pracowałem przy remontach, a przez kilka ostatnich miesięcy zajmowałem się już tylko obsługą wózków elektrycznych. Tak było aż do 1944 roku – do momentu kiedy mnie zatrzymali na wynoszeniu baterii. Była ona potrzebna drużynie. Chcieliśmy uruchomić aparat radiowy.
- No właśnie. Proszę powiedzieć, kiedy pan się zetknął z konspiracją.
Harcerstwo się zaczęło organizować już w 1940 roku. To były tylko luźne kontakty. Określiłbym to jako koleżeńskie spotkania. W każdym razie w 1941 roku drużyna, która kiedyś funkcjonowała w mojej szkole, już się na tyle zorganizowała, że mogła stanowić osobny zespół. Nasze spotkania nie miały powiązania z inną organizacją ściśle harcerską. Natomiast... nie wiem, czy przypadkiem, czy przez czyjeś kontakty... dostaliśmy się w ręce organizacji, którą potem nazwano „Polska Niepodległa”. Z tym że nie bardzo było wiadomo, co to jest za organizacja. Jest instruktor, przełożony, jakiś drużynowy, są zajęcia o charakterze wojskowym. I nic poza tym. Ale co to za różnica, jak się to nazywało? Tak to trwało do 1942 roku. Chyba na początku 1942 roku można było podejmować pracę ściśle harcerską, ale z naciskiem na sprawy wojskowe. W każdym razie znalazłem się już w obszarze „Szarych Szeregów”.
- Co robiliście na tych swoich spotkaniach harcerskich? Jak one przebiegały? Czego was uczono?
Zdecydowanie były to ćwiczenia o charakterze wojskowym...
- Ale jakiego rodzaju? Czy to była musztra, czy nauka obchodzenia się z bronią?
To była przede wszystkim musztra, potem, w miarę upływu czasu zapoznawanie się z bronią krótką, z granatem i ze sposobem posługiwania się tymi częściami uzbrojenia. To były ćwiczenia dotyczące utrzymania broni w odpowiednim stanie technicznym – rozbiórka, składanie, smarowanie, czyszczenie. Tego typu prace. Wykłady z zakresu regulaminu plutonu piechoty i zajęcia terenowe. Umawialiśmy się w kilka osób z wiedzą albo na wyraźne polecenie przełożonych, wybieraliśmy się w jakąś okolicę i ćwiczyliśmy. Mapa – wędrówka po lesie czy po polu w wyznaczonym kierunku. Jednym słowem wędrówka na azymut. Typowo harcerskie zajęcie wyrabiające umiejętność zachowania się w każdym terenie. Do tego dochodziło kształcenie charakteru, wpajanie walorów moralnych z naciskiem na „bądź uczciwy, pomagaj, nie rób niczego, co niegodne”, jak wynikało z przysięgi harcerskiej. Wpajano nam jeszcze pewne zasady postępowania niezbędne w warunkach konspiracji: „Miej krótki język, nie pamiętaj niczego, jeśli nie musisz, na zewnątrz nic nie opowiadasz, nic nie wiesz, a z kolegami ze swojej grupy nie rozmawiaj o zadaniach, które właśnie wykonujesz. Wiedzieć o nich mogą tylko ci, którzy je wspólnie z tobą wykonują. Innych kolegów – nawet tych najbliższych – nie informuj o nich”. To nie był zaufania, tylko dbałość o bezpieczeństwo grupy. „Im mniej wiesz, tym mniej ewentualnie powiesz, jeśli wpadniesz”.
- Może wróćmy do tego momentu, kiedy – jak pan powiedział – w zakładzie, gdzie pan pracował, został pan zatrzymany na wynoszeniu materiałów.
To był akumulator.
- Czy to było na potrzeby organizacji?
Tak, ta bateria była potrzebna do uruchomienia radiostacji. W
Ostbahnie, w tej parowozowni, zlecono mi obsługę elektrycznych wózków transportowych. Bardzo to było wygodne, bo chodziłem wtedy do szkoły kolejowej i potrzebowałem czasu do nauki. W domu nie mogłem się uczyć, bo były problemy z ciągłymi wyłączeniami prądu. Akumulatory w tych wózkach, które obsługiwałem, wymieniało się systematycznie, bo się zużywały bardzo szybko. To były prawie takie same akumulatory jak samochodowe tylko innej wielkości. Takie właśnie chyba były potrzebne do radiostacji. Przydybali mnie na takim jednym akumulatorze. Miałem wtedy tylko jeden na szczęście
- Co się działo, jak pana zatrzymano z tym akumulatorem?
Na wartowni stał wachman i patrzył co kto niesie. Jak miałem paczuszkę to się zaciekawił, co to jest. Powiedziałem: „Tak, wziąłem ten akumulator, bo ja nie mam prądu w domu, a muszę się uczyć, bo chodzę do szkoły kolejowej. Żeby się uczyć, muszę mieć chociaż takie światełko”. I ten wachman mi uwierzył i puścił, tylko bateria została. Ale ja już do
Ostbahnu nie wróciłem. Obawiałem się, że nie wszyscy uwierzą w tą moją bajeczkę. Z domu też wolałem zniknąć. Bezpośrednio po pracy przyszedłem, powiedziałem, jaka jest sytuacja i zniknąłem. Potem mama mówiła, że wachman przychodził i dopytywał się o mnie. Był już czerwiec 1944 roku i do tej swojej pracy już nie wróciłem, natomiast udało mi się skończyć kolejową szkołę co dawało mi uprawnienia ślusarza. Do dziś świadectwo czeladnika mam u siebie Jakoś ocalało w tych burzliwych czasach.
- I gdzie się pan schronił, jak pan wyszedł z domu?
Miałem zaprzyjaźniony dom. Przy ulicy Focha. To była stara przyjaźń. W szkole powszechnej miałem przyjaciół Namoklowie. Piękna rodzina. W 1937 roku oni poszli do szkoły Reja. Ja natomiast poszedłem do tego kolegium, o którym wcześniej wspominałem. Ale kontakty utrzymywaliśmy nadal. W czasie wojny Zbyszka Namokla zatrzymali Niemcy. Na pałacu Bruhla malował jakieś napisy, nieostrożny był, dał się złapać. Przez Pawiak trafił do Oświęcimia i tam niestety zginął. Natomiast jego siostra nadal była w Warszawie. Widywaliśmy się w czasie okupacji. Ich ojciec Jerzy Namokel to była piękna postać. Wiedział o wszystkim. Miał w domu na ulicy Focha sklep z wózkami dziecinnymi. Gdy musiałem uciekać z
Ostbahnu, zacząłem pracować w tym sklepie. A ponieważ to był sklep z zapleczem, miałem i mieszkanie.
- Jest już czerwiec 1944 roku. Co się z panem działo do momentu wybuchu Powstania? Dalej pan pracował w organizacji?
Oczywiście. Mój zastęp w ramach „Szarych Szeregów” wszedł najpierw w skład BS („Bojowe Szkoły”), później do GS („Grupy Szturmowe”) i powołanego formalnym rozkazem Batalionu „Parasol”, którego zadaniem było zwalczanie funkcjonariuszy SS i SD osądzonych przez polskie sądy podziemne. Teraz to już była prawdziwa jednostka wojskowa, w ciągłej gotowości bojowej. Pogłębione ćwiczenia, pogłębiona organizacja, dyscyplina i tak dalej. Wszystko, co jest związane z regularnymi zadaniami i zajęciami. Cały rok 1944 to właściwie przygotowania wszystkich do przyszłych funkcji czysto wojskowych. To już było szkolenie... fachowe, dokładne, szczegółowe, wytężone na tyle na ile możliwości pozwalały. To był cały szereg wyjazdów ćwiczebnych, cały szereg zbiórek, na których miejsce trzeba było dojechać własnym sposobem: dojść albo dojechać – jak komu było wygodniej. Na przykład w konkretnym punkcie lasów chojnowskich zameldować się we właściwym czasie. Ćwiczenia polegały głównie na wprawianiu się w posługiwanie się mapą w terenie. Była to umiejętność niezbędna dla przyszłych celów, jakie przed nami stawiano, jako że „Parasol” był oddziałem przygotowywanym do rozwinięcia w jednostkę spadochronową. Stąd były też szczególne ćwiczenia. Na przykład jednym z zadań było przejście przez most na jeziorku Czerniakowskim. Chodziło o równowagę, o umiejętność chodzenia w trudnych warunkach. Jednym z zadań było przejście po tej poręczy – z jednego końca do drugiego. Ale jak się skąpał, to wracał i zaczynał od nowa. Tak długo, aż udało mu się przejść suchą nogą. To było jedno z ćwiczeń. Latem to było pięknie, bo traktowaliśmy to jak zabawę, aczkolwiek jej cel był poważny. Były również zajęcia, kiedy chodziło się po belkach w wypalonych domach. Nie było wysoko – pierwsze piętro – ale pod spodem była kupa gruzów. Jak ktoś spadł, to miał kłopoty. To śmiesznie brzmi teraz, ale takie to były ćwiczenia, bowiem na inne nie było warunków, więc instruktorzy prowadzili ćwiczenia zastępcze. Dla obycia się z warunkami leśnymi wyjeżdżaliśmy do Kampinosu w okolice Lasek Garwolina czy Strugi. Bo tam były tereny na ćwiczenia polowe z kopaniem stanowisk strzeleckich, z bronią. Były już ćwiczebne strzelania. Raz czy dwa razy byłem na takich zajęciach. To już miało charakter ściśle wojskowy, przygotowujący do tego, co miało nastąpić. Sklep, w którym pracowałem i mieszkałem, stał się punktem kontaktowym oddziału. Zresztą był nim już wcześniej. To trwało aż do końca lipca – do samego wybuchu Powstania. Na dwa dni przed jego wybuchem kazano nam stawić się w tym właśnie punkcie – jak to się mówiło, w sklepie „Sławka” – i czekać na dalsze rozkazy.
- Wszyscy się stawili na miejscu, u pana, w tym sklepie?
Stawił się „Gramm” – nie wiem, jak się nazywał. Stawił się „Piechowski” i Kukliński. Zgłosili się „Deiwir”, Zbigniew Czajkowski i zastępca dowódcy plutonu Krzysztof Baczyński pseudonim „Krzyś”. On był świeżo mianowanym zastępcą. Podchorążówkę „Agrikolę”, z tego co mi wiadomo, skończył w 1944 roku, w maju albo w czerwcu. Drugi kurs – ostatni. Wtedy był w „Zośce”. Później został odkomenderowany do „Parasola”. Myślę, że „Zośka” chciała go oszczędzić, bo wiedzieli, kim był, a w „Parasolu”, przynajmniej w moim plutonie, nie był znany. On się stawił, tamtych pięciu no i ja. Razem byliśmy na zapleczu tego sklepu przez ostatnie dwa dni przed wybuchem Powstania. A rozkaż stawienia się wydano nam pewnie z powodu wojskowych butów. Uważano, że mogą się przydać. Zostały zarekwirowane w warsztacie szewskim, na Bagnie, parę dni przed wybuchem Powstania – cztery, może pięć – i przewieziono do magazynu w sklepie. Akurat lał deszcz, a buty były w workach papierowych. Jak je wyładowywaliśmy, to się wszystko rwało. Stróż widział i nie przeszkadzał. Bez przeszkód złożyliśmy te buty w magazynie i czekaliśmy na dalsze rozkazy. Ostatecznie buty zostały w magazynie.
* Tekst zmieniony stylistycznie na życzenie rozmówcy, znacząco odbiega od nagrania wideo.
- A teraz te dwa dni, kiedy czekaliście na 1 sierpnia. Czy mieliście panowie jakąś broń?
Broń była, ale skromniutko: były dwa pistolety krótkie, jedna FN-ka i parabellum, oba kaliber 9 milimetrów. A także jeden karabin typu Mauzer.
- Czyli każdy z was nie miał broni?
Osobistej – nie. Ja miałem osobistą broń, visa ojca. Jak ojciec szedł do niewoli, zostawił mi go.
- Ojciec wrócił z tej niewoli czy nie?
Tata nie wrócił, umarł w Woldenbergu, Oflag II C. A pistoletu nie zdążyłem zabrać z domu, bo już do domu nie wróciłem, a siostra nie wiedziała, gdzie jest schowany. Więc pistolet przepadł.
- Dokąd udaliście się 1 sierpnia? Ktoś przyniósł rozkaz czy wiedzieliście wcześniej, dokąd macie się udać?
Wiedzieliśmy, że batalion zbiera się na Woli. Natomiast nie wiedzieliśmy dokładnie, w którym miejscu. Miał przyjść goniec i zabrać nas z tymi butami, tam gdzie były potrzebne. A Powstanie już się zaczęło. Słychać było strzały. Wtedy Krzysztof...
- To znaczy Krzysztof Baczyński? Mówiąc Krzysztof, ma pan na myśli Baczyńskiego?
Kamil Baczyński miał pseudonim „Krzysztof”. Mówiło się Kamil, mówiło się „Krzysztof” – różnie.
No właśnie, to jest ta cała różnica między wojskiem i harcerstwem. Jak przychodziło do podejmowania decyzji, to wypowiadał się każdy z nas – decydował Krzysztof. To oczywiste – był dowódcą. Tuż obok naszej kryjówki był ratusz, już opanowany, łącznie z pałacykiem Blanka. Wobec tego „Krzysztof” zameldował się w ratuszu u tamtejszego dowódcy. W ratuszu byliśmy cztery dni. Do dnia śmierci „Krzysztofa”, a on zginął 4 sierpnia, między jedenastą a dwunastą w południe.
Nie. Wbiegliśmy na pierwsze piętro pałacyku Blanka Był tam duży hol, a dalej korytarz wzdłuż Daniłowiczowskiej. Ten korytarz prowadził właśnie do gmachu, do którego obaj biegliśmy. „Krzysztof” chyba na chwilę przystanął przy oknie od placu Teatralnego, naprzeciwko wylotu korytarza. Leżał pod oknem z przestrzeloną głową. To się działo koło jedenastej, dwunastej. Ja pobiegłem dalej – nie wiedziałem, że zginął. Pochowano go na dziedzińcu ratusza – na tym dziedzińcu, gdzie jest wieża zegarowa.
- I co dalej się działo? Był pan w ratuszu...
Jak się już okazało, że „Krzysztofa” nie ma, postanowiliśmy iść do oddziału. Cała nasza resztka... udała się na Wolę. Było nas już tylko trzech, bo Zbyszek Czajkowski został postrzelony w czasie służby na wieży, która była naszym głównym posterunkiem. Tam pełniliśmy służbę – zawsze podwójnie – po dwóch ludzi. Aż do tego ostatniego, czwartego dnia, kiedy dwóch było na wieży, a my dwaj – „Krzysztof” i ja – biegliśmy do gmachu na Daniłowiczowskiej. Czwartego sierpnia przeszliśmy na Wolę.
Znaleźliśmy oddział przy zbiegu ulic Młynarskiej i... Ostroroga. Tam rozchodzą się dwie ulice. Na Bemowo prowadzi jedna, a druga biegnie w prawo, wzdłuż linii murów cmentarnych. Tam dotarliśmy... Zaczęły się walki o cmentarze – ewangelicki i kalwiński. Trudne walki, bo nie dość, że biły moździerze, granatniki, broń maszynowa, to jeszcze raziły nas rozpryski kamienia z nagrobków. Te walki trwały kilka dni. Pomału, niestety, musieliśmy się cofać.
Brakowało wszystkiego, nie było czym walczyć. W końcu wyparli nas z tych cmentarzy. Pomału zaczęto nas wycofywać na Stare Miasto: przez getto, przez Stawki... Najpierw przez cmentarz żydowski, przez Przyokopową, przez fabryczne bloki, przez te fabryki, przy Przyokopowej i dalej Stawki, gdzie były niemieckie magazyny mundurowe i żywnościowe. Na Starym Mieście znalazłem się 9 lub 10 sierpnia. W pierwszej chwili u dominikanów na Freta – obok kościoła Świętego Jacka. Był to piękny czas, pogodny. Był tam duży ogród, ławki w ogrodzie i wszyscy się rozkoszowali tym spokojem, tą ciszą, słońcem, tymi ławkami. Trwało to jeden albo dwa dni. Potem nas przeniesiono do pałacu Rzeczypospolitej przy placu Krasińskich i tam już do końca było nasze miejsce postoju, skąd robiliśmy wypady.
- Do końca to znaczy do kiedy?
Do końca to znaczy do nocy z 1 na 2 września. Ostatnia drużyna wchodziła do kanału w nocy. Wtedy już posiadany przez nas obszar Starego Miasta był bardzo mały. Niemcy już opanowali ustawiony nad Bonifraterską budynek. Stamtąd wstrzeliwali się z broni maszynowej w nasze pozycje. Wejście do kanału też nie było bezpieczne. Żeby wejść do tego kanału, trzeba było właściwie do niego wskoczyć. Trzeba było robić to tak szybko, jak tylko się dało. Były tam osłony z jakichś płyt, z jakichś worków. Wcześniej, przed nami do kanału weszli wszyscy nasi, którzy byli nieuzbrojeni, i ci którzy mogli chodzić. Wcześniej – 28 czy 29 sierpnia podjęto próbę przebicia się ze Starego Miasta do Śródmieścia przez Ogród Saski i plac Bankowy. Trzeba było przejść przez Bielańską i Senatorską, następnie opanować plac Bankowy i pałac Radziwiłłowski (dzisiejsze Muzeum Niepodległości). Batalion „Zośka” szedł przez Bielańską, a „Parasol” miał opanować Długą do końca, opanować pałac Radziwiłłowski i wyjść na plac Bankowy, by zabezpieczyć ten obszar od strony Woli oraz zabezpieczyć drogę przez Ogród Saski od zachodu. Ale do tego nie doszło. Nie byliśmy w stanie przejść, a nawet podejść do pałacu Mostowskich, czyli na wyznaczone pozycje, choć zginęło tam paru naszych żołnierzy. „Zośka” przeskoczyła częściowo przez ulicę Bielańską i później, nocą przedostała się do Śródmieścia, ale do stworzenia korytarza między Starówką i Śródmieściem nie doszło. Od tego dnia przyspieszono ewakuację kanałami do Śródmieścia i Żoliborza. Główne wejście było właśnie na placu Krasińskich przy Długiej. Tam też, do tamtego włazu, kierowała się „Kama” ze swoimi podopiecznymi z tego szpitalika przy zbiegu Mostowej i Nowomiejskiej. To było dwudziestego dziewiątego, a może trzydziestego, już nie pamiętam.
Tak, sierpnia. Jak tylko oni weszli – nasza rezerwa i ranni, których można było jeszcze wziąć do kanału, a po nich jeszcze ktoś zgodnie z rozkazem w nocy z 1 na 2 września weszła do kanału nasza ostatnia drużyna osłonowa.
- Czy pan był w tej drużynie osłonowej przy wejściu do kanału?
Nie, ja schodziłem chyba 30 sierpnia, kiedy schodziły ostatnie uzbrojone plutony. Wycofałem się w poczcie dowódcy odcinka Północ podpułkownika „Pawła”, do którego mnie oddelegowano tydzień wcześniej.
- A jaką broń miał pan w tym czasie?
Miałem nadal tylko broń krótką – pistolet. Długą sobie dopiero zorganizowałem na Czerniakowie.
- A film Wajdy „Kanał” przybliża wizję kanału, w jakim pan był?
Wędrówka przez kanały to osobny fragment. Trwała kilka godzin w warunkach nie do odtworzenia. Wchodziłem do kanału na placu Krasińskich przy ulicy Długiej. Ten kanał biegł pod Miodową, pod Krakowskim Przedmieściem. Dalej szliśmy odnogą, by wyjść na Warecką przy Nowym Świecie. Pierwszy odcinek był nawet dobry, bo można było go przejść w pozycji wyprostowanej. Ale nawet wtedy szło się powoli. Trzeba uwzględnić warunki. Dźwigaliśmy broń, pomagaliśmy iść rannym, a byli to poważnie ranni, bo lekko ranni pozostawali wśród walczących do ostatka. Niektórych rannych trzeba więc było nieść. Z takim obciążeniem brnęliśmy przez kanał, którym coś płynęło. Woda, ścieki. Miałem wysokie buty, więc nie nalewało mi się od góry, ale kto miał krótkie, to szedł z pełnymi. Przechodziliśmy pod otwartymi włazami – chyba na Krakowskim Przedmieściu... Ciemno, światła żadnego, cisza musiała być, jeśli to tylko było możliwe. Jednak nie zawsze dawało się ją zachować. Ranni, których nieśliśmy na plecach, nie byli w stanie się powstrzymać A pod tymi włazami trzeba było uważać, zachowywać się jak najciszej, bo Niemcy wrzucali z góry wiązki granatów. Po jakimś czasie, który wydawał się nieskończenie długi, dochodziło się do odnogi kanału prowadzącego na Warecką i tu zaczynało już być bardzo źle. Można było iść tylko zgiętym w pół. A jeżeli pomagało się komuś, niosło się nosze, to trudno było się zmieścić. Kanał miał może metr, może metr dziesięć wysokości, też był pełny ścieków, ściany miał oślizłe. Oprzeć się nie było jak, bo się wszystko ześlizgiwało po tym szlamie. Tak brnęliśmy parę godzin. Ten marsz był bardzo długi. Nie mierzyłem czasu, ale przypuszczam, że to trwało gdzieś koło ośmiu godzin, może dłużej. Łącznie z przerwami, bo się stało, czekało, aż się zwolni odcinek przed nami, dopłynie skądś trochę powietrza, skończą się wybuchy granatów przy studzienkach. To było piekło. Wychodziło się na Wareckiej. Pamiętam to do dziś. Wyszedłem z tego kanału brudny, śmierdzący i pierwsze, co zobaczyłem, to były czyściutkie buty. Bo najpierw zobaczyłem te buty i ogarnęło mnie złudne uczucie, że tu taki spokój. Człowiek wyłaził po tej drabince, po tych szczeblach resztką sił i jak tylko wytknęło się głowę nad właz, widać było poziom jezdni. Była taka cisza, wiaterek przedmuchiwał, żadnych strzałów, żadnych Niemców. I te buty czyściutkie, wymuskane. Niewiele więcej pozostało mi w pamięci. Wiem, że z tą resztką oddziału, która wydostała się z kanału, weszliśmy w Warecką, siedliśmy pod ścianą. Zało siły, by ruszyć się dalej... Oddaliśmy rannych – wszystkich tych, którzy wymagali opieki. Skierowano nas w Aleje Ujazdowskie – do dzisiejszej ambasady węgierskiej na odpoczynek. Ale odpoczynek trwał chyba tylko dwa dni i skierowano nas – całą grupę „Radosława” na Czerniaków. Schodziliśmy okopem ulicą Książęcą... Resztki Batalionu „Parasol” zajęły stanowiska na ulicy Ludnej, na Solcu, na terenie gazowni – od północnej strony dzielnicy aż do Czerniakowskiej. Przed nami był nasyp mostu kolejowego, dalej zaraz był most Poniatowskiego. Szpital był obsadzony przez Batalion „Zośka”, który sąsiadował z lewym naszym skrzydłem. Drugim skrzydłem sięgaliśmy Wisły. Były na naszym terenie dwa wielkie, pięciopiętrowe gmachy mieszkalne (te domy ocalały). To jest z jednej strony. Z drugiej strony posterunki nasze były przed Solcem, wzdłuż Wisły, jednak miejscem postoju był dom na rogu Ludnej i Okrąg. Tak więc jesteśmy na Ludnej... są pierwsze dni września – trzeci, czwarty, piąty... „Parasol” ma utrzymywać linię północną dzielnicy od Wisły do ulicy do szpitala przy ulicy Czerniakowskiej. W szpitalu stoi Batalion „Zośka”, która ma też stanowiska na Czerniakowskiej od strony zachodniej. Mamy utrzymywać ten teren, ale powoli nas wypierają z naszych stanowisk.
- A kto był wtedy pana bezpośrednim dowódcą?
To była już niewielka grupa, bo reszta została w szpitalach. Albo polegli. Praktycznie biorąc, nie było już żadnego wojskowego podziału, była tylko resztka „Parasola” i całością dowodził oficer o pseudonimie „Mirski”. Miał bardzo trudne zadanie. Pomału nas wypierali z zajmowanego terenu. Najpierw padły te dwa duże domy przy Solcu. Odcinali nas od Wisły, a dostęp do rzeki miał być utrzymany za każdą cenę. Stopniowo wyparli nas z tego obszaru między Ludną a terenami kolejowymi i całym pasem, gdzie były zbiorniki gazowni.
- Czyli jesteście wypierani...
Doszło do tego, że Ludna już była główną linią obrony. Stopniowo nasz stan posiadania coraz bardziej się kurczył, amunicji było coraz mniej. Zapowiadany zrzut z 14 albo z 15 września – aliancka dostawa zaopatrzeniowa – trafiła w polskie ręce w znikomym stopniu. Bo prawdę mówiąc, lotnicy nie bardzo wiedzieli, co jeszcze jest w rękach powstańczych, a co już w niemieckich. Sytuacja zmieniała się co godzinę. Dostaw więc nie otrzymaliśmy... Amunicji mało, ludzi mało... „Parasol” wyszedł do Powstania ze stanem niecałych czterystu ludzi. Na Starówce było... pomijam uzupełnienia po drodze... około dwustu, dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, a na Czerniakowie nie wiem, czy było pięćdziesiąt.
- Jaką bronią pan się posługiwał na Czerniakowie?
Posługiwałem się pistoletem maszynowym, ale to była cudza broń. Zbyszka z mojej drużyny, który ranny na terenie getta zginął pod ruinami szpitala, który mieścił się w restauracji „Pamfila” na Długiej 15. Tam mieliśmy paru swoich rannych. To był trzypiętrowy dom. Niemcy wrzucili parę bomb. Zawalił się natychmiast. Potem poprawili jeszcze bombami fosforowymi, tak że gruzy się jeszcze na wierzchu paliły. Nie odkopaliśmy nikogo. Nie sposób było nikogo wydobyć. Gdy Zbyszek zginął, używałem jego pistoletu. Jeszcze na Starym Mieście, a potem na Czerniakowie. Ale nazywało się ciągle, że to jest jego broń. Używałem jej aż do dnia, kiedy Niemcy włamali się do bronionego przez nas domu na Ludnej. To był chyba numer piąty. Włamali się przekopem, który my sami wcześniej zrobiliśmy. Nie zdążyliśmy zabezpieczyć... zniszczyć tego wykopu i dziury w murze piwnicznym na Ludnej, który był wejściem do piwnic...Tu się nam Niemcy włamali. Zdarzyło się tak, że byłem w szpicy, która miała oczyścić drogę piwnicami aż do ulicy Okrąg. Doszło do wymiany ognia między nami i Niemcami. Wtedy zdobyłem swój własny pistolet maszynowy razem z paroma magazynkami. Zabrałem go martwemu Niemcowi, miał numer 940.
- To znaczy, zdobył pan tam broń?
Tak, byłem w dobrym położeniu – jeszcze miałem swój krótki pistolet. Ale to nie mogło już zmienić sytuacji. Pomału, dzień po dniu cofaliśmy się wzdłuż ulicy Okrąg. Potem wzdłuż Wilanowskiej. Walki przez cały czas były uporczywe, obrona zaciekła, ale straty znaczne. Oddział był na skraju wyczerpania. Jego siła bojowa była już niewielka, i amunicji i materiałów opatrunkowych – coraz większe. To samo dotyczy żywności. Ostatni magazyn Społem został utracony bez szans na jego odzyskanie.
- No właśnie, jak było z żywnością?
Pamiętam tylko, że w miejscu naszego postoju stało wielkie naczynie – kubełek z marmoladą. To mi jakoś utkwiło w pamięci. Poza tym nie pamiętam nic. Nie wiem, jak byliśmy odżywiani, ani na Starym Mieście, ani na Czerniakowie. Wiem, że nasze dziewczęta w kotle gotowały kawę przed pałacem Krasińskich, na terenie parku Ten kocioł pamiętam. To była jakaś lura nie kawa, jednak przynajmniej coś gorącego do picia. Ale co myśmy jedli, nie wiem.
- Ale czy pamięta pan głód z Powstania?
Nie, ale w ogóle nie pamiętam, żebym coś jadł w czasie Powstania. Musiałem coś jeść. Nie wiem co, nie mam pojęcia. Nawet nie wiem, czy się goliłem, a wtedy miałem dwadzieścia lat. Zupełnie tego nie pamiętam.
* Tekst zmieniony stylistycznie na życzenie rozmówcy, znacząco odbiega od nagrania wideo.
- Jak długo byliście na tym Czerniakowie?
Na Czerniakowie byliśmy od 2 lub 3 września. Dziewiętnastego września dowodzący w tym miejscu sierżant podchorąży „Pająk” zebrał nas – resztkę żołnierzy – gdzieś na Solcu, chyba w ruinach „Domu Rybaka”. Naszym zadaniem było odbicie magazynów Społem. Gdy szykowaliśmy się do ataku, okazało się, że amunicji mamy na kilka sekund, a nie na kilka godzin walki. Atak odwołano. W tym „Domu Rybaka” na Solcu obok nas była kompania „berlingowska” majora Łatyszonka z desantu I Armii Wojska Polskiego z Saskiej Kępy. Przypłynęli, mieli parę armatek piechoty, ale 19 września już nie mieli do nich amunicji. Szkoda było tych ludzi. To były chłopaki powołane gdzieś z Podola czy Wołynia. Przeszkoleni byli ledwo, ledwo. Przypuszczam, że nauczono ich tylko, jak się karabin trzyma, jak się z niego strzela, wysłano ich na wojnę, o której nie mieli pojęcia i wsadzono ich na dodatek w walki miejskie, chyba najgorsze ze wszystkich (zresztą trudno to porównywać), w bardzo trudne walki w gruzach – na likwidowany przyczółek, który Niemcy byli absolutnie zdecydowani zlikwidować zmasowanymi atakami przy wsparciu artylerii i lotnictwa. Co z tego, że mieli pod dostatkiem broni maszynowej i amunicji? Myśmy zbierali amunicję z ładownic ich poległych żołnierzy, jak się dało do nich podejść. A na ogół dawało się, tylko trzeba było cicho to robić, bardzo cicho. Myśmy to umieli. Byliśmy zaprawieni. A „berlingowcy” – nie. Więc niestety ginęli... zupełnie nie umieli się dostosować do warunków. Bali się... i nic dziwnego. Myśmy już byli doskonale wyszkoleni, ostrzelani, obyci w gruzach, nauczeni, jak się chować, jak się skryć, zanim się coś podejmie, jak głowy nie wystawiać. Oni tego nie umieli, więc ginęli. Nasza sytuacja też była coraz bardziej beznadziejna. Stopniowo Niemcy zepchnęli resztki wszystkich oddziałów, razem z kompanią majora Łatyszonka. I to był koniec obrony Czerniakowa. Nie było sił do dalszej walki. Przewaga niemiecka była zupełna pod każdym względem. Dziewiętnastego czy 20 września sierżant podchorąży, instruktor „Pająk” zdecydował, że dalej nie możemy walczyć – nie mamy sił ani broni. Zdecydował, że musimy się rozejść. Dał nam wolną rękę. Każdy mógł iść, dokąd chciał. Za Wisłę albo kanałami na Mokotów. Wobec tego we dwóch...
- Kto jeszcze z panem był? Bo pan mówi, że we dwóch...
Jak on się nazywał? „Bob”, miał pseudonim „Bob”... Tak więc we dwóch uznaliśmy, że jedyną drogą, która w tych warunkach rokuje nadzieje powodzenia, jest Wisła. Pamiętaliśmy ćwiczenia na mostku czerniakowskim, gdzie trzeba było pływać, żeby się wydostać na brzeg. Uznaliśmy, że kto wie, może nam się uda wydostać i teraz. Poszliśmy we dwóch. Nocą 19 albo 20 września, ale chyba dwudziestego, czekaliśmy w jakimś magazynku, aż będzie ciemno, i ruszyliśmy nad brzeg. Trzeba było przebiec przez Solec w okolice na wpół zatopionego statku „Bajka”. To, co zobaczyliśmy, było straszne. Na niezatopionej części pokładu leżały dziesiątki, a może nawet setki żołnierzy i cywilów. Żywych, zabitych, rannych. Wszyscy chcieli przedostać się na drugi brzeg. Z odległej jakieś 150 metrów przystani żeglarskiej miejsce to ostrzeliwały niemieckie karabiny maszynowe. Uznaliśmy, że nie możemy tam czekać na przeprawę, bo zostać tam to znaczyło iść od razu na cmentarz. Skok do wody był jedynym wyjściem. Nie bardzo wiem, co było dalej, bowiem dostaliśmy się obaj w ogień karabinów maszynowych. O własnych siłach już zrobić nic ni mogłem. „Bob” nie był ranny i to on uratował nas obu.
- To znaczy przepłynęliście Wisłę?
Tak, ale nie bardzo pamiętam, w jaki sposób. Wiem, że znalazłem się na jakiejś łodzi w płaszczu, w niemieckim mundurze, w swoich butach, ze swoją bronią.
- A skąd ten niemiecki mundur?
Gdy opuściliśmy cmentarze na Woli, skierowano cały oddział na Stawki, gdzie nas ubrano jednolicie w wojskowych magazynach niemieckich, zanim weszliśmy na Stare Miasto. I bardzo dobrze, bo co to za wojsko, w którym każdy chodzi w innym ubraniu. Płaszcz dał mi chyba „Pająk”, ale to było dopiero na Czerniakowie – wtedy noce były już zimne...
- No i na tej łodzi dokąd dopłynęliście?
Wiem, że dostaliśmy się na drugi brzeg, na Saską Kępę, ale nie wiem jak. Wiem, że „Bob” wyskoczył z tej łodzi, kiedy łódź się dostała pod ogień cekaemu z cypla czerniakowskiego. A ja leżałem na dnie. Z tej łodzi sitko mogli zrobić. Ale nie zrobili. To „Bob” dociągnął ją jakoś na drugą stronę, do praskiego brzegu na wysokości Saskiej Kępy. Wiem tylko, że się znalazłem na plaży i razem dowlekliśmy się do wału wiślanego. Potem znalazłem się w jakimś budynku. Czułem się jakoś niewyraźnie, ale nie wiedziałem dlaczego. Dopiero jak zdjęli mi płaszcz i koszulę, zrozumiałem, o co chodzi. Byłem na tyle przytomny, żeby zorientować się, że założyli mi opatrunek.
- Czyli został pan ranny na tej łodzi.
I to jest najdziwniejsze, że nie wiem, kiedy zostałem ranny. Czy na Solcu w czasie przeskakiwania nad Wisłę, czy na brzegu wiślanym, czy na łodzi. Mnie się zdaje, że to na tym brzegu, zanim znalazłem się na łodzi. Bo przecież gdybym został raniony dopiero na łodzi, wiedziałbym, jak się tam znalazłem...
- Czyli kolega panu pomógł?
Oczywiście. Bo powtarzam, że w „Parasolu” nie zostawiało się rannych, chyba że w sytuacjach beznadziejnych. „Bob” najwidoczniej uznał, że tak nie jest, i doholował mnie na praski brzeg. Potem parę dni byłem w jakimś domu na ulicy Saskiej.
Właśnie nie mam pewności, czy mnie widział. Wiem, że założyli mi jakiś opatrunek. Wiem, że na Saską przyszedł jakiś żołnierz. Pytał, co zamierzam zrobić; zostać u nich, w tej kompanii się leczyć, czy iść do szpitala. Uważałem, że lepszy jest szpital. Więc mnie wywieźli do szpitala polowego. Czy to był polski, czy sowiecki, nie wiem, ale pamiętam, że leżałem na noszach i zmieniali mi opatrunki na plecach. Musiałem stracić przytomność na dłuższą chwilę. Jak się ocknąłem, leżałem na jakiejś pryczy w tym szpitalu polowym.
Może to była Radość, może Miedzeszyn czy Międzylesie. Gdzieś tutaj w tych laskach po drodze do Otwocka. Z tego szpitala przetransportowano mnie do jakiejś willi dalej od frontu, gdzie urządzono coś w rodzaju szpitala. Leżałem sobie bardzo wygodnie koło okna, w słonku – sama rozkosz. Po jednym czy dwóch dniach przyszły dwie pielęgniarki i powiedziały mi, że tutaj nie będę leżał, że za chwilę mnie stąd zabiorą do Otwocka. A ja się piekliłem. Nie chciałem, żeby mnie ruszały. „Tu jest dobrze – cicho, spokojnie. Dajcie mi spokój” – upierałem się. Wywiozły mnie jednak. Błogosławiłem je potem. Zaraz po moim wyjeździe następnego dnia przyjechała tam żandarmeria czy NKWD i tych, którzy tam jeszcze zostali – pięciu albo sześciu naszych żołnierzy – wywieźli i nigdy więcej nikt ich już nie widział. W Rembertowie był sowiecki obóz dla żołnierzy Armii Krajowej. Ja znalazłem się w szpitalu Czerwonego Krzyża prowadzonym przez siostry zakonne i tam byłem aż do stycznia następnego roku. Było nas tam ośmiu powstańców z Batalionu „Parasol” i „Zośka”.
- Był pan ranny w plecy, tak?
Taka blizna mi została na plecach wokół kręgosłupa. Jedna kula przeszła po kręgosłupie od góry, a druga pod spodem. Ale poruszam się w miarę swobodnie.
- Proszę opowiedzieć jeszcze, co się działo z panem po wyjściu z Otwocka.
W końcu stycznia 1945 roku przeszedłem przez zamarzniętą Wisłę i poszedłem do swojego domu w Warszawie. Dotarłem tam, gdzie dom stał, ale samego domu nie było, został spalony.
Na Marymoncie. Ostatecznie oparłem się na ulicy Kaniowskiej na Żoliborzu. Tak to wcześniej, jeszcze w Otwocku, ustaliliśmy.
- Z kim? Z matką, z rodziną?
Z sanitariuszką naszego oddziału, która mieszkała na Kaniowskiej. Tam był jej dom rodzinny, który nie został zniszczony. Powiedziała, że jeśli ktoś nie będzie miał gdzie się podziać, to zaprasza. Zamieszkałem tam, a później z wygnania, ze wsi Ziomaki spod Radomia sprowadziłem matkę.
- Siostra też przeżyła wojnę?
Siostra była w obozie Altengrabow. Wróciła latem 1945 roku. O bracie wtedy nie było wiadomo nic.
- Proszę powiedzieć, jak się potoczyły pana losy po zakończeniu wojny. Czy był pan represjonowany? Czy pan mógł kontynuować szkołę?
Dom na Żoliborzu stał się miejscem spotkań tych z naszego oddziału, co przeżyli. Potem przeprowadzaliśmy ekshumacje żołnierzy zasypanych w czasie Powstania i tych, o których wiedzieliśmy, gdzie są. Chcieliśmy ich godnie pochować. Bezpiece się to nie spodobało. Wkrótce zaczęły się wizyty ubowskie.
Właściwie nie. Wykryli u mnie na Kaniowskiej magazyn broni. Stało się to przez głupotę jednego z naszych chłopaków. Wobec tego – na wyraźne polecenie „Radosława”, który uważał, że w istniejącej sytuacji należy włączyć się w nurt bieżącego życia – ujawniłem się. Tym bardziej że matkę mi aresztowali i wsadzili na Cyryla i Metodego.
- Przez tą broń matkę zamknęli?
Tak, przez tą wpadkę. I trzymali ją aż do mego ujawnienia się – około tygodnia. Potem do 1950 roku nic się nie działo. A w 1950 roku zostałem zatrzymany, zawieziony do UB na Żoliborzu i przesłuchiwany, ale po tygodniu mnie wypuścili. Byłem zdumiony. Uprzedziłem wszystkich, że kontakt ze mną nie jest bezpieczny. Wszystko wtedy było możliwe. To trwało przez sześć lat.
Do 1956 roku. W latach pięćdziesiątych zacząłem pracować w PKS-ie. Miałem bardzo przyjaznego dyrektora. Jak tylko przychodziło wezwanie, żebym się tu czy tam stawił na przesłuchanie jako świadek, to szedłem do niego i mówiłem: „Panie dyrektorze, muszę wyjechać”. Otrzymywałem delegację służbową i polecenie wykonania jakiegoś zadania w ramach swoich obowiązków i umiejętności, które już były spore. W ciągu poprzednich lat skończyłem technikum samochodowe i miałem paroletnią praktykę zawodową.
- Czyli nie stawiał się pan na te przesłuchania, bo był pan w delegacji?
Przecież nie mogłem, skoro wezwanie mnie nie zastało, bo byłem na delegacji służbowej. Dzisiaj myślę, że gdyby tak naprawdę chcieli, to by mnie znaleźli. Ale może nie bardzo chcieli – może za mało wiedziałem.
- Czy chciałby pan powiedzieć kilka słów jako podsumowanie na temat Powstania?
To znaczy?
- Jakie dzisiaj są pana odczucia dotyczące wybuchu Powstania, jego przebiegu? Czy pana zdaniem Powstanie miało sens, było potrzebne?
Niemcy zarządzili, że ma się stawić sto tysięcy ludzi do kopania okopów. O ile pamiętam, miały się stawić roczniki między szesnastym rokiem życia a sześćdziesiątym. Czyli całe młode pokolenie miało pójść do kopania okopów.
W lipcu 1944 roku
Wymowa tego zarządzenia wydawała się zupełnie jasna, wyciągnąć z miasta całą młodzież, tą bardziej zapalną i niebezpieczną. W moim otoczeniu rosło przeświadczenie, że nie ma na co czekać, bo jeżeli rzeczywiście pójdziemy do tych okopów, to nas wywiozą, a gdzie się oprzemy, nie wiadomo. Uważaliśmy, że jeżeli mamy gdzieś zginąć po drodze, to lepiej zginąć w Warszawie w dobrej sprawie. I chyba ten element też był brany pod uwagę zanim zapadła decyzja wydania rozkazu o wybuchu Powstania. Tak się wydaje. Czy to było potrzebne? Dla mnie to był najpiękniejszy czas wojny. Tak czuję. Zapłaciliśmy cenę potworną. Nie jestem politykiem, nie byłem nigdy i wtedy też, tym bardziej. Nie moją sprawą jest roztrząsanie zależności politycznych, roztrząsanie, komu zależało na Polsce mniej, a komu więcej. Ale wiem jedno, że społeczeństwo chciało tego Powstania i temu społeczeństwu tu, w tym mieście było ono potrzebne. Tak mi się wydaje. I w moim otoczeniu przeświadczenie o takiej konieczności było. Powstało przekonanie, że musi się tak stać, bo wtedy zapłacimy Niemcom mniejszą cenę. Bo nikt nie przewidział, że zrujnują całe miasto. Tyle mogę powiedzieć.
Warszawa, 3 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
* Tekst zmieniony stylistycznie na życzenie rozmówcy, znacząco odbiega od nagrania wideo.